
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Gdyby Teruksa nie lekceważył zbyt wielu osób i nie bagatelizował zagrożeń, może miałby jeszcze szansę zapobiec temu, co miało niedługo nadjeść. Jedynie on, i jeszcze Wikrr byli na tyle rozsądni, aby cokolwiek zmienić. Ale Teruksa uważał za godnych siebie przecinków jedynie pozostałych czterech mężczyzn rządzących Roottami Stepu – silnych, pewnych siebie Jungaii, Sędziów.
Nie zważał na niższych, nie pomyślał nigdy, że nic nie znaczący teraz, później wzniosą się w hierarchii.
Ale czy warto rozprawiać o tym co by było, gdyby?
Teruksa nie zauważył nawet osobliwego zachowania własnej Połączonej. Ona sama nie kryła troski, którą darzyła Merruksę, nadzwyczaj wielką jak na zwykłe Naczynie wuja chłopaka. Z drugiej strony kobieta była również Opiekunką Lajkucką Merru, a przecież zajmowała się nim cała wioska.
Ale to nie ma już teraz znaczenia.
Uwagi Geruuksa’Perrhmeyn– Koan
– Chyba nie masz zamiaru do tego dopuścić? To twój bratanek, nie ma nikogo oprócz ciebie, nikogo, kto mógłby go obronić!
– Zamilcz, kobieto – powiedział głośno Teruksa. – On musi stać się mężczyzną! Nie będzie wiecznie chował się za innymi, niech w końcu sam załatwi swoje porachunki. Nie będę go tym razem chronił.
– Ale on ma już czternaście lat, niedługo odbędzie się jego Połączenie z Oreekmeyn, naszą córką! – zaoponowała wzburzona Werkk. – Od jej urodzenia była przeznaczona Merru. A Merru na pewno nie przetrzyma próby – jeżeli uda mu się w jakiś sposób wrócić z pustyni i tak nie będzie miał siły, aby walczyć z dwa razy starszym od niego i silniejszym Pewwiksą – dorzuciła nieco spokojniejszym tonem, próbując się opanować.
– Powtarzam ci, zamilcz – odrzekł mężczyzna. – Będzie, co ma być. Jeżeli Merru zginie, Oreek połączy się Pewwiksą. Nie chcę dla mojej córki słabeusza – oznajmił.
– I nigdy więcej nie odzywaj się do mnie takim tonem – dorzucił; groźba w jego głosie była aż nadto wyraźna.
Werkk zacisnęła zęby i opuściła głowę. Milczała.
– Skazujesz go na śmierć – powiedziała jeszcze tylko cichym głosem. – Zabójca… To ty będziesz odpowiedzialny za odebranie mu życia.
Teruksa skrzywił się na jej słowa, surowość na jego twarzy zmieniła się w złość.
– Mam dość twojej bezczelności, Werkk! – warknął i silnym ruchem popchnął ją na posłanie. – Nauczę cię posłuszeństwa wobec Połączonego! Czemu tak na mnie patrzysz? Boisz się mnie? – zaśmiał się donośnie Teruksa. – Zapamiętaj sobie – mogę cię wziąć tu i teraz, mogę to zrobić jutro, albo za rok. Mogę cię też wziąć podczas kolacji, na oczach wszystkich Roottów. Zawsze. Mogę także nigdy się z tobą nie połączyć, zostawić jak brudną kupę szmat i wziąć nowe Naczynie. Ja mogę wszystko! Przywyknij wreszcie – jednocześnie zrzucił przepaskę biodrową, odwrócił Werkk na brzuch i nachylił się nad nią.
– I nigdy… już… nie oskarżaj… mnie… o… zabójstwo… członków… mojej… rodziny!… – każdy wyraz podkreślał, wchodząc w nią coraz mocniej. Ostatnie słowa wykrzyczał, napierając na Werkk całym ciałem.
