
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Smutny koniec lata
A z dymu wyszła szarańcza na ziemię, i dano jej moc, jaką mają ziemskie skorpiony.
I powiedziano jej, by nie czyniła szkody trawie na ziemi ani żadnej zieleni,
ani żadnemu drzewu, lecz tylko ludziom, którzy nie maja pieczęci Boga na czołach.
17 sierpnia 2034, Gdańsk
Jacht „Aaron" kołysał się na krótkiej fali. Nowicki zrobił zwrot w lewo o dwa rumby i zwinął genuę. Po chwili zrefował grota. Płynął prawie równolegle do linii brzegu. Przyglądał się widocznej od strony sterburty panoramie Trójmiasta. Plaża odcinała się słomkową smugą od sinozielonej wody. Ponad pasem nadbrzeżnej zieleni majaczyły szkliste sylwetki hoteli. Na redzie stało kilka statków towarowych. Widok, który tyle razy budził ciepłe uczucia związane z powrotem do domu, tym razem wzbudził nieokreślone podejrzenia żeglarza.
Mężczyzna włączył autopilota i zszedł pod pokład. Wrócił z potężną lornetką w dłoni. Zanim zaczął przyglądać się okolicy, sprawdził kurs – jacht powoli zbliżał się do falochronu. Miał jeszcze kilka minut.
Przyłożył lornetkę do oczu, ustawił maksymalne zbliżenie i spojrzał na plażę. Mechanizm optyczny ustabilizował obraz. Z tej odległości mógłby rozróżnić poszczególne sylwetki ludzi. Ale nie zobaczył nikogo. Z rosnącym niepokojem przepatrzył uważnie plażę Brzeźna. Powoli przyjrzał się całemu brzegowi aż do Jelitkowa. Nic nie dało włączenie zoomu cyfrowego. Na plaży nie było żywej duszy. W połowie sierpnia, w słoneczny dzień.
– To niemożliwe – powiedział półgłosem.
Janusz Nowicki był wysokim, wysportowanym mężczyzną. Jego opalona, ogorzała od wiatru twarz była nieco zaczerwieniona z powodu gorączki. Miał czterdzieści pięć lat, na które wyglądał. Był architektem, ale jego największą pasją było morze i dziesięciometrowy jacht – najwierniejszy przyjaciel. Powrót do rodzinnego Gdańska oznaczał koniec urlopu, który mężczyzna spędził na samotnym żeglowaniu wzdłuż zachodniej Afryki. Spokojne wody zatoki budziły miłe wspomnienia dzieciństwa ale przypominały o końcu wakacji.
Od tygodnia nie miał kontaktu z ludźmi. W tym czasie przepłynął Kanał La Manche i Morze Północne, minął Danię. Bałtyk, dzięki sprzyjającemu wiatrowi, przebył w ciągu dwóch dni. Spał w tym czasie niewiele. Śpieszył się, żeby dotrzeć do Gdańska na czas. Zrezygnował z krótkiego postoju w Dover, gdzie chciał wymienić albo naprawić radio, które kilka dni temu przestało działać. Na domiar złego wysiadł też telefon satelitarny. Był praktycznie odcięty od świata, ale uznał, że ostatni odcinek jest na tyle łatwy, że przepłynie go bez łączności. Pośpiech i brak snu przypłacił ostrym przeziębieniem. Lekarstwa zbijające gorączkę były przeterminowane, wyrzucił je jeszcze na Atlantyku, kiedy robił porządki w apteczce.
Myśl dotarła do Nowickiego z taką siłą, że natychmiast zaprzeczył sam przed sobą, aby coś takiego było możliwe. Ścisnął mocnie lornetkę i przyjrzał się zatoce. Niegdzie ani śladu jachtów czy motorówek. Jedynie martwe kontenerowce i równie martwy, pordzewiały drobnicowiec. Ani śladu ludzi.
Wyłączył autopilota i skorygował kurs – dane GPS były bardzo nieprecyzyjne, błąd w określaniu położenia jachtu wynosił ponad 100 metrów. Zupełnie jakby nikt nie kontrolował prawidłowości działania systemu – pomyślał. Przez chwilę szarpał się z grotem. Kiedy zwinął go ostatecznie, był już w połowie falochronu. Włączył silnik elektryczny. Śruba stęknęła i jacht przyspieszył, unosząc nieznacznie dziób.
Nowicki był coraz bardziej zdenerwowany. Minął Kapitanat Portu, przepłynął wzdłuż Nabrzeża Oliwskiego, Nabrzeża Zbożowego i Wiślnej. Nie zobaczył ani jednego człowieka, dźwigi portowe stały nieruchomo. Skręcił w prawo i przez Kanał Kaszubski dotarł do Motławy. Przez chwilę wpatrywał się w beżowy stanik dryfujący środkiem kanału. Skierował jacht wzdłuż Rybackiego Pobrzeża. I zobaczył to, czego się spodziewał, ale w co nie mógł uwierzyć – na deptaku wzdłuż Starej Motławy nie było żadnych ludzi! Jedyny ruch, jaki zauważył, to kilka mew krążących obok Sołdka. Starał się nie myśleć o tym, co ujrzał, a właściwie czego nie ujrzał na nadbrzeżnych ulicach.
Skręcił w stronę Szafarni i wpłynął do mariny. Kilka jachtów stało przy pomostach. Przybił do swojego starego stanowiska. Rzucił okiem na pokład i po krótkim namyśle zrezygnował z robienia porządku. Nie zamknął też kabiny. W pośpiechu przeszedł po kołyszącym się pomoście na nabrzeże i skierował się do bosmanatu. W połowie drogi zorientował się, że zabrał ze sobą lornetkę. Zaklął pod nosem i przyspieszył. Nad jego głową przeleciał szary gołąb i odfrunął w stronę kanału. Popołudniowe słońce kreśliło samotny cień Nowickiego.
Drzwi bosmanatu były otwarte. Wszedł do środka i przystanął zaskoczony. W pomieszczeniu panował półmrok. Po chwili przyzwyczaił się do słabego światła, wpadającego do recepcji przez osłonięte żaluzjami okno. Oczywiście nie było tu nikogo. Ale to się zdarzało – pomyślał i uderzył lekko w mechaniczny dzwonek na pulpicie. Kiedy brzęczenie przebrzmiało, zapadła nienaturalna cisza, w której usłyszał przyspieszone bicie własnego serca. Bał się coraz bardziej, chociaż sam nie wiedział czego.
