- Opowiadanie: Jagiellon - Kres

Kres

Często nie potrafimy określić co jest dla nas naprawdę ważne, ale niekiedy to życie wymusza odpowiedź.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Kres

Mężczyzna szedł, a raczej brnął wśród paproci, tworzących jasnozielony baldachim nad leśną ściółką. W powietrzu zawisła delikatna zasłona mżawki, przebijającej się z uporem między gęstymi koronami drzew, nad którymi płynęły wolno stalowoszare, ciężkie chmury. Kolejne krople spływały po skierowanej w ziemię lufie sztucera, niczym ślina z pyska drapieżcy wyczuwającego ofiarę.

Usłyszał szelest. Kilkanaście metrów na wprost od niego stała samotna sarna, poskubując delikatnie liście młodej brzózki. Przymierzył. Zwierzę zastrzygło uszami, jakby wyczuwając obecność myśliwego, ale po chwili znów opuściło głowę i kontynuowało podgryzanie drzewka. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, oczami wyobraźni widząc już trofeum na ścianie.

Wtem rozległ się głośny trzask. Sarna pierzchła w okamgnieniu, zniknęła pośród zarośli. W tym samym momencie wybrzmiał donośny ryk. Nie przypominał niczego, znanego ludzkim uszom. Myśliwy stał, nie poruszywszy się, nasłuchując kolejnych odgłosów. Krople zbierały się na jego siwym wąsie, z daszku czapki spływała ciurkiem woda. Nawet nie zorientował się, że deszcz przybrał na sile. Nagle stara sosna runęła, z żałosnym jękiem pękającego drewna. Za brązowymi pniami mężczyzna dostrzegł ruch. Olbrzymie skrzydła rozłożyły się pomiędzy drzewami i uderzyły mocno. Podmuch był na tyle silny, że zwiał mu czapkę z głowy i odsłonił resztkę siwych włosów. Gdzieś obok przemknęła jakaś ciemna sylwetka, jakby ludzka. Pokryte pełną żył błoną skrzydła uderzały coraz szybciej, unosząc wielkie, gadzie cielsko. Buki i dęby rosnące najbliżej poddały się potężnym podmuchom i padły, otwierając potworowi drogę ku niebu. Humanoidalny cień skoczył wysoko, próbując sięgnąć grubego, pokrytego ciemnozieloną łuską ogona. W tej samej chwili błysnęło. Złociste płomienie zalały nowoutworzoną polanę, pogrążając wszystko w pożarze. Myśliwy stał jak skamieniały, nie mogąc nadal uwierzyć w to, co ogląda. Potwór przefrunął nad jego głową, a czubki drzew ugięły się pod wiatrem z olbrzymich skrzydeł. Spomiędzy płomieni wyskoczyła naraz postać, która powinna była przecież spłonąć. Wyglądała zupełnie jak człowiek, choć człowiekiem być nie mogła, jej twarz skrywał kaptur, lekki strój przypominał trochę ubiór ninja rodem z filmów, w dłoni dzierżyła coś w rodzaju katany, ale o szerszym i dłuższym ostrzu, teraz zwisającej swobodnie wzdłuż uda.

Myśliwy nie czekał. Ruszył w panice, uciekając jak najdalej od stwora i rozprzestrzeniającej się pożogi. Nie pamiętał jak ani kiedy trafił do domu, niedługo potem leżał już w szpitalu.

 

***

 

„Peron pierwszy, tor trzeci. Pociąg do Warszawy odjeżdża za piętnaście minut”, rozległ się głos spikerki, dominując nad ogólnym rwetesem, panującym na krakowskim dworcu. Wracałem do tego miasta po ponad tysiącu latach, jednak wydawało mi się jakbym był tu wczoraj. I nie chodzi o to, że Kraków w ogóle się od tamtego czasu nie zmienił, o nie, po prostu pamięć ówczesnych wydarzeń wciąż pozostawała żywa w moim umyśle.

Westchnąłem ciężko. Budynek dworca, nawiązujący stylem do dziewiętnastowiecznej zabudowy, górował nad moją głową, niebieski napis „KRAKÓW GŁÓWNY” wieńczył frontową elewację niby gwiazda na szczycie bożonarodzeniowego drzewka. Wszędzie wokół uwijali się ludzie. Jakiś mężczyzna rozmawiał przez telefon komórkowy, inny szedł z plecakiem zawieszonym na ramieniu i słuchawkami w uszach, drobna kobieta w białej sukience ciągnęła swoje krnąbrne potomstwo, krzycząc i złorzecząc. Wszyscy wydawali się nie dostrzegać otaczającej ich rzeczywistości, zupełnie jakby pogrążyli się w lunatycznym śnie. Irytowało mnie to. Podobnie jak wszechobecny hałas, smród i przestrzeń ograniczona betonowymi budynkami absurdalnych rozmiarów.

Słońce przyjemnie grzało, dodając nieco chęci do życia, ruszyłem więc chodnikiem, zastanawiając się od czego zacząć. Za priorytet uznałem znalezienie jakiegoś lokum i pracy, dzięki czemu mógłbym żyć pod przykrywką zwykłego obywatela, jednak nie miałem pojęcia jak tego dokonać. Snułem się więc ulicami dłuższy czas, by w końcu dotrzeć na bulwar Czerwieński.

Moją uwagę przykuły wrzaski rozradowanych dzieci. Instynktownie odwróciłem się w kierunku, z którego dobiegały głosy i wtedy go dostrzegłem. Pomnik smoka…

Maluchy oblazły rzeźbę jak robactwo, wczepiając się w smocze łapy i piszcząc z uciechy za każdym razem, gdy z jej pyska dobywał się ogień. Sam posąg wyglądał jak, cóż… jak jakaś zdeformowana glista z powyginanymi odnóżami. Najwyraźniej właśnie taki mój wizerunek utkwił w podaniach krakowian. Piękna spuścizna, nie ma co…

Odszedłem zniesmaczony poza zasięg dziecięcych pisków, w kierunku upatrzonej wcześniej ławeczki, na której postanowiłem odpocząć. Przede mną przepływał różnokolorowy tłum, wśród którego szczególnie wyróżniali się Azjaci, pstrykający zdjęcia wszystkiemu dookoła.

Byłem już zmęczony ucieczką, ale odczuwałem ulgę, ponieważ w końcu zgubiłem pogoń. Wierzyłem, że nikomu nie przyjdzie do głowy, aby szukać mnie w dużym turystycznym mieście, takim jak Kraków. Przynajmniej do czasu.

Lwią część mego życia stanowiła ucieczka przed Zakapturzonymi – mnichami ścigającymi podobne mi istoty. Ich celem jest zdobycie naszej magii, co pozwoliłoby im uzyskać potęgę nieosiągalną dla reszty świata. Nie wiem co chcą uzyskać, wiem za to, że są na tyle zdeterminowani, żeby mieć tę moc na własność, że wymazali nasze (czyli istot magicznych) istnienie z kart historii i ludzkiej pamięci. W ten sposób pozbyli się potencjalnej konkurencji, bo nikt poza nimi nie ma pojęcia o naszym istnieniu.

Magia, o którą tak zabiegają, objawia się u nas jedynie w konkretnych zdolnościach, takich jak latanie, zianie ogniem, zamienianie ludzi w kamień za pomocą wzroku czy polimorfia. Każdy z tych talentów jest naturalny, a owa moc to coś w rodzaju katalizatora dla naszych umiejętności. Innymi słowy, nie potrafimy dowolnie korzystać z magii, a tylko w zakresie konkretnych zdolności. Jedynymi umiejącymi podporządkować sobie ten niezwykły żywioł są tak zwani Piewcy, którzy czynią to za pomocą specjalnych formuł. To stworzenia, mogące uwolnić nas spod terroru zakonników, ale nie sposób je znaleźć, pozostają gdzieś na obrzeżach znanego nam świata. Ponadto przybywają tu raz na tysiąclecia, no i nie da się stwierdzić czy rzeczywiście zechcą nam pomóc. Zresztą, brakuje w ogóle pewności, że istnieją, mamy jedynie mgliste poszlaki zawarte w Świętych Księgach.