Ta nie wydała żadnego dźwięku – zaciskała, aż do bólu zęby i wbijała paznokcie w nasady obu kciuków, aż poczuła lepką krew spływającą po palcach.
Kiedy Teruksa z nią skończył, założył z powrotem na biodra przepaskę i podniósł się z posłania.
– Jesteś naprawdę żałosna – powiedział z pogardą. – Nie sprzeciwisz mi się więcej – stwierdził po chwili, z pewnością siebie.
Upokorzona Werkk milczała, wstając powoli z opuszczoną głową. Żadna kobieta, nawet Naczynie Szamana czy Jungaii, nie powinna pozwolić mężczyźnie wziąć się w gniewie, w formie kary, bez obustronnej zgody… wziąć jak pies bierze sukę.
– A teraz pogódź się z losem Merruksy Koan, na chwałę Wielkiego Początku i Matki Słońce! – zagrzmiał mężczyzna. Jego pierś unosiła się przy każdym słowie, czerwono – czarne włosy falowały wraz z gwałtowniejszymi ruchami głowy. Byczy kark i wysportowane ciało o głębokiej, hebanowej barwie robiło wrażenie.
Około dwudziestoletnia, czarnoskóra kobieta pochyliła głowę.
– Tak, na chwałę Wielkiego Węża, Matki Ziemi i Słońca… – wymamrotała cicho i pokornie. Teruksa uśmiechnął się z triumfem i kiwnął głową w kierunku wyjścia z namiotu.
– Teraz idź stąd, Naczynie-które-powinno-być-napełnione. Za trzy dni ujrzysz śmierć albo chwałę Merruksy… jeżeli przeżyje trzy noce na pustyni, cha, cha!
Werkk posłusznie wycofała się, pochylając uniżenie głowę. Teruksa momentalnie stracił zainteresowane jej osobą i zwrócił swój wzrok w przeciwną stronę.
Gdyby przypatrzył się uważnie wychodzącej Werkkmeyn, zobaczyłby błysk nienawiści
w jej jasnych oczach, w których nie było śladu pokory ani służalczości. Kobieta pośpiesznie wyszła z namiotu, starając się ujarzmić targające nią emocje.
*
Teruksa uśmiechnął się, po czym rzucił włócznią. Patrzył na jej równy lot, podziwiał mocne drzewnie, pobłyskujący kamienny grot. Nie okazał zdziwienia, kiedy broń przebiła na wylot umięśnione, rudawe ciało zwierzęcia. Stworzenie znieruchomiało prawie natychmiast.
Mężczyzna otarł pot z czoła i szybko wyciągnął zza paska parę zaostrzonych kamieni, dwa kreviki, którymi zamachnął się na drugie zwierzę. Uciekający kreum był jednak szybszy, w paru zwinnych podskokach oddalił się znacznie od wojownika. Teru patrzył bezsilnie na mknące zwierzę i ze złością wyrwał ze ścierwa martwego stworzenia swoją włócznię.
Wojownik z niedowierzaniem powrócił myślą do tego, co się przed chwilą wydarzyło. Zachowywanie kreumów stało się po prostu absurdalne. Zwierzęta te zazwyczaj uciekały przed ludźmi, unikały ich i żywiły się jedynie roślinami. Teraz zaś para, którą spotkał, n a p a d ł a na niego, upatrzywszy go sobie uprzednio na ofiarę. Ludzie polowali na nie od zawsze… Czy jest możliwe, żeby kreumy stały się nagle drapieżnikami?
