- Opowiadanie: utumno - Druga szansa

Druga szansa

Dzień dobry. Postanowiłem zaryzykować i wrzucam swoje debiutanckie opowiadanie. Proszę o wyrozumiałość  :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy III, Użytkownicy, zygfryd89

Oceny

Druga szansa

Poczułem, że w końcu muszę wstać od biurka. Siedziałem przy nim od bladego świtu próbując ogarnąć tonę dokumentów kolejnej wiekopomnej sprawy, którą zdobył Marcel. Była dziesiąta przed południem, zaś Marcel już trzykrotnie molestował mnie pytaniami na skajpie, kiedy może oczekiwać „fidbeku”. Oczywiście, pisał tuż zza ściany sąsiedniego pokoju. Sprawa dotyczyła skomplikowanego spadku, którego głównym składnikiem była kamienica na rynku w Krośnie. To właśnie ten typ problemów zawodowych, których istotę lekarze tłumaczą rodzinie chorego słowami: „musimy czekać”. Sprawy, które pomimo naszych kompetencji nie zależą od nas. Kieruje nimi niestrawność sędziego, kac mechanika samochodowego lub inny ślepy los.

 

Wcisnąłem guzik na ekspresie do kawy. Przynajmniej to urządzenie – zazwyczaj – nie zawodzi moich oczekiwań. Rozległ się wrzask młynka, pomruk pomp, a ja pokornie czekałem na kwintesencję tej chwili dającej pretekst dla wolnej refleksji. Jednej z dwóch. Drugą była zasłużona, niemal ekstatyczna, przerywana co godzinę, droga ku nirwanie przy papierosie. Oczywiście na zewnątrz budynku, gdyż mamy dwudziesty pierwszy wiek. Wszyscy dbają o zdrowie oprócz miłośników tytoniu. Ci mogą sczeznąć na grypę lub inne zapalenie płuc, gdyż tak czy inaczej o siebie nie dbają.

 

Pierwszy łyk przypomniał mi, że za jedną rzecz szczerze szanowałem Marcela. Była nią jego dbałość o naprawdę dobrą jakość kawy w biurze. Gorący, czarny płyn rozlał mi się po języku aksamitną, lekką goryczą. Z przyjemnością wciągnąłem powietrze, zaś aromat palonych ziaren natychmiast skierował moje myśli ku dowolnej knajpce wtulonej w jakąkolwiek kamienicę położoną w najmniej uczęszczanych ulicach Starego Miasta. Trwałbym chętnie w tej fantastycznej chwili, dobudowując do niej kolejne ciepłe elementy życia hulaszczego, lecz wiedziałem, że im dłużej pozwolę na jej trwanie, tym mocniej kopnie mnie w krocze świadomość obowiązku, którego symbol ułożył się w stos papierzysk na moim biurku.

 

Przeczuwałem, że po powrocie przed ekran laptopa zobaczę pulsującą żółcią ikonę skajpa, która po kliknięciu rozwinie się ukazując szereg kolejnych pytań tej samej treści, z których każde kolejne udekorowane zostanie zwiększającą się liczbą pytajników. W awatarze nadawcy ujrzę zaś zdjęcie Marcela, którym spokojnie mógłby zarabiać, użyczając go w kampaniach reklamujących pożyczki konsumenckie. Zawsze kiedy na nie patrzyłem przypominała mi się faktura od dentysty, którą przypadkowo zobaczyłem kiedyś na biurku sekretarki, a która opiewała na kwotę nieznacznie wyższą od moich czterech pensji. Uznałem, że muszę dać sobie jeszcze dziesięć minut, więc uprzedzając natarczywość mego pryncypała, wsunąłem głowę do jego pokoju i rzuciłem szybko:

– Marcel… – w biurze, bez względu na zajmowane stanowisko, wszyscy byliśmy na „ty”, gdyż Marcel stawiał na presję w stylu kumpelskim – …mam już ten spadek wstępnie ogarnięty. Jeszcze tylko zbiorę myśli przy fajce i za trzy minuty jestem u ciebie.

– Dobra, czekam – odpowiedział, nie odrywając wzroku od ekranu swojego dwudziestosiedmiocalowego iMaca, jednocześnie grzebiąc w uchu małym palcem. Wyraz jego twarzy sugerował przy tym, że dokonał jakiegoś odkrycia – Tylko przyjdź za dziesięć minut, bo zasmrodzisz mi pokój fajami.

 

Rzecz jasna chciałem odpowiedzieć: „Oczywiście, ćwoku”, lecz niestety tchórzostwo wciąż było silniejsze od tej cechy mojej osobowości, nad którą na razie usilnie pracowałem, a mianowicie nieskrępowanej ekspresji osądu, opartej o trwały fundament niepodległego, samoświadomego „ja”. Ów fundament postrzegałem jednak skrajnie praktycznie i – co oczywiste – prostacko. Upatrywałem go w historii przepływów na koncie bankowym, wskazującej na rosnącą kwotę oszczędności pomimo szczerej niechęci do oszczędności w ogóle. Niestety, za każdym razem kiedy wyobrażałem sobie tę wizję optymalnego punktu wyjścia dla dalszego samorozwoju, padała ona w gruzach, strzaskana wspomnieniami o wcale nie tak rzadkich przypadkach odmowy wydania gotówki przez odwiedzany przeze mnie bankomat. Jeszcze kilka takich upokarzających sytuacji, a niewykluczone, że specjalnie na potrzeby mojego przypadku, w tym właśnie konkretnym bankomacie, zostanie zainstalowany dodatkowy komunikat: „W bilonie nie wypłacamy”.

 

Palarnia była zorganizowana przy bocznej ścianie biurowca. Symbolizowały ją dwie pogięte, przerdzewiałe popielniczki na pokrzywionych stojakach, wiecznie wypełnione po brzegi stosem petów. Ktoś, kto decydował o lokalizacji tego miejsca, zapewne w jakimś humanitarnym odruchu, postanowił wyznaczyć je pod małym daszkiem zwieszonym nad awaryjnym wyjściem z budynku. Dzięki temu nawet w deszczowe dni miejsce to łączyło ludzi, którzy mniej więcej co godzinę, na kilka minut uciekali z przypisanych im miejsc w “ołpenspejsie”. Ponieważ w biurowcu pracowało łącznie kilkaset osób, palarnia niemal nigdy nie pustoszała. Po dwóch latach pracy znałem już wszystkie twarze ludzi, łagodzących w tym miejscu swój codzienny kierat.

