
1330 r.
Gdzieś w Polsce.
Godz. 9:41
Andrzej siedział na zwalonym pniaku, wpatrując się w ziemię. Gdzieś wysoko nad jego głową, w kniei prastarego boru śpiewały słowiki. Wygrywając przepiękną melodię, za nic miały sobie markotnego smoka pod sobą.
On też miał je głęboko w dupie.
Zastanawiał sie nad swym losem. Zastanawiał się…
Co z tą Polską?!
Od tysięcy lat on i jego pobratymcy zamieszkiwali te ziemie, nie wadząc nikomu.
No, może prawie nikomu…
A teraz? Król ludzi, Władysław Łokietek położył na nich kreskę. Z jego rozkazu zginął inny król. Ich król! Smok Wawelski! Król pod Zamkiem! Jego ukochany kuzyn! I to była tylko zapowiedź wielkiego pogromu. Musieli zatem uciekać. Musieli opuścić własne jaskinie i leża, by zachować głowy i przedłużyć linię smoczej krwi. Tym bardziej, że jego żona była w ciąży.
Spojrzał w kierunku gęstwiny krzaków, zza których dochodziło jej przerywane stękanie. Stękała, bo jak to kobieta w ciąży, kupcia, siusiu, kupcia, siusiu, kupcia, śledzik, dżemik i siuisu… I tak co dziesięć minut. W dodatku nie mogli latać. W jej błogosławionym stanie to było nieludzkie. Andrzej długo zastanawiał się, jak rozwiązać ten problem. Z pomocą przyszła jego żona, Milena:
– Musimy lecieć pieszo.
I tak zrobili. Andrzej westchnął ciężko. Palić mu się chciało. Cokolwiek.
– Tyle sobie wspólnie obiecaliśmy – szepnął pod nosem Andrzej. – Że na kremówki pójdziemy. Że zabier…
Nagle jego oczy wychwyciły jakiś ruch między drzewami po prawej. Podszedł ostrożnie bliżej i przykucnął. Była tam rzeka, po której w kolumnie płynęło kilka łódek. Na jednej z nich, tej największej zawieszono proporce. Wytężył wzrok i…
– O kurwa – syknął.
Rozpoznałby ten herb na końcu świata. Herb z najgorszych koszmarów.
To on – uświadomił sobie. – Musimy stąd jak najszy…
– AAAAA!!!
Ryk jego żony spłoszył ptactwo i połowę boru, przez który wędrowali. Andrzej zerwał sie na równe nogi, gotowy, by bronić ukochanej.
Mają nas!
Lecz wtedy usłyszał coś jeszcze straszniejszego:
– PORONIŁAM!
Wytrzeszczył oczy.
– PORONIŁAAAM!
Dopiero teraz odzyskał władzę w nogach i skrzydłach i pobiegł w kierunku krzaków. Wybiegł zza nich, odbijając się od sosny tak, że spadły z niej suche szyszki i gałązki.
Milena, jego żona stała zapłakana w rozkroku, pokazując mu krótką przednią łapką coś na ziemi.
– Zobacz Andrzej – załkała. – Poroniłam.
Przez chwilę smok przyglądał się tej dziwnej i szkaradnej formie, z pewnością jakiegoś życia, które leżało na ściółce. W końcu to do niego dotarło.
– Ehhh – wzdychając ciężko oparł się plecami o drzewo. – Jaka ty jesteś kurwa głupiaaa…
Smoczyca straciła rezon. Dopiero po sekundzie czy dwóch znowu wskazała łapką na ziemię.
– Andrzej, ja poroniłam! – wydarła się.
– Cicho bądź! – podszedł do niej i skrzydłem zatkał jej usta. – Nie poroniłaś idiotko, tylko nasrałaś na żabę.
Spojrzała w dół jeszcze raz.
– Łooo dla Boga! – zawyła z ulgą Milena.
– Zamknij się! – syknął Andrzej. – Bo nas usłyszy.
– Kto?
Spocony na czole Andrzej wskazał skrzydłem w kierunku rzeki.
– On.
– Ale… Jaki on?
Patrząc na łodzie, źrenice jego oczu zwęziły się do cienkich jak nić szparek. W końcu odparł głosem pełnym strachu:
Ł O K I E T E K
Królewskim czółnem, czy raczej łodzią, bujało delikatnie na falujących wodach wartkiej Wisły. Giermek króla, Stefan, stał przy burcie, przyglądając się pozostałym członkom załogi. A nie była to byle jaka gromadka, gdyż miał przed sobą przedstawicieli dwóch wielkich rodów. Znaleźli się tu nie tylko ludzie z dworu Władysława Łokietka. Byli tu również dworzanie litewskiego księcia Giedymina.