Teruksa nie mógł powstrzymać pogardliwego uśmieszku, który wykrzywił jego wargi. Na Wielką Matkę, słowo kreum oznacza łagodność! Przynajmniej tak jeszcze do nie dawna sądził. Tylko raz w swoim życiu spotkał się z podobną postawą kreuma. Było to jednak zbyt wiele lat temu i nie miał ochoty teraz tego rozpamiętywać.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła, czujnie obserwując półpustynny krajobraz stepu, upewniając się, że zwierzę, które przed chwilą uciekło, nie zawróciło. Uważnie lustrował jeszcze przez jakiś czas teren, dopóki nie nabrał pewności, że znikąd nie wyskoczy na niego jakiś drapieżnik. Poszedł po stygnące już ciało zwierzęcia. Przejechał dłonią po wypukłych mięśniach, krępym ciele. Podrapał rudą sierść, sprawdzając twardość skóry. Truchło wyglądało tak niegroźnie, po prostu łagodna, roślinożerna istotka. Trudno było uwierzyć, że niedawno atakowało z taką zawziętością; Teru nadal czuł jeszcze ból po silnych ciosach kreuma, bolesne uderzenia umięśnionych tylnych łap.
– Matko Słońce! Zabieram twoje dziecko, owoc twojego ciała, Ziemi! Oddaję pokłon Wielkiemu Wężowi i zabieram moją zdobycz. Chwała Wam, dla Was szacunek Rootta Stepu!
Roott zarzucił na plecy kreuma, z zamiarem oprawienia zwierzęcia w innym miejscu, z dala stąd, z dala od zachowanej w pamięci szalonej walki.
Ostre pazury na palcach stóp z łatwością rozcinające powłoki brzuszne mężczyzny.
Wrzask, smród trzewi.
– Zostaw go! Zostaw, przeklęte bydle! – wrzeszczy dziesięcioletni, bezradny chłopiec. Rzuca się w ataku rozpaczy na muskularne zwierzę i uderza słabymi piąstkami w plecy kreuma. Ten nawet nie odrywa się od swojej ofiary, masywnym ogonem strącając irytujący balast.
– Brano…! – krzyk chłopaka urywa się. Gdy głowa zderza się z twardą ziemią, zapada ciemność
Teruksa otrząsnął się ze złością ze wspomnień, zmuszając się do regularnego kroku. Truchło kreuma nie ciążyło mu, był wszakże silnym, ponad trzydziestoletnim mężczyzną, o mocnej sylwetce i wyraźnie zarysowanych mięśniach. Zwłoki były jednak cięższe, niż zazwyczaj.
– Ile waży to zwierzę? Pięćset kamieni? – mruknął na przekór, sam do siebie Roott.
Nagle uderzyło go uczucie niepokoju. Mimowolnie napiął mięśnie, szybkim ruchem odrzucił ścierwo z pleców, jednocześnie przeklinając się w duchu za chwilę rozkojarzenia. Ostatecznie i tak nie zdążył nic zrobić, kiedy zaatakowało go zwierzę.
Natychmiast został przygwożdżony do ziemi i upuścił swoją broń; poczuł na plecach uderzenia pazurów, ciosy wyryły mu głębokie rany. Teru gwałtownym ruchem rzucił się do tyłu, po czym błyskawicznie odturlał się, czując narastającą złość. Spróbował wstać, lecz usłyszał klekoczący dźwięk i dostał tylną łapą kreuma w pierś. Cios zaparł mu dech w piersiach, przewrócił się.
Mężczyznę opanowała wściekłość.
– Zdychaj, ścierwo! – ryknął i wystawił pięść na spotkanie z wyskakującym zwierzęciem. Impet skoku kreuma sprawił, że uderzenie zaciśniętej dłoni w łeb wgniotło czaszkę bestii.
Kreum ryknął zaskoczony, pazury łap wbiły się w ramiona człowieka. Przez chwilę zwierzę klekotało wściekle, krew z oka ściekła na pysk. Teruksa wykorzystał moment i sięgnął po leżącą niedaleko broń, jednocześnie silnym ramieniem zwalając z siebie kreuma. Niestety nie zyskał wiele czasu, musiał natychmiast zaatakować szarżujące zwierze. Szybkim ruchem nastawił włócznie i wbił ją w bok bestii. Ta donośnie zaklekotała, krew trysnęła z rany. Kreum szarpnął się, gwałtownie wyrywając broń z ręki mężczyzny. Zachwiał się lekko, po czym, jak gdyby nigdy nic, wbił zdrowe ślepie w człowieka i zaczął go okrążać. Wyglądało to, jakby oceniał poziom zagrożenia ze strony Teru. Wojownik zdumiony wpatrywał się w ranne zwierze.