 

Tym razem zastałem w palarni kilkuosobową grupę informatyków z ósmego piętra, rozmawiających po polsku jednak w zupełnie nieznanym mi języku. Wszyscy brodaci, celowo zaniedbani, jakby abnegacja stanowiła warunek cyfrowego wtajemniczenia. Obok, trzy dziewczyny z szóstego piętra, te z redakcji lokalnej gazety. Dwie z nich zawsze tylko ograniczały się do słuchania tego, co mówiła trzecia, najwyraźniej ich przełożona. Ta zaś zawsze mówiła o swoich dzieciach, które mężnie stawiały czoła absurdom edukacji na poziomie szkoły podstawowej. Nigdy nie zrozumiałem na czym miałyby polegać te absurdy, gdyż opowiadająca miała przedziwną przypadłość, która przynajmniej we mnie wzbudzała dziwaczną fascynację, wskutek czego nie słuchałem tego, o czym mówi. Otóż, mówiąc, układała usta w taki sposób, jakby wypowiadając słowa pozbywała się czegoś obrzydliwego, w najwyższym stopniu godnego pogardy, namacalnie wręcz plugawego. Wargi miała przez to niesymetrycznie rozdziawione, stale otwarte, rybio lśniące, a przy tym jakby oduczone uśmiechu. Nieraz łapałem się na tym, że hipnotycznie patrzyłem na te usta przez chwilę o ułamek zbyt długą, by mogła zostać uznana za normalne nawiązanie kontaktu wzrokowego. Szczęśliwie nie zostałem dotąd przyłapany na tej turpistycznej słabości. Dalej kolejna grupka, ci z piątego piętra, z biura maklerskiego, czy czegoś podobnego. Przed ich rozmowami zawsze uciekałem, tak jak ludzie podatni na przesądy uciekają przed człowiekiem zdradzającym objawy opętania. Przecież palarnia była namiastką wolności, przyjemną, choć pozorną ucieczką od świata wyznaczonego powinnościami, a ci tutaj ględzili wyłącznie o targetach, prowizjach, budżetach, fokusowaniu, riserczach. Słowa te działały na mnie paraliżująco, tym bardziej, że wypowiadali je ludzie o powierzchowności pozwalającej na przypuszczenie, że od niemowlęctwa ubierano ich w maleńkie ciemne garniturki zwieńczone jedwabną chustką w kieszonce marynarki. Niestety nie udało mi się uciec przed ostatnim usłyszanym strzępem ich rozmowy, który jak zagubiony rykoszet, trafił mnie słowem: „fidbek”. Z miejsca przypomniał mi się Marcel, rynek w Krośnie, pożółkłe stronice testamentów, wymięte oświadczenia o wydziedziczeniu, okrągłe pieczęcie notarialne, i koślawo nabite prezentaty dzienników podawczych.

 

Poczułem mdławą słodycz w ustach, a papieros stracił smak. Zawładnęła mną całkowita niechęć powrotu do biura i kontrastujące z nią pragnienie przeżycia jakiejś nagłej przemiany losu, nieoczekiwanego zdarzenia, wręcz przygody. Otępiały, ociężały ruszyłem ku wejściu do biurowca, które znajdowało się na frontowej ścianie budynku wychodzącej na ruchliwą ulicę. Na ulicy ludzie okutani w szare ubrania, o szarych rysunkach zamiast twarzy, jakby przygięci lutowym ziąbem. Odgrywający swe główne role statystów w mrocznej prozie pisanej przez konieczność, a być może przez Konieczność. Wiedziałem, że dla nich jestem tak samo szary, jak oni dla mnie. I być może właśnie ta wszechogarniająca szarość w postrzeganiu sceny, ta szara antycypacja nieuchronnej jałowości nadchodzących godzin w biurze, spowodowała, że dostrzegłem na ulicy coś pstrokato odmiennego. Zatrzymałem się i patrzyłem na postać w jaskrawym, czerwono-żółtym ubraniu, która podążała w moim kierunku jakimś dziwnym, na wpół tanecznym krokiem.

 

Był to mężczyzna, w zasadzie chłopak, ubrany w zapinany na suwak kombinezon cyrkowego klauna, na głowie zaś nosił cylinder. Zarówno kombinezon, jak i cylinder wykonane były z materiału ozdobionego dużymi czerwono-żółtymi rombami. Im był bliżej, tym bardziej zdawało mi się, że romby są jednak żółto-czerwone, a nie czerwono-żółte, co jednak nie miało większego znaczenia, może poza tym, że rozważanie tej różnicy zawładnęło mną całkowicie, wypierając wszelkie inne myśli. Naraz Marcel, spadek, Krosno i fidbek stały się mniej istotne od treści ulotki reklamowej, zapodzianej wśród śmieci zapędzonych przez wiatr do cuchnącego moczem zaułka. W głowie miałem tylko te romby, żółć i czerwień, czerwień i żółć, dwukolorowa obsesja.

 

– Widzisz mnie, czyli jednak mnie widzisz! – Usłyszałem i romby spadły mi sprzed oczu ukazując histerycznie uśmiechniętą twarz chłopaka-klauna. Usiłował stanąć przede mną, dziwacznie się przy tym kiwając, jakby był zmuszony do hiphopowego „gibania się”. Spojrzałem na jego nogi i zdrętwiałem. Za każdym razem, gdy postawił stopę (nawiasem mówiąc nagą i brudną) na ziemi, ta zaczynała powoli zapadać się w głąb, jakby stawiał ją w jakiejś smole lub gąbce. Następnie opierając się drugą nogą wyciągał pierwszą z dziury w chodniku, który gumowato wracał do pierwotnego kształtu, przy czym jego druga noga już zapadała się stopniowo w magmowatym gruncie. Nie mógł zatem stać spokojnie, lecz ciągle wyciągał najpierw jedną potem drugą nogę zapadającą się w chodniku. Odruchowo spojrzałem na swoje nogi, które spokojnie trwały na płycie tego samego chodnika. Nie zdążyłem ogarnąć umysłem tego oszałamiającego spostrzeżenia, gdyż chłopak-klaun powiedział z pośpiechem:

 