Od czasu podpisania sojuszu przeciwko Krzyżakom, wspólnie prowadzili kampanię wobec zakonu, a teraz wraz z damami swego dworu, doradcami, garstką szlachty oraz kilkoma żołnierzami dla ochrony, płynęli na północ, by odnieść spektakularne zwycięstwo nad Szkopami.
– Jaki jest twój król? – zapytał go głos z boku.
Sasza, giermek Giedymina stał w tej samej pozycji co Stefan tuż obok niego.
– Władysław?
Stefan spojrzał na swego władcę. Był on gdzieś na wysokości pępka Giedymina. Władysław nie należał do ludzi zbyt wysokich. Powiedzenie "metr pięćdziesiąt w kapeluszu" narodziło się na Wawelu. Król bowiem mierzył całych sto trzydzieści centymetrów.
– Krótko mówiąc? – Stefan skrzywił się delikatnie. – Jest strasznie zadziorny.
– Eee – Sasza wysmarkał za burtę gila. – Mój lubi się przechwalać.
– O Jezu – słysząc to, Stefan uświadomił sobie, że siedzą na beczce z prochem a nie łodzi.
– Co? – w oczach Saszy pojawiło się to, co zrywający z nałogiem alkoholicy nazywają "chwilą zrozumienia". – Twój też?
Nim jednak Stefan zdążył odpowiedzieć, gdzieś w kniei, na lewym brzegu Wisły rozległo się przeraźliwe ryknięcie, które powtórzone po chwili, odbiło się echem chyba po całej Polsce.
Książę Giedymin rozdziawił usta, a po chwili marszcząc brwi spojrzał gdzieś w dół i uniósł głos z wyrzutem:
– Mówiłeś, że rozbroiłeś Polskę ze smoków!
– Bo rozbroiłem – odparł Władysław zadzierając głowę do góry, tak, że aż mu spadła korona.
Stefan podbiegł, by ją podnieść i włożyć na głowę króla. Ktoś na dziobie parsknął cichutko. Nie uszło to uwadze polskiej załogi. Władysław ani drgnął.
– Według umowy, miałeś całe dwa lata na rozbrojenie swojego kraju z broni masowego rażenia, i co?
Jajco trollu – pomyślał król.
– To nie był smok – odparł, opanowując nerwy.
– Nie-e – Giedymin pokręcił głową i wskazał palcem w stronę brzegu. – To kurwa nie był smok?
– To był… – Łokietek chciał przebiec wzrokiem po brzegu, lecz zamiast tego obejrzał drewnianą balustradę burty. – To był zew godowy wiewiórki.
– Wiew….WIEWIÓRKI?!
– Nie ekscytuj się Giedek, bo ci żyłka pierdolnie – mruknął pod nosem król Władysław.
– Co? Bo nie słyszałem.
– Wiesz, jakie my tu mamy wiewiórki? – Łokietek rozłożył ręce jakby pokazywał wielkość złowionej ryby. Rozpiął je na całą szerokość ramion. – Takie.
Giedymin zacisnął usta, walcząc przez chwilę sam ze sobą. Ostatni raz rzucił okiem w stronę lasu, który powoli zostawiali za sobą. Przymknął na chwilę powieki i w końcu się poddał.
– U nas są większe – odpowiedział spokojniej i rozpiął ramiona o dobre dwadzieścia centymetrów bardziej. – Takie mamy.
Łokietek przyjrzał się jego skali i opuścił ręce.
– Takie? – był lekko zaskoczony.
– No – Giedymin pokiwał głową. – Takie duże.
Król Polski zmarszczył brwi. Myślał nad czymś chwilę, po czym…
– Bo ja bez ogona ci pokazałem.
Stefan, który stał kilka kroków za królem, przy przeciwległej burcie wciągnął głośno powietrze nosem i zamknął oczy.
– Zaczyna się – szepnął do kompana obok. – Sasza… umiesz pływać jakby co?
Czując, jak adrenalina wzbiera w jego żyłach, litewski giermek spojrzał na swego księcia i pokręcił mu delikatnie głową dając znać, by ten nie rozpędzał się zanadto. To zawsze źle sie kończyło.
– A no to macie większe niż nasze, racja – przyznał Giedymin i zamilkł w zamyśleniu, głaszcząc dłonią drewnianą poręcz na burcie.
Sasza wypuścił powietrze z płuc dziękując Bogu w głębi ducha, że…
– Ale za to uprawy mamy lepsze – wypalił nagle książę. – Na przykład jabłka. Dwa lata temu w moim sadzie jabłka miały po kilogram z górką. Każde.
– Zdechł pies – szepnął pod nosem Sasza i wyjrzał za burtę, zastanawiając się, jak zimna jest tu woda o tej porze roku.