Trwamy więc w nadziei, że któregoś dnia nasz los się odmieni i odzyskamy wolność oraz należne nam miejsce na świecie. Czekamy.

Pogrążony w rozmyślaniach, ani się obejrzałem, jak zapadł zmierzch. Czerwona kula chowała się właśnie między strzelistymi wieżowcami, odbijając swe delikatne promienie w wodach Wisły. Tłum na bulwarze jakby się przerzedził, tylko japońscy turyści niestrudzenie fotografowali wszystko wokół, rozmawiając między sobą w tym ich dziwnym języku. Zrozumiałem, że szanse na zdobycie pieniędzy o tej porze nie są zbyt duże, powziąłem więc decyzję o noclegu pod mostem.

 

***

 

Często przesiadywałem na bulwarze Czerwieńskim nad Wisłą, skąd mogłem obserwować ludzi i ich obecne zwyczaje. Zalegałem tam godzinami na ławce, nie mając lepszego zajęcia, rozmyślając o tym, jak niesprawiedliwie doświadcza mnie los. Czułem frustrację, nie potrafiłem dać jej ujścia. Pamiętałem swoją banicję i przyklejenie mi łatki zabójcy, jak byle wąpierzowi, doskonale przypominałem sobie dumnie wypiętą pierś jakiegoś chama, szewca bodajże, twierdzącego, że zabił mnie za pomocą owcy wypchanej siarką. No litości… Chyba nikt wówczas nie uwierzył temu pozorantowi, którego podstawili tylko po to, aby rozpowiedział, że mój skarb to mit. W istocie, panom zamku chodziło wyłącznie o kosztowności, które udało mi się zgromadzić; chcieli pozbawić mnie bogactwa z chciwości, nie dlatego, że im zagrażałem. Zabrali wszystko, przykrywając swój ohydny czyn bzdurną historyjką.

Splunąłem na rozgrzany chodnik. Pierwsze liście zaczynały żółknąć, ale słońce nie zamierzało ustępować i świeciło pełnym blaskiem. Było wcześnie, turyści nie wylegli jeszcze z hoteli, by oglądać wawelski kompleks, a ja mogłem zaznać odrobiny ciszy, której w mieście permanentnie brakowało. Tak bardzo tęskniłem za otwartymi przestrzeniami i wiatrem łopoczącym w skrzydłach…

Mój spokój niebawem został zburzony przez grupkę dzieciaków z tornistrami, zapewne wagarowiczów, puszczających głośną muzykę z telefonów. Odetchnąłem głęboko, próbując się uspokoić, gdy ta męcząca hałastra przysiadła na sąsiedniej ławce. Rozmawiali o jakichś głupotach, używając słownictwa, którego powstydziłby się nawet stary marynarz. Zrozumiawszy, że nie zdołam tu zebrać myśli, wstałem i ruszyłem niespiesznie w kierunku starówki.

– Dawać hajs, gnoje! – zakrzyknął ktoś drżącym głosem.

Zdążyłem odejść ledwie kilka kroków, kiedy do dzieciaków podszedł wychudły mężczyzna z rzadkim owłosieniem głowy i pokrytą pryszczami twarzą. Groził i sapał wściekle, domagając się pieniędzy, a jego ofiary, wyraźnie przestraszone, wyciągały drobniaki z kieszeni. Przypatrywałem się z zaciekawieniem, jak mijający całą scenę ludzie odwracają wzrok, udając, że nie dzieje się nic złego. Nikt nie reagował.

– Zostaw ich, patolu!

Wysoki, piskliwy głos przykuł uwagę wszystkich, włącznie ze mną. Jego źródłem była drobna piętnasto– może szesnasto-letnia dziewczyna, idąca pewnym krokiem w stronę chudzielca i dzieci.

– Nie masz już kogo okradać, ćpunie? – warknęła.

– Jak ja ci zaraz… – odkrzyknął, unosząc dłoń.

– Widzę, że ta twarz myślą nieskalana, doskonale odzwierciedla twój poziom intelektualny – powiedziałem, pojawiając się za jego plecami. – Żeby w środku dnia, w tak zaludnionej okolicy podnosić rękę na płeć niewieścią?

Odwrócił się gwałtownie, wytrzeszczając oczy jak spłoszone zwierzę. Przenosił nerwowo wzrok, to na mnie, to na dziewczynę.

– Wy ścierwa – wysyczał. – Sram na was i na wasze rodziny.

Nie rozumiałem o co mu chodzi, ale postanowiłem wyprowadzić go jeszcze bardziej z równowagi.

– Na ciebie to chyba wołają sukces – powiedziałem – bo jak znam twoją matkę, to musiałeś mieć wielu ojców.

Po niewyraźnej minie rozmówcy poznałem, że moja błyskotliwa uwaga trafiła w próżnię, ale nie przejąłem się tym zbytnio. Liczyłem tylko, że facet da sobie spokój, a ja zniknę czym prędzej w tłumie, który zaczynał się wokół nas tworzyć. Jak się okazało, były to czcze życzenia.

W dłoni mężczyzny błysnęło ostrze noża. Dziewczyna odsunęła się przestraszona, jednak ja stałem niewzruszony, kątem oka zauważyłem, że ktoś wybija numer w komórce.

– Dobra, siwy, odsuń się – zagroził, zakreślając nożem zygzaki w powietrzu.

– Nie.

Stanowczy sprzeciw zaskoczył go, ale bynajmniej nie zdeprymował. Mężczyzna stał na przygiętych nogach, szykując się do ataku. Najwyraźniej zapomniał bądź zignorował stojącą za nim dziewczynę, co okazało się brzemiennym w skutki błędem. Drobny trzewik wbił się z impetem pomiędzy nogi chudzielca, który tylko stęknął głucho, po czym padł na ziemię, trzymając się za obolałe miejsce.

– Może to cię czegoś nauczy – fuknęło dziewczę, które następnie obróciło wzrok na przestraszone dzieciaki, siedzące na ławce. – A wy stąd spadajcie. Na lekcje, już.

Małolaty zaskakująco posłusznie i pokornie pobiegły w stronę przystanku autobusowego. Dziewczyna, z rękami założonymi na biodrach, wydęła dumnie usta i patrzyła za oddalającymi się dziećmi, przez co nie mogła dojrzeć ostrza, mknącego w jej kierunku.

Metaliczny brzęk zawibrował w powietrzu, pęknięty nóż nie pozostawił na mojej dłoni choćby ryski. Zszokowanemu mężczyźnie posłałem cios między oczy, gasząc jego świadomość na ładnych kilka godzin.

Niebawem przyjechała policja, przepytali zarówno mnie jak i dziewczynę, a następnie zabrali chudego mężczyznę do radiowozu i odjechali. W międzyczasie oddaliłem się dyskretnie z miejsca zdarzenia, w nadziei, że nikt nie zauważył incydentu z nożem. Miałem jednak paskudne przeczucie, że przez to zostanę odnaleziony szybciej niż zazwyczaj.

 

***

 

Żałowałem. Cholernie żałowałem, że dałem się zauważyć w tak głupi sposób. Wiedziałem, że mnisi mają swoje źródła, i nie potrafiłem odpędzić obawy, że teraz mnie dostrzeżono. Wyglądało na to, że znów będę musiał się przeprowadzić.

Siedziałem tak i próbowałem strawić irytację, ta ławka nad Wisłą prawdopodobnie przesiąkła już wylewającą się ze mnie goryczą. Zamknięty we własnym umyśle, zauważyłem dziewczynę dopiero, gdy usiadła obok mnie.

– Dziękuję – powiedziała. Spojrzałem na nią zaskoczony. – Nie zdążyłam ci podziękować, obroniłeś mnie.

Nie odpowiedziałem. Niebieskie oczy dziewczyny taksowały mnie oceniająco od stóp do głów.

– Jestem Weronika, a ty?

Westchnąłem ciężko.

– Wiktor.