Nagle ze ściśniętym gardłem przypomniał sobie Branooksę, silnego wojownika, leżącego na poplamionej krwią ziemi, z rozprutym brzuchem; trzymającego rozlewające się, własne trzewia.
Kreum przednimi łapami złamał drzewce włóczni. W oczach Teru pojawiła się przeraźliwa furia, jedyne, co w tej chwili pragnął zrobić, to zmiażdżyć to stworzenie.
Nie zdążył jednak nawet sięgnąć po kreviki, coś świsnęło mu nad głową i trafiło zwierzę w czerep. Kreum zatoczył się. Szybko jednak otrząsnął się i skacząc, w parę chwil uciekł.
Co? Mężczyzna nie potrafił zrozumieć tego, co przed chwilą zobaczył. Bestia nie zwróciła większej uwagi na wbitą w bok włócznię i ranę na łbie, za to przestraszył ją świszczący bumerang?! Teruksa zdębiał, przez pewien czas się nie poruszał. Niespodziewanie wybuchnął gromkim nieopanowanym śmiechem.
W takim stanie właśnie znaleźli go trzej mężczyźni – zataczającego się od szaleńczego śmiechu.
Kiedy w końcu się uspokoił, wstał powoli z pomocą swoich „wybawców” i starł wierzchem dłoni łzy, które napłynęły mu do oczu. Przyjrzał się uważnie trzem wojownikom, którzy odstraszyli kreuma. Z odrazą zdał sobie sprawę, że pomogli mu akurat Hiyrrksa i Piurksa wraz ze swoim popychadłem, które sądziło, że jest równy tamtym, Wikrrksą. Teru rozciągnął usta w parodii uśmiechu.
Rozpoczęła się pełna szyderstw rozmowa.
– Witam was, Jungaii, wielcy słudzy Wielkiej Matki – przywitał ich. Wikrrr jako najmłodszy pierwszy rozwarł obie dłonie, po nim gest ten powtórzyli Hiyrr oraz Piur, na koniec odpowiedział im tym samym Roott.
– Jak się czujesz, Teruksa, po bitwie z bitnymi kreumami?– zapytał uprzejmie Piurksa. Hiytt uśmiechnął się na te słowa; Wikrr nie zareagował.
– I co robiłeś na Stepie, o, mądry Szamanie? Podziwiałeś wielkość naszej Matki? – przerwał tamtemu lekko drwiącym głosem Hiytt.
Był wysokim mężczyzną, lecz wychudłym, z krótkimi, kręconymi włosami i dużymi, popękanymi ustami. Ubrany był, tak jak pozostali, w prostą przepaskę biodrową.
– Polowałem na śniadanie, sędziowie, ale zwierzę nie było na tyle rozsądne, aby wpaść w
pułapkę, jaką na nią zastawiłem. To by biedakowi oszczędziło marnego losu, jakie mu zgotowaliście – odparł tym samym tonem Teru. – Siła i przebiegłość Jungaii co dzień zdumiewają mnie na nowo.
Piurksa zaśmiał się wdzięcznym śmiechem. Był średniego wzrostu czarnoskórym Roottem, nieco krępym. Nosił okrągłe kolczyki z kości w uszach i nosie, świadczyło to o jego przynależności do Sędziów.
– Ach, te żarłoczne kreumy, ciekawe czy wiedzą, jak chętnie jemy je i pieczemy nad ogniem? Niewątpliwie wreszcie zrozumiały i chcą się zemścić – oznajmił.
– Z pewnością – odrzekł Teruksa. –A co wy tu robicie, drodzy Roottowie, oprócz rozmowy o prawidłowościach jedzenia upieczonego mięsa?
