- Opowiadanie: podstuwak - Ostatni człowiek w mieście

Ostatni człowiek w mieście

Tekst uka­zał się na pa­pie­rze, w an­to­lo­gii „Fan­ta­zje Zie­lo­no­gór­skie VII” i można zgła­szać go do Na­gro­dy im. J. Zaj­dla więc uwaga – ta część przed­mo­wy bę­dzie zu­chwa­ła – jeśli uwa­żasz, że warto za­gło­so­wać na to opo­wia­da­nie, można zro­bić to tutaj: http://zajdel.art.pl/nominacje/zajdel.php (Prze­mek Mo­raw­ski, Ostat­ni czło­wiek w mie­ście).

 

PS.

Tekst mo­głem opa­trzyć tą zna­ko­mi­tą okład­ką dzię­ki uprzej­mo­ści Mi­cha­ła Dzie­ka­na, który pew­nie tu nie trafi, ale i tak chcę mu za to (jesz­cze raz) po­dzię­ko­wać.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ostatni człowiek w mieście

 

 

 

Mia­sto pach­nie zu­peł­nie ina­czej gdy nie ma w nim ludzi. Gdy po­wie­trze nie jest cięż­kie od spa­lin. Gdy ma­jo­wy wiatr nie­sie ze sobą za­pach drzew, desz­czu i schną­cych w słoń­cu murów za­miast du­szą­cych oło­wiem wy­zie­wów z S-trój­ki czy Trasy Pół­noc­nej. Kiedy nie czu­jesz per­fum, ubrań, potu. Od­de­chów i śliny. Bez ludzi też cisza jest inna. Przej­mu­ją­ca. To nie to, co znasz z wy­cie­czek na wieś czy spa­ce­rów po Lesie Nad­odrzań­skim. Z tych po­po­łu­dni, w któ­rych ła­god­ny szum koi cię ni­czym sesja re­lak­sa­cyj­na, a fa­lu­ją­ce drze­wa har­mo­ni­zu­ją z ryt­mem two­je­go od­de­chu. Ta cisza jest jak lo­do­wa­ta woda, po­wo­li ście­ka­ją­ca po ple­cach. Gdy wiatr usta­je, sły­szysz szczu­ry bie­ga­ją­ce po rynku.

Widzę je teraz, kiedy z ra­tu­szo­wej wieży son­du­ję ulice wokół. Ich sierść jest mokra. Roz­bie­ga­ją się po klat­kach i po chwi­li wiem dla­cze­go. Wilki. Jest ich sie­dem. Wcho­dzą na rynek od stro­ny cu­kier­ni i mi­ja­ją sklep mię­sny. Jeden z nich przy­sta­je przy zbi­tej wi­try­nie, ale nie prze­cho­dzi przez okno. To ja stłu­kłem szkło. Nie pa­mię­tam kiedy. Mięsa już tam nie ma ale może wciąż czuć jego za­pach. Wa­ta­ha idzie dalej i ten przy oknie musi pod­biec, by ją do­go­nić. Po­zna­ję go po przy­pa­lo­nym fu­trze. Spo­tka­li­śmy się wcze­śniej. Mu­sia­ły przy­wę­dro­wać tu z Pusz­czy Rze­piń­skiej albo Borów Dol­no­ślą­skich. My­śla­łem, że do tej pory opu­ści­ły mia­sto.

Uno­szę lor­net­kę i spo­glą­dam wokół. Kon­ka­te­dra, teatr, fil­har­mo­nia. Pasaż han­dlo­wy jak szklar­nia wci­śnię­ta w śro­dek mia­sta. Bu­dy­nek sądu. Uni­wer­sy­tet. Nie­ru­cho­me sa­mo­cho­dy. Za­par­ko­wa­ne. Po­rzu­co­ne na środ­kach ulic. Ni­g­dzie nie ma ludzi.

Spo­glą­dam dalej. Droga do Świe­bo­dzi­na, drogi do gra­ni­cy. Bez­ruch na nich spra­wia, że są jak prze­źro­cza oglą­da­ne w la­ter­na ma­gi­ca. Nie łudzę się już, że sto­ją­ce na nich sa­mo­cho­dy tkwią w korku. Wiem, że nikt nimi nie kie­ru­je. Spraw­dza­łem.

Mia­sto pach­nie zu­peł­nie ina­czej gdy nie ma w nim ludzi. Ale są dni, kiedy nie po­tra­fię się tym cie­szyć.

 

***

 

Każ­de­go ranka myję się, golę i wkła­dam świe­ży gar­ni­tur. Wcze­śniej jesz­cze ukła­da­łem fry­zu­rę, ale mu­sia­łem ściąć włosy przy samej skó­rze. Sam nie byłem w sta­nie utrzy­mać ich w na­le­ży­tym po­rząd­ku. Wiem, że te za­bie­gi są bez­ce­lo­we. Nie ma sensu się stro­ić, jeśli nikt cię nie widzi. Zga­dza­łem się z tym jesz­cze do nie­daw­na. Zanim wszyst­ko się za­czę­ło.

Pra­co­wa­łem w domu. Nie miało więc zna­cze­nia, jak się ubio­rę i jak ucze­szę. Czy się wy­ką­pię czy nie. Teraz jest ina­czej. Mam ko­sme­ty­ki tak dro­gie, że nie mógł­bym ich kupić ze swo­jej pen­sji. Mar­ko­we ubra­nia. Wszyst­ko jest na wy­cią­gnię­cie ręki, jak w mo­ty­wa­cyj­nych ha­słach, wbi­ja­nych nam do głów ni­czym ta­blicz­ka mno­że­nia. Nie trze­ba nawet opusz­czać stre­fy kom­for­tu. Wy­star­czy wyjść z domu i brać. Domy zresz­tą też są do wzię­cia. Jak­bym przy­był tu zaraz po woj­nie z wi­leń­skie­go, czy no­wo­gródz­kie­go. Lwowa lub Tar­no­po­la. Skąd­kol­wiek na kre­sach.

Wma­wiam sobie, że te wszyst­kie za­bie­gi są po to, by być go­to­wym. Kiedy lu­dzie wrócą. Kiedy ktoś się zjawi. Bo prze­cież wszy­scy nie mogli znik­nąć. Ale nawet, gdy­bym miał pew­ność, że jest ina­czej, ro­bił­bym to wciąż. Żeby nie zwa­rio­wać.

Teraz jest trud­niej. Nie ma wody. Nie ma ludzi w wo­do­cią­gach. Oczysz­czal­niach ście­ków. Prądu też nie ma. Gazu i In­ter­ne­tu. Nie dzia­ła nic, co musi być ob­słu­żo­ne przez czło­wie­ka.

To nie tak, że nie pró­bo­wa­łem do­wie­dzieć się, dla­cze­go nagle wszy­scy znik­nę­li. Pró­bo­wa­łem. Po pro­stu nic to nie dało i zdą­ży­łem przy­wyk­nąć.

Zresz­tą nawet kiedy wszyst­ko się za­czę­ło, nie za­uwa­ży­łem tego od razu. Nie je­stem to­wa­rzy­skim typem. Sy­tu­acja do­cie­ra­ła do mnie stop­nio­wo. Naj­pierw pod tek­sta­mi, które czy­ta­łem w sieci, prze­sta­ły po­ja­wiać się te wszyst­kie ko­men­ta­rze, pi­sa­ne żół­cią na za­plu­tych kla­wia­tu­rach. Jakby inni się wy­lo­go­wa­li. Póź­niej z kolei nikt nie usu­wał z forów moich wpi­sów, do­da­wa­nych, by prze­my­cić w nich linki do stron po­zy­cjo­no­wa­nych przez firmę, w któ­rej pra­co­wa­łem. Nikt też z pracy nie wy­sy­łał mi zle­ceń na nowe. Nie pod­rzu­cał wy­tycz­nych na ar­ty­ku­ły za­wie­ra­ją­ce słowa klu­czo­we. Tro­chę mnie to dzi­wi­ło, ale wo­la­łem się nie wy­chy­lać. Spraw­dzi­łem tylko pocz­tę. Dzia­ła­ła. Do czasu, gdy wy­siadł In­ter­net. Jesz­cze tego sa­me­go dnia nie było prądu. In­fo­li­nia ope­ra­to­ra nadal nada­wa­ła pod­no­szą­ce ci­śnie­nie me­lo­dyj­ki, a na­gra­ne głosy in­stru­owa­ły, jak po­łą­czyć się z danym dzia­łem, ale po dru­giej stro­nie nikt nie od­bie­rał. Słu­cha­łem póź­niej tych na­grań wie­lo­krot­nie, by usły­szeć słowa wy­po­wia­da­ne przez kogoś in­ne­go niż ja. Aż w końcu w moim te­le­fo­nie padła ba­te­ria.

Kiedy wresz­cie wy­sze­dłem z domu, osie­dle było puste. Tylko jedna rzecz wtedy moc­niej prze­bi­ja­ła się do świa­do­mo­ści. Cisza. Świ­dro­wa­ła uszy jak lo­do­wa­ta woda, wtła­cza­na w nie pod ci­śnie­niem. Nie było sły­chać sa­mo­cho­dów. Krzy­ku dzie­ci z placu zabaw. Nor­mal­nie w moim bloku, przy Szo­sie Ki­sie­liń­skiej, w miej­scu, w któ­rym ta krzy­żu­je się z Przy­le­śną, auta sły­chać nawet przy za­mknię­tych oknach. Idzie przy­wyk­nąć. Tak bar­dzo, że cza­sa­mi spę­dza­jąc week­end w gó­rach nie mo­głem za­snąć bez nie­ustan­ne­go war­ko­tu. Teraz jed­nak było tak cicho, że wy­da­wa­ło mi się, że ogłu­chłem. Huk­ną­łem ręką w drzwi bramy. Ude­rzo­ny metal wy­brzmiał echem po klat­ce. Więc sły­szę. Dłoń za­bo­la­ła. Więc nie śnię. W po­wie­trzu wi­siał jesz­cze za­pach spa­lin, ale wszyst­kie sa­mo­cho­dy stały z wy­łą­czo­ny­mi sil­ni­ka­mi. Po­zo­sta­wio­ne na dro­dze, jak za­baw­ki po­rzu­co­ne przez za­wo­ła­ne na obiad dziec­ko. Albo jak opusz­czo­ne po za­gła­dzie. W pierw­szej chwi­li zresz­tą tak po­my­śla­łem: je­stem je­dy­nym oca­la­łym z apo­ka­lip­sy. Ale poza tymi sa­mo­cho­da­mi wszyst­ko wokół wy­glą­da­ło nor­mal­nie. Wi­dzia­łem ptaki la­ta­ją­ce na tle przy­chmu­rzo­ne­go nieba. Drze­wa zie­le­nią­ce się na wio­snę.

Wró­ci­łem na górę i za­czą­łem walić po drzwiach są­sia­dów. Spo­dzie­wa­łem się jesz­cze, że za chwi­lę wyj­dzie An­drzej spod szóst­ki i spyta, czy już „kom­plet­nie mnie bije na de­kiel”. An­drzej lubił dać w pal­nik, ale był w po­rząd­ku. Na­pra­wił mi kie­dyś jakąś rurkę przy spłucz­ce, dzię­ki czemu nie za­la­łem Jóź­wia­ko­wej z dołu. Jego wyj­ścio­we klap­ki stały przy wy­cie­racz­ce. Scho­dził w nich do śmiet­ni­ka lub Żabki. Nawet zimą. Mu­siał więc być w domu lub wy­brać się na dal­szy wypad. Jóź­wia­ko­wa zresz­tą też mogła przy­le­cieć. Już przy mniej­szych ha­ła­sach wbie­ga­ła tutaj i, tak jak ja teraz, wa­li­ła po są­sia­dach, szu­ka­jąc win­ne­go. Naj­czę­ściej pa­da­ło na mnie, choć odkąd tu za­miesz­ka­łem nikt nigdy mnie nie od­wie­dził, nie li­cząc do­staw­ców pizzy, ku­rie­rów, na­sła­nej przez Jóź­wia­ko­wą po­li­cji i An­drze­ja, ten jeden raz, gdy gme­rał przy ru­rach w ubi­ka­cji. Ale nic ta­kie­go się nie stało. Nawet Marek z te­le­mar­ke­tin­gu nie wy­chy­lił głowy, by spy­tać, czy może w czymś pomóc. Grzecz­ny ton z pracy wszedł mu już w krew, po­dob­nie jak to, że nie­moż­li­wo­ścią było prze­rwać mu, kiedy coś mówi. Nie po­ka­za­ła się żona An­drze­ja, wy­szta­fi­ro­wa­na czter­dziest­ka, pra­cu­ją­ca gdzieś na Nowym Ki­sie­li­nie, ani ich syn, który wy­cho­dził chyba tylko do szko­ły, a resz­tę dnia spę­dzał gra­jąc na kon­so­li. Nie po­ka­zał się nikt.