W pierwszej chwili nie wiedziała jak zacząć, jakby nieco zawstydzona i zbita z tropu, ale gdy zaczęła, potok słów wylał się z jej ust. Słuchałem, przytakując z rzadka. Dowiedziałem się, że jej ojciec nie żyje, a ją i dwoje rodzeństwa wychowuje matka, która pracuje w szpitalu. Streściła mi najważniejsze wydarzenia jej aktualnego życia, gdzie największymi problemami okazał się chłopak imieniem Rafał, z którym wymienili pocałunek, ale on udaje, że nic nie zaszło i bal na zakończenie szkoły, a konkretnie brak pieniędzy na nową kreację, którą mogłaby oczarować towarzystwo. Ogólnie nic ciekawego ani odkrywczego, ale bystry słuchacz, taki jak ja, mógł wyłowić z tej paplaniny masę wartościowych informacji o zwyczajach i stylu życia współczesnego społeczeństwa. W końcu uznała, że musi już iść.

– Dzięki, że mogłam się wygadać. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, więc mi tego brakuje. Spotkamy się jeszcze?

– Zazwyczaj jestem tutaj – rzuciłem obojętnie, dając do zrozumienia, że nie powinna niepokoić mnie zbyt często.

Uśmiech rozjaśnił jej twarz.

– Więc, do zobaczenia! – krzyknęła, biegnąc w stronę przystanku autobusowego.

 

***

 

Po wytężonych poszukiwaniach znalazłem pracę jako nocny stróż w centrum handlowym. Zajęcie było nudne, marnie płatne i okropnie monotonne, ale to nie miało znaczenia, bo w końcu zdobyłem pieniądze na wynajem niedużego pokoju, dzięki czemu nie musiałem już spać pod gołym niebem. W międzyczasie spotykałem się z Weroniką, która opowiadała mi o różnych bzdurach, typu: życie gwiazd ekranu, plotki o jej przyjaciółkach czy „najlepsze nowe kawałki”. To wszystko było męczące i nudne, ale właśnie dzięki tej dziewczynie udało mi się znaleźć pracę. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nadal okupowałbym miejsce pod mostem. Ale cenę za to płaciłem wysoką, bo przychodziła do mnie niemal codziennie.

 

***

 

Od jej gadania bolała mnie już głowa, zimno przenikało lekką kurtkę jakby była z papieru. Rozejrzałem się dookoła. Biały puch zaległ na dachach domów, chodnikach i drzewach, mróz pokrył szronem latarnie i zamkowe mury. Niebo zasnuła ciemnoszara, skłębiona warstwa obłoków.

– Dziś Małowiejska zapytała nas na polaku o najważniejsze wartości człowieka – powiedziała Weronika po chwili milczenia. – Parę osób się zgłosiło, mówili o przyjaźni, honorze, ojczyźnie, zdrowiu i innych rzeczach, ale mnie ciekawiło jak podsumuje to nauczycielka, jaka jest prawidłowa odpowiedź. A ona nam na to, że: „W gruncie rzeczy, to wie o tym tylko Bóg, ale warto rozmyślać o takich kwestiach, bo może dzięki temu zrozumiemy co jest naprawdę ważne dla nas”.

Zainteresowany, przeniosłem wzrok na oblicze dziewczyny, jej zmarszczone czoło i grymas niezrozumienia wyraźnie świadczyły o tym, że nie wie jak ugryźć temat.

– No i? – zapytałem.

– No i nie wiem. – Uśmiechnęła się bezradnie i wzruszyła ramionami. – Po co pyta, dlaczego każe nam się nad tym zastanawiać, skoro nie znajdziemy odpowiedzi?

– Chyba miała na myśli, że jest to kwestia indywidualna i każdy powinien ją rozpatrzyć sam, w zgodzie z własnym sumieniem. Jeden sprzeda własną matkę za kilka złotych, drugi spędzi swoje życie w ascezie, byle przypodobać się Bogu, a kto miał rację, dowiemy się dopiero po śmierci. Albo i nie.

Weronika siedziała przez dłuższą chwilę zamyślona, wlepiając wzrok gdzieś w pokryty śniegiem i lodem chodnik. Co jakiś czas pociągała zakatarzonym nosem.

– A ty, co byś odpowiedział na pytanie Małowiejskiej?

– Że dolny segment piramidy Masłowa.

– Co!?

– Potrzeby fizjologiczne. Bez ich zaspokojenia, nie moglibyśmy zająć się czymkolwiek innym.

 

***

Spotkania z Weroniką coraz rzadziej przypominały przykry obowiązek, aż w końcu przywykłem do nich i nawet bardzo polubiłem. Dziewczyna opowiadała mi o filmach, książkach, ciekawych artykułach i nowinkach ze świata, o których wcześniej nie miałem bladego pojęcia. Okazało się to całkiem interesujące, podobnie jak dyskusje na temat jej przemyśleń, które co i rusz zaskakiwały mnie swą złożonością. W życiu nie przyszło mi do głowy, że ludzie zastanawiają się nad tym co będzie po śmierci, jaki jest sens egzystencji i skąd podział społeczny na świecie. Pewnie większości to nie obchodzi, szczęściem ja trafiłem na interesującą rozmówczynię.

Z czasem nawet przywykłem do miasta – głównie polubiłem fast foody, piwo i papierosy. Nie dostrzegałem żadnych niepokojących postaci. Moje życie, po raz pierwszy od wielu lat, stało się spokojne i przyjemnie przewidywalne. Stan ten, rzecz jasna, nie mógł się jednak utrzymywać w nieskończoność…

 

***

 

Chodnik zapełniali przechodnie pędzący w bliżej nieokreślonym kierunku, nie zważający na mnie – powoli spacerującego mężczyznę z papierosem w ustach. Drogą sunęły setki aut, nierzadko przystających w długich korkach, przypominających metalowe węże wijące się pośród betonowych brył. Powietrze przesiąkło zapachem spalin, słońce przestało być już tylko złocistą ozdobą wiszącą na firmamencie i zaczęło przesyłać coraz więcej ciepłego blasku. Znów przyszło lato.

Jak co tydzień, zaopatrzyłem się w prasę, która zapewniała mi zajęcie na czas wolny, kupiłem trochę schabu i ziemniaków na obiad, a następnie ruszyłem w kierunku bulwaru Czerwieńskiego. Wysiadłem na Rynku Głównym, aby zażyć nieco spaceru. W jednej krótkiej chwili poczułem coś na podobieństwo ukłucia z tyłu głowy, jakby instynkt ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Rozejrzałem się, jednak wypatrzenie czegokolwiek pośród tej całej ludzkiej masy wydawało się niemożliwością. Wiedziałem jednak, że coś jest nie w porządku.

I domyślałem się co.

Nazajutrz moje wątpliwości zostały rozwiane. Dojrzałem go, gdy siedział na przystanku po drugiej stronie ulicy. Niewysoki, ubrany w bluzę i szary dres, z twarzą skrytą pod kapturem. Z pozoru wyglądał na skina, jakich tu wielu, ale ja nie dałem się zwieść, mój zmysł nie miał prawa się pomylić. Wyczuwałem niebezpieczeństwo.

Odwróciłem się na pięcie i zniknąłem między budynkami, próbując jak najprędzej oddalić się od Zakapturzonego. Zrozumiałem, że zwietrzył mój trop, nie byłem już tutaj bezpieczny. Musiałem odejść, ale wciąż było w Krakowie coś, czego nie mogłem ot tak porzucić. A raczej ktoś.

 

***

Czekałem zniecierpliwiony, pełen obaw, pociłem się jak szczur w tym upale. Bałem się pożegnania, nie chciałem porzucać Weroniki, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że beze mnie znów pozostanie bezbronna, a nie zasługiwała na to, żeby spotkało ją coś złego. Poczułem złość na samego siebie, że nie potrafiłem odrzucić emocji, pomimo tylu lat na karku. Cholera, czemu tak trudno zapanować nad własnymi uczuciami!?

Zobaczyłem ją, idącą niemrawo chodnikiem. Wpatrywała się w ziemię, zupełnie zamyślona i… smutna? Jeszcze tego brakowało, pomyślałem.

– Cześć – powiedziała i klapnęła tuż obok mnie.

– Cześć. Mów, co się stało? – odparłem bezceremonialnym pytaniem. Weronika nie potrzebowała zawoalowanych sugestii i ciągnięcia za język.

– Jestem w ciąży.