– Minęło sporo czasu. Twoja medytacja trwa niestety zbyt długo. Musimy przeprosić Matkę Słońce i zwrócić twoją szamańską uwagę z powrotem na sprawy żyjących – odpowiedział z westchnieniem Piur. – Chłopak martwych Koanów nie wrócił z pustyni. Pewwiksa wygrał.
Teru milczał, Piur więc kontynuował.
– Oprócz tego, postanowiliśmy zostać w okolicy Stepu do Ocieplenia – oznajmił. Roott spojrzał z irytacją na mężczyzn.
– My? Masz na myśli Jungaii Piurksę, Hiyrrksę i … Malonksę?
– Wikrrksa również zgodził się z nami – odparł spokojnie Piur.
Teru poczuł jak narasta w nim złość, gdy patrzył na tych durniów, którzy dla własnych korzyści chcieli przynieść ich niewielkiemu plemieniu śmierć.
– Dlaczego? – spytał bez ogródek. – Tu skoczyło się nam pożywienie. A my od zawsze wyruszamy w drogę, gdy owoce ziemi się wyczerpią, szukamy nowych ziem. Tu czeka nas tylko głód.
– To dlaczego nazywamy się Roottami Stepu? – zadał przebiegłe pytanie Hiyrr. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął – W przeszłości dotarliśmy już naprawdę daleko, tam żyło się nam jeszcze gorzej niż tutaj. Jesteśmy Roottami Stepu, nie możemy oddalać się trwale od tej ziemi. Czy tego nie widzisz? Powinniśmy odkryć wszystkie tajemnice tego terenu. Ziemia naszych przodków należy do nas, a my mamy obowiązek o nią dbać! Zostaniemy tutaj do Ocieplenia. Jakoś się wyżywimy. Sam widziałeś, jak chętnie kreumy rzucają się w nasze ręce. Taka jest wola lajków!
– Taka jest wola lajków! – poparli go chórem Piur z Wikrrem.
– Wolą lajków jest widocznie, żebyśmy padli od pazurów tych bestii – prychnął Teru. Nie mógł słuchać bredzenia tego maniaka. Według niego Hiyrr był drugi po Malonie w kolejce na największego głupca. – Co do nazwy naszego plemienia, to prosta sprawa. Nasi bracia nazywają się Roottami Północy, Południa, Roottami Zachodnimi i Wschodnimi. Dla nas zabrakło kierunku, został tylko jałowy step, który przodkowie wybrali nam za miano plemienia, zapewne po uprzednim uraczeniu się Tritt. Zewnętrznym… i wewnętrznym – dokończył lekko rozbawionym tonem, maskując tym swoją irytację, jaką odczuwał.
Piur zaśmiał się, usłyszawszy jego słowa, uśmiech zagościł także na ustach Wikrrksy. Trzeci mężczyzna pozostał niewzruszony.
– Widzę, że nie podchodzisz do tego tak poważnie, szamanie – powiedział lekkim tonem Piurksa. – Wersja Hiyrra jest oczywiście tą oficjalną. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, nie będziemy głodować. Wszystko zależy od ciebie.
Teruksa spojrzał podejrzliwie na mężczyznę.
– Co masz na myśli? – spytał ostrożnie. – Na co miałbym się zgodzić?
– Istnieje pewien sposób, by zapewnić nam pożywienie…
Wojownik cierpliwie czekał na wyjaśnienia, lecz zapadła cisza. Po chwili niespodziewanie odezwał się inny Roott.
– Potrzebujemy pomocy szamana. Chcemy urządzić przesunięcie ciał – wykrztusił cicho Wikrr. Teru spojrzał zdumiony po mężczyznach. Jednocześnie przypomniał sobie swoje próby, kiedy jeszcze pragnął dołączyć do tej irytującej zgrai sędziów, Jungaii. Pamiętał śmiech starszego mężczyzny, szydzącego z jego słabości, gdy nie potrafił wmusić w siebie wszystkich obrzydliwych kmetów, które były potrzebne, aby zostać sędzią.