– Masz, trzymaj! – Szybko zdjął z głowy dwukolorowy cylinder i wcisnął mi go w dłonie. Poczułem miękki, satynowy w dotyku owal walca. Palce delikatnie zagłębiły się w materiale, który natarczywie przypominał ciepłe kobiece ciało. Wrażenie było tak silne, że niemal zapomniałem o klaunie, szamoczącym się nerwowo z jakimś przedmiotem przypiętym do jego ubrania na wysokości pasa, a którego to przedmiotu wcześniej w ogóle nie spostrzegłem. Był to nóż, a właściwie wielki bagnet, prawdziwe narzędzie mordu, budzące trwogę zwłaszcza w zestawieniu z wyrazem twarzy klauna. Cień uśmiechu pozostał już tylko w jego oczach, podczas gdy usta wykrzywiły się w grymasie ostatecznej desperacji. Ulica zniekształciła się w swój mglisty powidok i zupełnie ucichła, po czym doszedł mnie szept pstrokato ubranego chłopaka z bagnetem w dłoni:

 

– Powodzenia Krzysiek… – Natychmiast spadło na mnie pytanie o to, skąd znał moje imię. Nie zdążyłem go jednak pomyśleć do końca, gdyż równocześnie dostrzegłem nagły, idący od lewej, piekielnie szybki, podstępnie płaski cios bagnetu, który rozpłatał mi gardło. W naturalnym odruchu obronnym moje ręce chciały się unieść z zamiarem zablokowania sztychu, lecz nie zdołały wypuścić zwodzącego je erotycznie cylindra, który na tę jedną jedyną chwilę ataku, stał się ciężki jak głaz.

 

Kościste, lodowate łapsko strachu szarpnęło moje trzewia i pociągnęło w dół. Upadłem na kolana. Chciałem krzyknąć, lecz wydobyłem z siebie tylko charkot pochodzący z rozprutego gardła. Krew spływająca po moich ramionach zaczęła wsiąkać w trzymany oburącz cylinder. Ponownie usłyszałem gwar ulicy i podniosłem wzrok w nadziei na pomoc. Przede mną stał mój oprawca, jednak nie był już ubrany w ten koszmarny cyrkowy kombinezon, lecz w zwyczajne męskie ubranie. Moje ubranie!!! Spojrzałem w jego twarz. Przez sekundę patrzył na mnie pogodnym wzrokiem, mrugnął do mnie okiem, po czym przestał mnie dostrzegać. Po prostu, patrzył przeze mnie jakbym był powietrzem. Podniósł wzrok ponad mnie, włożył ręce do kieszeni kurtki, odwrócił się i raźnym krokiem wszedł do mojego biurowca. Mógłbym przysiąc, że jego twarz, była moją twarzą…

 

Wciąż klęcząc zacząłem rozglądać się po ulicy. Obok mnie przeszła grupa informatyków wracających z palarni, a zaraz za nimi trzy dziewczyny z redakcji gazety. Krzyknąłem do nich, lecz nie zwrócili na mnie uwagi. Tylko jedna z dziennikarek, jedna z tych dwóch, które wyłącznie słuchały wynurzeń trzeciej, tej o fascynująco obmierzłych wargach, rzuciła w moim kierunku przelotne, niewidzące spojrzenie. Było tak smutne, że natychmiast ogarnęła mnie fala współczucia dla niej, współczucia tak silnego, tak intensywnie przeżywanego, że aż mi obcego. Oszołomiony, nagle uświadomiłem sobie, że krzyczałem. Wypuściłem z rąk cylinder i zacząłem obmacywać swoją szyję stwierdzając z przejęciem, że nie ma na niej nawet śladu jakiegokolwiek draśnięcia. Powoli zaczęła ogarniać mnie myśl, że umarłem, zaś to co się teraz ze mną dzieje, to prawda, o której w tamtym życiu nikt nie ma pojęcia.

 

Wstałem podnosząc z ziemi cylinder, którego deseń zmienił się z czerwono-żółtych rombów w zielono-niebieską kratę. Przyjrzałem się swojemu ubraniu, które wyglądało jak garnitur pokryty taką samą zielono-niebieską kratą, włożony na nagie ciało. Pomimo zimowego mrozu odczuwałem ciepło. Po chwili zastanowienia włożyłem cylinder na głowę i postanowiłem wejść do mojego biurowca, jednak gdy poczułem na skroniach idealnie dopasowane rondo, myśl o wejściu do biurowca stała się dla mnie tak absurdalna, niedorzeczna i nieciekawa, że natychmiast obróciłem się na pięcie i ruszyłem w przeciwnym kierunku. W kierunku Rynku Głównego. Nie wiedziałem dlaczego, lecz właśnie to miejsce, Rynek, był teraz jasnym i radośnie oczywistym celem mojej wędrówki.

 

Szedłem lekko, szybko, napędzany nieznaną mi dotąd ciepłą, wewnętrzną radością. Z fascynacją rozglądałem się dokoła, chłonąc widok miasta i ludzi. Lutowe niebo, choć zasnute chmurami, skrzyło się drobnymi refleksami zadrapanego ołowiu. Orzeźwiające, przejrzyste powietrze pieściło mi twarz, od czasu do czasu zalotnie szczypiąc mrozem. Stojące wzdłuż ulic kamienice zdawały się pochylać nade mną patrząc przez okienne oczodoły z łagodną ciekawością. Bezlistne drzewa z oburzeniem drżały pod moim wzrokiem, zawstydzone swą nagością. Tramwaje pozdrawiały mnie brzękiem dzwonków wzbudzając dezorientację przechodniów.

 

Mijani ludzie stanowili obraz przedziwny. Niektórzy z nich jaśnieli mniej lub bardziej intensywnie żywymi barwami ubrań i twarzy. Jednak zdecydowana większość przemykała ulicami w cieniu samych siebie, jakby pokryci warstwą starego kurzu. Nikt mnie nie zauważał. Z ciekawości zaszedłem drogę jakiemuś mężczyźnie, który lekko pochylony wydawał się ciągnąć przez Floriańską niewidoczny ciężar. Zatrzymał się tuż przede mną, a kiedy podniósł głowę ujrzałem wzrok nawykły do poszukiwania czyhających zagrożeń. Nieznajomy gwałtownie obrócił się i odszedł szybko w zupełnie innym kierunku niż pierwotnie zmierzał, z całą pewnością mnie nie dostrzegając.