Wró­ci­łem na dół i wkrót­ce potem ru­szy­łem do mia­sta, by po­szu­kać ko­go­kol­wiek. Pie­szo. Nie było sensu cze­kać na au­to­bus, a sa­mo­cho­du nie mia­łem. Wkrót­ce też moje po­dej­rze­nia po­twier­dzi­ły się, bo tra­fi­łem na sió­dem­kę kur­su­ją­cą w stro­nę Wy­czół­kow­skie­go. Stała na pra­wym pasie, do­ty­ka­jąc przo­dem ba­rier­ki, jakby ktoś pu­ścił ją na luzie i wy­sko­czył. Wszyst­kie drzwi były jed­nak za­mknię­te. Mi­ną­łem ją i po­sze­dłem dalej. Nor­mal­nie trasa ta zaj­mu­je około go­dzi­ny, o ile ktoś ma ocho­tę prze­być ją na no­gach. Mnie ze­szło dłu­żej. Było bo­wiem coś fa­scy­nu­ją­ce­go w tym bez­lud­nym kra­jo­bra­zie. W śla­dach nie­daw­nej obec­no­ści tylu osób, któ­rych już nie ma. Oglą­da­łem je jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po postapo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce. Nie mia­łem nawet czasu, żeby się tym dzi­wić.

W sta­cyj­kach sa­mo­cho­dów tkwi­ły klu­czy­ki. W nie­któ­rych z aut, na przed­nich sie­dze­niach po stro­nie pa­sa­że­ra, le­ża­ły dam­skie to­reb­ki. Ple­ca­ki. Ak­tów­ki i torby na lap­to­py. Pa­trzy­łem na nie przez szyby i za­sta­na­wia­łem się, czy nie tra­fi­łem cza­sem do ja­kie­goś te­le­wi­zyj­ne­go show. Ko­lej­nej szmi­ro­wa­tej pro­duk­cji, w któ­rej za­miast że­brać o je­dze­nie i trans­port w azja­tyc­kich wio­skach, trze­ba prze­żyć sa­me­mu w pol­skim mie­ście. Bez prądu i In­ter­ne­tu. I bez żad­ne­go po­my­słu na to, dla­cze­go dzie­je się to, co wła­śnie się dzie­je. Może ta myśl po­wstrzy­ma­ła mnie przed tym, by wsiąść do pierw­sze­go sa­mo­cho­du z brze­gu i po pro­stu od­je­chać. Może dla­te­go nie za­czą­łem sza­bro­wać skle­pów. Cho­dzić po cu­dzych do­mach. Bałem się, że ktoś może mnie ob­ser­wo­wać. Że wciąż obo­wią­zu­je mnie prawo, jakie zna­łem. To po­czu­cie nie trwa­ło jed­nak długo.

Gdy do­tar­łem do cen­trum byłem głod­ny. Z jed­ne­go z mniej­szych skle­pi­ków, w któ­rych drzwi nie były za­blo­ko­wa­ne przez brak prądu, bo nie otwie­ra­ły się au­to­ma­tycz­nie, wzią­łem bu­tel­kę piwa, kieł­ba­sę i dwie bułki. Na la­dzie zo­sta­wi­łem kilka zło­tych, tro­chę wię­cej, niż wska­zy­wa­ły ceny. Piwo zdą­ży­ło już zro­bić się cie­płe. Za­pach kieł­ba­sy niósł się za mną, jak­bym się nią wy­per­fu­mo­wał. Roz­sia­dłem się z tym na ławce przed ra­tu­szem, czu­jąc jakąś szcze­niac­ką sa­tys­fak­cję z tego, że nie mu­sia­łem łypać wokół na straż miej­ską czy po­li­cję.

Bu­dy­nek miał krzy­wą wieżę, na sku­tek błędu kon­struk­tor­skie­go, po­peł­nio­ne­go pod­czas prac na po­cząt­ku XIX wieku. Przez to oglą­da­ny z ulicy Kra­wiec­kiej przy­po­mi­nał szturch­nię­ty domek z kart, który jed­nak po­sta­no­wił nie roz­paść się. Jej cień kładł się teraz na ka­mie­ni­cy, w stro­nę któ­rej byłem zwró­co­ny. Oglą­da­łem przy­ciem­nio­ne nim okna, w na­dziei, że z dru­giej stro­ny ktoś rów­nie trwoż­li­wie spo­glą­da na mnie. Jed­nak nikt się nie po­ka­zał. Do­pie­ro gdy zja­dłem, za­czą­łem w skle­pach i sa­lo­ni­kach pra­so­wych prze­glą­dać ga­ze­ty.

Ostat­nie dzien­ni­ki były sprzed trzech dni. Zna­czy­ło to, że co­kol­wiek się stało, mu­sia­ło stać się wła­śnie wtedy. Że to w ten dzień wszy­scy znik­nę­li. Nic jed­nak nie wska­zy­wa­ło na to, że ko­mu­kol­wiek taki sce­na­riusz przy­szedł do głowy.

Wśród wzmia­nek o tym, kto co po­ka­zał i w co wstrzyk­nął sobie bo­toks, kto za­po­mniał dziec­ka z re­stau­ra­cji, a komu re­tu­szo­wa­no nogi na fo­to­gra­fiach, po­ja­wia­ły się oczy­wi­ście, w nie­któ­rych ty­tu­łach, za­po­wie­dzi wojny, is­lam­skiej za­gła­dy, po­wro­tu ko­mu­ny, po­wro­tu Hi­tle­ra i wresz­cie końca świa­ta. Ale nie wy­glą­da­ło na to, by miało to ja­ki­kol­wiek zwią­zek z od­po­wie­dzią, któ­rej szu­ka­łem.

W nie­któ­re z tych teo­rii wie­rzył mój są­siad, An­drzej i za­wsze, gdy przed­sta­wia­no mu kontr­ar­gu­men­ty pytał: „a masz dowód?”. Za­bieg ten oczy­wi­ście nie dzia­łał w drugą stro­nę. Jed­nak ani An­drzej, ani prasa nie mó­wi­ły nic o zbli­ża­ją­cym się znik­nię­ciu wszyst­kich ludzi. Wszyst­kich, poza mną.

W sa­lo­nach pra­so­wych i skle­pach spę­dzi­łem kilka go­dzin, nie do­wia­du­jąc się ni­cze­go. Nie zna­la­złem ni­ko­go w ra­tu­szu, w re­stau­ra­cjach i wi­niar­ni, w ka­wiar­niach. W ban­kach, ap­te­kach i za­kła­dach fry­zjer­skich. W pa­sa­żach han­dlo­wych i ko­ścio­łach. Mia­sto było puste.

Uświa­da­mia­łem sobie ten fakt stop­nio­wo. Jak śmierć kogoś bli­skie­go, z kim się nie miesz­ka­ło. Odej­ście ro­dzi­ca, z któ­rym czę­ściej roz­ma­wia­ło się przez te­le­fon niż twa­rzą w twarz. Było w tym coś ze snu. Ze wspo­mnień z za­kra­pia­nej nocy, które po­wo­li ukła­da­ją się w ca­łość. Gdy w końcu za­szło słoń­ce, po­sta­no­wi­łem po­ło­żyć się od razu, za­snąć, w na­dziei, że po­ra­nek bę­dzie już zu­peł­nie nor­mal­ny. Nie wra­ca­łem do sie­bie. Zna­la­złem pierw­sze otwar­te miesz­ka­nie i sku­li­łem się na łóżku, nie zdej­mu­jąc nawet ubra­nia. Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem ko­lej­no, cze­ka­jąc na sen.

W nocy obu­dzi­ło mnie wycie wil­ków.

Rano obu­dzi­ła mnie cisza.

 

***

 

Dziś mam na sobie gar­ni­tur od Zegny. Zna­la­złem go w lo­ftach przy ulicy Fa­brycz­nej, za­aran­żo­wa­nych w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej tkal­ni. Teraz tam miesz­kam. Gar­ni­tur pa­su­je, choć leży go­rzej niż te przy­wie­zio­ne prze­ze mnie z Ber­li­na. Mu­siał być szyty na miarę, przez co jest nieco za sze­ro­ki w bar­kach. Jed­nak to ten lubię naj­bar­dziej. W lewej kie­sze­ni, po we­wnętrz­nej stro­nie klapy, mam port­fel, w któ­rym noszę zdję­cia ko­bie­ty i dwój­ki dzie­ci. Nie znam ich, ale miesz­kam w ich domu. Śpię w łóżku tej ko­bie­ty, a gar­ni­tur na­le­żał do jej męża. Noszę go tak, jak­bym nosił jego maskę. Sta­wał się tym fa­ce­tem. I choć jego ro­dzi­ny też już nie ma, czuję ich obec­ność. Jest w ich rze­czach, nie­upo­rząd­ko­wa­nych, zo­sta­wio­nych w po­ko­jach. W ubra­niach w sza­fie. W pa­pie­rach. W ko­sme­ty­kach i w za­baw­kach roz­rzu­co­nych po pod­ło­dze. Jakby wy­sko­czy­li na chwi­lę do mia­sta i mieli zaraz wró­cić. Do mnie.

Kiedy je­stem w tym miesz­ka­niu udaję, że cze­kam na nich. Że coś ich za­trzy­ma­ło i będą póź­niej. Miesz­ka­nie jest na ostat­nim pię­trze, z okna­mi od stro­ny ulicy. Pa­trzę na każdy z jej koń­ców, cze­ka­jąc, aż po­ja­wi się ko­bie­ta z dwój­ką dzie­ci. Lub nad­je­dzie biały ford kuga. Ze zdjęć w al­bu­mach usta­wio­nych na bi­blio­tecz­ce w sa­lo­nie wiem, że Klara jeź­dzi wła­śnie tym sa­mo­cho­dem. Jej imię znam z do­ku­men­tów zna­le­zio­nych w sy­pial­ni. Były w tecz­ce, w ko­mo­dzie sto­ją­cej przy oknie.

Klara jest po trzy­dzie­st­ce, ale ciało ma jędr­ne. Jog­ging, yoga. W ką­ci­kach jej oczu i przy ustach ry­su­ją się już linie zmarsz­czek, na­da­ją­ce twa­rzy na­tu­ral­ność. Roz­czu­la­ją mnie te zmarszcz­ki, jak­bym la­ta­mi ob­ser­wo­wał ich po­wsta­wa­nie. Nie są na tyle głę­bo­kie, by nie można było przy­sło­nić ich ma­ki­ja­żem, widać to na zdję­ciach z im­prez, jed­nak na co dzień Klara ich nie ukry­wa. Lubi bel­fer­ski styl, ubra­nia w ko­lo­rach je­sie­ni. Ma ich całe mnó­stwo. Pa­su­ją do brą­zo­wych loków, się­ga­ją­cych jej do ra­mion i naj­czę­ściej roz­pusz­czo­nych.

To ich wy­pa­tru­ję naj­pierw. Naj­ła­twiej je za­uwa­żyć. Zresz­tą jak czu­pry­ny Fran­ka i Ma­tyl­dy. Dzie­ci, o któ­rych teraz mówię: „nasze”.

Są jed­nak dni, gdy jest ina­czej. Wtedy wy­cią­gam z szafy sy­li­ko­no­wą lalkę na­tu­ral­nych roz­mia­rów i wkła­dam na nią ubra­nia Klary. Lalkę, tak jak gar­ni­tu­ry, przy­wio­złem z Nie­miec. Wy­bra­łem tę, która była naj­bar­dziej po­dob­na do ko­bie­ty ze zdję­cia zna­le­zio­ne­go w port­fe­lu. Wy­cią­łem w jej twa­rzy zmarszcz­ki, by uczy­nić ją bar­dziej ludz­ką. Wcze­śniej uży­wa­łem lalek ze skle­pu na Wro­cław­skiej, tego z ga­dże­ta­mi ero­tycz­ny­mi, ale tamte nie były wy­star­cza­ją­co re­ali­stycz­ne.