W jego pamięci na zawsze utrwaliła się chwila, kiedy zwrócił się do shamaństwa. Teraz ci wielcy Jungaii, Sędziowie Roottów, potrzebują jego pomocy, pomocy szamana?
Żałosne.
Żałosne. I zastanwiające.
– Przecież to nasz rytuał, rytuał szamanów. Skąd wam przyszło do głowy przesunięcie w jakie stworzenie? – zapytał powoli, głosem nie zdradzającym rodzącej się w nim nieufności.
– Inni szamani w plemieniu nie są ambitni, poświęcają się tylko swej sztuce – zaczął Piurksa – Ty jesteś inny, dobrze o tym wiem. Możesz nam pomóc. A my wiele zrobić. Przesuniemy się w ciała kreumów i będziemy kontrolować ich rozród…
– Na chwałę Matki Ziemi! – wtrącił Hiyrr.
– … i już nigdy nie poczujemy głodu. Zwyczajnie zapomnimy, co oznacza to słowo – oznajmił Jungaii, uważnym wzrokiem mierząc Hiyrrksę. – Niedaleko nas koczuje spore stado. Przesuniemy się w przywódcę i najsilniejszych samców. Reszta pójdzie gładko. Wrócimy do naszych ciał i udamy się do Południowych braci. Następnie rozpoczniemy nowy byt, przesuwając się co jakiś czas do ciał tych zwierząt, zapewniając tym samym sobie kontrolę nad nimi i stałe pożywienie.
Teruksa chciał z miejsca odrzucić propozycję, głównie ze względu na swą antypatię do Sędziów i mężczyzn, z którymi rozmawiał, powstrzymał się jednak. Posiadał bystry umysł i szybko wychwycił zalety wynikające z tego przedsięwzięcia. Pomysł nie był taki zły… faktycznie rozwiązało to by problem głodu, który zmuszał Roottów do ciągłej tułaczki.
Tylko, co do tego mają południowi?, zastanowił się szaman. Szybko jednak zrozumiał –odpowiedź była prozaiczna.
Na paru mężczyzn z jego plemienia czekały u Południowych Roottów przyszłe Naczynia. Hiyrr i Piur nie mogli się doczekać nowych Połączonych, które będą mogli brać, kiedy zechcą. Teru wykrzywił pogardliwie usta. Tak, dziewczyny pewnie już odpowiednio dorosły, aby mogli im wkładać.
– Ku chwale Wielkiego Węża i Matki Słońce! – usłyszał okrzyk Hiyrra.
– Jaka będzie dokładnie moja rola? – odezwał się Teruksa, nie zwracając na tamtego uwagę.
– Pomożesz Wikrrksie dokonać rytuału – oznajmił pogodnie Piur. – On opracował specjalny tok postępowania, ty wspomożesz go tym zwyczajowym.
Mężczyzna spojrzał na Wikrra z niedowierzaniem. Zacisnął jednak zęby.
– Dobrze, ale chcę to jak najszybciej przeprowadzić. Pomogę wam, ale nie myślcie sobie, że po wszystkim odsunę się i oddam wam władzę. Żaden z was nie wejdzie w ciało przywódcy stada, zrozumiano? Ja też nie. To mój warunek A potem dobiorę się do skóry każdemu z was – rzekł Teru.
– Ty, bezczelny heretyku! Jak możesz…?! – wzburzył się Hyitt.
Piurksa uśmiechnął się w typowy dla siebie, lekko drwiący sposób. Widać jednak było, że jest zadowolony.
– Zgoda.
*
Teruksa patrzy na opary unoszące się z ogniska. Dym jest zabarwiony poprzez namaszczone tiitt drewno, sprawia to niesamowite wrażenie. Czuje znajomy zapach pituri i wzdycha. Za nim znajduje się trójka Jungaii – Hiyrrksa, z uwielbieniem i fanatyzmem wypatrujący się w płomienie, Piurksa, jak zawsze patrzący z ironicznym uśmieszkiem na ustach, no i oczywiście Malonksa, skwaszony i milczący. Obok niego siedzi Wikrr, szepce coś według swojej pokręconej receptury.