 

Wszedłem na rozległą przestrzeń Rynku. Ziąb bezśnieżnej zimy ogołocił plac z ogródków piwnych i przepędził ulicznych artystów. Wytrwałe kwiaciarki spoglądały na przechodniów bez większej nadziei. Ludzie przemierzali bruk trajektoriami wyznaczonymi przez tylko im znane cele. Anonimowe elektrony w ruchu, zauważone i niepoznane, pozbawione tożsamości i natychmiast zapomniane. Miałem wrażenie, że przez szklaną taflę obserwuję chaotyczny i bezsensowny ruch mrowiska, nieświadomego, że jest przeze mnie obserwowane.

 

Nagle, z łoskotem uniosło się w powietrze stado gołębi. Spojrzałem w tamtym kierunku i dostrzegłem kobietę, która patrzyła wprost na mnie i przyzywała mnie gestem ręki. Ruszyłem do niej. Wyglądała jak emerytka, jedna z tych nieszkodliwie postrzelonych. Znoszone, skórzane buty ponad kostkę, czarne wełniane spodnie, mocno sfilcowane i wyciągnięte na kolanach. Stara, zimowa kurtka zaprojektowana i wykonana w czasach schyłkowego socrealizmu. Na głowie miała różowy beret, spod którego wymknęły się rzadkie pasma siwych włosów. Na lewym przedramieniu zawiesiła złożoną, staroświecką letnią parasolkę, zapewne kiedyś w kolorze żółtym. W prawej ręce trzymała dużą, skórzaną, wytartą torbę lekarską. Kiedy stanąłem przed nią, otaksowała mnie całego spojrzeniem znawcy, po czym uśmiechnęła się i pokiwała głową.

 

– Tak, tak, gołąbeczku. Widzę, żeś świeżutki, dzisiejszy – powiedziała.

– Dzień dobry, czy pani… – Zamierzałem zadać jej dziesiątki pytań, niezwykle dla mnie obecnie ważnych.

– Tak, tak. A czy będzie dobry, zależeć będzie tylko od ciebie – odpowiedziała z chichotem, odsłaniającym złoty ząb w górnej szczęce.

– Nie rozumiem, ja…

– Nie ma tu nic do rozumienia, gołąbeczku. Jest tylko rzecz do zrobienia. Skoroś powiedział „A”, to musisz zrobić „B”. To jak z jazdą na rowerku. Umiesz jeździć na rowerku, gołąbeczku?

– Zaraz… co powiedziałem? Jakie „A”? O czym pani mówi?

– Przecież mówię, że to jak z jazdą na rowerku – żeby się nie przewrócić, musisz jechać. Proste, co?

 

Kobieta patrzyła na mnie z uśmiechem, w którym nie dostrzegałem żadnej złośliwości. Zacząłem jednak tracić dobry nastrój. Pierwsza osoba, która dostrzegała mnie od momentu spotkania z chłopakiem-klaunem, najwyraźniej była wariatką. A ja potrzebowałem odpowiedzi.

 

– A jakichż to odpowiedzi potrzebujesz, co gołąbeczku? – zapytała nagle stara – czy ty w ogóle zadałeś kiedykolwiek jakieś naprawdę ważne pytanie?

Poczułem falę gorąca na twarzy – „Ona czyta w myślach?”

– Tak, czy inaczej – kontynuowała kobieta – to nie ja ganiam po Krakowie boso, ubrana jak fircyk z teatru ulicznego. Poza tym, mnie ludzie widzą i słyszą. Nie sądzisz więc, gołąbeczku, że nazywanie mnie wariatką jest troszku nie na miejscu?

 

Mówiąc to, sięgnęła do swojej torby i rzuciła na ziemię garść jakiegoś ziarna. Gołębie z furkotem wylądowały obok i łapczywie rzuciły się na posiłek. Przechodząca obok para młodych ludzi z uśmiechem politowania, ukradkiem wskazywała na kobietę. Zamurowało mnie. W pierwszej chwili zacząłem – w myślach – zmuszać się, by nie myśleć, ale przecież to również znaczyło, że myślę. Czy będąc świadomym można w ogóle nie myśleć – myślałem gorączkowo – i jednocześnie – w myślach – karciłem się, że wciąż myślę, gdyż nie mogłem znieść poczucia gwałtu, jaki zadawała mi ta kobieta odczytując moje myśli. Owładnęło mną poczucie paranoi.

 

– No, nareszcie zaczynasz zadawać ciekawe pytania gołąbeczku, ale niestety nie masz teraz czasu, by kontynuować tą ciekawie zapowiadającą się pogawędkę. Masz „rzecz” do zrobienia – powiedziała stara, wyraźnie kładąc nacisk na słowo „rzecz”.

 

– Ja… ką… „rzecz”…? – wydukałem.

 

Kobieta ponownie sięgnęła do swojej torby i wyjęła z niej podłużny przedmiot. Był to bagnet w pochwie. Oszołomiony, spojrzałem w jej oczy i natychmiast poczułem w całym ciele paraliżujące odrętwienie. Kobieta przestała się uśmiechać. Jej rysy wyostrzyły się nadając wyrazowi twarzy powagę cmentarnego posągu. Nie mogłem oderwać wzroku od jej hipnotyzujących oczu, które straciły białka i lśniły jak wypolerowany obsydian. Cienka kreska jej suchych ust pozostawała nieruchoma, lecz mimo to usłyszałem wyraźnie jej głos.

 

Masz niewiele czasu, lecz nie licz go zegarem. Musisz znaleźć człowieka, który tak jak ty dzisiaj, zupełnie szczerze znienawidzi swoje życie. Tylko ty możesz znaleźć takiego człowieka, a wtedy będziesz mógł dać mu szansę, jaką ktoś dzisiaj dał tobie. Sam musisz podjąć decyzję, czy zechcesz ją wykorzystać. Jeśli zrezygnujesz, to nigdy cię nie było. Jeśli jednak zechcesz, wówczas użyj tego.

 

Pomarszczona, pokryta plamami wątrobowymi dłoń podała mi bagnet. Poczułem w dłoni jego ciężar; gołębie poderwały się w powietrze, a stadny łoskot ich skrzydeł wyrwał mnie z odrętwienia; stara kobieta zniknęła.