W takie dni udaję, że Fra­nek i Ma­tyl­da są u babci. Że mamy ten wie­czór dla sie­bie. Więc naj­pierw ko­la­cja przy świe­cach. Trud­no jest już przy­rzą­dzić coś, co nada­wa­ło­by się na taką oka­zję. Nie dzia­ła­ją lo­dów­ki. Je­dze­nie się psuje. Ale im­pro­wi­zu­ję z pu­szek, ryżu lub ma­ka­ro­nu. Jest też wino. Nigdy się na nim nie zna­łem, ale teraz wy­star­czy, że wy­bie­ram naj­droż­sze. W Zie­lo­nej Górze jest wy­star­cza­ją­co dużo miejsc, w któ­rych można je zna­leźć. W ta­kich chwi­lach bra­ku­je mi mu­zy­ki. Ja­kichś dźwię­ków za­głu­sza­ją­cych ciszę i mo­gą­cych stwo­rzyć od­po­wied­ni na­strój. Wtedy mówię na głos. O tym, jak mi minął dzień i gdzie mo­że­my po­je­chać na wa­ka­cje. Tak na­praw­dę po­zo­sta­je nam je­dy­nie stały ląd, bo nie kur­su­ją sa­mo­lo­ty i promy. Ale nie wspo­mi­nam o tym. Pla­nu­je­my tak, jakby każdy kie­ru­nek był moż­li­wy.

Tego, że nie jest do­wie­dzia­łem się, gdy pierw­szy raz po­sta­no­wi­łem opu­ścić mia­sto. Wy­je­cha­łem trzy­dziest­ką dwój­ką, by zje­chać na dwu­dziest­kę dzie­wiąt­kę i z niej do­stać się na dwu­nast­kę. Zmie­rza­łem w kie­run­ku Ber­li­na, za­trzy­mu­jąc się w mi­ja­nych po dro­dze mia­stach. Mia­łem jesz­cze na­dzie­ję, że może w każ­dym z nich zo­stał przy­naj­mniej jeden czło­wiek. Je­cha­łem na pół­noc, bez kon­kret­ne­go celu. Spa­łem w cu­dzych do­mach. Mo­te­lach przy tra­sie. Zmie­nia­łem auta na lep­sze, kiedy takie zna­la­złem.

Trasa za­koń­czy­ła się w Put­t­gar­den. Na na­brze­żu stały sa­mo­cho­dy, jak re­so­ra­ki uło­żo­ne w dzie­cin­nym po­ko­ju. Z nie­któ­rych mewy wy­grze­by­wa­ły je­dze­nie. Ich pisk był gło­śniej­szy od szumu fal. Morze pach­nia­ło mułem i wo­do­ro­sta­mi, a bi­ją­cy od niego wiatr wy­wo­ły­wał gęsią skór­kę.

W po­wie­trzu dało się też wy­czuć odór ze­psu­cia. Mu­siał wy­do­by­wać się z tirów wio­zą­cych żyw­ność. Kiedy do­tar­łem do na­brze­ża, do­strze­głem prom. Przy­ci­skał się burtą do ka­mie­ni­ste­go brze­gu za skle­pem bez­cło­wym. Bla­cha w tym miej­scu była po­wy­gi­na­na, ale nie do­strze­głem dziur. Roz­glą­da­łem się tam przez kilka go­dzin, potem wró­ci­łem do sa­mo­cho­du.

Pew­nie, że gdy­bym chciał do­stać się do Danii, wy­star­czy­ło za­wró­cić i odbić na Flens­burg. Nie wi­dzia­łem jed­nak wtedy w tym sensu. Jeśli nie spo­tka­łem ni­ko­go po dro­dze, dla­cze­go tam mia­ło­by być ina­czej? Wró­ci­łem do Zie­lo­nej Góry, ale pla­no­wa­łem już nowy wy­jazd. Być może na stałe. Do każ­de­go z miejsc, któ­rych jesz­cze nie wi­dzia­łem, a do któ­rych mógł­bym teraz się udać. Jed­nak wtedy spo­tka­łem Klarę.

A ra­czej tra­fi­łem do jej miesz­ka­nia. Nie była pierw­sza, przy­zna­ję. W pew­nym mo­men­cie zmie­nia­nie miesz­kań, domów, stało się moją ob­se­sją. Po­zwa­la­ło od­kry­wać bio­gra­fie, roz­sia­ne po przed­mio­tach, wy­stro­jach wnętrz i ulot­nych na­stro­jach, jakie two­rzy­ły każ­de­mu z od­wie­dza­nych prze­ze mnie miejsc. Coś po­mię­dzy pod­glą­da­niem a czy­ta­niem ksią­żek. Za­nu­rza­łem się w te wszyst­kie za­wie­dzio­ne na­dzie­je, uto­pio­ne w bu­tel­kach z Pod­gór­nej. Aspi­ra­cje i am­bi­cje za­klę­te w dro­gich sprzę­tach na Osie­dlu Baj­ko­wym. Sny o lep­szym, przy­szłym życiu, po­ukła­da­ne mię­dzy książ­ka­mi i por­cja­mi nar­ko­ty­ków w aka­de­mi­kach. To wszyst­ko po­zwa­la­ło mi stale czuć czy­jąś obec­ność. Być czę­ścią cu­dze­go życia. Miesz­ka­łem więc w każ­dym z tych miejsc po kolei. Sta­wa­łem się każ­dym z ludzi, któ­rzy byli tam przede mną. Byłem jak duch i przy­szło mi wtedy do głowy, że umar­łem. Że mia­sto nie jest opu­sto­sza­łe, tylko ja zna­la­złem się po jego dru­giej stro­nie. Jeśli to praw­da, sprawdź­cie, czy o mnie nie sły­sze­li­ście. Czy za­uwa­ży­li­ście moją obec­ność. Byłem w nie­mal każ­dym domu. Do­ty­ka­łem wa­szych rze­czy. Bra­łem je i uży­wa­łem jak wła­snych. Sta­wa­łem się ich wła­ści­cie­la­mi.

Byłem ko­bie­tą z Osie­dla Pia­stow­skie­go, któ­rej pies wy­próż­nia się za­wsze w po­bli­skim parku, poza wy­dzie­lo­nym do tego miej­scem. Mój syn jest za gra­ni­cą, córka wy­je­cha­ła do War­sza­wy, a mąż zmarł na serce. Więc nie mów­cie, że tro­chę gówna na bucie to duży pro­blem. Byłem fa­ce­tem z Re­si­den­ce Park, który zo­sta­wia swo­je­go Mer­ce­de­sa G 65 AMG, gdzie tylko ze­chce i uśmie­cha się je­dy­nie na spo­tka­niach z kon­tra­hen­ta­mi. Ale prze­jedź­cie się raz tym autem, bu­ja­ją­cym się na za­krę­tach jak łajba na morzu, spró­buj­cie raz za­par­ko­wać nim na stan­dar­do­wym miej­scu par­kin­go­wym, a póź­niej za­ła­tw­cie umowę z kimś, kto nie zna się na tym, czym się zaj­mu­je, a zro­zu­mie­cie, dla­cze­go cza­sa­mi wy­da­ję się nie­przy­chyl­ny. Byłem też tymi, któ­rych życie wy­da­wa­ło się szczę­śliw­sze, aż zo­sta­łem mężem Klary.

To nie była mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Nie ma co ukry­wać. Kiedy pierw­szy raz tra­fi­łem do jej miesz­ka­nia tylko ro­zej­rza­łem się, na­pi­łem się wina i za­bra­łem gar­ni­tu­ry. Wi­dzia­łem wtedy jej zdję­cia. Nie za­iskrzy­ło. W ten dzień po­zna­łem też kilka jej ta­jem­nic. Lu­bi­ła czar­ną bie­li­znę i sta­wia­ła na strin­gi. W po­łą­cze­niu z bel­fer­skim sty­lem ubrań, które no­si­ła, two­rzy­ło to jakąś por­no­gra­ficz­ną aurę. Pod łóż­kiem miała zresz­tą kilka ga­dże­tów ero­tycz­nych. Z po­wo­dze­niem mogła ich uży­wać w to­wa­rzy­stwie męża, jak i w sa­mot­no­ści. Były tam też pre­zer­wa­ty­wy i bu­tel­ka żelu do USG. Ale naj­więk­szy jej se­kret – wska­zy­wa­ło na to miej­sce ukry­cia: pu­deł­ko po bu­tach, w naj­wyż­szej szaf­ce w sy­pial­ni, pew­nie z ubra­nia­mi, któ­rych już nie no­si­ła – sta­no­wił album ze zdję­cia­mi. Fo­to­gra­fie były jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich, z War­sza­wy. Na więk­szo­ści z nich, w to­wa­rzy­stwie Klary, po­ja­wiał się ten sam męż­czy­zna. I to pew­nie przez niego nie trzy­ma­ła tych zdjęć z całą resz­tą, na bi­blio­tecz­ce w sa­lo­nie.

Kiedy przy­po­mnia­łem sobie o tym póź­niej, po­czu­łem za­zdrość. Chcia­łem nawet znisz­czyć te fo­to­gra­fie, ale nie mógł­bym jej tego zro­bić. Pró­bo­wa­łem też uda­wać, że to ja je­stem tym męż­czy­zną, że wró­ci­li­śmy do sie­bie, ale było w tym coś sztucz­ne­go. Prze­sta­łem więc o tym my­śleć. Pew­nie po­dob­nie zro­bił jej mąż, o ile w ogóle o tym wie­dział.

Gdyby nie port­fel ze zdję­cia­mi, pew­nie za­po­mniał­bym o niej już zaraz po opusz­cze­niu tam­te­go loftu. Ale odkąd zna­la­złem go w jed­nym z gar­ni­tu­rów, oglą­da­łem tę fo­to­gra­fię coraz czę­ściej i tak jak za­czy­na­my zwra­cać uwagę na kogoś, kogo mi­ja­my co­dzien­nie w dro­dze do pracy, kogo w końcu chce­my po­znać, tak ja coraz czę­ściej by­wa­łem w oko­li­cy Fa­brycz­nej, coraz czę­ściej w jej miesz­ka­niu, aż prze­nio­słem tam wszyst­kie rze­czy, które wtedy uwa­ża­łem za swoje i zo­sta­łem. I kiedy tam­tej nocy le­ża­łem w jej łóżku, czu­łem za­pach jej skóry po­zo­sta­wio­ny na po­ście­li, byłem szczę­śliw­szy niż kie­dy­kol­wiek dotąd.

Gdy za­sy­pia­łem, za okna­mi wyły wilki. Tej nocy nie obu­dzi­łem się jed­nak ani razu.

 

***

 

By móc czy­tać w wi­niar­ni na rynku, mu­sia­łem za­pa­lić świe­ce. Teraz ich blask pełza po ce­gla­nych skle­pie­niach. W takim oświe­tle­niu go­tyc­ka piw­ni­ca, urzą­dzo­na ra­czej no­wo­cze­śnie, zdaje się być za­wie­szo­na mię­dzy dwoma cza­sa­mi, jak prze­zro­cza na­ło­żo­ne na sie­bie, któ­rych pewne ele­men­ty po­kry­wa­ją się, a inne przy­sła­nia­ją się wza­jem­nie.

Sie­dzę przy sto­li­ku obok for­te­pia­nu. Z za­ple­cza wy­bra­łem wino. Piłem je już wcze­śniej. Jest dobre, ale nie wiem, co to za ga­tu­nek. Mam ze sobą Rzecz o za­sa­dach po­zna­nia ludz­kie­go, Ber­ke­leya. Odkąd cią­głe szu­ka­nie ba­te­rii do lap­to­pów, by móc oglą­dać, lub słu­chać cze­go­kol­wiek, co za­wie­ra ślady ludz­kiej obec­no­ści stało się zbyt uciąż­li­we, coraz czę­ściej się­gam po książ­ki. Z gazet zre­zy­gno­wa­łem. Przez swoje od­no­sze­nie się do spraw teraz zu­peł­nie nie­istot­nych, w obec­nych oko­licz­no­ściach wręcz nie­wia­ry­god­nych, służą mi ra­czej za opał, gdy chcę zro­bić kawę.

Czy­ta­nie nie jest tylko roz­ryw­ką. Chę­cią ob­co­wa­nia z innym czło­wie­kiem. Jest też po­szu­ki­wa­niem przy­czy­ny tego, co się stało. Jak na razie bez­sku­tecz­nym.