Teru znajduje się już w strefie Nienarodzonych.
Co ja robię w tej bandzie pomyleńców?, myśli.
Oblizuje spieczone wargi, po czym dołącza do Wikrrksy.
Widzi dziesięciu osobników, silniejszych kreumów, biegnących poprzez Step. Obok niego Wikrrsa nerwowo drapie poły dolnej szaty. Boi się, uświadamia sobie szaman. Dziesięć to duża liczba, która jednak nie stanowi problemu, jeżeli wszystko odprawi się odpowiednio. Teru wychodzi ze sfery i zwraca się chłodno do Jungaii.
– Podejdźcie bliżej i spożyjcie pituri. Po tym przyklęknijcie w pół okręgu. Roottowie przygotowani? – upewnia się.
Sędziowie przytakują i podchodzą bliżej. Szaman widzi drżącego Wikrrę i zniecierpliwiony wraca do Nienarodzonych.
Widzi piętnaście zwierząt, wyłaniających się z cienia. Wikrr patrzy na niego zaniepokojony. W chwilę później dołączają nowe osobniki. Dwadzieścia. Dwadzieścia trzy. Trzydzieści. Prawie równocześnie z drugim mężczyzną Teru wraca do sfery żyjących.
– Za dużo kreumów – oznajmia sędziom. – Musielibyśmy włączyć plemię. Wielu zginie.
– I tak umrą z głodu – informuje go Piurksa. – Kontynuujcie.
Teruksa czuje wzgardę dla tych tchórzy, którzy uważają się za przywódców.
Przytrzymuje Wikrrsę.
– Zrobimy to. Musimy. Ale nie ponoszę odpowiedzialności za porażkę – szepce mu do ucha. Wracają do sfery Nienarodzonych.
Kreumów jest teraz o wiele więcej; już nie biegną. Stoją nieruchomo, patrzą się nijakim wzrokiem na ludzi, całkiem jakby ich nie widziały. Naraz powolnym krokiem idą w stronę mężczyzn.
Zwieszone głowy, puste spojrzenia.
Nakłada się na nie inny obraz. Teru wyostrza wzrok i dostrzega tuzin czworonożnych zwierząt, o płowym futrze naznaczonym wieloma poprzecznymi pręgami. Stworzenia szczerzą kły. Teruksa patrzy na oba wizerunki i zdaje sobie sprawę, że nie wie, które znajdują się w sferze. Wikrr stoi obok niego, mierząc uważnym wzrokiem obszar płaszczyzny.
Przynajmniej już nie drży.
Nagle oba stada skaczą, przez chwilę znajdują się namacalnie w sferze, w zasięgu ręki mężczyzn.
Niespodzianka!
Teru słyszy chichot i czuje, jak ciało zwierzęcia przenika przez jego. Nie wie, czy to kreum, czy ta inna istota
Dostaliście nogi. Ciekawe czemu
Znowu czuje gorące muśnięcie, gdy przechodzi przezeń stworzenie. Ogarnia go wzrastający niepokój. Co się dzieje, na Wielkiego Węża?!
Nie chcecie przytulić? Wy nieczułe sukinsyny
Wrzask Wikrra odbija się echem w sferze. Teru czuje ból, szybko zatyka uszy. Nie patrząc na towarzysza, próbuje wydostać się z tej płaszczyzny. Zaskoczony uświadamia sobie, że coś go zatrzymuje. Mimowolnie ogląda się na Jungaii.
Wikrrksa leży przepiłowany na pół.
Tors mężczyzny jest przebity czymś ostrym, obie nogi oderwane od ciała. Z twarzy zdarta skóra. Usta wykrzywione w grymasie trwogi. Teruksa czuje smród; próbuje powstrzymać narastające uczucie paniki.