 

Krążyłem po uliczkach Starego Miasta pogrążony w gorączce myśli. Spotkanie z dziwną kobietą natychmiast uświadomiło mi jeden z aspektów mojej obecnej sytuacji. Ten związany z bagnetem. Przed oczami stanął mi chłopak-klaun i obłęd w jego oczach, gdy mnie… mordował. Teraz to ja trzymałem taki sam bagnet w dłoni. Wyglądało to na jakąś koszmarną sztafetę ludzi nienawidzących siebie samych. Jak ona to powiedziała? Skoroś powiedział „A”, to musisz zrobić „B”? Miałem mętlik w głowie. Natarczywie wpatrywałem się w twarze mijanych ludzi, lecz nikt mnie nie dostrzegał. Zacząłem wrzeszczeć, podskakiwać, zachodzić drogę przechodniom. Efekt był zawsze taki sam – stając komuś na drodze sprawiałem jedynie, że ten ktoś zatrzymywał się jakby nagle wybudzony z lunatycznego marszu, a następnie odwracał się i ruszał w inną stronę. W końcu wpadłem we wściekłość. Dobyłem bagnet i z prawdziwie opętańczą furią zacząłem na oślep atakować przygodnych ludzi. Musiałem wyglądać, jakbym walczył z własnym cieniem, ponieważ atakowani zaledwie otulali się ciaśniej ubraniami jakby chroniąc się przed nagłym, silniejszym podmuchem zimowego wiatru. Zatrzymałem się przed witryną jakiegoś sklepu i zobaczyłem w szybie swoje odbicie. Facet w groteskowym garniturze w zielono niebieską (niebiesko-zieloną?) kratę, z idiotycznym cylindrem na głowie w ten sam deseń. Skrajna samotność w tłumie ludzi. Karykatura ekstrawagancji.

 

Kiedy tak stałem i wpatrywałem się w szybę sklepu, pod bosymi stopami poczułem miękkość dywanu. Spojrzałem w dół i zdębiałem. Moje brudne stopy bez wątpienia opierały się o bruk chodnika. Przestąpiłem dwa kroki w bok, a w miejscu, gdzie stałem poprzednio zauważyłem lekkie wgłębienia własnych śladów, które powoli, plastycznie zniknęły, zaś bruk wrócił do dawnej płaszczyzny. Płynny lód zsunął się po moich plecach, gdyż przypomniały mi się słowa starej: Masz niewiele czasu, lecz nie licz go zegarem; przed oczami ponownie stanął mi chłopak-klaun, gumowato zapadający się niemal po kolana w betonowym chodniku przed moim biurowcem. W głowie eksplodowała mi najczystsza świadomość koszmarnej nieuchronności. Nieuchronności wyrażonej jednym zdaniem starej kobiety z Rynku: Jeśli zrezygnujesz, to nigdy cię nie było.

 

Musiałem długo trwać w stanie totalnej martwoty, gdyż kiedy się ocknąłem, poczułem, że moje stopy zapadły się w bruku już do wysokości kostek. Paradoksalnie było to błogie uczucie brodzenia w ciepłym puchu, a może ciepłym bagnie… Ponownie spojrzałem w szybę, za którą zobaczyłem mężczyznę wpatrującego się we mnie wzrokiem odkrywcy niewiarygodnej wprost osobliwości. Tak, z całą pewnością mnie widział! Nad drzwiami do sklepu wisiał szyld z napisem „Antyki. Kazimierz Szwaja”. Nagle przebudziła się we mnie lśniąca jak ostrze determinacja. Otworzyłem drzwi do sklepu, równocześnie sobie uświadamiając, że wcale nie muszę ich otwierać, a następnie wszedłem do środka.

 

Wnętrze zapełnione było szafkami, sekretarzykami, stolikami karcianymi, na których stały niezliczone porcelanowe bibeloty, różnorakie elementy staromodnych zastaw stołowych, srebrne cukiernice, kryształowe solniczki i fajansowe figurki. Na ścianach wisiały obrazy w stylowych ramach. Wzrok zatrzymałem dłużej na wysokim stojącym zegarze, umieszczonym w pięknej dębowej skrzyni. Kiedy drzwi zamknęły się za mną, usłyszałem ciche, niskie tykanie, w takt poruszającego się z dostojeństwem wahadła.

 

Bez żadnego namysłu, zupełnie jakbym już kiedyś to robił, zdjąłem z głowy cylinder i podałem go sprzedawcy.

 

– Masz, trzymaj.

 

Mężczyzna chwycił oburącz rondo, a wyraz jego twarzy przeszedł od zdumienia wywołanego moim pojawieniem się w jego sklepie, do rozmarzenia jaśniejącego rozkoszą. Szybko wyciągnąłem bagnet z kabury. Wahadło zabytkowego zegara wychyliło się do punktu, z którego miało rozpocząć wędrówkę powrotną i… zatrzymało się. Miarowe tykanie ustało; zaległa kulminacyjna cisza.

 

Spojrzałem w oczy sprzedawcy i zdawało mi się, że zostałem wessany w jego życie. Wszystkie jego myśli, wspomnienia, marzenia, radości i smutki, lęki i triumfy stały się moje. Wiedziałem o nim wszystko to, co sam wiedział o sobie. Tęskniłem za jego dawno zmarłą żoną, cieszyłem się z zapowiedzianej na jutro wizyty jego córki, męczył mnie wstyd wywołany wspomnieniem mniejszych lub większych świństewek lub świństw, jakich się dopuścił. Czułem kojący spokój zamożnego mieszczanina o zapewnionej egzystencji.

 

Tak, to był czas dany mi na podjęcie decyzji. Na zrobienie tej „rzeczy”. Ujrzałem błysk złotego zęba staruchy z Rynku i poczułem ciężar bagnetu. Znów patrzyłem na sprzedawcę, który trwał nieruchomo, pomnikowo, z moim cylindrem w dłoniach. Łysawy, około sześćdziesięcioletni, zadbany jegomość. Trochę otyły. Naraz zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten – wydawałoby się – spełniony człowiek, nienawidzi swojego życia? Musiało tak być, gdyż inaczej by mnie nie dostrzegł. Niestety, tego nie dano mi poznać.

 

Uniosłem bagnet. I wycofałem się. Nie mogłem tego zrobić. Bajki, choćby nie wiem jak piękne, nie posiadają mocy urzekającej każdego. Zaś bajka Kazia Szwai nie wydała mi się ani szczególnie piękna, ani pociągająca. Bagnet na powrót znalazł się w kaburze. Wahadło zegara ruszyło w drogę powrotną.

 

Odebrałem sprzedawcy swój cylinder i patrząc w jego zdumione oczy powiedziałem:

 

– Musisz poczekać na kogoś innego Kaziu. Powodzenia.