Czy­tam na głos. Chcę sły­szeć wy­po­wia­da­ne słowa. Wcze­śniej, cza­sa­mi, prze­pi­sy­wa­łem frag­men­ty ksią­żek na lap­to­pach, do któ­rych mia­łem jesz­cze na­ła­do­wa­ne ba­te­rie, by od­twa­rzać je syn­te­za­to­rem mowy. Ale zbyt ko­ja­rzy­ło mi się to z fa­bry­ko­wa­niem styg­ma­tów, ma­ją­cym umoc­nić wiarę, z wy­sy­ła­niem sa­me­mu sobie pocz­tó­wek na świę­ta, by po­czuć się mniej sa­mot­nym, by mogło to od­nieść za­mie­rzo­ny efekt. Brzmie­nie mo­je­go głosu zresz­tą też nie­wie­le po­ma­ga.

Do tej pory prze­brną­łem przez prace do­ty­czą­ce fi­zy­ki kwan­to­wej, któ­rych nie zro­zu­mia­łem. Przez pisma mi­sty­ków, teo­rie spi­sko­we i prze­po­wied­nie, które oka­za­ły się nie­przy­dat­ne. Przez fi­lo­zo­fów, któ­rych gę­stość myśli wcią­ga tak bar­dzo, że prze­sta­je się wi­dzieć sens snu­tych hi­po­tez. Fi­lo­zo­fo­wie zresz­tą bawią mnie naj­bar­dziej. I jak dotąd to u nich zna­la­złem naj­cie­kaw­sze po­my­sły.

Na przy­kład taki so­lip­syzm. Po­gląd, że nie ist­nie­je nic, poza na­szy­mi wy­obra­że­nia­mi. Że nie ist­nie­je nikt, poza osobą po­strze­ga­ją­cą. Że nie ma ze­wnętrz­ne­go świa­ta, a wszyst­ko co wi­dzi­my jest le­d­wie ułudą, wy­obra­że­niem. Wra­że­nia­mi tego, kto pa­trzy. Czę­ścia­mi jego umy­słu. Wszyst­ko, łącz­nie z ludź­mi. Lub ich bra­kiem.

Jak widać w Ma­tri­xie nie ma ni­cze­go od­kryw­cze­go. Tro­chę fi­lo­zo­fii, tro­chę le­mow­skiej hi­sto­rii o skrzy­niach Cor­co­ra­na, tro­chę Anio­ła Prze­mo­cy Sner­ga.

– Czy więc to, co przy­tra­fia mi się teraz jest wy­ni­kiem uszko­dze­nia ja­kiejś czę­ści mo­je­go mózgu, która od­po­wia­da za kon­struk­cję świa­ta? Lub za­kłó­ceń w trans­mi­sji, jeśli jest to tylko jakaś wi­zu­ali­za­cja? – pytam, ana­li­zu­jąc swoje prze­my­śle­nia.

– Kiedy śnimy, nie wiemy, że śnimy – włą­cza się moim gło­sem Kar­te­zjusz, nie mam po­ję­cia skąd, bo prze­cież teraz o nim nie myślę – i nie ist­nie­je nic, co mo­gło­by jed­no­znacz­nie od­dzie­lić jawę od snu.

Po chwi­li milk­nie i nie po­dej­mu­je wię­cej te­ma­tu, co wy­ko­rzy­stu­je Ber­ke­ley, py­ta­jąc:

– Ale czy w ogóle jest jakaś jawa?

Fakt, że aku­rat on włą­czył się do roz­mo­wy jest dla mnie zro­zu­mia­ły. Wy­star­czy spoj­rzeć na książ­kę, którą czy­tam. Jego głos brzmi tak samo, jak Kar­te­zju­sza. Tak samo, jak mój.

– Po­chop­nym jest uznać, że to, co po­strze­ga­my jest rze­czy­wi­ste – kon­ty­nu­uje. – Żadne do­świad­cze­nie nie jest nam w sta­nie tego po­twier­dzić. Czy mo­że­my więc być cze­go­kol­wiek pewni?

– Tego, że być, to być po­strze­ga­nym – rzu­cam i nie wiem już, czy tylko po­wta­rzam to, co prze­czy­ta­łem u Ber­ke­leya, czy to on sam mi wła­śnie to mówi.

– Otóż to. – Sły­szę po­twier­dze­nie. Więc jed­nak to były moje słowa, choć wzią­łem je od niego.

– Ale co, jeśli nie ma ko­go­kol­wiek, kto mógł­by mnie wi­dzieć? – pytam za­czep­nie.

– Bóg cię widzi – stwier­dza Ber­ke­ley nie­zra­żo­ny, wręcz try­um­fal­nie i do­da­je:

– Wszyst­ko, co nas ota­cza, jest wi­dzia­ne przez Boga i to to sta­no­wi o trwa­ło­ści świa­ta.

– Bóg umarł! – krzy­czy nagle Nie­tz­sche, roz­bi­ja­jąc bu­tel­kę o cegły ścia­ny. Tro­chę wina zo­sta­ło na dnie i płyn ście­ka teraz wraz dro­bi­na­mi szkła.

– Czy więc to dla­te­go mój świat tak opu­sto­szał?

Tego wy­zwa­nia nikt już nie po­dej­mu­je. Przez chwi­lę wy­da­je się, że roz­mo­wa zo­sta­ła skoń­czo­na, ale ze spóź­nio­nym za­pło­nem włą­cza się w nią An­drzej, są­siad z mo­je­go pię­tra:

– Mó­wisz, że Bóg umarł – za­czy­na ostro, naj­ostrzej, jak po­tra­fię. – A masz dowód?

Osta­tecz­ny ar­gu­ment. Nie­pod­wa­żal­ny nie tylko w fi­lo­zo­ficz­nych spo­rach. Po­wo­du­je, że wszy­scy milk­ną.

Wsta­ję. Zo­sta­wiam książ­kę na stole. Nie gaszę świec. Chwiej­nym kro­kiem ru­szam na górę. Piw­ni­cą trzę­sie niby łajbą. Idę jak ma­ry­narz pod­czas pierw­szych oznak sztor­mu. W domu będę póź­niej, ale je­stem pe­wien, że Klara zro­zu­mie. Gdy wsia­dam do sa­mo­cho­du wy­pa­da­ją mi klu­czy­ki. Muszę szu­kać ich, schy­la­jąc się pod kie­row­ni­cę. Kiedy pod­no­szę głowę, z klu­czy­ka­mi w ręku, są już przy mnie. Wilki.

– Więc nawet jeśli Bóg umarł – mówię gło­śno – wciąż jest komu na mnie pa­trzeć.

Z moich ust wy­ry­wa się bek­nię­cie. Nie wiem, czy w tym, co mówię jest sens. Nie ma już Kar­te­zju­sza i Ber­ke­leya, by mogli to zwe­ry­fi­ko­wać. Nie ma An­drze­ja. Nie ma Nie­tz­sche­go. Kiedy uru­cha­miam sil­nik, wilki ucie­ka­ją.

 

***

 

To zda­rza się któ­ryś raz. Mijam wi­try­nę i wy­ła­pu­ję ruch na szkla­nej tafli. Ob­ra­cam wzrok w jej stro­nę i widzę twarz. Przez uła­mek se­kun­dy. Póź­niej znika. Jak­bym przy­ła­pał kogoś, kto pod­glą­dał mnie przez okno. Je­stem pe­wien, że nie było to moje od­bi­cie. Nie była to twarz, którą znam.

Za­wsze wtedy bie­gnę w tamto miej­sce z tą samą na­dzie­ją. Tak, jak teraz. Przy­ci­skam czoło do szkła. Dłoń­mi za­sła­niam pro­mie­nie słoń­ca. Widzę wnę­trze za­kła­du fry­zjer­skie­go. Dwa fo­te­le. Lu­stra. Ka­na­pa dla klien­tów i po­dłuż­ny sto­lik z IKEI, za­sta­wio­ny ko­lo­ro­wy­mi cza­so­pi­sma­mi.

Wzdry­gam się, gdy w lu­strze do­strze­gam swoją twarz. Salon wy­glą­da na pusty. Wcho­dzę. Spraw­dzam za­ple­cze. Każdy kąt. Nie ma stąd in­ne­go wyj­ścia. Tylko okno i te drzwi. Ni­ko­go jed­nak nie znaj­du­ję. Opu­ku­ję ścia­ny. Pod­ło­gę. Wy­wra­cam fo­te­le i od­su­wam ka­na­pę. Żad­nych przejść. Klap. Ścia­ny i deski pod­ło­gi wy­da­ją pusty dźwięk, bez echa.

Łapię sto­lik i wy­rzu­cam przez okno. Lą­du­je na ulicy, cią­gnąć za sobą war­kocz stłu­czo­ne­go szkła. Ko­me­ta nie­zwia­stu­ją­ca cudu. W od­da­li widzę wilka. Trwa w bez­ru­chu, z głową wy­cią­gnię­tą przed sie­bie. Po chwi­li pło­szy się i znika za wę­głem.

Wy­cho­dzę i kiedy mijam próg, jesz­cze raz za­glą­dam do środ­ka przez roz­bi­tą szybę.

Nadal jest pusto. Myślę wtedy, że kie­dyś wy­tłu­kę te wszyst­kie wi­try­ny.

 

***

 

Po­dob­no w życiu po­win­no robić się to, co się kocha. Ja dużo śpię. Pró­bo­wa­łem róż­nych rze­czy i nie zna­la­złem nic lep­sze­go. We śnie są lu­dzie. Świat jest ich pełen. Roz­ma­wia­ją ze sobą. Roz­ma­wia­ją ze mną. Sły­szę ich głosy, a to ludz­kie­go głosu brak mi naj­bar­dziej. Dla­te­go cza­sa­mi opo­wia­dam sobie na głos swoją hi­sto­rię. Tak jak teraz. Jak wiele razy wcze­śniej. Nie za­wsze za­czy­nam od po­cząt­ku. Moja re­la­cja jest jak rzeka. Można w nią wejść w do­wol­nym miej­scu i od razu po­pły­nąć z nur­tem.

Lubię opo­wia­dać o tym, jak po­zna­łem Klarę. Jak za­miesz­ka­li­śmy razem. Tak, cza­sa­mi po­mi­jam to, że jej nie ma. Że jest tylko wy­obra­że­niem, po­wsta­łym na pod­sta­wie tego, co zna­la­złem w domu obcej mi ko­bie­ty.

– Wszyst­ko, co wiemy o in­nych lu­dziach, to tylko nasze wy­obra­że­nia o nich – mówi Klara, by mnie po­cie­szyć. Nasz głos brzmi ła­god­nie. Nie wie­dzia­łem, że po­tra­fię tak mówić. – Nawet sie­bie nie je­ste­śmy w sta­nie po­znać do końca – do­da­je.

Moż­li­we, że prze­czy­ta­ła to w ja­kiejś książ­ce. Jed­nej z tych, które zo­sta­wi­łem w domu. Nie od­po­wia­dam jej.

Znów sie­dzę w ra­tu­szo­wej wieży. Je­stem tutaj co­dzien­nie. Wy­pa­tru­ję ja­kie­goś ruchu. Ludzi. Na­uczy­łem się już roz­po­zna­wać zwie­rzę­ta. Cza­sa­mi wy­ru­szam jesz­cze za mia­sto, żeby się upew­nić, czy to, co wi­dzia­łem nie było jed­nak czło­wie­kiem, ale do tej pory nie spo­tka­łem ni­ko­go. Ani tu, ani gdzie in­dziej.

Z mia­sta wy­jeż­dża­łem kil­ka­krot­nie. W róż­nych kie­run­kach. Zo­ba­czy­łem miej­sca, które chcia­łem zo­ba­czyć. Za­bra­łem z nich to, co za­wsze chcia­łem mieć. Teraz miesz­kam w ra­tu­szu. Mogę tutaj dużo zmie­ścić. Klara i dzie­ci też mają tu swoje po­ko­je.

Gdy pa­trzę ze szczy­tu wieży, widzę miej­sca za­zna­czo­ne moją obec­no­ścią. Oglą­dam je jak zdję­cia z im­pre­zy, którą teraz le­d­wie pa­mię­tam. Jest tego tro­chę. Zglisz­cza po spa­lo­nym Pla­ne­ta­rium. Po­roz­bi­ja­ne sa­mo­cho­dy. Stłu­czo­ne wi­try­ny.

Do tych dni nie­czę­sto się­gam pa­mię­cią. Jed­nak gdyby ta hi­sto­ria miała szczę­śli­we za­koń­cze­nie, pew­nie to o nich opo­wia­dał­bym naj­wię­cej. Te dni to czas, w któ­rym Kevin orien­tu­je się, że zo­stał sam w domu. Jesz­cze mu to nie do­skwie­ra. Jesz­cze nie musi się bro­nić. Jak to wy­glą­da­ło?

Wy­obraź sobie par­king przed ga­le­rią na Wro­cław­skiej. Prze­ci­nam go w Mer­ce­de­sie G 65 AMG. Auto na­bie­ra pręd­ko­ści. Przy­spie­sze­nie wbija mnie w fotel. Słup­ki przed prze­szklo­nym wej­ściem ści­nam jakby w ogóle ich tam nie było. Ścia­nę szkła po­dob­nie. Dalej są wy­sep­ki. Z ko­sme­ty­ka­mi, te­le­fo­na­mi, faj­ka­mi. W po­wie­trze wy­la­tu­ją szmin­ki, tusze do rzęs, kremy. Dalej smart­fo­ny, skó­rza­ne po­krow­ce i wy­ro­by ty­to­nio­we.

Ha­mu­lec. Za­kręt. Sa­mo­chód prze­chy­la się i je­stem pewny, że zaraz prze­wró­ci się na bok. Jed­nak wy­jeż­dżam zza rogu i sunę dalej, od­bi­ja­jąc od razu w lewo. Skrzy­nia jest au­to­ma­tycz­na, nie muszę re­du­ko­wać biegu. Sil­nik wcho­dzi na wyż­sze tony i widzę na ze­ga­rze, jak wska­zów­ka ob­ro­tów wspi­na się i opada, raz za razem. Sły­szę zgrzyt. Staję, wbity w ru­cho­me scho­dy. Pas za­ci­ska się. Wrzy­na w skórę szyi.

W uszach dzwo­ni. Wy­sia­dam.

Albo rajd po alei Kon­sty­tu­cji i Łu­życ­kiej. Omi­jam po­zo­sta­wio­ne tam sa­mo­cho­dy. Ma­newr nie za­wsze się udaje. Chrzęst gnie­cio­nej bla­chy trzesz­czy w uszach. Po as­fal­cie sypią się dro­bi­ny szkła. Re­flek­to­ry. Ode­rwa­ne zde­rza­ki. Sil­nik wyje, a wska­zów­ka pręd­ko­ścio­mie­rza wzno­si się. Sto dwa­dzie­ścia. Sto pięć­dzie­siąt. Sto osiem­dzie­siąt. Trzask.

Cza­sa­mi muszę zmie­nić sa­mo­chód. Cza­sa­mi tkwię w roz­bi­tym aucie, nie mogąc się ru­szyć. Wtedy mój od­dech jest płyt­ki i przy­spie­szo­ny. Gdy po­wie­trze wy­peł­nia płuca, czuję ukłu­cie. Syczę. Tym razem się udało, ale po­bo­cza pełne są drzew i lamp. Ta hi­sto­ria może skoń­czyć się w każ­dym mo­men­cie.

Inny dzień. Wieża Bra­ni­bor­ska. Stoję na kra­wę­dzi czę­ści wi­do­ko­wej. U stóp pi­łecz­ka do golfa. W rę­kach kij. Biorę za­mach. Świst po­wie­trza. Pyk­nię­cie. Cze­kam na dźwięk zbi­te­go szkła. Nic z tego. Nie sły­chać nawet, żebym tra­fił w co­kol­wiek. Ze­ska­ku­ję na po­sadz­kę i z tru­dem łapię rów­no­wa­gę. Spod stopy ucie­ka ko­lej­na pi­łecz­ka. Jest ich tutaj pełno. Wy­ście­la­ją pod­ło­gę ni­czym dywan. Wy­bie­ram jedną z nich, usta­wiam i wska­ku­ję na murek. Przy­mie­rzam się. Ude­rzam. Tym razem sły­szę, jak po­szło okno w któ­rymś z blo­ków.

Całe mia­sto jest jak ogrom­ny plac zabaw. Cały kraj nim jest. I pew­nie świat też. Mam kar­net na wszyst­kie atrak­cje, ale już z niego nie ko­rzy­stam. Tort je­dzo­ny co­dzien­nie może się uprzy­krzyć.

Gdy pa­trzę teraz na mia­sto z ra­tu­szo­wej wieży, wła­śnie te sceny stają mi przed ocza­mi. Scho­dzę do po­ko­ju, który prze­ro­bi­łem na sy­pial­nię. Nie pa­mię­tam już, co znaj­do­wa­ło się tam wcze­śniej. Sia­dam na łóżku i biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie ni­tra­ze­pa­mu. Wy­trze­pu­ję na rękę dwie dzie­się­cio­mi­li­gra­mo­we ta­blet­ki. Po­ły­kam. Kładę się, nie zdej­mu­jąc nawet gar­ni­tu­ru.

 

***

 

Dziś znik­nął ko­lej­ny bu­dy­nek. W jego miej­scu jest dziu­ra, jak po wy­rwa­nym zębie. Czar­na zie­mia w for­mie leju. Nie ma nawet żad­nych rur czy kabli.

To za­czę­ło się kilka dni temu. Naj­pierw znik­nę­ła wieża ra­tu­sza. A przy­naj­mniej jej brak za­uwa­ży­łem jako pierw­szy. Chcia­łem prze­pro­wa­dzić co­dzien­ny zwiad, ale pro­wa­dzą­ce na nią scho­dy koń­czy­ły się ślepo, mie­rząc w niebo, zaraz na swoim po­cząt­ku. Kiedy wy­sze­dłem na mia­sto, za­uwa­ży­łem ko­lej­ne braki.

Nie było w tym żad­nej re­gu­ły. Kon­ka­te­dra wy­pa­ro­wa­ła, ale inne, rów­nie stare ko­ścio­ły stały. W za­mian po pa­sa­żu han­dlo­wym na Ka­spro­wi­cza zo­stał tylko po­dłuż­ny lej. Po­dob­nie było z pocz­tą i zglisz­cza­mi Pla­ne­ta­rium. Wieżą Ła­zien­ną. Znik­nę­ły też zwy­kłe bu­dyn­ki miesz­kal­ne. Całe ka­mie­ni­ce i bloki. Mia­sto wy­glą­da­ło jak ma­kie­ta, z któ­rej ktoś na chy­bił tra­fił po­wyj­mo­wał ele­men­ty.

Cza­sa­mi, za­miast dziur, po bu­dyn­kach zo­sta­wa­ły tylko po­ła­cie ziemi, usia­ne ster­tą mebli, ubrań i in­nych przed­mio­tów, które wcze­śniej mu­sia­ły być w miesz­ka­niach. Tak stało się z lo­fta­mi. Wśród ster­ty kla­mo­tów nie po­tra­fi­łem roz­po­znać tego, czego nie za­bra­łem ze sobą, gdy prze­no­si­łem się z Klarą i dzieć­mi do ra­tu­sza. Po­roz­rzu­ca­ne rze­czy wy­glą­da­ły jak na wy­sy­pi­sku śmie­ci. Kłę­bią­ce się w nich szczu­ry nie ro­bi­ły sobie nic z mojej obec­no­ści. Z lo­dó­wek czuć było smród ze­psu­te­go je­dze­nia. Zda­łem sobie spra­wę z tego, że uno­sił się w po­wie­trzu już wcze­śniej. Mu­siał są­czyć się z miesz­kań, z któ­rych nie za­bie­ra­łem żyw­no­ści. To pew­nie ten za­pach wabił dzi­kie zwie­rzę­ta. Było ich w mie­ście coraz wię­cej.

Dla­te­go teraz mam ze sobą kuszę i nóż. W woj­sko­wej tor­bie noszę naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: opa­trun­ki, suchy pro­wiant, ma­nier­kę z wodą, za­pał­ki sztor­mo­we. Przy pasku la­tar­kę. Na wy­pa­dek, gdyby wszyst­ko miało znik­nąć. Zre­zy­gno­wa­łem też z gar­ni­tu­ru. Zmie­ni­łem go na woj­sko­we ubra­nie, które wzią­łem z pułku w Czer­wień­sku. Bu­dyn­ków tego kom­plek­su zresz­tą też już nie ma. Po­dob­nie jak aptek, w któ­rych uzu­peł­nia­łem leki na­sen­ne. Może to i do­brze.

Zbyt długo żyłem we­dług sche­ma­tu: wstać, zjeść, ro­zej­rzeć się z wieży, po­łknąć ni­tra­ze­pam, za­snąć. Teraz mu­sia­ło się to zmie­nić.

Każ­dej nocy sły­szę wycie wil­ków. Spo­ty­kam je cza­sa­mi, kiedy wy­ru­szam oglą­dać ko­lej­ne wyrwy po za­gi­nio­nych bu­dyn­kach. Mi­ja­my się, jak sta­rzy wro­go­wie, któ­rzy nie mają już siły na dal­szą walkę. Cza­sa­mi na­tra­fiam na ob­je­dzo­ne kości saren. Pa­dli­ny jest dużo. Do tego śmie­ci, wy­wle­czo­ne z ku­błów przez szczu­ry. Za­pach, jaki temu to­wa­rzy­szy spra­wia, że tę­sk­nię nawet za smro­dem spa­lin.

Nie­kie­dy wy­da­je mi się, że tylko zwie­rzę­ta wie­dzą, co jest grane. Widzę to w ich oczach. W szczu­rzych śle­piach. W ko­lo­ro­wych źre­ni­cach kotów i w po­waż­nych spoj­rze­niach ja­strzę­bi. Naj­bar­dziej dziwi ich to, że jesz­cze tu je­stem.

Kiedy wra­cam do domu, w wi­try­nach, któ­rych jesz­cze nie stłu­kłem widzę swoje od­bi­cie. Wy­glą­dam jak duch. Jak­bym był tylko tą po­sta­cią na szkle. Bez rze­czy­wi­stej re­pre­zen­ta­cji. I wtedy widzę ruch. Czy­jaś głowa ucie­ka­ją­ca za ramę okna. Nie szu­kam drzwi. Po­de­szwą woj­sko­we­go buta ude­rzam w szybę. Ka­wał­ki szkła sypią się na chod­nik. Prze­ska­ku­ję do środ­ka. Pusto. Się­gam po la­tar­kę przy pasku. Okrąg świa­tła wy­ci­na z mroku ko­lej­ne ele­men­ty za­ku­rzo­nej ka­wiar­ni. Krze­sła, małe, kwa­dra­to­we sto­li­ki. Szczu­ry ucie­ka­ją przed świa­tłem. Gaszę la­tar­kę i sia­dam przy sto­li­ku w kącie. Cze­kam. Sły­szę nie­ustan­ny szmer. Ruch. Nic z tego nie brzmi jed­nak jak ludz­kie kroki. Mimo tego po­sta­na­wiam zo­stać tu na noc.

 

***

 

Nie ma już mia­sta. Nie ma Klary i dzie­ci. Nie mam nawet port­fe­la z ich zdję­cia­mi. Zo­sta­wi­łem je w gar­ni­tu­rze.

Sie­dzę na ka­wiar­nia­nym krze­śle, obo­la­ły, ze zdrę­twia­ły­mi no­ga­mi i sztyw­nym kar­kiem. Słoń­ce wisi wy­so­ko. Musi być po­łu­dnie. To żar mnie obu­dził.

Ubra­nie klei się od potu. Czuję za­pach nie­my­te­go ciała. I za­pach ziemi. Nie ma smro­du śmie­ci. Pa­dli­ny. Szczu­rów. Są za to wilki.

Mogły po­ja­wić się przed chwi­lą, mogą ob­ser­wo­wać mnie od dawna. Szare krop­ki na ho­ry­zon­cie. Jest ich sie­dem. Przy­kła­dam do oczu lor­net­kę. Widzę, jak za­czy­na­ją mnie ota­czać. Jakby cze­ka­ły, aż się obu­dzę, by sto­czyć ho­no­ro­wą walkę.

Od­bez­pie­czam kuszę i przy­kła­dam kolbę do ra­mie­nia. Czuję na­grza­ny oku­lar ce­low­ni­ka. Strze­lam.