To krótkie zdanie zachwiało mną, wprawiło w całkowitą konsternację, jakbym dostał sztachetą w łeb. Weronika jest w ciąży.

– Muszę odejść z domu – mówiła dalej. – Matka nie da rady utrzymać mnie z dzieckiem i mojego brata, nawet teraz się nam nie przelewa. Nie wiem tylko gdzie się podzieję.

Cóż mogłem jej poradzić? Jakie słowa byłyby pomocne? Będzie dobrze, nie martw się? Jakoś się ułoży, zobaczysz? Najważniejsze jest dziecko, wszystko inne nie ma teraz znaczenia? Wyświechtane frazesy, bezsensowne zlepki słów, z których nie wynika żadna mądrość ani rada.

– Cholera – skwitowałem więc, dodając po chwili: – A ojciec dziecka?

– Nie mam co na niego liczyć.

Myślałem bardzo intensywnie, ale przez dłuższy czas bezowocnie, nie potrafiłem wydusić z siebie niczego, żadnej sensownej porady ani sugestii. W końcu jednak rozwiązanie wypełzło z czeluści mego umysłu.

– Jutro do ciebie wpadnę. Dam ci coś, zanim odejdę.

– Odchodzisz? – Podniosła wzrok, a jej oczy zaszkliły się łzami. Powstrzymywała jednak płacz, nie miała zamiaru pokazywać słabości.

– Muszę. Ale wrócę. Kiedyś, jeśli…

…jeśli nadal będę żył, dodałem w myślach.

Wyraźnie czekała na ciąg dalszy, ale nie mogłem powiedzieć więcej, to sprowadziłoby na nią jeszcze poważniejsze kłopoty. Czułem się źle. Bardzo źle.

– A może – ożywiła się wyraźnie – może pójdę z tobą, razem będzie nam łatwiej, znajdę pracę, sama zdołam się utrzymać, później pójdę na urlop i zajmę się dzieckiem. Wiktor, weź mnie ze sobą.

– To niemożliwe. Naraziłbym cię na niebezpieczeństwo… Coś mogłoby ci się przy mnie stać, a tego bym sobie nie wybaczył.

Weronika spuściła głowę, wyraźnie zrezygnowana. Dało się wyczuć gorycz, jaka w niej wzbierała, nie wierzyła mi, ale cóż mogłem na to poradzić.

Przytuliłem ją. Nie stawiała oporu, była całkowicie apatyczna, jakby znajdowała się w innym miejscu. Poczułem coś w piersi. Tępy ból, ale nie do końca fizyczny. Chyba to uczucie nazywano wyrzutami sumienia.

– Przyjdę do ciebie jutro, obiecuję. Rozwiążę twoje kłopoty, poradzisz sobie.

Skinęła tylko głową, odepchnęła mnie delikatnie i wstała, następnie skierowała się w stronę, z której przyszła, nie odzywając się ani słowem.

 

***

 

Wyciągnąłem ze skrzynki swój jaskrawoczerwony rubin wielkości pięści. W radiu rozbrzmiewał utwór Tadeusza Woźniaka „Zegarmistrz Światła”. Spodziewałem się, że poczuję coś na kształt żalu, rozstając się z ostatnim elementem mojego skarbu, ale wydawał mi się nieistotny w obliczu szczęścia Weroniki. To okazało się być w tamtym momencie dla mnie najważniejsze, deprecjonując zupełnie wspomnienia o dawnym spokoju i szczęściu.

Zapadł już zmrok, ale postanowiłem, że nie będę dłużej zwlekał i zawiozę dziewczynie kamień od razu. Opowiadała mi o swoim domu, wiedziałem gdzie jest to miejsce, mimo iż, wbrew jej namowom, nigdy się tam nie pojawiłem.

Po godzinie wysiadłem z autobusu na przystanku w Nowej Hucie, pośród ponurych blokowisk o brudnych i pomazanych sprejem elewacjach. Krążyłem przez chwilę po okolicy, chodnikami odgrodzonymi od ulicy szpalerem drzew, próbując znaleźć blok Weroniki. Gdy w końcu mi się udało, dostrzegłem, że przed wejściem stał zaparkowany radiowóz. Kiedy wszedłem na klatkę, usłyszałem skrzekliwy kobiecy głos.

– I ona wyszła, panie władzo, nie wiem gdzie i po co! Szybko, jedźcie po nią, szukajcie!

Bezszelestnie wspiąłem się na półpiętro, tak aby zobaczyć skąd dobiegają krzyki. Numer czternaście, czyli mieszkanie Weroniki. Kobieta stojąca w drzwiach była tęga, we włosach miała papiloty, ubrana była w ciemnoniebieski fartuch w kwiaty. Naprzeciw niej stało dwóch funkcjonariuszy, jeden próbował uspokoić rozhisteryzowaną kobietę, drugi bazgrał coś w małym notatniku.

– Proszę się nie martwić, nasi koledzy już jej szukają, a pani musi nam powiedzieć jak najwięcej o okolicznościach zniknięcia córki, bo bez tego nie ruszymy dalej – mówił policjant spokojnym, cierpliwym tonem. Kobieta nie miała jednak zamiaru się uspokoić.

– A czego wy jeszcze chcecie!? – wykrzyczała. – Córka mi zniknęła, a wy tu szukacie chuj wie czego! Do roboty, za co wam te podatki oddaję!?

Dowiedziawszy się już wystarczająco wiele, wybyłem dyskretnie na zewnątrz. Noc była piękna, bezchmurna, niemal okrągły księżyc rzucał blade światło, nieudolnie próbując imitować słońce.

Odetchnąłem głęboko. Aby zlokalizować Weronikę, musiałbym użyć magii, z której mogę korzystać tylko w swojej gadziej postaci. Tyle że przemiana była równoważna ze zdemaskowaniem się, wiedziałem, że Zakapturzony czyha na mnie i wyczuje niezawodnie magiczną aurę.

Oto na jednej szali znalazły się pragnienie wolności, walka za pobratymców i perspektywa odzyskania należnego miejsca we współczesnym świecie, na drugiej zaś chuderlawa, małoletnia dziewczyna w ciąży. Walczyć za masy czy za jedną osobę? Zignorować setki lat włóczęgi i ukrywania się, upokorzeń, których życie mi nie szczędziło, miałbym zaprzepaścić wszystko dla przedstawiciela gatunku, który wyparł mój własny?

Wybór okazał się zaskakująco prosty.

 

***

 

Zobaczyłem ją stojącą miedzy trzema bandziorami w kapturach. Mimowolnie poczułem dreszcz, choć wiedziałem, że to nie zakonnicy. Naraz rozpoznałem chudego, pryszczatego mężczyznę, którego Weronika znokautowała parę miesięcy temu kopniakiem w przyrodzenie.

Spadłem na nich jak grom, już w ludzkiej postaci. Powaliłem dwóch, lądując, trzeci nadal stał i mierzył we mnie czubkiem noża. Wiedziałem, że spróbuje mnie pchnąć w głębokim wypadzie, wykonałem więc unik, chwyciłem go za nadgarstek i wykręciłem rękę na tyle mocno, że poczułem chrupnięcie. Zanim jeden z dwójki leżących zdołał wstać, posłałem go z powrotem na ziemię, celnym kopnięciem w twarz. Znów coś chrupnęło. Trzeci chwiał się, stojąc, głównie z powodu oszołomienia. Ruszył na mnie, zupełnie bezmyślnie, ale trafił w pustkę. Podciąłem go i uderzyłem kantem dłoni w potylicę, aby zemdlał i nie sprawiał mi już więcej problemów.

Weronika stała przez chwilę przestraszona, po czym rzuciła się w moją stronę z wyciągniętymi rękami. Objąłem ją i pocałowałem we włosy. Nigdy wcześniej nie czułem takiej ulgi i szczęścia, nigdy wcześniej ani później. Staliśmy tak przez chwilę, bojąc się, aby nie utracić tego euforycznego uniesienia, które wypełniało nasze ciała przyjemnym dreszczem. Jeden z bandytów krzyczał, zwijając się na chodniku z bólu.

– Czy ty na pewno jesteś prawdziwy? – zapytała, gdy szliśmy poprzez ciemny park w stronę jej domu. – Pojawiasz się zawsze wtedy, gdy cię potrzebuję, zupełnie jak jakiś mój anioł stróż.

Uśmiechnąłem się, patrząc na niewinną twarz tej niemal już kobiety.

– Myślę, że twój umysł wyobraziłby sobie kogoś bardziej umięśnionego, przystojniejszego i, przede wszystkim, młodszego niż ja.

Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, zupełnie taki jaki oglądałem wcześniej wielokrotnie. Uśmiech warty porzucenia wszystkiego innego, bo szczery i ufny.

– Trzymaj – powiedziałem, wręczając jej rubin. – To dla ciebie i twojej rodziny. Tylko obiecaj, że nie uciekniesz już z domu.

Patrzyła oniemiała, jakby dostała właśnie magiczne remedium na wszystkie problemy. W sumie to tak właśnie było.

– Skąd to masz? – zapytała tylko.

– Nieważne, weź. Mnie się już nie przyda.

– Ale ja… nie mogę.

– Musisz. Proszę, zrób z tego użytek.

Po jej policzkach spłynęły łzy, chwyciła mnie za dłoń i ścisnęła mocno. Czułem się dobrze, choć wiedziałem, że to być może moje ostatnie chwile.

Podmuch wiatru zafalował jej włosami, porwał kroplę z kącika oka. W wielu oknach bloku wciąż jaśniały światła, pomimo dość późnej pory. Gdzieś na górze rozbrzmiewała muzyka.

– Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa – rzekłem całkowicie szczerze. – Wiem, że dasz sobie radę, za mądra jesteś, żeby teraz to spieprzyć.

Posmutniała, ale kąciki jej ust wzniosły się w wymuszonym uśmiechu.

– Uważaj na siebie – powiedziała tylko.

– Ty też. Obyśmy się kiedyś znów spotkali.

Ponownie padliśmy sobie w objęcia. Czułem się, jakbym zostawiał córkę, której nigdy nie miałem. Rozumiałem, że nasze losy splotły się tylko na chwilę i nie można tego zmienić, nie było to dla mnie zaskoczeniem, ale… Ale czułem żal, smutek i złość, choć uśmiechałem się do niej.

Pomachałem, gdy wyjrzała z okna, po czym ruszyłem chodnikiem rozjaśnionym bladym światłem latarni, czekałem aż pojawi się on.

Nie trwało to długo.

Stał przede mną, był niewysoki i szczupły, jego twarz jak zwykle skrywał kaptur, czarny strój stapiał się z nocnymi cieniami. Nikt nie spodziewałby się potężnej mocy po tym niepozornym ciele.

– Głupio zrobiłeś – rozbrzmiał głęboki, kobiecy głos.

Drgnąłem zaskoczony. Zawsze myślałem, że walczę z mężczyzną, a tu taka niespodzianka.

– Pewnie tak – odparłem lekko.

Wiedziałem, że oczy skryte pod kapturem przypatrują mi się badawczo, ale jakoś tak inaczej, nie wyczuwałem tym razem wrogości.

– Dlaczego nie odszedłeś? Wiedziałeś, że tu jestem, a mimo to się zdemaskowałeś, użyłeś magii. Samobójca?

Może, pomyślałem wtedy. Ale wraz uświadomiłem sobie, że powód był zgoła inny.

– Nowe priorytety.

Wierzcie lub nie, ale jestem pewny, że się uśmiechnęła, zupełnie jakby dobrze wiedziała, co mam na myśli.

– Ale rozumiesz, że to niczego nie zmienia? Mam zadanie i tutaj je wykonam, na chwałę Pana i naszego przeświętego zakonu, choć Bóg mi świadkiem, że żałuję.

Milczałem przez dłuższą chwilę.

– Zaczynajmy więc – odrzekłem, przechodząc do postaci znanej ludziom z legend.

 

***

 

Coś błysnęło, potem nastąpił wybuch i potworny huk. Jasnopomarańczowa łuna unosiła się nad miastem, niczym diabelski dech, siejący śmierć i zniszczenie, jęzory płomieni dobywały się spomiędzy bloków, jakby pod ulicami miasta rozwarły się piekielne wrota. Po okolicy niósł się echem trzask ognia i ryk… wściekłe wołanie bestii toczącej śmiertelną walkę z odwiecznym wrogiem. Czarny, skrzydlaty cień wzniósł się nad bloki, ukazując swoją potęgę mieszkańcom Krakowa. Ktoś krzyczał, inni robili zdjęcia i nagrywali filmy telefonami komórkowymi, jeszcze inni uciekali, byle dalej od niebezpieczeństwa. Cień zapikował, by po chwili wznieść się ponownie na nieboskłon i pofrunąć dalej, w stronę centrum miasta.

Później, gdy było po wszystkim jedni mówili, że smok przyleciał sam, pustosząc wszystko wokół, drudzy utrzymywali, że na grzbiecie potwora siedział jakiś człowiek, wczepiony i trzymający się kurczowo, aby nie spaść, nieliczni twierdzili, że żadnych potworów nie było, a całe zajście to najpewniej efekt zbiorowej histerii. Tyle że zbiorowe histerie nie ścinają latarni w pełnym locie, nie zieją ogniem, wywołując pożary i nie ryczą wściekle, aż wypadają szyby z okien.

– Ja widziałem jak to było – prawił stary Maciej Dąbrówka, uzyskując liczne grono słuchaczy na komisariacie. – Byłem na miejscu, gdy wylądowali przy zamku i mówię wam, że ze smokiem przybył jakiś człowiek. Szarpali się, walczyli. Gad próbował ugryźć, ten odcinał się zakrzywionym mieczem. Zupełnie jak w jakiejś grze komputerowej science-fiction.

– Fantasy – poprawił ktoś.

– Co? – Staruszek, nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: – No, ale od początku. Gdy tylko wylądowali, człowiek spadł na chodnik i odturlał się szybko. Smok w tym czasie ryknął i pieprznął ogonem w pomnik smoka wawelskiego, miażdżąc go całkowicie…

 

***

 

– Wreszcie – mruknął smok, patrząc na resztki rzeźby. Po chwili przeniósł wzrok na mniszkę.

Ta natarła szybko, zwinnie unikając strug ognia, wypuszczanych ze smoczej paszczy, przeskakując nad ostrymi pazurami i zachodząc gada z lewej strony. Ten machnął skrzydłami, co wytrąciło nieco Zakapturzoną z równowagi, wtedy natychmiast runął na przeciwniczkę, próbując zmiażdżyć ją zębami. Kobieta wyskoczyła jednak wysoko, tnąc potwora w pysk. Czarna w świetle latarni krew spadła na ziemię, gad uskoczył gwałtownie w bok, krusząc umocnienia Wawelu. Ledwo uszedł świetlistemu pociskowi, po czym spróbował poderwać się do lotu, jednak zniosło go prosto w budynki, które ustąpiły pod ciężarem smoczego cielska. Kolejne świetliste strzały pomknęły z dłoni Zakapturzonej wprost w jego pierś. Odepchnął się gwałtownie, jeden z magicznych ataków trafił w stertę gruzu, ale pozostałe trzy poharatały mu skrzydło i łapę.

Rany krwawiły obficie, ale mniszka nie zamierzała zaprzestać ataków, napierając z coraz większą zajadłością. Błyszczące ostrze miecza zafalowało w powietrzu, naturalnie i z gracją, przypominając pióro pchane podmuchami wiatru. Wymieniali wściekle ciosy i cięcia, czyniąc większą szkodę otoczeniu, niż sobie nawzajem. Zmęczony smok zdobył się na jeszcze jeden wysiłek i wypuścił kolejną wiązkę ognia, która dała mu cenną chwilę. Nie zwlekając, wzbił się w powietrze, ciągnąc za sobą cienkie linie cieknącej posoki. Planował złapać oddech, uspokoić się i spróbować ostatecznego ataku, ale jego myśli rozproszył warkot silnika i wibrujący wizg kręcących się śmigieł. Po lewej dostrzegł wojskowe helikoptery, zbliżające się ku niemu. Coś błysnęło, po czym jedna z maszyn rozpadła się na drobne kawałki, przy wtórze silnej eksplozji.

– Uciekaj! – wrzasnęła mniszka. – Nie mogą cię złapać, bo…

Nie zdążył. Rakieta trafiła go prosto w pierś, czuł jak eksplozja rozrywa ciało, zionął jeszcze raz ogniem, już spadając. Po chwili leżał pod ciężkimi kawałami betonu i zbrojeń, zupełnie unieruchomiony, a wokół zatrzymywały się terenówki, oświetlając go z każdej strony reflektorami.

Zakapturzona wpadła między niego i wojskowych, wywijając mieczem. Naraz rozległy się odgłosy strzelaniny i latających kul, żołnierze próbowali trafić mniszkę, ale ta poruszała się nadzwyczajnie szybko. Po chwili dopadła jednego ze strzelających, odcięła mu przedramię, drugi został przebity na wylot, trzeciemu oddzieliła głowę od tułowia, czwarty ją trafił. Drasnął tylko dłoń, ale wystarczyło, by straciła impet. Niechybnie zginęłaby, ale wykorzystała magię. Jaskrawy błysk oślepił na chwilę żołnierzy, co pozwoliło jej uciec. Część oddziału rozproszyła się w pogoni za uciekającą mniszką, reszta zbliżała się powoli do smoka, leżącego we wzbierającej wciąż kałuży krwi.

 

Epilog

 

Kaczki podpłynęły bliżej brzegu, wyłapując pazernie okruchy chleba rzucane przez starszą panią, Japończycy wypytywali po angielsku młodego chłopaka o drogę, jednak ten wydawał się niewiele rozumieć, młoda para spacerowała wolno, rozmawiając cicho i trzymając się za dłonie. Obok tego wszystkiego, jak co dzień, na ławce siedziała samotna dziewczyna, wpatrując się w wolno płynące wody Wisły i masując swój wyraźnie zarysowany brzuch, wiatr szeleścił stronami pomiętej gazety, leżącej tuż obok. Nagłówek na okładce głosił: „Kraków pokonuje smoka po raz drugi”. Wzrok dziewczyny był beznamiętny, ale gdzieś pod tą zasłoną obojętności uważny obserwator dostrzegłby smutek. Robiło się coraz ciemniej, latarnie włączyły się, odpędzając zaczątek mroku. Dziewczyna wstała, rozejrzała się dookoła, a następnie zwiesiła głowę i ruszyła w stronę przystanku autobusowego.

 

Rozmazany krajobraz przemijał za oknem. Kobieta odchyliła kaptur zabandażowaną dłonią, wypuszczając spod niego czarny warkocz i otworzyła zniszczony notes. Wpatrywała się weń, przygryzając końcówkę długopisu. Pozostali pasażerowie przedziału pochłonięci byli swoimi zajęciami: dwie starsze kobiety drzemały beztrosko, trzecia, młodsza od nich, pogrążyła się w lekturze książki, młody chłopak w słuchawkach rozwiązywał krzyżówkę, a ojciec z małą córeczką bawili się w „łapki”.

Kobieta wpatrywała się w swoje notatki, po czym otworzyła notes na ostatniej stronie, gdzie wypisane były kolejno nazwy: Bagiennik ze Słońska, Czart ze Studzienna, Baba Jaga z Koniny, Smok Wawelski, Bazyliszek z Warszawy. Poza dwoma ostatnimi, wszystkie były odznaczone krzyżykiem. Spojrzała na zegarek, za dwadzieścia minut powinna być w Warszawie, aby rozpocząć kolejny pościg. Zastanawiała się chwilę, stukając palcem w notes, po czym przytknęła długopis do kartki i skreśliła Smoka Wawelskiego.

 

Arnold Hofbauer był zadowolony z negocjacji z Polakami. Ci głupcy oddali skarb za wizy i kilka samolotów, nawet nie przypuszczali, co trzymają w rękach. Przygładził znaczek białej gwiazdy z żółtymi konturami, przyszyty na mundurze, poprawił czapkę i przyjrzał się raz jeszcze smokowi siedzącemu w kącie oszklonej pancernymi szybami celi. Stwór przybrał swoją ludzką postać, a był teraz, z wyjątkiem piersi owiniętej bandażem, zupełnie nagi, opierał plecy o ścianę i wpatrywał się w sufit martwym wzrokiem. Jego śniada cera dziwnie nie pasowała do jasnoszarych włosów.

Za małe skrzydła w stosunku do masy, pomyślał Hofbauer, zdolność ziania ogniem i nadnaturalna siła, której mięśnie nie byłyby w stanie wytworzyć, umiejętność zmiany formy fizycznej. To musi być nowy rodzaj energii. A jeśli uda się ją wykorzystać, to…

Z rozmyślań wyrwał go żołnierz, meldujący o zakończeniu przygotowań do transportu. Hofbauer odprawił go i uśmiechnął się pod nosem, odchodząc korytarzem z założonymi za plecami rękoma. Smok pozostawał w bezruchu, tylko jego oczy wodziły teraz za oddalającym się żołnierzem.

 

***

 

Spodziewałem się, że nie pożyję długo, a będąc o krok od śmierci, do tego mając dużo czasu na przemyślenia, analizuje się cały swój życiowy dorobek. Rozmyślałem, czy można było uniknąć tak marnego epilogu, może podjąłem jakieś złe decyzje? Żal mi było umierać, mimo tego, że żyłem już od tak dawna, oglądałem narodziny i upadki monarchów, państw, koalicji, byłem świadkiem postępu technologicznego, rozbudowy miast i pierwszych kroków w podboju Układu Słonecznego. Niby tak wiele, a chciałoby się dużo więcej. Swoją egzystencję poświęciłem zupełnie nieistotnym, w skali świata, sprawom, dla zupełnie nieistotnej osoby, która pojawiła się przy mnie dosłownie na okamgnienie.

Czy jest sens w poświęceniu życia dla jednej osoby? A czy dla tysięcy bądź milionów? Czy w ogóle jest coś, za co warto umrzeć? Może trzeba być egoistą, czerpać z życia tylko przyjemność? Czy, w obliczu kresu istnienia, stanowi to jakąkolwiek różnicę?

Nie znam odpowiedzi, ale wiem jedno: gdybym miał przeżyć wszystko jeszcze raz, akurat w przypadku Weroniki postąpiłbym tak samo. A w obliczu śmierci, takie przekonanie, to i tak już chyba dużo. Prawda?

Koniec

Komentarze

I romans paranormalny się trafił…

Po lekturze mam mieszane uczucia. Historyjka może nienowa, ale fajnie opowiedziana. Początek z polowaniem napisany tak, że aż mnie zakłuło z zazdrości. Za to potem infodump o Zakapturzonych skutecznie wytrącił mnie z delektowania się lekturą. I tak dalej – coś dobrze, coś źle…

Smoczki też są:

– “w podaniach Krakowian” – zdaje mi się, że “krakowian” małą, bo to mieszkańcy miasta; ale są i kontrowersje co do tego zapisu;

– “wyróżniali się azjaci” – tu na pewno – Azjaci;

– “nie sposób je znaleźć” – ich znaleźć;

– “niesprawiedliwie doświadcza mnie los i tonąc we frustracji, nie potrafiąc dać jej ujścia” – tego to nie rozumiem;

– “nie musiałem spać już pod gołym niebem” – nie musiałem już spać…;

– “zimno przenikało lekką kurtkę jak papier” – zimno jak papier?;

– “Piały puch” – biały;

– “Cień spikował” – zapikował.

 

Po głębokim zastanowieniu – w sumie na plus, ale mogłoby być znacznie lepiej!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Przeczytałam opowiadanie.

 

Uwagi:

 

Nie przypominał niczego, znanego ludzkim uszom.

szczególnie wyróżniali się azjaci ← Staruch już o tym napisał

po pierwsze nie sposób je znaleźć ← o tym też

nie skalana ← nieskalana

zagroził(+,) zakreślając nożem zygzaki w powietrzu.

Piały puch ← wiadomo

– Odchodzisz? – pPodniosła wzrok, a jej oczy zaszkliły się łzami.

– I ona wyszła(+,) panie władzo, ← wołacze/wtrącenia oddzielamy przecinkami

– A czego wy jeszcze chcecie!? – wykrzyczała(+.) – Córka mi zniknęła

– Co? – Staruszek, nie doczekawszy się odpowiedzi, staruszek kontynuował:. – No, ale

piersi owiniętej bandażem, zupełnie nagi ← dwie spacje

– Dawać chajs, gnoje! ← hajs 

Zmieniasz czas narracji na teraźniejszy, gdy opisujesz smoczą magię. Nie jestem pewna, czy to usprawiedliwione.

Masz nierzadko dziwne konstrukcje zdań, w dodatku są zbyt długie. Spójrz tutaj: Jedynymi umiejącymi podporządkować sobie ten niezwykły żywioł są tak zwani Piewcy, którzy czynią to za pomocą specjalnych formuł. To jedyne stworzenia, mogące uwolnić nas spod terroru zakonników, ale, po pierwsze nie sposób je znaleźć, pozostają gdzieś na obrzeżach znanego nam świata, przybywając tu raz na tysiąclecia, po drugie nie da się stwierdzić czy rzeczywiście zechcą nam pomóc, a po trzecie i ostatnie brakuje pewności, że w ogóle istnieją, mamy jedynie mgliste poszlaki zawarte w Świętych Księgach.

 

Po pierwszym maja opowiadanie powinno być wyzbyte błędów rzucających się w oczy, takich jak literówki, potknięcia w dialogach, źle zastosowane duże/małe litery. Nie masz ich dużo jak na 37K znaków, ale jednak masz. Gdybyś wrzucił tekst kilka dni wcześniej, spokojnie byś to sobie poprawił przed “zamknięciem urny”, a teraz jest za późno. Muszę się zastanowić nad kwalifikacją.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Ci głupcy oddali skarb za wizy i kilka samolotów, nawet nie przypuszczali[+,] co trzymają w rękach.

Fajne opowiadanie. 

Podoba mi się pomysł na Smoka Wawelskiego i wplątanie go w jakieś sprawy z przeszłości i teraźniejszości, ładnie to jest połączone, ładnie opowiedziane.

Czytałam z przyjemnością :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję Wam za przeczytanie i komentarze.

Naz, mam nadzieję, że okażesz się wspaniałomyślna, chociaż przyjmę każdy wyrok z pokorą.

Co do czasu narracji, to zmiana jest podyktowana tym, że historia nadal się toczy, smok nie umarł i gdzieś jest, a walka istot magicznych o swoje miejsce na świecie wciąż trwa. Miała to być właśnie wyraźna sugestia, że smok nie zginął :). 

Nie mój typ opowiadania – niestety od połowy zacząłem skanować. Ale początek z polowaniem był nawet-nawet, a i później niektóre fragmenty przypadły mi do gustu bardziej niż całość.

Tak więc po prostu nie mój koncert fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Jak dla mnie – zbyt wiele sztampy. Widzę w romansowej tematyce, wyborze chyba najbardziej znanej polskiej legendy, bohaterach, refleksjach rodem z Coelho…

Fabuła miała nikłe szanse, żeby mnie wciągnąć, więc jej się nie udało.

Protagonista jaki jest, każdy słyszał. Dziewczyna… Bohater twierdzi, że nad wyraz inteligentna, ale ja tego nie widzę. Nawija bez przerwy o pierdołach, zachodzi w niechcianą ciążę w wieku nader nieodpowiednim…

Legenda jest, głośna, wyraźna i ognista.

Napisane całkiem przyzwoicie, tylko gdzieś tam mi przecinków brakowało.

Babska logika rządzi!

NoWhereMan, Finkla, dzięki za przeczytanie, szkoda tylko, że opowiadanie nie przypadło do gustu :).

Zsumowawszy za i przeciw, szala o milimetr przeważyła na twoją korzyść i dopuszczenie cię do głosowania ;)

 

Coś jeszcze:

Wycentruj gwiazdki.

zakrzyknął ktoś, drżącym głosem.

– No i nie wiem – uUśmiechnęła się bezradnie i wzruszyła ramionami.

Tyle, że przemiana była

posłałem go z powrotem na ziemię, celnym kopnięciem w twarz.

– Co? – Staruszek, nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował. ← zapomniałeś o dwukropku zamiast kropki po “kontynuował”.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dzięki Ci, dobra kobieto smiley.

Wiedźmiński złoty smok nam się trafił na Wawelu ;) Pomysł naprawdę niezły i bardzo przyjemnie się czytało Twoje opowiadanko. Coś tam czasem zazgrzytało, ale to jakieś drobne niuanse.

 lekki strój przypominał trochę ubiór ninja rodem z filmów, w dłoni dzierżyła coś w rodzaju katany, ale o szerszym i dłuższym ostrzu, teraz zwisającej swobodnie wzdłuż uda.

​Tym skrótem powiedziałeś jak wyglądała postać (no jak ninja po prostu) ale to chyba trochę nie tak ;)

Generalnie jak u Hitchcocka, najpierw mamy smoka a potem rozwija się intryga. Swoją drogą ciekawe byłoby jak smok wawelski przeżył tyle wieków jeśli nie dał się nabrać na dratewkową owieczkę ;), co robił, kim był, gdzie się ukrywał, że dopiero współczesna nastolatka sprowokowała go do stawienia czoła przeciwnikom. Z zakończenia wynika że dalej nie zamknąłeś jego legendarnej historii. No i w jakim kanale siedzi bazyliszek jak Warszawa była praktycznie zrównana z ziemią ;)

Pomysł interesujący, wykonanie nie najgorsze skoro nawet Naz Cię przepuściła, czytało się przyjemnie, a powyżej to tylko takie moje dywagacje ;)

Paranormalny romans wiekowego smoka z nieletnią, która zachodzi w ciążę nie wiadomo z kim. Trochę zgrzytnęłam zębami. Pomysł sztampowy, ale może być. Zabrakło mi np. dlaczego smok wrócił do Krakowa? I gdzie był wcześniej? Weronika też nie sprawiała wrażenia specjalnie bystrej, chyba, że odzywał się tutaj zakochany smok.

Sposób w jaki zaprezentowałeś tę historię nie przypadł mi do gustu, ale pomysł sam w sobie ciekawy. Nie mam też nic przeciwko romansowi jako takiemu, ale… odpowiedź w pierwszym zdaniu. W tekście przewinęło się, że on do niej jak do córki. Jednak nie dziw się takiemu odbiorowi – młoda dziewczyna lata do dorosłego faceta.

Enderek, fajnie, że Ci się spodobało, bardzo mnie to cieszy :).

Deirdriu, pewne rzeczy musiały zostać niewyjaśnione, żeby smok był nieco enigmatyczny, a poza tym, to pewnie niezbyt fajnie czytałoby się kolejne strony smoczej historii, która nijak ma się do fabuły opowiadania. Stąd też te niedopowiedzenia. Co do romansu, cóż, w zamyśle to relacja ojciec-córka, ale skoro motywacje jednej ze stron nie zostały dokładnie opisane, tedy pole do interpretacji pozostaje ;).

Spodobał mi się pomysł na przypomnienie smoka i ukazanie go w czasach współczesnych, a także opisanie jego przyjaźni z Weroniką. Nieźle w to wplotłeś magię, scenę walki z mniszką, a potem także z wojskiem. Zasmuciło niewesołe zakończenie.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Nagle stara sosna ru­nę­ła mię­dzy inne drze­wa, z ża­ło­snym ję­kiem pę­ka­ją­ce­go drew­na. Za brą­zo­wy­mi pnia­mi męż­czy­zna do­strzegł ruch. Ol­brzy­mie skrzy­dła roz­ło­ży­ły się po­mię­dzy drze­wa­mi i ude­rzy­ły mocno. –> Czy to celowe powtórzenia?

 

uzy­skać po­tę­gę nie­osią­gal­ną dla resz­ty świa­ta. Nie wiem co chcą osią­gnąć… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

To stwo­rze­nia, mo­gą­ce uwol­nić nas spod ter­ro­ru za­kon­ni­ków, ale nie spo­sób ich zna­leźć… –> Piszesz o stworzeniach, a te są rodzaju nijakiego, więc: …ale nie spo­sób je zna­leźć

 

Ruch na bul­wa­rze jakby zrzedł… –> Nie wydaje mi się, aby ruch mógł być rzadki lub gęsty.

Proponuję: Tłum na bulwarze jakby się przerzedził

 

do dzie­cia­ków pod­szedł wy­chu­dły męż­czy­zna z rzad­kim owło­sie­niem i po­kry­tą prysz­cza­mi twa­rzą. –> Czy mężczyzna był nagi i dlatego było widać jego owłosienie?

 

drob­na pięt­na­sto, może szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na… –> …drob­na pięt­na­sto- może szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na

 

Ale cenę za to pła­ci­łem so­wi­tą, bo przy­cho­dzi­ła do mnie nie­mal co­dzien­nie. –> Ale cenę za to pła­ci­łem wysoką

Sprawdź znaczenie słowa sowity.

 

„W grun­cie rze­czy, to wie o tym tylko Bóg, ale warto roz­my­ślać o ta­kich kwe­stiach, bo może dzię­ki temu zro­zu­mie­my co jest na­praw­dę ważne dla nas.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Drogą prze­jeż­dża­ły setki aut, nie­rzad­ko sto­ją­cych w dłu­gich kor­kach… –> Przejeżdżały, stojąc w korkach???

 

za­opa­trzy­łem się w prasę, która za­pew­nia­ła mi za­ję­cie na czas wolny… –> …za­opa­trzy­łem się w prasę, która za­pew­nia­ła mi za­ję­cie w wolnym czasie

 

– Cześć – po­wie­dzia­ła i okla­pła tuż obok mnie. –> – Cześć – po­wie­dzia­ła i klapnęła tuż obok mnie.

Sprawdź znaczenie słowa oklapnąć.

 

Numer 14, czyli adres We­ro­ni­ki. –> Raczej: Numer czternaście, czyli mieszkanie We­ro­ni­ki.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

z ra­mion zwi­sał jej ciem­no­nie­bie­ski far­tuch w kwia­ty. –> Czy ona miała fartuch na ramionach?

Może: …ubrana była w ciem­no­nie­bie­ski far­tuch w kwia­ty.

 

Na­prze­ciw niej stała dwój­ka funk­cjo­na­riu­szy… –> Skoro, jak wynika z dalszej treści, byli to mężczyźni, winno być: Na­prze­ciw niej stało dwóch funk­cjo­na­riu­szy

 

W wielu oknach bloku wciąż świe­ci­ły świa­tła… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: W wielu oknach bloku wciąż jaśniały świa­tła

 

Gdzieś na górze grała mu­zy­ka. –> Muzyka nie gra. Grają muzycy na instrumentach.

Proponuję: Gdzieś na górze rozbrzmiewała mu­zy­ka.

 

ru­szy­łem chod­ni­kiem oświe­tla­nym bla­dym świa­tłem la­tar­ni… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …ru­szy­łem chod­ni­kiem rozjaśnionym bla­dym świa­tłem la­tar­ni

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawki naniesione, dzięki za wytknięcie błędów.

Cieszę się, że doceniłaś pomysł.

A ja się ciesze, że uznałeś uwagi za przydatne. 

Powodzenia w konkursie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moje dwa grosze:

Sam pomysł na smoka wawelskiego jest fajny, ale te ojcowskie uczucia są zbyt słabo zarysowane, może to też kwestia tego, że Weronika nie porywa.

 

Infodump na początku jest chyba zbędny, potrzebne informacje mógłbyś łatwo wpleść w narrację, a niepotrzebe są – niepotrzebne. Nie budują świata.

 

Najwyraźniej właśnie taki mój wizerunek utkwił w podaniach krakowian.

pozostał?

 

Niewysoki, ubrany w bluzę i szare dresy, z twarzą skrytą pod kapturem.

ile tych dresów?

 

– Muszę odejść z domu – mówiła dalej. – Matka nie da rady utrzymać mnie z dzieckiem i mojego brata, nawet teraz się nam nie przelewa. Nie wiem tylko gdzie się podzieję.

 

no to trochę za bardzo pojechałeś, łatwiej płacić jeden czynsz niż dwa, a matka też chyba nie z tych co by ją wyrzucały – szczególnie, że zdołała zmusić policję do szukania dziewczyny już parę godzin po jej zniknięciu (?)

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Wybranietz, każde uwagi chętnie przyjmuję, więc cieszę się, że dorzuciłaś swoje.

W przypadku pierwszej poprawki, nie bardzo rozumiem, czemu nie może być “utkwił” (nie jest to zaczepka, po prostu chcę wiedzieć ;))

Odnosząc się do ostatniej, to, o ile dobrze zrozumiałem, myślisz, że Weronika chce żyć za pieniądze matki, tylko w innym miejscu. Otóż ona ma zamiar uciec, aby odciążyć rodzinę, nie mówiąc nic matce.

Jeśli coś źle zrozumiałem, to mnie popraw :). 

utkwienie mi po prostu nie brzmi – jakby konkretny Krakus zobaczył smoka, to mógłby mu utkwić w pamięci, ale z podaniami mi się jakoś nie łączy

 

nie, nie tak – jeżeli już po wpadce chce być odpowiedzialna i iść do pracy (bez matury i bez zawodu? blado to widzę) to jakby dorzuciła się do domowego budżetu to by lepiej na tym wyszła. ucieczka jest bez sensu, szczególnie, że matka się o nią troszczy – chyba że Weronika po prostu spanikowała.

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

W moim opowiadaniu Weronika nie należy do osób przesadnie inteligentnych, w związku z czym jej decyzje nie muszą wcale być rozsądne. Jej nastoletni umysł wymyślił, że ucieczka z domu to najlepsze rozwiązanie, a że jest uparta, to nie posłuchała smoka, który kazał jej siedzieć na tyłku i na niego czekać. Obrażona na siebie i cały świat ucieka, "bo tak". Tak właśnie to widzę.

Męczyłem to opowiadanie niemiłosiernie, ale dotrwałem ostatecznie do końca. Dużo sztampy, fabuła, chociaż miała potencjał, kompletnie nie wciągnęła. Samo wykonanie zgrzyta co jakiś czas, co też nie ułatwia lektury.

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Przyjmuję krytykę, soku. Szkoda, że nie spodobało Ci się opowiadanie, ale cieszy, że, mimo wszystko, dobrnąłeś do końca.

Wysiadłem na Rynku Głównym

a z czego on wysiadł na tym rynku?

Podobał mi się początek oraz zakończenie. Środek mniej, bo romans do mnie nie przemówił – niezupełnie to Twoja wina, bo ja mam wyjątkowo wysokie wymagania, jeśli chodzi o wątki romantyczne. Lubię, gdy emocje można "poczuć", w pewien sposób współdoświadczyć, a nie tylko wierzyć narratorowi na słowo – a to jest coś, co tak naprawdę niewielu autorów potrafi. 

Ale podoba mi się pomysł, podoba mi się unowocześnienie smoka, nawet przebłyskujące tu i ówdzie próby "unaukowienia" całej sprawy. Wykonanie też całkiem całkiem, zwłaszcza że czytałem tekst po wprowadzeniu poprawek. 

Generalnie – nie zachwycam się, ale z lektury jestem zadowolony.

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Zawsze miło zobaczyć przychylny komentarz. Dzięki, thargone!

Opowiadanie napisane momentami gorzej, a momentami lepiej. Scena polowania dobra, ale już z wagarowiczami sztuczna i nieudana. Twoje próby filozofii nie przekonały mnie zupełnie. Zraziłeś mnie już zdaniem w przedmowie, które nie robi najmniejszego wrażenia.

Historia ani oryginalna, ani porywająca. Nie dłuży się, co jest plusem. Ale nie przekonuje. Zakończenie mnie nie wzruszyło.

Wykreowane realia nie są niczym nowym, a wprowadzasz informacje o nich w sposób niezgrabny – w pierwszym lepszym miejscu jako przemyślenia bohatera.

Z konkursowych opowiadań to odkładam na dolną półkę :( Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Dzięki, Pietrku (chyba tak się odmienia), za przeczytanie. Szkoda, że ci się nie spodobało, ale biorę to na klatę ;).

Nowa Fantastyka