 

Wyszedłem na ulicę od razu zapadając się w miękkość bruku powyżej kostek.

 

Nad Krakowem zapadł już zmierzch. Sodowe światło latarni wydobywało urok ulic Starego Miasta, jednak tym razem pozostawałem obojętny na jego magię. Brodziłem zatopiony w niewesołych myślach. Czy sprzedawca był moją jedną jedyną szansą? Dlaczego nie mogłem się zdecydować? Ile mam jeszcze czasu? Chodzenie sprawiało mi coraz większą trudność, gdyż nogi zapadły się w grunt już niemal do wysokości kolan. Powoli, lecz wyraźnie migała mi w głowie lampka podpisana złowieszczym stwierdzeniem: „panika”.

 

Kiedy, nie pamiętam już który raz z kolei, wkroczyłem na plac Rynku, moją uwagę przykuła rozświetlona witryna jednej z modnych kawiarni. Przy stoiku tuż za szybą, w miejscu jakby przeznaczonym na efektowny lans, samotnie siedziała kobieta. Choć nie znam się na tym, powiedziałbym, że dobrze ubrana, a ponieważ uważam, że trochę znam się na tym, powiedziałbym, że całkiem ładna. Była zupełnie pochłonięta wpisywaniem jakiegoś tekstu na ekranie swojego tabletu. A gdyby kolejną osobą w sztafecie miała być kobieta? – pomyślałem. W tym samym momencie podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Na subtelnej twarzy udekorowanej nienachalnym makijażem wyczytałem zdumienie. Nie miałem wątpliwości, że wywołanym dość niecodziennym obrazem osobnika w śmiesznym zielno-niebieskim (niebiesko-zielonym?) wdzianku z cylindrem na głowie, po kolana zatopionym w bruku ulicy. Należało działać. Czułem kres danego mi czasu.

 

Niezdarnie człapiąc, stawiałem kolejne kroki i po chwili stałem już wewnątrz kawiarni obok stolika nieznajomej. Przez głowę przeleciało mi spostrzeżenie, że tym razem wcale nie zastanawiałem się nad otwieraniem drzwi do pomieszczenia; porzuciłem jednak tę nieistotną obecnie myśl natychmiast, gdy tylko stanąłem obok kobiety. Dalej wszystko potoczyło się znanym mi już schematem.

 

– Dobry wieczór pani. Byłaby pani łaskawa potrzymać przez chwilę mój cylinder? – Nie wiedzieć czemu uznałem za stosowne posłużyć się odrobiną przesadnej kurtuazji.

 

Wzięła cylinder i rozpłynęła się w znanym mi błogostanie. Wyciągnąłem bagnet, a cała kawiarniana sceneria stężała w bezruchu i ciszy. Niecierpliwie wpiłem się wzrokiem w jej oczy i od razu wkroczyłem w nieznane mi meandry kobiecego jestestwa.

 

Jakże mylne mogą być męskie wyobrażenia na temat myśli, uczuć i świadomości bycia kobietą. Ta, w której głowie się znalazłem emanowała kompletnie nieznaną mi siłą, porażająco wręcz kontrastującą z moją własną miałkością. Wspomnienie o mnie samym uderzało mnie jakimś mentalnym sflaczeniem, mazgajstwem niedopieszczonego dzieciaka. Spadły na mnie należące do niej doświadczenia fascynujących podróży i błyskawicznych decyzji. W jej świadomości dominowała chęć działania i umiejętność duszenia lęku. Z niekłamanym podziwem chłonąłem wyrobione poczucie gustu i nieznane mi dotąd kryteria estetyki. Czułem jej satysfakcję z bycia podziwianą. Ta kobieta była łowczynią życia. A całe to odczuwanie obcej samoświadomości umieszczone było jakby w mgiełce nieznanej mi, niepokojącej, niesprecyzowanej tęsknoty.

 

Uniosłem bagnet wiedząc, że pozostała do wykonania jedna jedyna, ostatnia „rzecz”. W głowie miałem rozwrzeszczany chór sumienia, że mi nie wolno, że to wbrew jej woli. Równocześnie jednak byłem w pełni świadom podstawowej reguły, wedle której odbywała się ta koszmarna sztafeta – ona szczerze nienawidziła swego życia. Nie rozumiałem jak można nienawidzić takiego życia, gdyż ten element jej świadomości pozostawał dla mnie zakryty, lecz przeczuwałem, że ta niewiadoma jest częścią gry. Że odebranie komuś jego życia bez pozbawiania go istnienia, musi mieć jakąś cenę, którą należy zapłacić. Poczułem, że moje nogi zapadły się w kawiarnianej podłodze już do połowy uda. Drugie życie, bądź nieistnienie. Z całej siły uderzyłem ostrzem bagnetu w jej serce.

 

– Czy jeszcze cos pani podać? – głos kelnera wyrwał mnie z głębokiego zamyślenia.

 

Spojrzałem przez szybę okna kawiarni i przez moment widziałem postać kobiety podążającej w radosnych podskokach w stronę pomnika Mickiewicza. Była ubrana w kostium koloru czerwonego upstrzonego żółtymi wielkimi grochami. Na głowie miała cylinder w ten sam deseń.

 

– Proszę pani, czy jeszcze coś podać?

 

Zerknąłem na kelnera, który wpatrywał się we mnie dziwnym wzrokiem, pod którym poczułem się w nieswojo.

 

– Nie, dziękuję. Poproszę rachunek. – Usłyszałem (usłyszałam?) swój matowy, ewidentnie kobiecy głos.

 

– Oczywiście. – Kelner odszedł w stronę baru.

 

Z wypiekami na twarzy sięgnąłem po tablet leżący na moim stoliku i uruchomiłem tryb lusterka. Czułem (czułam?) drżenie smukłych, starannie wypielęgnowanych dłoni. Na ekranie tabletu ukazała się twarz kobiety, którą przed chwilą zabiłem. Byłem oszołomiony i… zafascynowany. Tablet wydał z siebie dźwięk przychodzącej wiadomości i na ekranie pojawiła się chmurka powiadomienia z jakiegoś serwisu społecznościowego. Otworzyłem wiadomość – „Hotel Grand. Pokój 211. Czekam :)” Wiadomość nie była podpisana, zaś nadawca ukrywał się pod nic nie mówiącym „nikiem”. Przejrzałem (przejrzałam?) historię korespondencji z tą osobą i zrozumiałem, że ten serwis służył kojarzeniu par. Najwyraźniej byłem (byłam?) umówiony na randkę w ciemno… Zaczęło mi się to bardzo podobać.