Wa­ta­ha za­czy­na biec, prze­rze­dzo­na o jed­ne­go osob­ni­ka. Ła­du­ję broń i zdaję sobie spra­wę z tego, że mam tylko pięć beł­tów. Strze­lam cel­nie. Mia­łem czas, by po­ćwi­czyć. Po każ­dym na­ci­śnię­ciu spu­stu jedno ze zwie­rząt pada z im­pe­tem, jakby na­tra­fi­ło na nie­wi­dzial­ną ba­rie­rę. Je­stem jak dzie­więt­na­sto­wiecz­ny pie­chur od­pie­ra­ją­cy szar­żę wroga. Gdy koń­czą mi się po­ci­ski od­rzu­cam broń, wy­cią­gam nóż i łapię za krze­sło.

Pierw­szy z wil­ków ska­cze, wgry­za­jąc się w drew­nia­ne sie­dze­nie. Upa­dam wraz z nim. Za­ci­skam dłoń na nożu. Widzę krew, nie wiem, swoją czy na­past­ni­ka. Przy­gnie­cio­ny cię­ża­rem zwie­rzę­cia nie mam jak wziąć szer­sze­go za­ma­chu. Jed­nak ostrze wcho­dzi po rę­ko­jeść. Sły­szę sko­wyt. War­cze­nie. Zwie­rzę od­ska­ku­je, po­ty­ka się i upada. Nóż tkwi pod przed­nią łapą. Jest za da­le­ko, bym go do­się­gnął.

W za­kres wi­dze­nia wcho­dzi mi na­pię­ty pysk, ob­na­ża­ją­cy po­żół­kłe zęby. Ciek­nie z nich ślina. Po­zna­ję go. To ten z przy­pa­lo­ną sier­ścią. Ten, z któ­rym już wcze­śniej się star­łem. Pró­bu­ję od­su­nąć się nie­znacz­nie, do­się­gnąć noża. Wście­kłe szcze­ka­nie mówi mi, bym tego nie robił. Oczy zwie­rzę­cia są jak czar­ne księ­ży­ce na pło­ną­cym nie­bie. Za­wie­szo­ne nade mną ni­czym widmo śmier­ci. Widzę w nich pew­ność, że za chwi­lę wszyst­ko wróci do normy. Że ostat­ni ele­ment, który nie pa­su­je do tego świa­ta znik­nie.

Z kie­sze­ni wy­cią­gam za­pał­ki i za­pa­lam jedną. Wilk cofa się. Od­pa­lam drugą. Już przy trze­ciej zwie­rzę znów pod­cho­dzi. Zro­zu­mia­ło, że nie zro­bię mu tym krzyw­dy.

Sły­szę, jak jego to­wa­rzysz skom­li. Usi­łu­je wstać.

I nagle ten nade mną ska­cze. Mam tylko ułam­ki se­kund, by za­re­ago­wać. Przy­le­gam do ziemi, ścią­gam z szyi lor­net­kę i wy­cią­gam przed sie­bie. Zwie­rzę chwy­ta ją w locie. Roz­le­ga się trzask ma­te­ria­łu, z któ­re­go zo­sta­ła zro­bio­na. Prze­krę­cam się na ko­la­na i cią­gnę za pasek. Zwie­rzę upada. Pisz­czy. Z jego pyska ciek­nie jucha. Lu­zu­ję pasek i owi­jam mu wokół szyi, aku­rat gdy wilk zbie­ra siły i wsta­je. Za­ci­skam pętlę. Coraz moc­niej. Wilk wstrzą­sa cia­łem. Na­pi­na wszyst­kie mię­śnie. Znów upa­da­my. Czuję jego krew na twa­rzy. Cuch­ną­cy pa­dli­ną od­dech. Owi­jam sobie pas lor­net­ki wokół nad­garst­ków. Ob­ra­cam się ple­ca­mi do zwie­rzę­cia. Kładę się na nim. I cią­gnę. Ręce stają się blade. Tracę w nich czu­cie. Sły­szę rzę­że­nie. Wła­sny od­dech. Jest cięż­ki. Dalej szum wia­tru. Ptaki. Do­pie­ro gdy słoń­ce za­cho­dzi, wilk traci cie­pło. Je­stem jed­nak zbyt zmę­czo­ny, by się ru­szyć. Wy­plą­tu­ję tylko dło­nie, prze­ta­czam się obok tru­chła i za­sy­piam.

 

***

 

Jest ciem­no, ale to nie przez noc. Bar­dziej, jakby znik­nę­ło świa­tło. Jak­bym oślepł. Nie czuję jed­nak ciała. Nie wiem, czy wciąż mam oczy. Nie mogę nawet ich do­tknąć, by spraw­dzić, czy jesz­cze są.

Przy­po­mi­nam sobie ostat­nią noc. Jak drogę do domu w pi­jac­kim amoku. Ko­lej­ne slaj­dy zmie­nia­ją się szyb­ko, cza­sa­mi wy­świe­tla­ją się od­wrot­nie, cza­sa­mi po­ło­wicz­nie, nie­któ­re kli­nu­ją się, za­miast scen po­ka­zu­jąc czar­ne plamy.

Widzę wiel­kie pole, jak zna­mię, wy­pa­lo­ne po mie­ście, w któ­rym się uro­dzi­łem. Mia­sta już nie ma. Są za to tru­chła wil­ków. Czuj­nie spo­glą­da­ją­ce śle­pia zwie­rząt. Ścia­na drzew na ho­ry­zon­cie raz jest, raz znika, po­dob­nie chmu­ry oświe­tla­ne bla­skiem księ­ży­ca. Ni­czym w błęd­nie przy­go­to­wa­nej grze, w któ­rej za­ni­ka­ją ele­men­ty gra­fi­ki. W końcu nie ma ich wcale i leżę sam, pod nie­bem bez gwiazd. Gdy znika księ­życ, nie widzę już ni­cze­go.

Teraz nawet nie czuję ziemi, na któ­rej za­sną­łem. Uno­szę się w próż­ni. Naraz wy­ła­pu­ję śmiesz­ną myśl, że tak musi wy­glą­dać śmierć so­lip­sy­sty. Że skoro ten świat miał być tylko moim wy­obra­że­niem, to koń­czy się wraz ze mną. Czy więc od sa­me­go po­cząt­ku umie­ra­łem?

Myśli bie­gną szyb­ko i nie po­tra­fię już ich do­go­nić. Nie roz­po­zna­ję słów ani zdań. Cza­sa­mi jed­nak do­cie­ra­ do mnie ich sens. Jakby ktoś opo­wia­dał mi hi­sto­rię, któ­rej treść od­bie­ram bez udzia­łu zmy­słów. Jest w niej moje życie. Inni lu­dzie. Ich znik­nię­cie. Prze­kaz krzy­żu­je się. Jak w radiu, któ­re­go fale na­sta­wio­ne są po­mię­dzy dwoma sta­cja­mi. Z szumu wy­ła­nia się inna opo­wieść. Zlewa się z moją. I naraz je­stem tylko myślą w cu­dzej gło­wie i zdaję sobie spra­wę z tego, że mam już inne ciało i je­stem w innym miej­scu. Że czy­tam tę hi­sto­rię, jakby nie była moją wła­sną. Że prze­cież pa­mię­tam, że je­stem zu­peł­nie kimś innym, z zu­peł­nie inną bio­gra­fią. Że prze­cież to nie­moż­li­we by było ina­czej.

I ostat­kiem sił udaje mi się tylko zadać ostat­nie py­ta­nie, które dźwię­czy jesz­cze długo w mojej gło­wie: a masz dowód?

 

 

 

Koniec

Komentarze

Była zu­chwa­ła przed­mo­wa, więc na wszel­ki wy­pa­dek jesz­cze zu­chwa­ły ko­men­tarz – tekst uka­zał się na pa­pie­rze, w an­to­lo­gii „Fan­ta­zje Zie­lo­no­gór­skie VII” i można zgła­szać go do Na­gro­dy im. J. Zaj­dla. Jeśli uwa­żasz, że warto za­gło­so­wać na to opo­wia­da­nie, można zro­bić to tutaj: http://zajdel.art.pl/nominacje/zajdel.php (Prze­mek Mo­raw­ski, Ostat­ni czło­wiek w mie­ście).

 

Ok, ko­niec lo­ko­wa­nia pro­duk­tu.

pzdr,

p.

Z wiel­ką przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że to strasz­ny gniot… Styl fa­tal­ny, czyta się z ogrom­nym tru­dem, a po­mysł na fa­bu­łę… też sła­biut­ki, de­li­kat­nie mó­wiąc. Aż się dzi­wię, że jury Fan­ta­zji ma tak fa­tal­ny gust i wy­bra­ło ten tekst do an­to­lo­gii.

 

 

EDYTA

PRIMA APRI­LIS!!!

 

 

 

 

Pod­stu­wa­ku, mam na­dzie­ję, że nie gnie­wasz się za mój pierw­szy ko­men­tarz :) Wiem, że cza­sem mie­wam cięż­ki dow­cip, ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Przez tekst brną­łem, jak­bym miał nogi po ko­la­na za­nu­rzo­ne w bło­cie, z tru­dem wy­pa­tru­jąc twar­de­go, su­che­go grun­tu. Im dalej się za­pusz­cza­łem, tym bar­dziej wąt­pi­łem, że w końcu wy­do­sta­nę się z bagna, w które sam wla­złem, wy­bie­ra­jąc ten tekst na nie­dziel­ne, świą­tecz­ne po­po­łu­dnie.

W końcu jed­nak do­tar­łem do miej­sca, gdzie bru­nat­na, gęsta, z tru­dem prze­cho­dzą­ca przez palce ciecz, za­mie­ni­ła się w suchą zie­mię. Wtedy ode­tchną­łem z ulgą. To musi być pierw­szy kwiet­nia, po­my­śla­łem. Nie ina­czej.

Ok, edy­to­wa­łam po­przed­ni ko­men­tarz. A teraz na po­waż­nie. 

 

Na po­czą­tek – w oczy wpa­dło mi kilka li­te­ró­wek, ja­kieś bra­ku­ją­ce słów­ko, ale – moja wina – nie za­no­to­wa­łam od razu gdzie i teraz nie mogę zna­leźć. Nie były to jed­nak uster­ki, które by jakoś bar­dzo prze­szka­dza­ły w czy­ta­niu.

W pew­nym sen­sie tekst jest dość mo­no­ton­ny, nawet fi­lo­zo­ficz­ny dia­log nie po­bu­dza i nie uroz­ma­ica go za bar­dzo. A jed­nak pły­nie się przez opo­wieść sto­sun­ko­wo lekko. Niby w pro­sty spo­sób, ale wy­star­cza­ją­co ob­ra­zo­wo od­ma­lo­wa­łeś opusz­czo­ne mia­sto, zni­ka­ją­ce mia­sto. Mimo że nie znam Zie­lo­nej Góry i wspo­mnia­ne nazwy ulic czy bu­dyn­ków nic mi nie mó­wi­ły, to nie prze­szka­dza­ło mi to w ogól­nym wy­obra­że­niu sobie od­po­wied­nich ob­ra­zów. Cie­ka­wie też po­ka­za­łeś bo­ha­te­ra, faj­nym ele­men­tem jest ta po­cząt­ko­wa obawa, że to ja­kieś dzi­wacz­ne show. Wcze­śniej z taką po­sta­wą się nie spo­tka­łam, a przy­naj­mniej nie pa­mię­tam. 

A tak i jesz­cze wilki. Ich obec­ność jest też we­dług mnie świet­ną przy­pra­wą w tym daniu :) Po­do­ba mi się ich obec­ność i za­cho­wa­nie. 

I wiesz co? Nawet nie prze­szka­dza mi, że jako czy­tel­nik też nie wiem, co się stało, gdzie po­dzia­li się lu­dzie. To duży plus, bo za­zwy­czaj wolę kla­row­niej­sze sy­tu­acje. 

Co do sa­me­go po­my­słu na osa­mot­nio­ne­go nagle czło­wie­ka, to coś po­dob­ne­go czy­ta­łam lata temu. I cho­ciaż nie pa­mię­tam ani ty­tu­łu, ani au­to­ra, ani nawet szcze­gó­łów fa­bu­ły, to jed­nak pewne po­do­bień­stwa (je­dy­ny czło­wiek, ko­rzy­sta­nie ze wszyst­kie­go w mie­ście) są wy­raź­ne. Jed­nak u Cie­bie za­koń­cze­nie od­la­tu­je na nowy po­ziom. Po­ziom, któ­re­go ze wzglę­du na ilość za­war­tej w koń­ców­ce abs­trak­cji i fi­lo­zo­fii, nie mam za­mia­ru ana­li­zo­wać. 

Ge­ne­ral­nie, gdyby ko­men­tarz nie był dość jasny – po­do­ba­ło mi się.