Nie widzisz mnie? Co za szkoda! Dam ci dodatkowe oczy, słodziutki
Przez moment przed Teru wiszą gałki oczne, poplamione ciemną krwią. Zaciskając zęby, zapobiega wydania okrzyku przestrachu.
Nagle kątem oka dostrzega rozszarpane zwłoki kreumów, pozbawione głów, zwykłe flaki, skóra i mięso. Czuje przerażenie, nie wie, co się dzieje, kim, czym są te nieznane mu zwierzęta. Odwraca się, potrząsa głową, raptem pojawia się przed nim nowy obraz. Ogląda się na boki, cofa, drżą mu ręce – wszędzie widzi te pasiaste stworzenia, groźne, inne, jest zagubiony i przestraszony. Puls Teruksy przyśpiesza, szaman oddycha szybko, z całych sił ponawia próbę wydostania się od Nienarodzonych, wie, chce, musi uciec od głosu, tych wszystkich nieznanych mu istot.
Niespodzianka!
…
Krzyk Teru jest głośny i pełen bólu. Nikt go jednak nie słyszy.
Widziałem ciała moich braci. Choć były obficie poplamione krwią, ruszały się, niezgrabnie starając się powstać. Centrum ich oczu stało się białe. Wokół widziałem pełno padliny – martwe kreumy, martwe g'her'ru. Dziękuję Matce i Wężowi za to co uczyniłem, co ustrzegło mnie przed tym nędznym losem. Teraz moi bracia to Roottowie Północy.
Ale ja nie zapomniałem.
Już nie twierdzę, że szaman Teruksa i Jungaii Wikrr mogliby coś zmienić. Nie zmieniliby, ja to wiem.
Byli niczym.
Mniej niż niczym.
Porwali się na coś wielkiego i z trzaskiem spadli na ziemię.
Ale nie zginęli.
Teraz chwalę Matkę Słońce i Wielki Początek za moją dumę, która mnie uratowała.
Jako miłośniczka Ursuli le Guin, doceniam próbę stworzenia świata i kultury, ale czytało mi się to ciężko. Zdarzają się błędy typu "wysportowane ciało". Teruksa nie sprawia wrażenia człowieka, który wie, co to sport. Dialog przed i podczas gwałtu niespójny, za długi, sam gwałt komiczny. Ogólnie to dużo się dzieje i jest mrocznie, ale nic z tego nie wynika.
Rozumiem zastrzeżenia, opowiadanie pisałam parę lat temu, więc może być trochę językowych i tematycznych niedociągnięć - nie chciałam jednak poprawiać tego, zostało wszakże stworzone wtedy, nie teraz. Dziękuję za wyrażenie opinii. Jednak, z tym, że nic nie wynika, nie zgodzę - przeniesienie dusz się nie powiodło, generalnie zmasakrował się lud, ale ktoś przetrwał, chyba nawet da się domyślić kto - i jest to preludium do dalszej opowieści, wstęp do Roottow.
los Merruksy Koan, Wielki Początek, Matka Słońce, Wielki Wąż etc. strasznie mnie irytują i nie lubię tego typu opowiadań, w których podawane mi są jakieś tandetne, niezrozumiałe dla mnie zwroty i określenia. Bez oceny.
Jeśli taka twa wola. Cóż, są związane z aborygeńską mitologią, jeżeli dla ciebie są "niezrozumiałe", to trudno - nie zawsze wszystko trzeba rozumieć, czasem wystarczy wczytać się, poczuć, przeniknąć. A Merruksy Koan to imię, jeśli nie nauważyłeś.
Właśnie, nie wszystko. Dlatego nie przepadam za takimi tekstami i tyle.
"darzyć troską"? Ech.
Tekst wygląda jakby został sporządzony na potrzeby artykułu "Jak napisać powieść fantasy" dla Nonsensopedii.