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Nie było śladów włamania czy napadu. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Znał bosmanat i jego pracowników bardzo dobrze. Dlatego spodziewał się, że ktoś powinien być w pobliżu. Po chwili zdał sobie sprawę, że czekanie na kogokolwiek nie ma sensu. Od wpłynięcia do miasta, a właściwie od tygodnia nie widział żadnego człowieka. Wreszcie przyznał przed sobą, że awaria radia i telefonu także nie były przypadkowe. Po prostu ludzie gdzieś zniknęli. Wszyscy. Rażony tą myślą, usiadł na sofie dla gości. Przychodziły mu do głowy różne racjonalne i nieracjonalne próby wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. W końcu machnął ręką, jakby odganiał natrętne myśli. Wstał i podszedł do apteczki wiszącej za kontuarem. Znalazł tabletki od gorączki i już miał wracać do jachtu, żeby znaleźć coś do picia, kiedy jego uwagę przykuła sterta ubrań leżąca obok krzesła recepcjonisty. Przyklęknął i uniósł bawełnianą koszulkę z nadrukiem „Marina Gdańska" i niebieskim logo. Na podłodze leżała też damska bielizna i spódnica, zegarek i pierścionek. Nowicki wstał. Rozejrzał się nerwowo. Pomyślał, że stało się coś, czego nie jest w stanie pojąć.
Wrócił na „Aarona" i znalazł butelkę wody mineralnej. Wyjął z ampułki tabletkę i połknął ją. Wyszedł z kabiny i usiadł na ławce na pokładzie. Spoglądał na pobliski most, którym zwykle przechadzały się tłumy turystów. Teraz nie było tam nic poza targanymi przez wiatr śmieciami i małym stadkiem gołębi.
Po kwadransie lekarstwo od gorączki zaczęło działać. Przy okazji poczuł, że przestaje go boleć głowa. Ale stało się coś dziwnego. Zaczęło się od silnego swędzenia dłoni. Swędzenie szybko objęło ręce, tułów, głowę i całe ciało. Po chwili przerodziło się w coraz silniejsze pieczenie. Spojrzał na dłonie – były mocno zaczerwienione. Poczuł silny ból i na skórze pojawiły się szybko powiększające się krwawe rany. Krzyknął, kiedy ból stał się nie do wytrzymania. Upadł na podłogę i przez chwilę wił się w rosnącej plamie krwi. Krzyk zmienił się w nieludzkie rzężenie. Ciało mężczyzny drgało konwulsyjnie, kiedy tkanki rozpadały się, trawione od wewnątrz. Serce Nowickiego nie wytrzymało. To skróciło jego cierpienie o kilka minut. Po kwadransie z ciała architekta pozostały już tylko kości, ale i te rozpadły się i zniknęły, zanim słońce skryło się za dachami Starego Miasta. Zniknęły plamy krwi. Na czystym teakowym pokładzie została jedynie poplamiona krwią odzież żeglarza. Wkrótce plamy krwi także zniknęły.
17 sierpnia 2034, Marius Hills
Międzynarodowa Baza Kosmiczna na Księżycu nie była miejscem malowniczym. Zbudowany w latach dwudziestych XXI wieku obiekt znajdował się pod powierzchnią naturalnego satelity Ziemi. Kopuła i śluza ewakuacyjna umieszczone były we wnętrzu jaskini lawowej w Marius Hills. Samo wnętrze habitatów zoptymalizowano pod kątem funkcjonalności, a nie estetyki.
W aseptycznej mesie, największym mieszkalnym pomieszczeniu bazy, zebrała się cała dziewięcioosobowa załoga, złożona z astronautów, inżynierów i naukowców. Chociaż właściwie każdy z mieszkańców księżycowych jaskiń miał co najmniej dwie specjalności.
Zebranie otworzył Robert Crispen, dowódca stacji. Czterdziestodziewięcioletni Amerykanin, astronauta oraz inżynier wojskowy, był trzecim z kolei szefem misji. Brał też udział w jej odbiorze technicznym w 2028 roku. Od tego czasu minęły trzy lata a stacja rozbudowała się znacznie. Zajmowała kilkadziesiąt tysięcy metrów sześciennych pomieszczeń mieszkalnych, laboratoriów, instalacji podtrzymywania życia i magazynów. W obecnym stanie była właściwie niezależna od ziemskich dostaw.
– Wszyscy chyba wiedzą, jaka jest sytuacja – rozpoczął Crispen. – Przypomnę. W ostatnich tygodniach otrzymywaliśmy z Ziemi różne komunikaty, w których ESA informowała, że doszło do wybuchu bliżej nieokreślonej epidemii. Początkowo twierdzono, że sytuacja jest pod kontrolą. Ale od sześciu dni nie docierają z Agencji Kosmicznej żadne informacje. Ich nadajnik milczy. Milczą też inne nadajniki a nawet przekaźniki satelitarne, za pomocą których łapaliśmy sygnał telewizji i Sieci.
Amerykanin zrobił pauzę. Przyjrzał się zebranym. Na ich twarzach dominowały strach i niedowierzanie. Dowódca zwrócił się do siedzącego po jego prawej stronie, czarnowłosego mężczyznę. Liu Weng, chiński astronauta, odpowiedzialny za systemy łączności stacji, uśmiechnął się kwaśno. Po chwili odezwał się z wyraźnym akcentem:
– Systemy łączności działają. Niby chińszczyzna, ale solidna. – Liu Weng uśmiechnął się ironicznie – Za to brak sygnału z ziemi. I to żadnego sygnału. Padły systemy łączności z Paryżem, nie odpowiada kontrola lotów z Houston. Przestały nadawać wszystkie cztery satelity komunikacyjne systemu MES.
– Dobrze, tylko co to oznacza? – zapytała Karen Nybberg, pełniąca obowiązki lekarza w bazie.