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Ja po­sze­dłem śla­dem śnią­cej :P Tak szcze­rze, to bar­dzo dobry tekst :)

 

Po­zdra­wiam

No, a mnie tro­chę bra­ko­wa­ło wy­ja­śnień, ale to mi się czę­sto zda­rza.

OK, so­lip­syzm to jest jakaś moż­li­wość, ale mnie nie prze­ko­nał do końca.

W pew­nym mo­men­cie za­czę­ło mi bra­ko­wać akcji. Facet łazi po mie­ście, jeź­dzi po oko­li­cach, ło­bu­zu­je, fan­ta­zju­je, ale nic cie­ka­we­go nie robi. Nic twór­cze­go.

Moż­li­we, że tu było ja­kieś fajne prze­sła­nie (wilki, które ata­ku­ją czło­wie­ka mimo żar­cia do­oko­ła?), ale go nie sku­ma­łam.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tak. Sko­ja­rze­nie z po­wie­ścią Her­ber­ta Ro­sen­dor­fe­ra “Wiel­kie solo Ana­to­la L. “​ samo sie na­su­wa, Śnią­ca. Wrócę z ko­men­ta­rzem.

Na razie daję klika.

Po prze­czy­ta­niu spa­lić mo­ni­tor.

Mr.Marasie, to, co czy­ta­łam to było opo­wia­da­nie i ra­czej pol­skie­go au­to­ra. Wspo­mnia­nej po­wie­ści nie znam. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Hmmm. Wy­da­je mi się, że je­dy­ny czło­wiek w mie­ście to motyw czę­sto zda­rza­ją­cy się w po­sta­po. Mam wra­że­nie, że czy­ta­łam coś ta­kie­go nawet u nas.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Praw­da. Jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du pierw­sze na myśl przy­szło mi tamto opo­wia­da­nie. Tam też lu­dzie znik­nę­li/umar­li (na­praw­dę nie pa­mię­tam) w jed­nej chwi­li z nie­wy­ja­śnio­ne­go po­wo­du. I bo­ha­ter w po­dob­ny spo­sób spę­dzał czas i żył. Z ja­kiejś przy­czy­ny tam­ten stary tekst tkwi mi, przy­naj­mniej czę­ścio­wo, w gło­wie od lat. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Motyw ostat­nie­go czło­wie­ka na Ziemi nie nowy, a po­czą­tek, gdy bo­ha­ter od­kry­wa stan obec­ny świa­ta, tro­chę się wlókł. Jed­nak od mo­men­tu miesz­ka­nia i Klary robi się znacz­nie cie­ka­wiej. Po­ka­zu­jesz pazur, faj­nie na­świe­tlasz po­gar­sza­ją­cą się psy­chi­kę po­sta­ci. Co praw­da nie za­szko­dzi­ło­by sku­pie­nie na kilku waż­nych aspek­tach prze­trwa­nia (skąd je­dze­nie w świe­cie bez prądu – a może akcja toczy się rap­tem kilka ty­go­dni?), ale ich brak jakoś mocno mi nie prze­szka­dzał.

Motyw wil­ków i za­koń­cze­nie na plus. Ogó­łem fajny kon­cert fa­jer­wer­ków, nawet jeśli nie opar­ty na nowym te­ma­cie.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Nie no, je­dze­nie bę­dzie dość długo nawet bez prądu. Takie rze­czy jak kon­ser­wy, ma­ka­ro­ny, kasze, mąka itp. wolno się psują. Za­pa­sów w jed­nym skle­pie wy­star­czy na długo.

Aha, za­po­mnia­łam wspo­mnieć, ale dzi­wi­ło mnie spo­koj­ne znik­nię­cie ludzi – żad­nych po­ża­rów (nikt aku­rat nic nie go­to­wał?), wy­bu­chów gazu, skrak­so­wa­nych sa­mo­cho­dów (cho­ciaż pełno ich na dro­gach)…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tak po praw­dzie, to ra­czej nie prze­pa­dam za tek­sta­mi pi­sa­ny­mi na kon­kurs o wy­bra­nym mie­ście, al­bo­wiem potem oka­zu­je się, że opo­wia­da­na hi­sto­ria mogła wy­da­rzyć się wszę­dzie. Zie­lo­nej Góry nie znam, więc nazwy ulic i in­nych miejsc zu­peł­nie nic mi nie mó­wi­ły. Ale to wszyst­ko nic, bo hi­sto­rię Ostat­nie­go czło­wie­ka w mie­ście czy­ta­ło się cał­kiem nie­źle, choć nie mogę po­wie­dzieć o peł­nej sa­tys­fak­cji. Bra­kło mi choć­by zda­nia o przy­czy­nie tego, co spo­tka­ło bo­ha­te­ra. Nie mam nic prze­ciw­ko nie­do­po­wie­dze­niom, ale to opo­wia­da­nie koń­czy się nie­wia­do­mą, którą trud­no na­zwać nie­do­po­wie­dze­niem.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia.

 

Droga na Świe­bo­dzin, drogi na gra­ni­cę. Ich bez­ruch spra­wia, że są… –> Czy od drogi można wy­ma­gać ruchu?

A może: Droga do Świe­bo­dzina, drogi do gra­ni­cy. Bez­ruch na nich spra­wia, że

 

Każ­de­go ranka myję się, golę i ubie­ram świe­ży gar­ni­tur. –> W co ubie­ra gar­ni­tur?

Gar­ni­tu­ru, tak żad­nej innej odzie­ży, nie ubie­ra się! Gar­ni­tur można wło­żyć/ za­ło­żyć/ przy­wdziać/ ubrać się weń/ wy­stro­ić się weń, ale gar­ni­tu­ru nie można ubrać!

Pa­mię­taj, Pod­stu­wa­ku, że za ubie­ra­nie ubrań grozi sroga kara – trzy go­dzi­ny klę­cze­nia na gro­chu w kącie, twa­rzą do ścia­ny i z rę­ka­mi w górze!

 

Sze­dłem pie­szo. –> Masło ma­śla­ne. Czy ist­nia­ła moż­li­wość, aby szedł w inny spo­sób?

 

Mi ze­szło dłu­żej. –> Mnie ze­szło dłu­żej.

 

jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po post-apo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce. –> …jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po postapo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce.

 

kto za­po­mniał dziec­ka z re­stau­ra­cji… –> Ra­czej: …kto za­po­mniał dziec­ka w re­stau­ra­cji

 

Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem po sobie, cze­ka­jąc na sen. –> Na czym po­le­ga picie po sobie?

Pro­po­nu­ję: Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem jedno po dru­gim/ ko­lej­no, cze­ka­jąc na sen.

 

Jed­nak to jego lubię naj­bar­dziej. –> Pi­szesz o gar­ni­tu­rze, więc: Jed­nak to ten lubię naj­bar­dziej.

 

Lub nad­je­dzie biały Ford Kuga. –> Lub nad­je­dzie biały ford kuga.

Nazwy po­jaz­dów za­pi­su­je­my ma­ły­mi li­te­ra­mi. Ten błąd po­ja­wia się jesz­cze dwu­krot­nie z dal­szej czę­ści opo­wia­da­nia. http://sjp.pwn.pl/zasady/;629431

 

W Zie­lo­nej Górze nie bra­ku­je miejsc, w któ­rych można je zna­leźć. W ta­kich chwi­lach bra­ku­je mi mu­zy­ki. –> Po­wtó­rze­nie.

Może w pierw­szym zda­niu: W Zie­lo­nej Górze wciąż jest dość miejsc, w któ­rych można je zna­leźć.

 

Zmie­rza­łem w kie­run­ku Ber­li­na, za­trzy­mu­jąc się mi­ja­nych po dro­dze mia­stach. –> Pew­nie miało być: …za­trzy­mu­jąc się w mi­ja­nych po dro­dze mia­stach.

 

a zro­zu­mie­cie, dla­cze­go cza­sa­mi wdaję się nie­przy­chyl­ny. –> Li­te­rów­ka.

 

Gdyby nie port­fel ze zdję­cia­mi, pew­nie za­po­mniał­bym o niej już wię­cej po opusz­cze­niu tam­te­go loftu. –> Nie ro­zu­miem tego zda­nia. Czy to jego osta­tecz­ne wer­sja?

 

– Otóż to – sły­szę po­twier­dze­nie. –> – Otóż to.Sły­szę po­twier­dze­nie.

 

Mijam wi­try­nę i wy­ła­pu­je ruch na szkla­nej tafli. –> Li­te­rów­ka.

 

Lą­du­je na ulicy, cią­gnąć za sobą war­kocz stłu­czo­ne­go szkła. –> Li­te­rów­ka.

 

W od­da­li widzę wilka. Twa w bez­ru­chu… –> Li­te­rów­ka.

 

biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie Ni­tra­ze­pa­mu. –> …biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie ni­tra­ze­pa­mu.

Nazwy leków też za­pi­su­je­my ma­ły­mi li­te­ra­mi. Ten błąd po­ja­wia się jesz­cze w dal­szej czę­ści opo­wia­da­nia.

 

Od­bez­pie­czam kuszę i przy­kła­dam kolbę do ra­mie­nia. –> O ile mi wia­do­mo, kusza nie ma kolby. Kusza ma łoże.

 

Pró­bu­ją od­su­nąć się nie­znacz­nie, do­się­gnąć noża. –> Li­te­rów­ka.

 

Za­wie­szo­ne nade mną nizym widmo śmier­ci. –> Li­te­rów­ka.

 

Czuję jego krew na mojej twa­rzy. –> Tam nie ma in­nych twa­rzy, więc wy­star­czy: Czuję jego krew na twa­rzy.

 

Śle­pia zwie­rząt ob­ser­wu­ją­cych nas z da­le­ka. –> Nas to zna­czy kogo?

 

Cza­sa­mi jed­nak do­cie­ra­ją do mnie sensy. –> Czy sens wy­stę­pu­je w licz­bie mno­giej? Ni­g­dzie nie zna­la­złam przy­kła­du uży­cia słowa sens w licz­bie mno­giej.

 

 

PS

Dodam jesz­cze, że opo­wia­da­nie o po­dob­nym zja­wi­sku Pięt­na­ście wpi­sów na­pi­sał kie­dyś Psy­cho­Fish, ale znik­nę­ło z na­szej stro­ny, by, jeśli do­brze pa­mię­tam, uka­zać się dru­kiem.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Wiel­kie dzię­ki, za prze­czy­ta­nie i ko­men­ta­rze. Cie­szę się, że tekst – mniej lub bar­dziej, ale jed­nak – się Wam (w ja­kimś stop­niu) spodo­bał.

 

Jeśli cho­dzi o motyw pu­ste­go mia­sta, to tutaj bar­dziej mia­łem w gło­wie wszyst­kie po­sta­po­ka­lip­tycz­ne hi­sto­rie + filmy o zom­bie, a cały po­mysł na tekst wziął się stąd, że chcia­łem na­pi­sać o kimś, kto snuje się po mie­ście.

„Wiel­kie­go sola…” nie zna­łem, ale po prze­czy­ta­niu opisu fa­bu­ły raz, że rze­czy­wi­ście sko­ja­rze­nie jest mocne i nie­pod­wa­żal­ne, dwa, że muszę szyb­ko po­znać.

@Fin­kla – rze­czy, o któ­rych pi­szesz w ostat­nim ko­men­ta­rzu tro­chę wy­ni­ka­ją z wy­ja­śnie­nia całej hi­sto­rii, tro­chę rze­czy­wi­ście z nie­do­pa­trze­nia, bo przy­da­ło­by się rów­nież wspo­mnieć o tym, dla­cze­go coś się nie dzie­je.

Zresz­tą już po na­pi­sa­niu tek­stu wi­dzia­łem krót­ki film, przed­sta­wia­ją­cy, co sta­ło­by się z Zie­mią, gdyby ludz­kość zni­kła i było tam jesz­cze kilka rze­czy, o któ­rych nie po­my­śla­łem.

 

Co do żar­tów na prima apri­lis, to z jed­nej stro­ny, mia­łem na­dzie­ję, że takie jest wła­śnie wy­ja­śnie­nie tych ko­men­ta­rzy, z dru­giej nie mia­łem pew­no­ści, więc spraw­dzi­ły się.

@wo­jow­nik cie­szy – do­dat­ko­wo przy Twoim ko­men­ta­rzu, przez jego dość mocną po­ety­kę, nie po­tra­fi­łem nawet jed­no­znacz­nie okre­ślić, czy opi­nia na plus czy minus. Bo prze­cież wcią­ga­ją­ce opo­wia­da­nie to nic złego..