Teraz Stefan odkaszlnął donośnie i wymownie wytrzeszczył na króla oczy. Wiedział, że Władysław go słyszał. Wiedział też, że miał to głęboko w dupie. Bo to była jego łódź. A na jego łodzi, on będzie mieć największe jabłka.
– To kiepsko, kiepsko – Łokietek pokiwał głową. – Nasze miały po trzy kilo jakoś… te mniejsze oczywiście. Nie Stefan? – spojrzał na bladą i spiętą twarz swego giermka.
A nie, to oczy. Twarz jest delikatnie poniżej – uświadomił sobie w chwili, gdy głos ponownie zabrał Giedymin.
– Ale w zeszłym roku… – przewrócił teatralnie oczami. – O człowieku, jaka przygoda! Jak wiozłem furmanką swoje jabłko na targ, to z tego jabłka wyszedł robak i mi konia zżarł! Sam cudem ocalałem.
W tej chwili Sasza porzucił już wszelką nadzieję.
– Stefan? – szepnął i wskazał podbródkiem za burtę. – Dam radę dopłynąć do brzegu? Zimna jest ta woda?
Stefan zastanowił się chwilę, szacując coś w myślach.
– Bo ja wiem… ze cztery stopnie Celsjusza. Może pięć.
I choć w tej chwili giermek Łokietka jeszcze miał jakąś nadzieję na uspokojenie króla, to po następnym jego tekście…
– Te moje jabłka to się liczą trochę inaczej, bo je wyhodował mój dziadek, a on miał tylko metr dwadzieścia pięć wzrostu.
…nadzieja wyskoczyła za burtę i utonęła w Wiśle.
Giedymin przygryzł wargę.
– To wysoki był – przyznał z nutą uznania dla dziadka Władysława. – Bo ojciec mojego ojca, miał tylko metr wzrostu. I ty weź sobie go wyobraź z trzykilowym jabłkiem. Jak z arbuzem wyglądał.
– A dziadek od strony matki z kolei… – Władysław czuł, jak mu ciśnienie rośnie. Cała polska gawiedź na statku to czuła. – Człowieku. Ten biedaczek był tak niski, że wylądował w lazarecie, bo spadł z drabiny, jak jagody zrywał.
Władysław wypiął dumnie pierś i wydął usta, spoglądając gdzieś w górę, jakby przypominał sobie stara przygodę. Giedymin miał dość tego, tego…
– A jak tak to wygrałeś. Bo mój dziadek aż takim kurduplem nie był.
Cisza. Cisza jak makiem zasiał. Stefanowi zachciało się rzygać, Sasza przypomniał sobie, jak w dzieciństwie zjadł dmuchawca, bo myślał, że to kokosanka, a pierwsza dama siedząca na rufie przypomniała sobie, jak w liceum na łacinie dostała sraczki. Wszystko, byle tylko nie myśleć o tym, jak bardzo Władysław nienawidził słowa "kurdupel".
Gorzka ślina zniewagi utknęła gdzieś w połowie przełyku Władysława Łokietka. Jego nozdrza rozchylały się i zwężały przy ciężkim oddychaniu. Królewska świta ani drgnęła, za to świta książęca zdiagnozowała u siebie przed zawał, który za moment miał się pogłębić bo oto…
– Ty Władek, a co tu masz za miasto? – wskazał palcem gdzieś na prawy brzeg Wisły. – To już jest Krzyżaków czy jeszcze twoje?
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku.
– To jest Warszawa – poinformował Stefan, bo król był zbyt zajęty trzymaniem nerwów na wodzy, by jednocześnie mówić.
Masz sojusz – powtarzał sobie w myślach. – Razem rozwalisz z nim Niemców. Litwini nasi bracia. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie…
– A, to ja słyszałem o tym mieście historię, jak ono powstało. Wieść niesie, że jakiś wasz książę zabłądził na polowaniu i schronienie przed nocą znalazł w domu Warsa i Sawy. Właśnie tutaj. Byli życzliwi tak znamienitemu przybyszowi, więc i ugościli go po królewsku. Książę tak dobrze się z nimi zbratał i zabawił, że został na kilka dni, a gdy odjeżdżał, w podzięce za wszystkie uciechy i swawole nadał im prawa miejskie, na podstawie których ich maleńka osada zamieniła się w miasto.
– Polska gościnność nie ma sobie równych – powiedział za króla Stefan. – Słyniemy z tego w świecie…
…jeszcze może być dobrze, może być dobrze…
– Słyniecie. Jednakże… nie wiem, czy wiecie, ale cała ta historia i wasza słynna gościnność nabiera nowego znaczenia, jeśli dołożymy do niej fakt, ze zarówno imię Wars jak i Sawa, są imionami męskimi. Więc… – Giedymin zrobił dziwną minę i cmoknął ustami z niesmakiem.
…a może…
– Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego… – zaczął recytować Dawidowy Psalm Stefan.
Jebać sojusz!
– Sugerujesz, że moje państwo, budują i tworzą… Homoseksualiści? – zapytał Łokietek, odzyskując panowanie nad własnym gniewem.
– Geje – poprawił go hardo Giedymin, patrząc paląco na małego władcę.
– …Chociażbym chodził ciemną doliną, zła sie nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną… – do Stefana przyłączył się Sasza.
– Hmmm – mruknął król Władysław teatralnie mrużąc oczy. – Geje, tak?
– Tak.
– To patrz teraz to… Hetmanie! – zawołał przez ramię król. – Pojmać całą litewską załogę.
W jednej sekundzie na pokładzie wybuchł zgiełk, w kolejnej, Litwini byli już pojmani.
– Oszalałeś?! – Giedymin nie wierzył własnym oczom.
– Księcia, kobiety i dzieci – kontynuował wydawanie rozkazów król. – Proszę wyjebać za burtę, a mężczyzn wyruchamy!
Piana potoczyła się z ust litewskiego księcia, gdy przemówił:
– Moja szlachta i rycerze nie ruchają się z mężczyznami!
Jakby na potwierdzenie swej tezy spojrzał na nich.
– Ruchamy się! Ruchamy! – krzyczeli jeden przez drugiego.
Uśmiech wrócił na twarz Władysława Łokietka.
– Ty pieprzony kurduplu – wycedził Giedymin.
W odpowiedzi, Władysław zrobił to, z czego tak naprawdę był znany. Wziął zamach i rąbnął księcia łokciem prosto w krocze. Ten zawył i uklęknął przed nim, patrząc mu teraz prosto w oczy.
Z tryumfem na twarzy, Łokietek przyłożył dłoń do swego czoła, tak jakby miał zasalutować i przymierzył nią na identycznej wysokości do czoła Litwina.
– Dla ciebie… Wasza wysokość.
I tak oto wymyślono królewski zwrot "Wasza Wysokość" oraz zerwano sojusz przeciwko Zakonowi Krzyżackiemu z Litwinami.
Prawdopodobnie.
Mateusz Wieczorek
15.12.2017 r., Grodzisk Wielkopolski.
Mateuszu, ABSURDALNY KONKURS zakończył się 31 maja 2016 roku.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
A na “Legendę” można opublikować tylko jeden tekst i musi on mieć między 15 tys. a 60 znaków.
Ale spokojnie możesz publikować tekst, nie zaznaczając żadnego konkursu.
Babska logika rządzi!
Domyślam się, że upchnąłeś w tekście sporo „żartów”, aby uczynić go dowcipnym, ale zabieg chyba się nie powiódł. Moim zdaniem wyszła rzecz raczej ciężkostrawna, a nie zabawna.
Wykonanie mogłoby być lepsze.
Zastanawiał sie nad swym losem. –> Literówka.
Król ludzi, Władysław Łokietek położył na nich kreskę. – Na ludziach?
Andrzej zerwał sie na równe nogi… –> Literówka.
…odparł Władysław zadzierając głowę do góry… –> Masło maślane.
– Wiew….WIEWIÓRKI?! –> Wielokropek ma zawsze trzy kropki. Po wielokropku nie stawia się kropki. Brakuje spacji po wielokropku.
Czując, jak adrenalina wzbiera w jego żyłach… –> Skąd miał pojęcie o adrenalinie?
To zawsze źle sie kończyło. –> Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Opinię mam taką samą jak poprzednio. Więc powtarzać jej nie będę.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
I mnie ten tekst wydaje się podobny do poprzedniego. Miks starych i nieznanych mi dowcipów na historycznym tle.
Powiedzenie "metr pięćdziesiąt w kapeluszu"
Nadal trzymasz się układu SI? Przyznaję, że tym razem metry wyglądają zabawniej i trudno je czymś zastąpić.
Babska logika rządzi!
Ten jest jeszcze gorszy od poprzedniego.
– Musimy lecieć pieszo.
Dobre, dobre…
Że na kremówki pójdziemy. Że zabier…
To miało być nawiązanie do papieża? Ale skąd, po co?
Żart o poronieniu jest naprawdę niskich lotów. Powiedziałbym, że grzęźniesz nim w błocie. Później dyskusja co, kto ma większe. Całe wojsko jako gejowska brać… nie łapię zupełnie zamysłu.
Takie licytacje to częsty temat w dowcipach. Słowa “to jeszcze nic!” stają się sakramentalne. ;-)
Babska logika rządzi!