Chińczyk rozłożył ręce bezradnie i odpowiedział:
– Tyle to znaczy, że Ziemia przestała nadawać. Sprawdziłem inne kanały komunikacyjne i broadcasty. W ciągu kilkunastu dni kolejno wszystko ucichło. Teraz łapie tylko szczątki rozmów na krótkich i ultrakrótkich. Tylko szczątki, bo to przecież za daleko. Komputer wszystko rejestruje, ale na darmo. Nic się z tego nie doczyta.
Piers Selers odezwał się drżącym głosem:
– No ale ktoś chyba przeżył epidemię czy co to było. I nadaje, chce się porozumieć.
Crispen pokręcił głową przecząco i powiedział:
– Rozmawialiśmy z Wengiem o tym. Sygnał mogą nadawać automaty.
Piers Selers poderwał się z miejsca i krzyknął:
– Skąd możesz wiedzieć?! Tam mogą być ludzie! Nikt nie wie, co się stało!
Karen Nybberg wstała i podeszła do Selersa. Uspokoiła go, szepcząc coś pocieszającego. Młody Amerykanin, który był pierwszy raz na misji w bazie, zostawił na Ziemi żonę i dwoje dzieci. Był zdenerwowany, bo od wielu dni nie miał żadnych wiadomości od rodziny. A wszystko wskazywało na to, że stało się coś strasznego.
Ilan Romon, izraelski astronauta i inżynier robotyki, który siedział naprzeciwko Selersa, nalał sobie kawy, odstawił termos i odezwał się spokojnie:
– Trudno w to uwierzyć. Prawie osiem miliardów ludzi. Nie możemy o niczym przesądzać, zanim tego nie sprawdzimy.
– To jasne – odpowiedział Crispen. – Dlatego chcemy wysłać tam jeden z promów. Weng, opowiedz o tym.
Chińczyk podrapał się machinalnie po kilkudniowym zaroście na brodzie i zaczął rzeczowo:
– Wyślemy G-5. Jest najmniejszy i w razie czego nie będzie wielkiej straty. Ma w autopilocie wpisane dane wszystkich lądowisk. Głównych i zapasowych. A nawet jak coś wysiądzie z naziemnymi systemami, to wyląduje bez niczyjej pomocy.
Większość osób zebranych w mesie pokiwała głowami. Selers wpatrywał się w Liu Weng z napięciem. Widać było, że Amerykanin coś kalkuluje w myślach. Chińczyk podjął wyjaśnienia:
– Ustaliliśmy z Ilanem, że po wylądowaniu najlepiej będzie uruchomić jakiś moduł z dobrym AI. Zbierze próbki i sfilmuje otoczenie. Jeśli ktoś będzie w stacji, to nawiążemy kontakt.
– A jeśli nikogo nie będzie? – zapytała milcząca dotąd Linda Kowacz.
– Albo będą same trupy? – odezwał się pospiesznie Crispen – Nie ma co teraz gdybać ani jęczeć.
– Nie jęczę – odpowiedziała Kowacz, udając obrażoną.
– Ok. Kończymy. Są jakieś pytania? – rzucił dowódca i nie czekając stwierdził kategorycznym tonem – Znacie procedury. W przypadku braku kontaktów z centralą obowiązuje procedura awaryjna 7a. Weng i Ilan zajmą się przygotowaniem promu i robota. Pozostali wrócą do swoich zadań.
Zebranie skończyło się, ale kilka osób pozostało w mesie, rozmawiając przyciszonym głosem. Selers niezauważony przez nikogo wymknął się ze stołówki i ruszył w stronę windy prowadzącej do hangarów, które znajdowały się na powierzchni.
17 sierpnia 2034, Marius Hills
Ekrany centrum dowodzenia świeciły słabym blaskiem. Na wyświetlaczach monitoringu obraz przeskakiwał monotonnie pomiędzy kamerami rozmieszczonymi w całym kompleksie. Od czasu do czasu czujniki ruchu rejestrowały obecność jednego z członków załogi i ekran przekazywał obraz pomieszczenia z krzątającym się astronautą czy naukowcem. Zgodnie z ziemskim czasem była pierwsza w nocy i pracował jedynie Frank De Winnes, skupiony nad instrumentami w laboratorium chemicznym.
Drzwi pomieszczenia otworzyły się z cichym sykiem siłowników i do wnętrza wkroczyła Linda Kowacz. W obu dłoniach trzymała kubki z kawą. Crispen obrócił fotel w stronę lekarki, z którą pełnił wachtę tej nocy. Ze względu na przelot promu na Ziemię obsada była podwojona.
– Już myślałem, że zasnę – sapnął Amerykanin i wskazał główny ekran, na którym migotały chmury. Statek, sterowany przez komputer pokładowy, zaczynał wchodzić w atmosferę. – Jeszcze kwadrans do przyziemienia.
Kobieta podała dowódcy jeden z kubków. Parujący płyn wypełniał pomieszczenie przyjemnym aromatem. Kowacz usiadła w fotelu drugiego operatora i spróbowała się uśmiechnąć.
– Myślisz, że ktoś przetrwał? – odezwała się cicho.
– Staram się o tym nie myśleć.
Obydwoje milczeli, patrząc na jasne obłoki migoczące coraz szybciej na głównym monitorze. Spoza błękitnego łuku oceanu wyzierało zachodzące słońce, doganiane przez lądujący prom. Linda pomyślała o tym, co może przynieść misja statku i przed jej oczami ukazał się obraz rodzinnego domu. Mąż wrócił z pracy i przygotowywał sobie jakieś szybkie danie. Przez okno kuchni widać było krzewy róż w ogrodzie. Czy tego wszystkiego już nie ma?
Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie fotela. Robert Crispen wstał i podszedł do niej. Przełamując zażenowanie położył jej rękę na ramieniu i odezwał się łagodnym tonem:
– Nie martw się tym wszystkim.
Zorientowała się, że płacze, dopiero kiedy Crispen podał jej pudełko chusteczek. Otarła oczy i głośno wydmuchała nos. Mężczyzna tymczasem usiadł i zaczął wpisywać komendy na komputerze przy swoim stanowisku. Spojrzała na monitor kontroli lotu – prom zbliżał się do pasa kosmodromu. Lot przebiegał prawidłowo. Kowacz zajęła się swoimi obowiązkami. Po chwili referowała:
– Temperatura otoczenia dwadzieścia trzy. Wilgotność powietrza pięćdziesiąt. Widoczność powyżej pięciu tysięcy.