 

Jesz­cze raz dzię­ki za prze­czy­ta­nie.

pzdr,

p.  

@re­gu­la­to­rzy – dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­rek­tę – wszyst­ko po­pra­wio­ne. Co do kuszy – współ­cze­sne kusze mają kolbę, więc to zo­sta­wi­łem.

Wstyd, że zna­la­zło się tutaj kilka błę­dów, które po­peł­ni­łem już wcze­śniej i na które już wcze­śniej zwra­ca­łaś mi uwagę (za to ubie­ra­nie ubra­nia na do­kład­kę z mar­ka­mi sa­mo­cho­dów chyba rze­czy­wi­ście będę mu­siał kupić tro­chę gro­chu i po­klę­czeć – na po­czą­tek na ugo­to­wa­nym, jeśli sy­tu­acja się po­wtó­rzy, to su­ro­wym. Na suchy przyj­dzie czas za trze­cim razem – po­sta­ram się, żeby go nie było).

Jesz­cze raz dzię­ki za wło­żo­ną w po­praw­ki pracę – po­zwa­la­ją mi prze­my­śleć nie­któ­re frag­men­ty tek­stu głę­biej i przy pi­sa­niu ko­lej­nych tek­stów za­sta­no­wić się nad rze­cza­mi, które bez tego mo­gły­by mi nie przyjść do głowy.

 

pzdr,

p.

Pod­stu­wa­ku, bar­dzo się cie­szę, że uwa­żasz uwagi za przy­dat­ne.

No i mam wiel­ką na­dzie­ję, że wy­star­czy samo widmo groź­by klę­cze­nia na gro­chu. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Takie tro­chę prze­ra­ża­ją­ce i smut­ne, przy­naj­mniej jak dla mnie, ale do­brze mi się czy­ta­ło. Przy­po­mnia­ło mi się parę fil­mów o ostat­nich lu­dziach na Ziemi, ale mimo iż sam po­mysł nie jest ory­gi­nal­ny, Twoje opo­wia­da­nie wnio­sło na spra­wę tro­chę in­ne­go spoj­rze­nia i bar­dziej fi­lo­zo­ficz­ne­go na­stro­ju. Po­do­ba mi się motyw wil­ków i so­lip­sy­stycz­ne za­koń­cze­nie… Opo­wia­da­nie na pewno warte bi­blio­te­ki.

Ge­ne­ral­nie, uwa­żam że idea nie jest współ­mier­na z wy­ko­na­niem. Bo wi­dzisz – na po­mysł sa­mot­ne­go czło­wie­ka w mie­ście/na świe­cie pi­sa­ły już le­gio­ny pi­sa­rzy. Twój tekst ko­ja­rzył mi się głów­nie z Ba­stio­nem (ach, trze­ba bę­dzie znów po­czy­tać…) i fil­mem Je­stem Le­gen­dą. A zaraz za nimi stały ko­lej­ne i ko­lej­ne po­sta­po.

Naj­więk­szą na­dzie­ję upa­try­wa­łem więc w roz­wi­nię­ciu i za­koń­cze­niu. No i za­wio­dłem się. Naj­pierw bo­ha­ter robi w kółko to samo i naj­wy­raź­niej nie ma żad­nych am­bi­cji i chęci by zmie­nić swoje po­ło­że­nie (ko­cham spać, więc śpię), a na ko­niec znika i… fi­ni­to. Brak po­my­słu? Pew­nie za­prze­czysz, ale ja tak to nie­ste­ty widzę.

Na szczę­ście nie­któ­rzy lubią nie­roz­wią­za­ne za­koń­cze­nia :)

 

Teraz tro­chę po­zy­ty­wów, bo tekst, po­mi­mo ca­łe­go tego jadu po­wy­żej, czy­ta­ło mi się szyb­ko i spraw­nie. I z sa­tys­fak­cją.

Akcję pro­wa­dzisz nie­spiesz­nie, ale świa­do­mie. Kon­tro­lu­jesz tempo i wpraw­nie ma­lu­jesz sło­wem – mia­sto, wilki, de­pre­sja bo­ha­te­ra… To wszyst­ko ja­wi­ło mi się przed ocza­mi. Ele­ment wcie­la­nia się w in­nych ludzi, by po­czuć się mniej sa­mot­nym – świet­ny.

A zatem – im­mer­sja na wy­so­kim po­zio­mie. Po­dob­nie warsz­tat, choć (nie)skrom­nym hra­biow­skim zda­niem, wal­ną­łeś tam parę in­ter­punk­cyj­nych byków. Cho­ciaż­by brak prze­cin­ków przed “ale” czy “gdy”, kiedy po nich wy­stę­pu­je orze­cze­nie… No ale nie znam się na prze­cin­kach, więc sta­wiam tu tylko nie­wiel­ki znak za­py­ta­nia.

 

Tyle ode mnie. Na ko­niec dwie uwagi koń­co­we:

Gdyby nie port­fel ze zdję­cia­mi, pew­nie za­po­mniał­bym o niej już wię­cej po opusz­cze­niu tam­te­go loftu.

Nie miało tu być – “wkrót­ce”?

Twa w bez­ru­chu, z głową wy­cią­gnię­tą przed sie­bie.

Li­te­rów­ka.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Po czę­ści zga­dzam się z Co­un­tem, mnie też roz­wi­nię­cie spe­cjal­nie nie za­sko­czy­ło, a finał tro­chę roz­cza­ro­wał. Czy­ta­łem wczo­raj i dzi­siaj mu­sia­łem spoj­rzeć, jak się skoń­czy­ło. Po­do­ba mi się za to pro­fil psy­cho­lo­gicz­ny bo­ha­te­ra. Same “wdep­nię­cie” w tą sy­tu­ację jest po­my­sło­we, gdy gość do­pie­ro po kilku dniach zdaje sobie spra­wę, że jest sam. :) Wy­mow­ne i wy­da­je się być cał­kiem re­al­ne. Jego prze­my­śle­nia i za­cho­wa­nie są dla mnie wia­ry­god­ne, tutaj mam prze­ciw­nie, jak Count, bo­ha­ter, aku­rat wła­śnie ten, z jego pro­fi­lem psy­cho­lo­gicz­nym, prze­ko­nu­ją­co wpi­su­je się w “cho­dze­nie w kółko i ro­bie­nie tego sa­me­go”. Tak więc duże plusy za bo­ha­te­ra, czę­sto bo­wiem widzę w nich (bo­ha­te­rach) ja­kieś “ale”, ale nie w Twoim.

Jak na po­sta­po, bo tak od­bie­ram ten świat, to nie mam się do czego przy­cze­pić, a róż­nie bywa w ta­kich świa­tach. Nie­ste­ty, jest świat, jest bo­ha­ter, ale nie­wie­le z tego wy­ni­ka. Bo ja ow­szem, lubię po­czy­tać psy­cho­lo­gicz­ne wy­nu­rze­nia, prze­my­śle­nia i takie tam, ale wiesz, sam też po­tra­fię my­śleć i chciał­bym wię­cej fa­bu­ły, akcji, kon­fron­ta­cji. Wilki to tro­chę zbyt mało. Takie na przy­kład “Zdję­cie ro­dzin­ne”. Tam to się dzia­ło…

Po­zdra­wiam.

Wiel­kie solo An­to­na L. wer­sja pol­ska, skró­co­na.Ewi­dent­nie. Włącz­nie ze zni­ja­ją­cy­mi (roz­sy­pu­ją­cy­mi się) bu­dyn­ka­mi, ino szyb­ciej niż w An­to­nie, oraz zwie­rzo­sta­nem w mie­ście. Nawet roz­mo­wy we­wnętrz­ne bo­ha­te­ra są po­dob­ne. Ale się nie martw, po­dob­no rower też wy­na­le­zio­no rów­no­cze­śnie w kilku od­da­lo­nych od sie­bie miej­scach. Sło­wem: wszyst­ko już było i Ben Akiba. Na po­cie­sze­nie po­wiem ci, że kie­dyś, w mło­do­ści, na­pi­sa­łem opo­wia­da­nie "Ścia­na", a do­pie­to wiele lat potem King na­pi­sał "Ko­pu­łę", a pewna Niem­ka swoją wer­sję "Ścia­ny". Tyle że moja dzia­ła się w Bia­ło­wie­ży, a jej w ja­ki­vhś nie­miec­kich gó­rach. Ale aż takim me­ga­lo­ma­nem nie je­stem, by żądać od nich za co­py­rigtts. Wpa­dłeś na to samo, na co wpa­da­li i inni, ktoś kie­dyś mu­siał, po­ciesz się. A "Wiel­kie solo" po­le­cam.Świet­na książ­ka.

 

Prze­czy­ta­łem kon­tro­l­nie finał "An­to­na L.". Wiesz, że on TEŻ znika?Nie za dużo tych ko­in­cy­den­cji, aby?

 

Wiel­kie dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ob­szer­ne ko­men­ta­rze. Cie­szę się, że w tek­ście zna­la­zły się rów­nież ele­men­ty, które Wam się spodo­ba­ły.

@Co­unt­Pri­ma­gen – do­dat­ko­we dzię­ki za wy­ła­pa­nie błę­dów – po­pra­wio­ne.

@ry­bak – wszyst­ko, co dzie­je się w tek­ście wiąże się z roz­wią­za­niem, wy­ni­ka z niego i do niego pro­wa­dzi, bo jed­nak ten tekst nie ma za­koń­cze­nia tak otwar­te­go, jak zo­sta­ło tutaj we wcze­śniej­szych ko­men­ta­rzach stwier­dzo­ne (i to, że jed­nak jest ono od­bie­ra­ne ina­czej, wska­zu­je mi, że nad ta­ki­mi rze­cza­mi po­wi­nie­nem jesz­cze mocno po­pra­co­wać – dzię­ki więc na zwró­ce­nie na ten ele­ment uwagi).

Wy­stę­pu­ją­ce ele­men­ty – jak zwie­rzę­ta czy zni­ka­nie bu­dyn­ków – peł­nią okre­ślo­ne funk­cje, nie tylko przed­sta­wia­ją­ce, jak świat mógł­by wy­glą­dać, gdyby nie było w nim ludzi i bu­du­ją­ce kli­mat, ale także in­ter­pre­ta­cyj­ne.

Wy­ka­za­ne przez Cie­bie zbież­no­ści wy­glą­da­ją ewi­dent­nie po­dej­rza­nie, ale nie sądzę, by były wy­star­cza­ją­cym uspra­wie­dli­wie­niem do zdra­dza­nia za­koń­cze­nia książ­ki komuś, kto po­ten­cjal­nie jej nie czy­tał, nawet, jeśli twar­de dane mówią, że tylko udaje. Tym bar­dziej, że bo­ha­ter po­wyż­sze­go opo­wia­da­nia wcale nie znika, choć na końcu nie jest już tą samą osobą, co na po­cząt­ku.

 

pzdr,

p.  

Twoje opo­wia­da­ie jest wobec tego ge­nial­ne: Wła­snie prze­czy­ta­łem po raz ko­lej­ny w życiu Wiel­kie solo An­to­na L – w nim też są i po­lu­ją­ce wilki, i roz­mo­wa bo­ha­te­ra z fi­lo­zo­fa­mi. Kie­dyś mnie uczo­no, że tak zna­czą­ce na­gro­ma­dze­nie przy­pad­ków nie może być przy­pad­kiem. Zatem spusz­czę wsty­dli­wą za­sło­nę mil­cze­nia nad in­ny­mi zbież­no­ścia­mi­mię­dzy książ­ką Ro­sen­dor­fe­ra a Twoim opo­wia­da­niem.

 

Po­do­ba­ło mi się. I głów­ny bo­ha­ter i jego opi­sy­wa­ne przy­go­dy. Niby wiele się nie dzia­ło, ale taka sce­ne­ria za­wsze mnie wcią­ga. Gdy znik­nął pierw­szy bu­dy­nek, do­my­śli­łem się za­koń­cze­nia i po­wiem szcze­rze, że śred­nio do mnie tra­fi­ło. Ale wszyst­ko co przed­tem – bar­dzo dobre.

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz. Cie­szę się, że pewne ele­men­ty tek­stu przy­pa­dły Ci do gustu.

 

pzdr,

p.

Bar­dzo fajne, po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Bar­dzo się cie­szę. Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz!

 

pzdr,

p.

Nowa Fantastyka