 

Kiedy stanęłam przed drzwiami do pokoju numer 211 w Hotelu Grand, wyjęłam z torebki lusterko i krytycznie się w nim przejrzałam. Wszystko wyglądało perfekcyjnie. Czułam się świetnie i pewnie. Lekko zapukałam i weszłam do pokoju.

 

Na łóżku, kompletnie nagi, leżał facet i uśmiechał się do mnie. Był to Marcel.

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawe spojrzenie na uwięzienie we własnym, nielubianym życiu, nagłe znalezienie się w osobliwym niebycie i nadarzająca się możliwość zmiany wszystkiego. Nieźle to wszystko pomyślane i wielka szkoda, że całkiem dobre wrażenie skutecznie psuje wykonanie – źle zapisane dialogi, sporo błędów i różnych usterek, a także nie najlepsza interpunkcja sprawiły, że lektury nie mogę uznać za w pełni satysfakcjonującą.

Nie mogę jednak nie dodać, że ostatnia scena wyjątkowo przypadła mi do gustu. ;)

Mam nadzieję, Utumno, że Twoje przyszłe opowiadania będą nie tylko zajmujące, ale i świetnie napisane.

 

Mar­cel już trzy­krot­nie mo­le­sto­wał mnie py­ta­nia­mi na skype, kiedy może ocze­ki­wać „fid­be­ku”. –> Proponuję konsekwencję – albo oba słowa poprawnie, albo fonetycznie.

 

Uzna­łem, że muszę dać sobie jesz­cze dzie­sięć minut czasu… –> Masło maślane. Minuty to czas.

Wystarczy: Uzna­łem, że muszę dać sobie jesz­cze dzie­sięć minut.

 

– Mar­cel … – w biu­rze, bez wzglę­du na zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko, wszy­scy by­li­śmy na „ty”, gdyż Mar­cel sta­wiał na pre­sję w stylu kum­pel­skim – … mam już ten spa­dek wstęp­nie ogar­nię­ty. Jesz­cze tylko zbio­rę myśli przy fajce i za trzy mi­nu­ty je­stem u cie­bie. –> Źle zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Zbędna spacja przed pierwszym wielokropkiem, zbędna po drugim. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu swo­je­go 27 ca­lo­we­go iMaca… –> …nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu swo­je­go dwudziestosiedmioca­lo­we­go iMaca

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

– Tylko przyjdź za dzie­sięć minut, bo za­śmier­dzisz mi pokój fa­ja­mi. –> – Tylko przyjdź za dzie­sięć minut, bo zasmrodzisz mi pokój fa­ja­mi.

 

miejsc w biu­ro­wych bok­sach. Po­nie­waż w biu­row­cu pra­co­wa­ło… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

w ma­leń­kie ciem­ne gar­ni­tur­ki zwień­czo­ne je­dwab­ną chust­ką w bu­to­nier­ce. –> Chusteczkę nosi się w kieszonce marynarki, nie w butonierce. Butonierka to dziurka w klapie marynarki.

 

że do­strze­głem na ulicy coś pstro­ka­cie od­mien­ne­go. –> …że do­strze­głem na ulicy coś pstro­kato od­mien­ne­go.

 

pa­trzy­łem na po­stać ubra­ną w ja­skra­we, czer­wo­no-żół­te ubra­nie… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …pa­trzy­łem na po­stać w ja­skra­wym, czer­wo­no-żół­tym ubra­niu… Lub: …pa­trzy­łem na po­stać ubra­ną w ja­skra­wy, czer­wo­no-żół­ty strój

 

dzi­wacz­nie się przy tym ki­wa­jąc ,jakby… –> Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.

 

do­szedł mnie szept chło­pa­ka w pstro­ka­tym ubra­niu z ba­gne­tem w dłoni: –> Czy dobrze rozumiem, że ubranie miało bagnet w dłoni?

Może: …do­szedł mnie szept pstro­ka­to ubra­nego chłopaka z ba­gne­tem w dłoni:

 

W na­tu­ral­nym od­ru­chu obron­nym moje ręce chcia­ły unieść się do góry z za­mia­rem za­blo­ko­wa­nia szty­chu… –> Masło maślane. Czy ręce mogą unieść się do dołu?

Wystarczy: W na­tu­ral­nym od­ru­chu obron­nym moje ręce chcia­ły unieść się, z za­mia­rem za­blo­ko­wa­nia szty­chu

 

nie był już ubra­ny ten kosz­mar­ny cyr­ko­wy kom­bi­ne­zon… –> …nie był już ubra­ny w ten kosz­mar­ny, cyr­ko­wy kom­bi­ne­zon… ?

 

Sto­ją­ce wzdłuż ulic ka­mie­ni­ce zda­wa­ły się po­chy­lać nade mną pa­trząc przez oczo­do­ły okien­nic z ła­god­ną cie­ka­wo­ścią. –> Czy na pewno miałeś na myśli okiennice?

 

Zde­cy­do­wa­na więk­szość prze­my­ka­ła uli­ca­mi w cie­niu sa­mych sie­bie, a ich po­sta­ci jakby po­kry­te war­stwą sta­re­go kurzu. –> Nie rozumiem zdania; co ich postaci?

 

Zno­szo­ne, sku­rza­ne buty ponad kost­kę… –> Zno­szo­ne, skórza­ne buty ponad kost­kę

Co nie znaczy, że buty nie mogły być skurzane/ odkurzane, pastowane i glansowane.

 

– Zaraz…, co po­wie­dzia­łem? –> – Zaraz… co po­wie­dzia­łem?

Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

O czym Pani mówi? –> O czym pani mówi?

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Był to ba­gnet w ka­bu­rze. –> O ile mi wiadomo, kabura jest futerałem na pistolet lub rewolwer.

Proponuję: Był to bagnet w pochwie.

 

z idio­tycz­nym cy­lin­drem na gło­wie w tym samym de­se­niu. –> …z idio­tycz­nym cy­lin­drem na gło­wie,ten sam deseń.

 

„An­ty­ki. Ka­zi­mierz Szwa­ja.”. –> „An­ty­ki. Ka­zi­mierz Szwa­ja”.

 

na ekra­nie swo­je­go ta­ble­ta. –> …na ekra­nie swo­je­go ta­ble­tu.