– Promieniowanie? – przerwał Crispen.
– W normie. Poniżej jednej dziesiątej. – odpowiedziała znad komputera i odwróciła się w stronę dowódcy. – Myślałeś, że użyli broni jądrowej?
– Przeglądaliśmy dokładnie te przekazy, które udało się zarejestrować. Nigdzie nie było mowy o wojnie. Ciągle powtarzali zaraza, epidemia, choroba.
Prom przebył już cały pas lądowiska i kołował w stronę budynków, na stanowisko parkingowe. Crispen przełączał widok z kamer zewnętrznych, ale nigdzie nie było widać poruszających się pojazdów obsługi ani ludzi. Statek zatrzymał się i nagle stało się coś dziwnego. Robot, który przygotowywał się do opuszczenia statku, zdejmował w ładowni swoje zabezpieczenia antywstrząsowe. Otwarcie luku towarowego z wysuwaną rampą miało nastąpić za dwie minuty. Tymczasem nastąpiło rozszczelnienie przedziału pasażerskiego. Obydwoje astronautów pełniących wachtę zareagowało natychmiast. Crispen obrócił się do komputera pomocniczego i włączył program kontroli funkcji życiowych załogi stacji. Brakowało informacji z jednego transpondera.
– To Selers! – wykrzyknął obracając się z fotelem.
– Tylko po co? – Linda zapytała, nie przerywając wpisywania komend. Komputer pokładowy promu zareagował. Na ekranie, podzielonym na cztery prostokąty, ukazał się obraz z wewnętrznych kamer statku. Kosmonauta w skafandrze miał zsuniętą osłonę, dlatego żaden z obrazów nie pokazywał jego twarzy. Oprogramowanie zidentyfikowało tożsamość potwierdzając informacje ze skafandra i transpondera osobistego: Piers Selers znajdował się w przedsionku śluzy i właśnie szykował się do zejścia na płytę londowiska.
– Masz połączenie – rzuciła Kowacz włączając głośniki.
Amerykanin sięgnął po zestaw słuchawkowy i krzyknął do mikrofonu:
– Piers, co ty tam robisz do cholery?!
Przez chwilę słychać było tylko trzaski i szum. W końcu mężczyzna odezwał się zduszonym głosem:
– Musiałem. Przecież trzeba sprawdzić.
– Nie rób głupot! – rozkazał Crispen – Nie opuszczaj statku. Jeśli to wirus, może się przedostać.
Linda pokręciła głową przecząco, ale Amerykanin nakazał jej gestem milczenie. Zrozumiała. Przyglądała się ze strachem, jak Selers wchodzi do windy. Wyłączył komunikator, ale nadajnik w skafandrze pokazywał funkcje życiowe. Dostęp do kamery w kasku był odłączony.
– Idiota – sapnął Crispen i sięgnął po komunikator. Po chwili usłyszał głos zaspanego Chińczyka. Rzucił stanowczo: – Weng, przyjdź tu natychmiast.
Kiedy rozłączył się, zdał sobie sprawę, że nie powiedział, o co chodzi. Najwyraźniej Liu Weng domyślił się, że sprawa jest naprawdę pilna, bo po minucie wbiegł do centrum dowodzenia. Miał na sobie pidżamę, był boso. Na ekranach widać było podgląd kosmodromu z kamer statku i robota, który znalazł się na płycie lądowiska. Oba obrazy pokazywały mężczyznę w skafandrze idącego w stronę budynku kontroli lotów.
– O kur… – zaczął Liu Weng i spojrzał na Lindę. Wskazał na ekran i zapytał: – Kto to?
– Piers – odpowiedziała niemal płacząc.
– Po co tam lezie? – syknął Weng i spojrzał na dowódcę – Rozumiem, że nic o tym nie wiedzieliście?
Nie doczekał się odpowiedzi. Wszyscy troje patrzyli, jak Selers sprawdza coś na przenośnym czujniku medycznym. Robot, sterowany częściowo przez Kowacz, jechał tuż obok astronauty, który zdawał się nie zwracać uwagi na obecność maszyny. Wszedł do budynku przez automatyczne drzwi. Zasilany generatorem awaryjnym budynek kosmodromu był nienaruszony, ale nigdzie nie było widać ludzi. Czerwone światła ostrzegawcze migotały w korytarzach, którymi człowiek i robot zmierzali do centrali. W przestronnym pomieszczeniu, zajętym przez szeregi stanowisk komputerowych, Selers zatrzymał się. Zawahał się przez chwilę i zbliżył do głównego pulpitu sterowniczego, gdzie powinien znajdować się personel dyżurny. Oprócz kilku ubrań i butów, rozrzuconych w nieładzie na podłodze, nie widać było nic istotnego.
Astronauta pochylił się nad komputerem, ale nie mógł nic zrobić w rękawicach. Nagle obserwujący Selersa kosmonauci osłupieli. Mężczyzna odpiął hełm, odłożył na blat i zdjął rękawice.
– Włącz głośnik AI. Ten dureń odrzuca połączenie z komunikatora.
Liu Weng, który zajął miejsce Lindy, wpisał komendę i skinął głową. Zewnętrzny kanał komunikacyjny robota był otwarty. W centrum dowodzenia bazy rozległ się cichy dźwięk alarmu włączonego w ziemskiej kontroli lotów. Crispen odezwał się, starając się mówić spokojnie:
– Piers, powinieneś założyć hełm. Tam może być skażenie.
Astronauta drgnął i spojrzał w kamerę umieszczoną na ramieniu robota. Zwrócił się do AI:
– Nexus, podaj raport o skażeniu.
Liu Weng wpisał kilka komend, które odblokowały AI. Robot odpowiedział miękkim kobiecym głosem:
– Brak skażenia bakteriologicznego. Brak skażenia wirusowego. Skład powietrza w normie. Brak zanieczyszczeń chemicznych.
– To samo mam na medycznym – rzucił z satysfakcją Selers – Nie ma skażenia.
– Tylko gdzie podziali się ludzie? – wymknęło się Kowacz.
Nagle robot poruszył się i zmienił się obraz z głównej kamery. Widać było twarz Selersa. Astronauta skrzywił się z bólu, potarł czoło, na którym wystąpiły wyraźne czerwone plamy. Po chwili zaczął się miotać i krzyczeć coś niezrozumiale. Obserwujący zachowanie mężczyzny kosmonauci zamarli w przerażeniu. Crispen zdołał wykrztusić:
– Wang, daj podczerwień i odczyty z robota.
Chińczyk wcisnął kilka klawiszy i obraz na głównym monitorze zmienił się w kolorową symulację podczerwieni. Jednak trudno było cokolwiek zobaczyć. Selers upadł na podłogę między rzędami stanowisk komputerowych i robot nie mógł ustawić się w dogodnej do filmowania pozycji. Z głośników sprzężonych z kanałem AI dobiegł głos:
– Anomalie w paśmie ultrafioletu. Prawdopodobieństwo obecności obcych form. Zagrożenie biologiczne niezidentyfikowane.
– Nexus, pokaż – zakomenderował Wang i obraz transmitowany przez robota zmienił się na wizualizację ultrafioletu. Przedstawiał zapis sprzed kilku chwil, kiedy Selers potarł zaczerwienioną twarz. Obraz w wielokrotnym zbliżeniu ukazywał nieokreślone zmiany ostrości w obszarach występowania zaczerwienienia. Wizualizacja zakreślała istotne obszary fosforyzującym konturem.
– Nexus, określ właściwości obiektów.
– Brak danych.
– Nexus, Odczyty.
– Wszystkie parametry w normie.
Przekaz wrócił do relacjonowania na żywo w paśmie standardowym. Ciało selera przestało się poruszać. Astronauta leżał na podłodze w nienaturalnej pozycji. Nexus przekonfigurował napęd i zdołał wjechać w wąskie przejście. Znalazł się nad mężczyzną i skierował ramię z kamerą w stronę jego głowy. Kiedy obraz dotarł na Księżyc, Linda krzyknęła z przerażenia i zakryła twarz rękoma. Nagie kości twarzy Piersa Selersa bielały w otworze skafandra. Po kilku minutach szkielet zaczął się rozkładać, ukazując szpik, a wreszcie znikając zupełnie. Zanim to nastąpiło, robot zaproponował:
– Możliwe jest pobranie próbek. Wykonać?
– Nexus, wykonaj – powiedział łamiącym się głosem Crispen.
19 sierpnia 2034, Marius Hills
Od dwóch dni Międzynarodowa Baza Kosmiczna na Księżycu pogrążona była w prawie zupełnej ciszy, przerywanej mechanicznymi odgłosami pracy robotów, stękaniem systemów podtrzymywania życia czy sykiem automatycznych drzwi, rozsuwanych przed kosmonautami snującymi się po korytarzach habitatów.
Pracowano tylko w laboratorium medycznym. Poza Lindą Kowacz, neurofizjologiem, nad badaniem próbek pracowali także biolodzy – Karen Nybberg i Maurizio Chelli, który był również genetykiem. Oczywiście próbki z ciała Selersa uzyskane przez Nexusa pozostawiono na promie, który został umieszczony na orbicie Ziemi. Pośrednikiem między laboratorium na statku a grupą pracującą na Księżycu był robot. AI Nexusa przekonfigurowało maszynę do współpracy z modułami medycznymi. Badanie próbek w bezpośrednim kontakcie było wykluczone, a robot dawał sobie świetnie radę.
Pierwszego dnia udało się wyselekcjonować obce formy. Ich wielkość i ruchliwość wskazywały na to, że są to bakterie, wirusy lub inne proste organizmy. W wyniku kilku doświadczeń okazało się, że są zdolne do rozmnażania się i odżywiają się szczątkami organicznymi. Wielokrotnie analizowane nagranie ostatnich chwil życia Selersa było dowodem na to, że badane organizmy potrafią w ciągu kilkunastu minut doprowadzić do śmierci i całkowitego rozkładu organizmu ludzkiego.
Drugiego dnia rano nastąpił przełom. Podczas wiwisekcji jednego z badanych organizmów, Maurizio Celli zdołał wyselekcjonować materiał DNA. Do jego odczytania zostały zaangażowane wszystkie komputery promu, które nie były konieczne do sterowania jego lotem. Po kilku godzinach Nexus przesłał rozkodowany genom. Włoch przyglądał się sekwencjom, analizował w komputerach laboratorium, robił zestawienia porównawcze, wreszcie zawołał pozostałych członków zespołu i zapytał, wskazując na ekranie podświetlone fragmenty sekwencji:
– Nie chcę nic sugerować, ale to wam czegoś nie przypomina?
– Program komputerowy w asemblerze? – zaciekawił się De Winnes.
– No co ty, przecież Maurizio pracuje nad DNA… – zaczęła Kowacz, ale zamilkła wpatrując się w rzędy liter ukazujących sekwencję DNA w metodologii McFelbsa.
– To jest kod programu – stwierdził kategorycznie De Winnes. – Zgraj to na mój komputer. Zadzwonię po Ilana.
Młody astronauta zjawił się po kwadransie. Dla zabicia natrętnych myśli zaszył się w odległej maszynowni, gdzie czyścił instalacje klimatyzatorów. Prysznic i przejście przez korytarze bazy zajęły trochę czasu. Jednocześnie z Romonem zjawili się w laboratorium Weng i Crispen, zawiadomieni przez Lindę.
– Co właściwie znaleźliście? – dopytywał się dowódca stacji.
– Mam hipotezę – zaczął niepewnie Włoch – że nie mamy do czynienia z żadnym żywym organizmem.
– Tylko z czym?
– No, to już mogą powiedzieć specjaliści od robotów.
Robert Crispen uniósł brwi zdumiony. Słychać było niekiedy w mediach o eksperymentach z nanotechnologiami, ale nigdy nie wykraczały poza nanomateriały czy nanosensory.
– Mówiliście, że to paskudztwo jest z białka – zagadnął.
– Niech to. Powiem wam o czymś – powiedział ponuro Liu Weng – Wiadomo, że wojskowe eksperymenty z nanotechnologią są zakazane. I wiadomo, że u nas wojskowi sobie z tego nic nie robią. Słyszałem kilka lat temu o projekcie…
– Tak, tak. – przerwał mu De Winnes – Czytałeś może bajkę Crichtona o nanorobotach, które udawały, że są dżinem?
– Widzałem kreskówkę – odpowiedział Chińczyk – Totalna bzdura.
Romon uniósł wzrok znad ekranu komputera i pokręcił głową z niedowierzaniem. Rzuciła w stronę dyskutujących:
– Może i bzdury, ale wygląda na to, że naszego wirusa ktoś zaprogramował.
Wszyscy obecni w laboratorium spojrzeli na inżyniera zaniepokojeni.
19 sierpnia 2034, Marius Hills
– Sprawa wygląda niewesoło – rozpoczął zebranie Crispen – Ilan opowie wam, co udało się ustalić.
Romon wstał i włączył rzutnik. Na ścianie ukazał się trójwymiarowy model czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie jeżozwierza z odkurzaczem. W miarę, jak inżynier opowiadał, obraz przesuwał się i zmieniał, ukazując szczegóły konstrukcyjne maszyny. Romon opowiadał:
– Poproszeni przez resztę zespołu dołączyliśmy do grupy zajmującej się analizą próbki pobranej przez Nexusa na Ziemi, w czasie wypadku Piersa. Przez otwarty hełm i odsłonięte ręce do jego organizmu dostały się obce formy. Początkowo sądziliśmy, że były to wirusy. Albo bakterie.
Przerwał na chwilę, popatrzył na zebranych i wskazując trójwymiarowy model, kontynuował:
– Badania udowodniły co innego. Okazało się, że mamy do czynienia z robotem wykonanym w mikroskali. Nanorobotem, a właściwie nubotem. Tak się czasem określa maszyny wykonane z białek i nanomateriałów. Badany robot jest wyjątkowo precyzyjnym paskudztwem. Potrafi się replikować, porusza się za pomocą fimbrii. To te włosy, które widzicie na schemacie.
Obraz na ścianie ukazywał przekrój robota z zaznaczonymi ramionami wyglądającymi jak odnóża pluskwy.
– Laboratorium na promie i możliwości urządzeń, które są tam dostępne, nie zdały się na wiele przy analizie tak mikroskopijnego mechanizmu. Ale z pomocą AI przeprowadziliśmy eksperymenty, które wykazały, że nubot potrafi porozumiewać się za pomocą emitera feromonów zawierających informację zapisaną kodem przypominającym DNA. Tym samym kodem zapisane jest coś, co można określić systemem operacyjnym robota. – zrobił pauzę, wypił kilka łyków wody i mówił dalej: – Żeby nie zanudzać powiem tak: to urządzenie służy do zabijania ludzi i innych organizmów do nich podobnych. Ustaliliśmy, że cel rozpoznaje za pomocą sensora podczerwieni. Wykrywa też obecność białek charakterystycznych dla człowieka. A zabija prosto i skutecznie, wydzielając enzymy trawiące białko, które przy okazji stanowi jego napęd czy pokarm.
– Czy to znaczy, że Selersa i… innych ludzi zjadły roboty? – zapytała blada jak papier Natasza Łazariewa, która nie brała udziału w pracach zespołu.
– Można tak powiedzieć.
Crispen uprzedził następne pytania i sam zagadnął Romona:
– Czy można te roboty jakoś unieszkodliwić?
– O tym powie Weng.
Romon usiadł, głos zabrał Chińczyk:
– Przeanalizowaliśmy kod oesu robota. Okazało się, że miała to być broń masowego rażenia, ale o krótkim czasie działania. Tyle że ktoś zrobił błąd w kodzie programu sterującego. Nubot miał działać najwyżej siedemdziesiąt dwie godziny. Po pierwszej dobie miał przestać się replikować, a potem miał wydzielać białko, które trawiło jego samego i inne kopie.
– A gdzie ten błąd? – niecierpliwiła się Łazariewa.
– W funkcji autodestrukcji i wstrzymania replikacji.
– Co to znaczy?
– Nubot działa, dopóki ma co jeść. Albo dopóki nie zgnije, co może trwać kilka tygodni.
– Czy to znaczy, że zamiast trzy dni, będzie łaził po Ziemi jak szarańcza, aż zabije wszystkich?
– Tak, chyba tak.
Jedna kwestia leży jak długa w tym interesującym opowiadaniu. Kwestia braku zainteresowania się przez pana Nowickiego przyczynami braku łączności radiowej. Płynął przez La Manche, połudnoiwe Morze północne, wokół Danii --- to są tak uczęszczane szlaki, że bez radaru, radia, i tak dalej, pływać tam bezpiecznie nie da się. A facet sobie żegluje bezstresowo... Nikogo, w znaczeniu żadnych statków, nie widział, nie spotkał? Jeśli nie, powinien wcześniej się zaniepokoić, i to bardzo mocno...
Druga sprawa jest mniej dziwna, chociaż też jakby trochę nie tak rozegrana. Liu Weng za dużo wie na temat sztucznej nanobakterii. Najpierw tylko obiło mu się o uszy, potem wie wszystko...
Generalnie pozytywnie, bardzo pozytywnie. Ciekawy pomysł, ogólnie dobra realizacja.
Kłopot z oceną. Dałbym pięć, gdyby nie ta sprawa z Nowickim na początku. Bo jakoś to niewiarygodne, tydzień żeglugi bez łączności w dzisiejszych czasach...
AdamKB wrote: Jedna kwestia leży jak długa w tym interesującym opowiadaniu. Kwestia braku zainteresowania się przez pana Nowickiego przyczynami braku łączności radiowej. (...) pływać tam bezpiecznie nie da się.
"17 sierpnia 2034, Gdańsk"
"Zrezygnował z krótkiego postoju w Dover, gdzie chciał wymienić albo naprawić radio, które kilka dni temu przestało działać. Na domiar złego wysiadł też telefon satelitarny."
"Mężczyzna włączył autopilota i zszedł pod pokład."
AdamKB wrote: Liu Weng za dużo wie na temat sztucznej nanobakterii. Najpierw tylko obiło mu się o uszy, potem wie wszystko...
"- Niech to. Powiem wam o czymś - powiedział ponuro Liu Weng - Wiadomo, że wojskowe eksperymenty z nanotechnologią są zakazane. I wiadomo, że u nas wojskowi sobie z tego nic nie robią. Słyszałem kilka lat temu o projekcie..."
Dzięki za reakcję. Nawet tego nie czytałem przed wrzuceniem, a tu 4.
A powinieneś był przeczytać, bo w tekście są literówki. Nieco drażniące.
Ale tak - pozytywnie. Nie moja bajka, ale czytało się nieźle. Bardziej konstruktywnego komentarza nie bedzie. ;)
Przepraszam Cię bardzo, Hydrofobie, ale odpowiedź cytatami nie jest odpowiedzią na żadne moje wątpliwości.
@RheiDaoVan Dziękuję za pozytywną opinię. Nie czytałem, żeby nie łamać obyczajów.
Adamie, przepraszam. Z szacunku do osoby odpowiadam bez cytatów, chociaż uważam, że to bez sensu.
Nowicki jest samotnikiem i zostało to napisane - jego najwierniejszym przyjacielem jest jacht. Telefon i radio, zdaniem żeglarza, zepsuły się. Śpieszył się, dlatego ich nie naprawił. Działał GPS, który pozwalał uniknąć kolizji przy złej pogodzie albo na włączonym autopilocie (technika w 2034 roku jest nieco inna niż współczesna, a inna też była w 1492 ;)). Był przeziębiony, miał gorączkę, więc nie myślał do końca racjonalnie. Poza tym śpieszył się do pracy. I - co najważniejsze - komu by do głowy przyszło, że ktoś doprowadził do śmierci prawie ośmiu miliardów ludzi za pomocą nanobotów? Podejrzenia co do braku statków - widział statki stojące na redzie różnych portów. Nie zwrócił pewnie uwagi na to, że nie spotyka statków w ruchu ani innych jachtów. Tylko... Adamie, tego wszystkiego nie muszę pisać, bo można się domyślać, że tak było. Po co zaraz wszystko wykładać czytelnikowi jak krowie na rowie? Niech ma przyjemność z dopowiedzenia sobie, domyślenia się, zgadywania. Poza tym... ilość znaków (obyczaj).
Liu Weng jest chińskim astronautą i inżynierem. Być może nie bez powodu znalazł się na pierwszej stacji kosmicznej, gdzie znaleźli się także Amerykanie i Rosjanie - wynika z nazwisk kosmonautów. Słyszał o jakimś projekcie, a nie wiemy, jak wiele i od kogo. Bo nie z mediów. Do medialnych informacji przyznaje się Crispen (szef bazy), a De Winnes trochę za szybko przerywa Chińczykowi. Może i on wie coś więcej i woli, żeby Weng nie gdybał za wiele? Ale skąd mam to wiedzieć? Tekst musi obronić się sam, a czytelnik może sobie pewne rzeczy dopowiedzieć. W każdym razie analiza nu botów w zaimprowizowanym laboratorium na promie wykazała, czym są. Najwięcej powiedziała o tym analiza DNA, które zawierało kod systemu operacyjnego nanorobota, a w takich programach jest przecież wszystko.
Nie wiem, po co to tłumaczenie. Tekst musi obronić się sam. Wystarczy czytać nie zakładając najgorszego... ;)
Mnie zaciekawiło. W początkowych akapitach podoba mi się jak stopniujesz napięcie, chociaż faktycznie dziwi, że Nowicki niepokoi się na serio dopiero w porcie.
Zazgrzytało mi tylko sformułowanie: "tabletki od gorączki". Moim zdaniem bardziej by pasowała konkretna nazwa, w końcu brał to, co w apteczce było.
Idea "szarej masy" nanorobotów, która pochłonie ludzkość nie jest żadnym novum, ale opowieść została poprowadzona umiejętnie, dobrym językiem, z rosnącym napięciem. Choć zakończenie i odkrycie tajemnicy może nieco rozczarowywać, to i tak według mnie jest to kawał rzetelnej pisarskiej roboty.
Ode mnie - 5.
@szara Dziękuję za komentarz. No tak sobie to opowiadanie zamyśliłem. A z tabletkami jednak celowo jest bez nazwy. Sam nie wiem, czy to dobrze.
@Eferelin Rand "Puściłem oczko" w stronę pewnego utworu o szarej masie :) Nawiasem mówiąc durnego utworu. Nie chodziło mi o wymyslenie czegoś zupełnie nowego, tylko właśnie o... No właśnie, o co? Samą koncepcję nubota opisałem sobie w notatkach dokładnie i bałem się, że ten zamieszczony w opowiadaniu opis będzie raził objętością. No ale żadne z trojga szanownych Komentujących nie pisze o tym, więc sukces ;). Dziękuję za ocenę, a jeszcze bardziej za komentarz.
Ależ nawet nie pomyślałem o jakimś obrażaniu się.
Że pan Nowicki się spieszył, to wiadomo bez wyjaśnień dodatkowych. Myślał, że zepsuło się radio i telefon satelitarny. Zgoda, mógł tak myśleć, ale, jako żeglarz, nie powinien poprzestać na myśleniu, lecz szukać przyczyn zamilknięcia dwóch urządzeń, bo w grę wchodzi jego własne i cudze bezpieczeństwo. Wysunąłeś argument, że rok 2034. No i co z tego? Szybkie i duże jednostki pływające już nie mogą, technicznie nie mogą zderzyć się, staranować małego jachciku, z którym brak łączności? GPS. On pokaże pozycję, ale chyba nie poprowadzi stateczku... Tłumaczysz, że przeziębiony, z gorączką. OK., wiele osób podejmuje wtedy mało racjonalne decyzje, ale chyba nadal boją się skończyć jako pokarm dla rybek... Poza tym, jeśli starczyło mu zdrowia i przytomności do żeglugi, to powinno go zastanowić, i to mocno, dlaczego statki stoją na redach, a nie wypływają na morza. Chociaż raz, dla zaznaczenia, że aż taki nieprzytomny jeszcze nie był... No i kwestia, czy nie bał się, że jego stan pogorszy się do stopnia, hm, ostatecznego? Poza tym: czy, dopóki działało radio, nie podebrał ani jednej wiadomości o epidemii? Na Księżyc taka wiadomość dotarła...
To, co wymieniłem, po prostu nie gra mi jako czytelnikowi. Na pospiech i brak zastanawiania się nad tym i owym szukałbym, gdybym pisał, lepszych usprawiedliwień. Dlatego proszę, byś nie brał tego za jałowe czepianie się, ale za ilustrację odruchowej reakcji pewnego rodzaju czytelników na niewyjaśnione niespójności, wynikające ze skrótowości tekstu.
Wenga odpuszczam, bo od początku zakładałem, że „delegacji” na Księżyc nie dostają niezorientowani w niczym zakulisowym i nie mający zadania dowiedzenia się więcej. Tyle, ze tacy faceci nie powinni kłapać ozorem bez zastanowienia. Po rozszyfrowaniu DNA już mógłby gadać, bo nie miałby praktycznie nic do stracenia...
Pod tymi względami tekst nie obronił się przede mną. Przykro mi.
Dla porządku i Twojej wiedzy, że nie tylko krytykować potrafię. Akceptuję (jako czytelnik, podkreślam) nielogiczny postępek Sellersa i jego podróż na Ziemię. Bez tego nie byłoby sceny pożerania ofiary, a bez tej sceny nie byłoby tak łatwo z ciągiem dalszym. Akceptuję poważny błąd, polegający na tym, że nie widać masy nubotów pożerających ciało. Przecież, nawet gdyby tylko jeden nubot pochłaniał ciało ofiary, musiałby stać się co najmniej tak samo dużym obiektem — no, chyba że natychmiast przekształcałby zdobycz w czystą i niewykrywalną formę energii. O czym należałoby wspomnieć... Gdy boa połknie królika, to widać, prawda? Analogicznie powinno być widać pożywiające się nuboty, bo chyba jednak jednego na Sellersa byłoby za mało...
@AdamKB No dobrze. Nie upieram się. Nie jestem żeglarzem. W życiu nie siedziałem na jachcie. Facet (Nowicki) powinien się bać. Zderzenia, katastrofy globalnej. Ale chciałem budować napięcie ;) ... i uprościłem.
Wang kłapnął mało prawdopodobnie. Ale ktoś musiał coś takiego kłapnąć. Uprościłem.
Z widzialnością nubotów było tak, że bardzo zależało mi na tym, żeby pokazać te urządzenia jako groźne, bo niewidoczne gołym okiem zagrożenie, niebezpieczną zabawkę w łapach głupców. Wspominam nazwisko autora „Roju", gdzie nanoroboty przybierały kształty ludzi, ptaków i grom wie czego, miały wspólną świadomość i mutowały, a przecież nawet nie potrafiły się samodzielnie replikować. Jak bardzo by musiał być zagęszczony ten rój, żeby twory wielkości setnych części milimetra było widać gołym okiem? Przesadziłem w drugą stronę, bo setki tysięcy czy miliony nubotów skupionych na małym obszarze - moment zabijania człowieka - powinny być widoczne. Masz Adamie racje. To, co zrobiłem, to uproszczenie.
Selers... cieszę się, że zaakceptowałeś. Chciał przecież ratować rodzinę. Młody, głupi.
Obawiałem się, że ktoś stwierdzi „brak jednoznacznego zakończenia", „brak pointy", „brak morału". Zastanawiam się, czy w tym opowiadaniu można mówić o zakończeniu otwartym. Nieważne.
Za to ważne jest, co czytam w komentarzach. Nawet jeśli podyskutuję z nimi. Czasem z czystej przekory ;)
Moim zdaniem można mówić o zakończeniu otwartym. Baza księżycowa cała? Ludzie zdrowi? Obie płcie reprezentowane? Nubotów nie zawlec, poczekać, aż się zdezaktywują, infrastuktura nie popadnie z kompletną ruinę w ciągu kilku miesięcy --- a może antidotum na nuboty da się wynaleźć? zmutować? --- i hajda trojka, snieg puszystyj.
Z przekory też może coś dobrego wyniknąć. Ja to, Ty tamto napiszemy, doda się albo odejmie i masz temat...
P.S. Tylko wymyśl coś z fauną. Ziemia bez zwierząt? Pierwszy zaprotestuję.
Raczej nie będzie ciągu dalszego. Ale gdyby był, to 1) o zwierzętach pomyślałem przecież. Ilan Romon powiedział o nubocie: "Ustaliliśmy, że cel rozpoznaje za pomocą sensora podczerwieni. Wykrywa też obecność białek charakterystycznych dla człowieka." 2) Celowo prom na orbicie Ziemi zatrzymałem 3) Celowo wspomniane przez Ciebie obie płcie czy wreszcie 4) "Nubot działa, dopóki ma co jeść. Albo dopóki nie zgnije, co może trwać kilka tygodni."
Tylko pytanie (pytania) najważniejsze, po co drążyć temat? Czy ludzie będą mogli wrócić na Ziemię? Tak, chyba tak. Czy ta historia czegoś ich nauczy [mam na myśli to, co spotkało ludzi w 2034 roku, a nie moje żałosne opowiadanie]? A Hiroszima nauczyła?
Jejku jej... Przecież nie zmuszę Cię do pisania ciągu dalszego; uważam tylko, że jest możliwy (co sam potwierdzasz, bo pewne kwestie jak gdyby zostały do tego "przygotowane") i że mógłby być ciekawy. Odbudowa cywilizacji to ambitniejsze od apokalipsy zadanie.
Pomyśl...
I nie pisz o swoim opowiadaniu, że żałosne. Można pomyśleć, że się krygujesz. Ma słabsze punkty, ale tylko słabsze. Normalka.
;)
Coś mi się zdaje, że skorzystaliśmy z tej samej przerwy reklamowej.
Na pewno nie. Powód prosty: nie mam telewizora.
I nie oglądasz "M jak miłość"? Co za strata.
Dla scenarzystów, reżyserów i aktorek z aktorami --- niepowetowana. Tyle pracy i serca w to wkładają, a tu masz, wredota nie chce oglądać...
Nie zagaduj mnie, Hydrofobie, tylko kombinuj nad ciągiem dalszym i poprawieniem początku. Albo nad nowym tekstem.
Raczej ciągu dalszego nie będzie. Następny tekst nie tak szybko. Za dużo pracy mam. Ale napiszę.