 

po­rzu­ci­łem jed­nak nie­istot­ną obec­nie myśl… –> …po­rzu­ci­łem jed­nak nie­istot­ną obec­nie myśl

 

W gło­wie mia­łem roz­wrzesz­cza­ny chór su­mie­nia, że nie mi nie wolno… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Na gło­wie miała cy­lin­der w tym samym de­se­niu. –> Na gło­wie miała cy­lin­der w ten sam deseń.

 

wy­ję­łam z to­reb­ki lu­ster­ko i kry­tycz­nie się w nim prze­gląd­nę­łam. –> Raczej: …wy­ję­łam z to­reb­ki lu­ster­ko i kry­tycz­nie się w nim przejrzałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa koncepcja, ale skróciłabym początek, bo zdążyłam się wynudzić, zanim coś się zaczęło dziać. Ironiczne wstawki narratora szybko mnie znużyły. Czy opisy palaczy z różnych pięter naprawdę mają znaczenie dla opowieści?

I zastanowiłabym się nad usunięciem części odstępów – tekst wydał mi się bardzo poszatkowany.

Widywałam lepsze wykonania – zapis dialogów szwankuje, powtórzenia, interpunkcja, czasem używasz słów niezgodnie z przeznaczeniem…

że od niemowlęctwa przewijano ich w maleńkie ciemne garniturki zwieńczone jedwabną chustką w butonierce.

Przewijanie to pieluchy i pampersy, nie ubranka.

Był to bagnet w kaburze.

Kabura to futerał na krótką broń palną.

Babska logika rządzi!

Bardzo dziękuję za Wasze komentarze i dużo cennych uwag. Mam nadzieję, że moja kolejna próbka “twórczości” będzie lepsza.

Pozdrawiam serdecznie.

Twojej nadziei, Utumno, towarzyszy moja wiara, że postarasz się, aby następnym razem było lepiej. No i miło mi, że uznałeś uwagi za cenne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam ten tekst i spodobał mi się nawet. Zgadzam się z technicznymi uwagami moich poprzedników. Początek rzeczywiście trochę się dłuży, przez kilka paragrafów nie wiadomo, o co chodzi i dlaczego powinna nas interesować ta historia, ale potem wszystko fajnie się rozkręca. Z drugiej strony te wszystkie szczegóły mogą wydać się o tyle istotne, że dzięki temu, że obserwujemy je razem z bohaterem, mamy wgląd w jego psychikę i sposób postrzegania rzeczywistości. Na poziomie językowym jest bardzo literacko, ale momentami można pogubić się w metaforach i wyszukanych składniach. 

Jeśli naniesiesz wskazane przez Reg poprawki, jestem skłonna nominować Twoją pracę do biblioteki portalowej. 

Pozdrawiam serdecznie i życzę owocnych przygód z twórczością literacką. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Tym razem zastałem w palarni kilkuosobową grupę informatyków z ósmego piętra, rozmawiających po polsku jednak w zupełnie nieznanym mi języku. Wszyscy brodaci, celowo zaniedbani, jakby abnegacja stanowiła warunek cyfrowego wtajemniczenia.

O nie, tego generycznego i obraźliwego dla IT obrazu nie daruję ;)

A ta na serio – chrzęści technicznie w wielu fragmentach, ale sam pomysł – nawet-nawet. Motyw kapelusza przypadł mi do gustu. Początek faktycznie długi, ale reszta utrzymuje w miarę sprawne tempo. A ostatnia scena bardzo fajna.

Podsumowując: początek długi, ale reszta w miarę jedzie do przodu. Koncert fajerwerków wymagałby oszlifowania technicznego – łap przydatne linki, by kolejne teksty wychodziły coraz lepsze :)

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

@Rosebelle – dziękuję za Twój komentarz i dobre słowo:) Faktycznie wstęp jest chyba przydługi i teraz to widzę. Chciałem zbudować coś w rodzaju generalnego klimatu i motywacji bohatera. Poprawki Reg oczywiście wprowadzę.

 

@NoWhereMan – bardzo lubię i szanuję ludzi z IT:) Sarkazm w nich wymierzony w opowiadaniu jakoś przypadkowo mnie naszedł:) Bardzo dziękuję za te linki.

 

pozdrawiam Was

Całkiem porządny debiut. :)

Tematycznie nie do końca w moim stylu, ale doceniam pomysł. :) Akurat ja żadnych dłużyzn w tekście nie odczułam, może dlatego, że dość szybko się wciągnęłam. :)

@Rossa – dziękuję. Cieszę sie, że tekst jest zdolny do wciągnięcia czytelnika :)

 

Wprowadziłem poprawki Reg. Jeszcze raz dziękuję wszystkim komentującym i czytającym.

Miło mi, Utumno, że uwagi przydały się. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, to słowo się rzekło. Idę nominować do biblioteki :)

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Bardzo interesujący pomysł. 

Zgadzam się, że początek odrobinę przydługi – ja bym wyrzuciła z tekstu część opisującą pobyt w palarni. Wiem, że chciałeś w ten sposób zbudować klimat, ale według mnie opowiadanie nic nie straci, jeśli tego elementu nie będzie.

Niektóre jakby “przeintelektualizowane” zdania mnie nużyły, ale inne wyszły naprawdę fajnie, więc chyba obrałeś dobry kierunek.

Gdzieś kilka powtórzeń, dodatkowo tekst nazbyt poszatkowany (chodzi o stronę wizualną).

 

Bohater to taki everyman, chyba każdy chciał czasem pożyć trochę innym życiem. Wizja groteskowa, nieco niepokojąca, zwłaszcza przez bardzo specyficzne postaci ludzi wciśniętych w uniformy klaunów (choć mi bardziej pod arlekinów podpadają ;P)

 

Generalnie – podobało mi się, jak na debiut naprawdę ładnie!

Całkiem udany tekst. Obrazki korporacyjne dość sugestywnie odrysowane, a i potem było kilka ładnie zarysowanych scen. Właściwa fabuła rozkręca się dość późno, ale druga połowa wciąga. Ostatnia scena dobra, choć stawiałem, że spotkam tam samego siebie :)

– Powodzenia[+,] Krzysiek…

– Musisz poczekać na kogoś innego[+,] Kaziu.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

– Powodzenia[+,] Krzysiek…

– Musisz poczekać na kogoś innego[+,] Kaziu.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka