- Opowiadanie: Jagiellon - Kres

Kres

Czę­sto nie po­tra­fi­my okre­ślić co jest dla nas na­praw­dę ważne, ale nie­kie­dy to życie wy­mu­sza od­po­wiedź.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Kres

Męż­czy­zna szedł, a ra­czej brnął wśród pa­pro­ci, two­rzą­cych ja­sno­zie­lo­ny bal­da­chim nad leśną ściół­ką. W po­wie­trzu za­wi­sła de­li­kat­na za­sło­na mżaw­ki, prze­bi­ja­ją­cej się z upo­rem mię­dzy gę­sty­mi ko­ro­na­mi drzew, nad któ­ry­mi pły­nę­ły wolno sta­lo­wo­sza­re, cięż­kie chmu­ry. Ko­lej­ne kro­ple spły­wa­ły po skie­ro­wa­nej w zie­mię lufie sztu­ce­ra, ni­czym ślina z pyska dra­pież­cy wy­czu­wa­ją­ce­go ofia­rę.

Usły­szał sze­lest. Kil­ka­na­ście me­trów na wprost od niego stała sa­mot­na sarna, po­sku­bu­jąc de­li­kat­nie li­ście mło­dej brzóz­ki. Przy­mie­rzył. Zwie­rzę za­strzy­gło usza­mi, jakby wy­czu­wa­jąc obec­ność my­śli­we­go, ale po chwi­li znów opu­ści­ło głowę i kon­ty­nu­owa­ło pod­gry­za­nie drzew­ka. Męż­czy­zna uśmiech­nął się pod nosem, ocza­mi wy­obraź­ni wi­dząc już tro­feum na ścia­nie.

Wtem roz­legł się gło­śny trzask. Sarna pierz­chła w oka­mgnie­niu, znik­nę­ła po­śród za­ro­śli. W tym samym mo­men­cie wy­brzmiał do­no­śny ryk. Nie przy­po­mi­nał ni­cze­go, zna­ne­go ludz­kim uszom. My­śli­wy stał, nie po­ru­szyw­szy się, na­słu­chu­jąc ko­lej­nych od­gło­sów. Kro­ple zbie­ra­ły się na jego siwym wąsie, z dasz­ku czap­ki spły­wa­ła ciur­kiem woda. Nawet nie zo­rien­to­wał się, że deszcz przy­brał na sile. Nagle stara sosna ru­nę­ła, z ża­ło­snym ję­kiem pę­ka­ją­ce­go drew­na. Za brą­zo­wy­mi pnia­mi męż­czy­zna do­strzegł ruch. Ol­brzy­mie skrzy­dła roz­ło­ży­ły się po­mię­dzy drze­wa­mi i ude­rzy­ły mocno. Po­dmuch był na tyle silny, że zwiał mu czap­kę z głowy i od­sło­nił reszt­kę si­wych wło­sów. Gdzieś obok prze­mknę­ła jakaś ciem­na syl­wet­ka, jakby ludz­ka. Po­kry­te pełną żył błoną skrzy­dła ude­rza­ły coraz szyb­ciej, uno­sząc wiel­kie, ga­dzie ciel­sko. Buki i dęby ro­sną­ce naj­bli­żej pod­da­ły się po­tęż­nym po­dmu­chom i padły, otwie­ra­jąc po­two­ro­wi drogę ku niebu. Hu­ma­no­idal­ny cień sko­czył wy­so­ko, pró­bu­jąc się­gnąć gru­be­go, po­kry­te­go ciem­no­zie­lo­ną łuską ogona. W tej samej chwi­li bły­snę­ło. Zło­ci­ste pło­mie­nie za­la­ły no­wo­utwo­rzo­ną po­la­nę, po­grą­ża­jąc wszyst­ko w po­ża­rze. My­śli­wy stał jak ska­mie­nia­ły, nie mogąc nadal uwie­rzyć w to, co oglą­da. Po­twór prze­fru­nął nad jego głową, a czub­ki drzew ugię­ły się pod wia­trem z ol­brzy­mich skrzy­deł. Spo­mię­dzy pło­mie­ni wy­sko­czy­ła naraz po­stać, która po­win­na była prze­cież spło­nąć. Wy­glą­da­ła zu­peł­nie jak czło­wiek, choć czło­wie­kiem być nie mogła, jej twarz skry­wał kap­tur, lekki strój przy­po­mi­nał tro­chę ubiór ninja rodem z fil­mów, w dłoni dzier­ży­ła coś w ro­dza­ju ka­ta­ny, ale o szer­szym i dłuż­szym ostrzu, teraz zwi­sa­ją­cej swo­bod­nie wzdłuż uda.

My­śli­wy nie cze­kał. Ru­szył w pa­ni­ce, ucie­ka­jąc jak naj­da­lej od stwo­ra i roz­prze­strze­nia­ją­cej się po­żo­gi. Nie pa­mię­tał jak ani kiedy tra­fił do domu, nie­dłu­go potem leżał już w szpi­ta­lu.

 

***

 

„Peron pierw­szy, tor trze­ci. Po­ciąg do War­sza­wy od­jeż­dża za pięt­na­ście minut”, roz­legł się głos spi­ker­ki, do­mi­nu­jąc nad ogól­nym rwe­te­sem, pa­nu­ją­cym na kra­kow­skim dwor­cu. Wra­ca­łem do tego mia­sta po ponad ty­siącu la­tach, jed­nak wy­da­wa­ło mi się jak­bym był tu wczo­raj. I nie cho­dzi o to, że Kra­ków w ogóle się od tam­te­go czasu nie zmie­nił, o nie, po pro­stu pa­mięć ów­cze­snych wy­da­rzeń wciąż po­zo­sta­wa­ła żywa w moim umy­śle.

Wes­tchną­łem cięż­ko. Bu­dy­nek dwor­ca, na­wią­zu­ją­cy sty­lem do dzie­więt­na­sto­wiecz­nej za­bu­do­wy, gó­ro­wał nad moją głową, nie­bie­ski napis „KRA­KÓW GŁÓW­NY” wień­czył fron­to­wą ele­wa­cję niby gwiaz­da na szczy­cie bo­żo­na­ro­dze­nio­we­go drzew­ka. Wszę­dzie wokół uwi­ja­li się lu­dzie. Jakiś męż­czy­zna roz­ma­wiał przez te­le­fon ko­mór­ko­wy, inny szedł z ple­ca­kiem za­wie­szo­nym na ra­mie­niu i słu­chaw­ka­mi w uszach, drob­na ko­bie­ta w bia­łej su­kien­ce cią­gnę­ła swoje krnąbr­ne po­tom­stwo, krzy­cząc i zło­rze­cząc. Wszy­scy wy­da­wa­li się nie do­strze­gać ota­cza­ją­cej ich rze­czy­wi­sto­ści, zu­peł­nie jakby po­grą­ży­li się w lu­na­tycz­nym śnie. Iry­to­wa­ło mnie to. Po­dob­nie jak wszech­obec­ny hałas, smród i prze­strzeń ogra­ni­czo­na be­to­no­wy­mi bu­dyn­ka­mi ab­sur­dal­nych roz­mia­rów.

Słoń­ce przy­jem­nie grza­ło, do­da­jąc nieco chęci do życia, ru­szy­łem więc chod­ni­kiem, za­sta­na­wia­jąc się od czego za­cząć. Za prio­ry­tet uzna­łem zna­le­zie­nie ja­kie­goś lokum i pracy, dzię­ki czemu mógł­bym żyć pod przy­kryw­ką zwy­kłe­go oby­wa­te­la, jed­nak nie mia­łem po­ję­cia jak tego do­ko­nać. Snu­łem się więc uli­ca­mi dłuż­szy czas, by w końcu do­trzeć na bul­war Czer­wień­ski.

Moją uwagę przy­ku­ły wrza­ski roz­ra­do­wa­nych dzie­ci. In­stynk­tow­nie od­wró­ci­łem się w kie­run­ku, z któ­re­go do­bie­ga­ły głosy i wtedy go do­strze­głem. Po­mnik smoka…

Ma­lu­chy ob­la­zły rzeź­bę jak ro­bac­two, wcze­pia­jąc się w smo­cze łapy i pisz­cząc z ucie­chy za każ­dym razem, gdy z jej pyska do­by­wał się ogień. Sam posąg wy­glą­dał jak, cóż… jak jakaś zde­for­mo­wa­na gli­sta z po­wy­gi­na­ny­mi od­nó­ża­mi. Naj­wy­raź­niej wła­śnie taki mój wi­ze­ru­nek utkwił w po­da­niach kra­ko­wian. Pięk­na spu­ści­zna, nie ma co…

Od­sze­dłem znie­sma­czo­ny poza za­sięg dzie­cię­cych pi­sków, w kie­run­ku upa­trzo­nej wcze­śniej ła­wecz­ki, na któ­rej po­sta­no­wi­łem od­po­cząć. Przede mną prze­pły­wał róż­no­ko­lo­ro­wy tłum, wśród któ­re­go szcze­gól­nie wy­róż­nia­li się Azja­ci, pstry­ka­ją­cy zdję­cia wszyst­kie­mu do­oko­ła.

Byłem już zmę­czo­ny uciecz­ką, ale od­czu­wa­łem ulgę, po­nie­waż w końcu zgu­bi­łem pogoń. Wie­rzy­łem, że ni­ko­mu nie przyj­dzie do głowy, aby szu­kać mnie w dużym tu­ry­stycz­nym mie­ście, takim jak Kra­ków. Przy­naj­mniej do czasu.

Lwią część mego życia sta­no­wi­ła uciecz­ka przed Za­kap­tu­rzo­ny­mi – mni­cha­mi ści­ga­ją­cy­mi po­dob­ne mi isto­ty. Ich celem jest zdo­by­cie na­szej magii, co po­zwo­li­ło­by im uzy­skać po­tę­gę nie­osią­gal­ną dla resz­ty świa­ta. Nie wiem co chcą uzy­skać, wiem za to, że są na tyle zde­ter­mi­no­wa­ni, żeby mieć tę moc na wła­sność, że wy­ma­za­li nasze (czyli istot ma­gicz­nych) ist­nie­nie z kart hi­sto­rii i ludz­kiej pa­mię­ci. W ten spo­sób po­zby­li się po­ten­cjal­nej kon­ku­ren­cji, bo nikt poza nimi nie ma po­ję­cia o na­szym ist­nie­niu.

Magia, o którą tak za­bie­ga­ją, ob­ja­wia się u nas je­dy­nie w kon­kret­nych zdol­no­ściach, ta­kich jak la­ta­nie, zia­nie ogniem, za­mie­nia­nie ludzi w ka­mień za po­mo­cą wzro­ku czy po­li­mor­fia. Każdy z tych ta­len­tów jest na­tu­ral­ny, a owa moc to coś w ro­dza­ju ka­ta­li­za­to­ra dla na­szych umie­jęt­no­ści. In­ny­mi słowy, nie po­tra­fi­my do­wol­nie ko­rzy­stać z magii, a tylko w za­kre­sie kon­kret­nych zdol­no­ści. Je­dy­ny­mi umie­ją­cy­mi pod­po­rząd­ko­wać sobie ten nie­zwy­kły ży­wioł są tak zwani Piew­cy, któ­rzy czy­nią to za po­mo­cą spe­cjal­nych for­muł. To stwo­rze­nia, mo­gą­ce uwol­nić nas spod ter­ro­ru za­kon­ni­ków, ale nie spo­sób je zna­leźć, po­zo­sta­ją gdzieś na obrze­żach zna­ne­go nam świa­ta. Po­nad­to przy­by­wa­ją tu raz na ty­siąc­le­cia, no i nie da się stwier­dzić czy rze­czy­wi­ście ze­chcą nam pomóc. Zresz­tą, bra­ku­je w ogóle pew­no­ści, że ist­nie­ją, mamy je­dy­nie mgli­ste po­szla­ki za­war­te w Świę­tych Księ­gach.

Trwa­my więc w na­dziei, że któ­re­goś dnia nasz los się od­mie­ni i od­zy­ska­my wol­ność oraz na­leż­ne nam miej­sce na świe­cie. Cze­ka­my.

Po­grą­żo­ny w roz­my­śla­niach, ani się obej­rza­łem, jak za­padł zmierzch. Czer­wo­na kula cho­wa­ła się wła­śnie mię­dzy strze­li­sty­mi wie­żow­ca­mi, od­bi­ja­jąc swe de­li­kat­ne pro­mie­nie w wo­dach Wisły. Tłum na bul­wa­rze jakby się prze­rze­dził, tylko ja­poń­scy tu­ry­ści nie­stru­dze­nie fo­to­gra­fo­wa­li wszyst­ko wokół, roz­ma­wia­jąc mię­dzy sobą w tym ich dziw­nym ję­zy­ku. Zro­zu­mia­łem, że szan­se na zdo­by­cie pie­nię­dzy o tej porze nie są zbyt duże, po­wzią­łem więc de­cy­zję o noc­le­gu pod mo­stem.

 

***

 

Czę­sto prze­sia­dy­wa­łem na bul­wa­rze Czer­wień­skim nad Wisłą, skąd mo­głem ob­ser­wo­wać ludzi i ich obec­ne zwy­cza­je. Za­le­ga­łem tam go­dzi­na­mi na ławce, nie mając lep­sze­go za­ję­cia, roz­my­śla­jąc o tym, jak nie­spra­wie­dli­wie do­świad­cza mnie los. Czu­łem fru­stra­cję, nie po­tra­fi­łem dać jej uj­ścia. Pa­mię­ta­łem swoją ba­ni­cję i przy­kle­je­nie mi łatki za­bój­cy, jak byle wą­pie­rzo­wi, do­sko­na­le przy­po­mi­na­łem sobie dum­nie wy­pię­tą pierś ja­kie­goś chama, szew­ca bo­daj­że, twier­dzą­ce­go, że zabił mnie za po­mo­cą owcy wy­pcha­nej siar­ką. No li­to­ści… Chyba nikt wów­czas nie uwie­rzył temu po­zo­ran­to­wi, któ­re­go pod­sta­wi­li tylko po to, aby roz­po­wie­dział, że mój skarb to mit. W isto­cie, panom zamku cho­dzi­ło wy­łącz­nie o kosz­tow­no­ści, które udało mi się zgro­ma­dzić; chcie­li po­zba­wić mnie bo­gac­twa z chci­wo­ści, nie dla­te­go, że im za­gra­ża­łem. Za­bra­li wszyst­ko, przy­kry­wa­jąc swój ohyd­ny czyn bzdur­ną hi­sto­ryj­ką.

Splu­ną­łem na roz­grza­ny chod­nik. Pierw­sze li­ście za­czy­na­ły żółk­nąć, ale słoń­ce nie za­mie­rza­ło ustę­po­wać i świe­ci­ło peł­nym bla­skiem. Było wcze­śnie, tu­ry­ści nie wy­le­gli jesz­cze z ho­te­li, by oglą­dać wa­wel­ski kom­pleks, a ja mo­głem za­znać odro­bi­ny ciszy, któ­rej w mie­ście per­ma­nent­nie bra­ko­wa­ło. Tak bar­dzo tę­sk­ni­łem za otwar­ty­mi prze­strze­nia­mi i wia­trem ło­po­czą­cym w skrzy­dłach…

Mój spo­kój nie­ba­wem zo­stał zbu­rzo­ny przez grup­kę dzie­cia­ków z tor­ni­stra­mi, za­pew­ne wa­ga­ro­wi­czów, pusz­cza­ją­cych gło­śną mu­zy­kę z te­le­fo­nów. Ode­tchną­łem głę­bo­ko, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić, gdy ta mę­czą­ca ha­ła­stra przy­sia­dła na są­sied­niej ławce. Roz­ma­wia­li o ja­kichś głu­po­tach, uży­wa­jąc słow­nic­twa, któ­re­go po­wsty­dził­by się nawet stary ma­ry­narz. Zro­zu­miaw­szy, że nie zdo­łam tu ze­brać myśli, wsta­łem i ru­szy­łem nie­spiesz­nie w kie­run­ku sta­rów­ki.

– Dawać hajs, gnoje! – za­krzyk­nął ktoś drżą­cym gło­sem.

Zdą­ży­łem odejść le­d­wie kilka kro­ków, kiedy do dzie­cia­ków pod­szedł wy­chu­dły męż­czy­zna z rzad­kim owło­sie­niem głowy i po­kry­tą prysz­cza­mi twa­rzą. Gro­ził i sapał wście­kle, do­ma­ga­jąc się pie­nię­dzy, a jego ofia­ry, wy­raź­nie prze­stra­szo­ne, wy­cią­ga­ły drob­nia­ki z kie­sze­ni. Przy­pa­try­wa­łem się z za­cie­ka­wie­niem, jak mi­ja­ją­cy całą scenę lu­dzie od­wra­ca­ją wzrok, uda­jąc, że nie dzie­je się nic złego. Nikt nie re­ago­wał.

– Zo­staw ich, pa­to­lu!

Wy­so­ki, pi­skli­wy głos przy­kuł uwagę wszyst­kich, włącz­nie ze mną. Jego źró­dłem była drob­na pięt­na­sto– może szes­na­sto-let­nia dziew­czy­na, idąca pew­nym kro­kiem w stro­nę chu­dziel­ca i dzie­ci.

– Nie masz już kogo okra­dać, ćpu­nie? – wark­nę­ła.

– Jak ja ci zaraz… – od­krzyk­nął, uno­sząc dłoń.

– Widzę, że ta twarz myślą nie­ska­la­na, do­sko­na­le od­zwier­cie­dla twój po­ziom in­te­lek­tu­al­ny – po­wie­dzia­łem, po­ja­wia­jąc się za jego ple­ca­mi. – Żeby w środ­ku dnia, w tak za­lud­nio­nej oko­li­cy pod­no­sić rękę na płeć nie­wie­ścią?

Od­wró­cił się gwał­tow­nie, wy­trzesz­cza­jąc oczy jak spło­szo­ne zwie­rzę. Prze­no­sił ner­wo­wo wzrok, to na mnie, to na dziew­czy­nę.

– Wy ścier­wa – wy­sy­czał. – Sram na was i na wasze ro­dzi­ny.

Nie ro­zu­mia­łem o co mu cho­dzi, ale po­sta­no­wi­łem wy­pro­wa­dzić go jesz­cze bar­dziej z rów­no­wa­gi.

– Na cie­bie to chyba wo­ła­ją suk­ces – po­wie­dzia­łem – bo jak znam twoją matkę, to mu­sia­łeś mieć wielu ojców.

Po nie­wy­raź­nej minie roz­mów­cy po­zna­łem, że moja bły­sko­tli­wa uwaga tra­fi­ła w próż­nię, ale nie prze­ją­łem się tym zbyt­nio. Li­czy­łem tylko, że facet da sobie spo­kój, a ja znik­nę czym prę­dzej w tłu­mie, który za­czy­nał się wokół nas two­rzyć. Jak się oka­za­ło, były to czcze ży­cze­nia.

W dłoni męż­czy­zny bły­snę­ło ostrze noża. Dziew­czy­na od­su­nę­ła się prze­stra­szo­na, jed­nak ja sta­łem nie­wzru­szo­ny, kątem oka za­uwa­ży­łem, że ktoś wy­bi­ja numer w ko­mór­ce.

– Dobra, siwy, odsuń się – za­gro­ził, za­kre­śla­jąc nożem zyg­za­ki w po­wie­trzu.

– Nie.

Sta­now­czy sprze­ciw za­sko­czył go, ale by­naj­mniej nie zde­pry­mo­wał. Męż­czy­zna stał na przy­gię­tych no­gach, szy­ku­jąc się do ataku. Naj­wy­raź­niej za­po­mniał bądź zi­gno­ro­wał sto­ją­cą za nim dziew­czy­nę, co oka­za­ło się brze­mien­nym w skut­ki błę­dem. Drob­ny trze­wik wbił się z im­pe­tem po­mię­dzy nogi chu­dziel­ca, który tylko stęk­nął głu­cho, po czym padł na zie­mię, trzy­ma­jąc się za obo­la­łe miej­sce.

– Może to cię cze­goś na­uczy – fuk­nę­ło dziew­czę, które na­stęp­nie ob­ró­ci­ło wzrok na prze­stra­szo­ne dzie­cia­ki, sie­dzą­ce na ławce. – A wy stąd spa­daj­cie. Na lek­cje, już.

Ma­ło­la­ty za­ska­ku­ją­co po­słusz­nie i po­kor­nie po­bie­gły w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go. Dziew­czy­na, z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na bio­drach, wy­dę­ła dum­nie usta i pa­trzy­ła za od­da­la­ją­cy­mi się dzieć­mi, przez co nie mogła doj­rzeć ostrza, mkną­ce­go w jej kie­run­ku.

Me­ta­licz­ny brzęk za­wi­bro­wał w po­wie­trzu, pęk­nię­ty nóż nie po­zo­sta­wił na mojej dłoni choć­by ryski. Zszo­ko­wa­ne­mu męż­czyź­nie po­sła­łem cios mię­dzy oczy, ga­sząc jego świa­do­mość na ład­nych kilka go­dzin.

Nie­ba­wem przy­je­cha­ła po­li­cja, prze­py­ta­li za­rów­no mnie jak i dziew­czy­nę, a na­stęp­nie za­bra­li chu­de­go męż­czy­znę do ra­dio­wo­zu i od­je­cha­li. W mię­dzy­cza­sie od­da­li­łem się dys­kret­nie z miej­sca zda­rze­nia, w na­dziei, że nikt nie za­uwa­żył in­cy­den­tu z nożem. Mia­łem jed­nak pa­skud­ne prze­czu­cie, że przez to zo­sta­nę od­na­le­zio­ny szyb­ciej niż za­zwy­czaj.

 

***

 

Ża­ło­wa­łem. Cho­ler­nie ża­ło­wa­łem, że dałem się za­uwa­żyć w tak głupi spo­sób. Wie­dzia­łem, że mnisi mają swoje źró­dła, i nie po­tra­fi­łem od­pę­dzić obawy, że teraz mnie do­strze­żo­no. Wy­glą­da­ło na to, że znów będę mu­siał się prze­pro­wa­dzić.

Sie­dzia­łem tak i pró­bo­wa­łem stra­wić iry­ta­cję, ta ławka nad Wisłą praw­do­po­dob­nie prze­sią­kła już wy­le­wa­ją­cą się ze mnie go­ry­czą. Za­mknię­ty we wła­snym umy­śle, za­uwa­ży­łem dziew­czy­nę do­pie­ro, gdy usia­dła obok mnie.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła. Spoj­rza­łem na nią za­sko­czo­ny. – Nie zdą­ży­łam ci po­dzię­ko­wać, obro­ni­łeś mnie.

Nie od­po­wie­dzia­łem. Nie­bie­skie oczy dziew­czy­ny tak­so­wa­ły mnie oce­nia­ją­co od stóp do głów.

– Je­stem We­ro­ni­ka, a ty?

Wes­tchną­łem cięż­ko.

– Wik­tor.

W pierw­szej chwi­li nie wie­dzia­ła jak za­cząć, jakby nieco za­wsty­dzo­na i zbita z tropu, ale gdy za­czę­ła, potok słów wylał się z jej ust. Słu­cha­łem, przy­ta­ku­jąc z rzad­ka. Do­wie­dzia­łem się, że jej oj­ciec nie żyje, a ją i dwoje ro­dzeń­stwa wy­cho­wu­je matka, która pra­cu­je w szpi­ta­lu. Stre­ści­ła mi naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia jej ak­tu­al­ne­go życia, gdzie naj­więk­szy­mi pro­ble­ma­mi oka­zał się chło­pak imie­niem Rafał, z któ­rym wy­mie­ni­li po­ca­łu­nek, ale on udaje, że nic nie za­szło i bal na za­koń­cze­nie szko­ły, a kon­kret­nie brak pie­nię­dzy na nową kre­ację, którą mo­gła­by ocza­ro­wać to­wa­rzy­stwo. Ogól­nie nic cie­ka­we­go ani od­kryw­cze­go, ale by­stry słu­chacz, taki jak ja, mógł wy­ło­wić z tej pa­pla­ni­ny masę war­to­ścio­wych in­for­ma­cji o zwy­cza­jach i stylu życia współ­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa. W końcu uzna­ła, że musi już iść.

– Dzię­ki, że mo­głam się wy­ga­dać. Nie mam zbyt wielu przy­ja­ciół, więc mi tego bra­ku­je. Spo­tka­my się jesz­cze?

– Za­zwy­czaj je­stem tutaj – rzu­ci­łem obo­jęt­nie, dając do zro­zu­mie­nia, że nie po­win­na nie­po­ko­ić mnie zbyt czę­sto.

Uśmiech roz­ja­śnił jej twarz.

– Więc, do zo­ba­cze­nia! – krzyk­nę­ła, bie­gnąc w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go.

 

***

 

Po wy­tę­żo­nych po­szu­ki­wa­niach zna­la­złem pracę jako nocny stróż w cen­trum han­dlo­wym. Za­ję­cie było nudne, mar­nie płat­ne i okrop­nie mo­no­ton­ne, ale to nie miało zna­cze­nia, bo w końcu zdo­by­łem pie­nią­dze na wy­na­jem nie­du­że­go po­ko­ju, dzię­ki czemu nie mu­sia­łem już spać pod gołym nie­bem. W mię­dzy­cza­sie spo­ty­ka­łem się z We­ro­ni­ką, która opo­wia­da­ła mi o róż­nych bzdu­rach, typu: życie gwiazd ekra­nu, plot­ki o jej przy­ja­ciół­kach czy „naj­lep­sze nowe ka­wał­ki”. To wszyst­ko było mę­czą­ce i nudne, ale wła­śnie dzię­ki tej dziew­czy­nie udało mi się zna­leźć pracę. Gdyby nie ona, praw­do­po­dob­nie nadal oku­po­wał­bym miej­sce pod mo­stem. Ale cenę za to pła­ci­łem wy­so­ką, bo przy­cho­dzi­ła do mnie nie­mal co­dzien­nie.

 

***

 

Od jej ga­da­nia bo­la­ła mnie już głowa, zimno prze­ni­ka­ło lekką kurt­kę jakby była z pa­pie­ru. Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła. Biały puch za­legł na da­chach domów, chod­ni­kach i drze­wach, mróz po­krył szro­nem la­tar­nie i zam­ko­we mury. Niebo za­snu­ła ciem­no­sza­ra, skłę­bio­na war­stwa ob­ło­ków.

– Dziś Ma­ło­wiej­ska za­py­ta­ła nas na po­la­ku o naj­waż­niej­sze war­to­ści czło­wie­ka – po­wie­dzia­ła We­ro­ni­ka po chwi­li mil­cze­nia. – Parę osób się zgło­si­ło, mó­wi­li o przy­jaź­ni, ho­no­rze, oj­czyź­nie, zdro­wiu i in­nych rze­czach, ale mnie cie­ka­wi­ło jak pod­su­mu­je to na­uczy­ciel­ka, jaka jest pra­wi­dło­wa od­po­wiedź. A ona nam na to, że: „W grun­cie rze­czy, to wie o tym tylko Bóg, ale warto roz­my­ślać o ta­kich kwe­stiach, bo może dzię­ki temu zro­zu­mie­my co jest na­praw­dę ważne dla nas”.

Za­in­te­re­so­wa­ny, prze­nio­słem wzrok na ob­li­cze dziew­czy­ny, jej zmarsz­czo­ne czoło i gry­mas nie­zro­zu­mie­nia wy­raź­nie świad­czy­ły o tym, że nie wie jak ugryźć temat.

– No i? – za­py­ta­łem.

– No i nie wiem. – Uśmiech­nę­ła się bez­rad­nie i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Po co pyta, dla­cze­go każe nam się nad tym za­sta­na­wiać, skoro nie znaj­dzie­my od­po­wie­dzi?

– Chyba miała na myśli, że jest to kwe­stia in­dy­wi­du­al­na i każdy po­wi­nien ją roz­pa­trzyć sam, w zgo­dzie z wła­snym su­mie­niem. Jeden sprze­da wła­sną matkę za kilka zło­tych, drugi spę­dzi swoje życie w asce­zie, byle przy­po­do­bać się Bogu, a kto miał rację, do­wie­my się do­pie­ro po śmier­ci. Albo i nie.

We­ro­ni­ka sie­dzia­ła przez dłuż­szą chwi­lę za­my­ślo­na, wle­pia­jąc wzrok gdzieś w po­kry­ty śnie­giem i lodem chod­nik. Co jakiś czas po­cią­ga­ła za­ka­ta­rzo­nym nosem.

– A ty, co byś od­po­wie­dział na py­ta­nie Ma­ło­wiej­skiej?

– Że dolny seg­ment pi­ra­mi­dy Ma­sło­wa.

– Co!?

– Po­trze­by fi­zjo­lo­gicz­ne. Bez ich za­spo­ko­je­nia, nie mo­gli­by­śmy zająć się czym­kol­wiek innym.

 

***

Spo­tka­nia z We­ro­ni­ką coraz rza­dziej przy­po­mi­na­ły przy­kry obo­wią­zek, aż w końcu przy­wy­kłem do nich i nawet bar­dzo po­lu­bi­łem. Dziew­czy­na opo­wia­da­ła mi o fil­mach, książ­kach, cie­ka­wych ar­ty­ku­łach i no­win­kach ze świa­ta, o któ­rych wcze­śniej nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia. Oka­za­ło się to cał­kiem in­te­re­su­ją­ce, po­dob­nie jak dys­ku­sje na temat jej prze­my­śleń, które co i rusz za­ska­ki­wa­ły mnie swą zło­żo­no­ścią. W życiu nie przy­szło mi do głowy, że lu­dzie za­sta­na­wia­ją się nad tym co bę­dzie po śmier­ci, jaki jest sens eg­zy­sten­cji i skąd po­dział spo­łecz­ny na świe­cie. Pew­nie więk­szo­ści to nie ob­cho­dzi, szczę­ściem ja tra­fi­łem na in­te­re­su­ją­cą roz­mów­czy­nię.

Z cza­sem nawet przy­wy­kłem do mia­sta – głów­nie po­lu­bi­łem fast foody, piwo i pa­pie­ro­sy. Nie do­strze­ga­łem żad­nych nie­po­ko­ją­cych po­sta­ci. Moje życie, po raz pierw­szy od wielu lat, stało się spo­koj­ne i przy­jem­nie prze­wi­dy­wal­ne. Stan ten, rzecz jasna, nie mógł się jed­nak utrzy­my­wać w nie­skoń­czo­ność…

 

***

 

Chod­nik za­peł­nia­li prze­chod­nie pę­dzą­cy w bli­żej nie­okre­ślo­nym kie­run­ku, nie zwa­ża­ją­cy na mnie – po­wo­li spa­ce­ru­ją­ce­go męż­czy­znę z pa­pie­ro­sem w ustach. Drogą su­nę­ły setki aut, nie­rzad­ko przy­sta­ją­cych w dłu­gich kor­kach, przy­po­mi­na­ją­cych me­ta­lo­we węże wi­ją­ce się po­śród be­to­no­wych brył. Po­wie­trze prze­sią­kło za­pa­chem spa­lin, słoń­ce prze­sta­ło być już tylko zło­ci­stą ozdo­bą wi­szą­cą na fir­ma­men­cie i za­czę­ło prze­sy­łać coraz wię­cej cie­płe­go bla­sku. Znów przy­szło lato.

Jak co ty­dzień, za­opa­trzy­łem się w prasę, która za­pew­nia­ła mi za­ję­cie na czas wolny, ku­pi­łem tro­chę scha­bu i ziem­nia­ków na obiad, a na­stęp­nie ru­szy­łem w kie­run­ku bul­wa­ru Czer­wień­skie­go. Wy­sia­dłem na Rynku Głów­nym, aby zażyć nieco spa­ce­ru. W jed­nej krót­kiej chwi­li po­czu­łem coś na po­do­bień­stwo ukłu­cia z tyłu głowy, jakby in­stynkt ostrze­gał mnie przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Ro­zej­rza­łem się, jed­nak wy­pa­trze­nie cze­go­kol­wiek po­śród tej całej ludz­kiej masy wy­da­wa­ło się nie­moż­li­wo­ścią. Wie­dzia­łem jed­nak, że coś jest nie w po­rząd­ku.

I do­my­śla­łem się co.

Na­za­jutrz moje wąt­pli­wo­ści zo­sta­ły roz­wia­ne. Doj­rza­łem go, gdy sie­dział na przy­stan­ku po dru­giej stro­nie ulicy. Nie­wy­so­ki, ubra­ny w bluzę i szary dres, z twa­rzą skry­tą pod kap­tu­rem. Z po­zo­ru wy­glą­dał na skina, ja­kich tu wielu, ale ja nie dałem się zwieść, mój zmysł nie miał prawa się po­my­lić. Wy­czu­wa­łem nie­bez­pie­czeń­stwo.

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i znik­ną­łem mię­dzy bu­dyn­ka­mi, pró­bu­jąc jak naj­prę­dzej od­da­lić się od Za­kap­tu­rzo­ne­go. Zro­zu­mia­łem, że zwie­trzył mój trop, nie byłem już tutaj bez­piecz­ny. Mu­sia­łem odejść, ale wciąż było w Kra­ko­wie coś, czego nie mo­głem ot tak po­rzu­cić. A ra­czej ktoś.

 

***

Cze­ka­łem znie­cier­pli­wio­ny, pełen obaw, po­ci­łem się jak szczur w tym upale. Bałem się po­że­gna­nia, nie chcia­łem po­rzu­cać We­ro­ni­ki, bo zda­wa­łem sobie spra­wę z tego, że beze mnie znów po­zo­sta­nie bez­bron­na, a nie za­słu­gi­wa­ła na to, żeby spo­tka­ło ją coś złego. Po­czu­łem złość na sa­me­go sie­bie, że nie po­tra­fi­łem od­rzu­cić emo­cji, po­mi­mo tylu lat na karku. Cho­le­ra, czemu tak trud­no za­pa­no­wać nad wła­sny­mi uczu­cia­mi!?

Zo­ba­czy­łem ją, idącą nie­mra­wo chod­ni­kiem. Wpa­try­wa­ła się w zie­mię, zu­peł­nie za­my­ślo­na i… smut­na? Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, po­my­śla­łem.

– Cześć – po­wie­dzia­ła i klap­nę­ła tuż obok mnie.

– Cześć. Mów, co się stało? – od­par­łem bez­ce­re­mo­nial­nym py­ta­niem. We­ro­ni­ka nie po­trze­bo­wa­ła za­wo­alo­wa­nych su­ge­stii i cią­gnię­cia za język.

– Je­stem w ciąży.

To krót­kie zda­nie za­chwia­ło mną, wpra­wi­ło w cał­ko­wi­tą kon­ster­na­cję, jak­bym do­stał szta­che­tą w łeb. We­ro­ni­ka jest w ciąży.

– Muszę odejść z domu – mó­wi­ła dalej. – Matka nie da rady utrzy­mać mnie z dziec­kiem i mo­je­go brata, nawet teraz się nam nie prze­le­wa. Nie wiem tylko gdzie się po­dzie­ję.

Cóż mo­głem jej po­ra­dzić? Jakie słowa by­ły­by po­moc­ne? Bę­dzie do­brze, nie martw się? Jakoś się ułoży, zo­ba­czysz? Naj­waż­niej­sze jest dziec­ko, wszyst­ko inne nie ma teraz zna­cze­nia? Wy­świech­ta­ne fra­ze­sy, bez­sen­sow­ne zlep­ki słów, z któ­rych nie wy­ni­ka żadna mą­drość ani rada.

– Cho­le­ra – skwi­to­wa­łem więc, do­da­jąc po chwi­li: – A oj­ciec dziec­ka?

– Nie mam co na niego li­czyć.

My­śla­łem bar­dzo in­ten­syw­nie, ale przez dłuż­szy czas bez­owoc­nie, nie po­tra­fi­łem wy­du­sić z sie­bie ni­cze­go, żad­nej sen­sow­nej po­ra­dy ani su­ge­stii. W końcu jed­nak roz­wią­za­nie wy­peł­zło z cze­lu­ści mego umy­słu.

– Jutro do cie­bie wpad­nę. Dam ci coś, zanim odej­dę.

– Od­cho­dzisz? – Pod­nio­sła wzrok, a jej oczy za­szkli­ły się łzami. Po­wstrzy­my­wa­ła jed­nak płacz, nie miała za­mia­ru po­ka­zy­wać sła­bo­ści.

– Muszę. Ale wrócę. Kie­dyś, jeśli…

…jeśli nadal będę żył, do­da­łem w my­ślach.

Wy­raź­nie cze­ka­ła na ciąg dal­szy, ale nie mo­głem po­wie­dzieć wię­cej, to spro­wa­dzi­ło­by na nią jesz­cze po­waż­niej­sze kło­po­ty. Czu­łem się źle. Bar­dzo źle.

– A może – oży­wi­ła się wy­raź­nie – może pójdę z tobą, razem bę­dzie nam ła­twiej, znaj­dę pracę, sama zdo­łam się utrzy­mać, póź­niej pójdę na urlop i zajmę się dziec­kiem. Wik­tor, weź mnie ze sobą.

– To nie­moż­li­we. Na­ra­ził­bym cię na nie­bez­pie­czeń­stwo… Coś mo­gło­by ci się przy mnie stać, a tego bym sobie nie wy­ba­czył.

We­ro­ni­ka spu­ści­ła głowę, wy­raź­nie zre­zy­gno­wa­na. Dało się wy­czuć go­rycz, jaka w niej wzbie­ra­ła, nie wie­rzy­ła mi, ale cóż mo­głem na to po­ra­dzić.

Przy­tu­li­łem ją. Nie sta­wia­ła oporu, była cał­ko­wi­cie apa­tycz­na, jakby znaj­do­wa­ła się w innym miej­scu. Po­czu­łem coś w pier­si. Tępy ból, ale nie do końca fi­zycz­ny. Chyba to uczu­cie na­zy­wa­no wy­rzu­ta­mi su­mie­nia.

– Przyj­dę do cie­bie jutro, obie­cu­ję. Roz­wią­żę twoje kło­po­ty, po­ra­dzisz sobie.

Ski­nę­ła tylko głową, ode­pchnę­ła mnie de­li­kat­nie i wsta­ła, na­stęp­nie skie­ro­wa­ła się w stro­nę, z któ­rej przy­szła, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem.

 

***

 

Wy­cią­gną­łem ze skrzyn­ki swój ja­skra­wo­czer­wo­ny rubin wiel­ko­ści pię­ści. W radiu roz­brzmie­wał utwór Ta­de­usza Woź­nia­ka „Ze­gar­mistrz Świa­tła”. Spo­dzie­wa­łem się, że po­czu­ję coś na kształt żalu, roz­sta­jąc się z ostat­nim ele­men­tem mo­je­go skar­bu, ale wy­da­wał mi się nie­istot­ny w ob­li­czu szczę­ścia We­ro­ni­ki. To oka­za­ło się być w tam­tym mo­men­cie dla mnie naj­waż­niej­sze, de­pre­cjo­nu­jąc zu­peł­nie wspo­mnie­nia o daw­nym spo­ko­ju i szczę­ściu.

Za­padł już zmrok, ale po­sta­no­wi­łem, że nie będę dłu­żej zwle­kał i za­wio­zę dziew­czy­nie ka­mień od razu. Opo­wia­da­ła mi o swoim domu, wie­dzia­łem gdzie jest to miej­sce, mimo iż, wbrew jej na­mo­wom, nigdy się tam nie po­ja­wi­łem.

Po go­dzi­nie wy­sia­dłem z au­to­bu­su na przy­stan­ku w Nowej Hucie, po­śród po­nu­rych blo­ko­wisk o brud­nych i po­ma­za­nych spre­jem ele­wa­cjach. Krą­ży­łem przez chwi­lę po oko­li­cy, chod­ni­ka­mi od­gro­dzo­ny­mi od ulicy szpa­le­rem drzew, pró­bu­jąc zna­leźć blok We­ro­ni­ki. Gdy w końcu mi się udało, do­strze­głem, że przed wej­ściem stał za­par­ko­wa­ny ra­dio­wóz. Kiedy wsze­dłem na klat­kę, usły­sza­łem skrze­kli­wy ko­bie­cy głos.

– I ona wy­szła, panie wła­dzo, nie wiem gdzie i po co! Szyb­ko, jedź­cie po nią, szu­kaj­cie!

Bez­sze­lest­nie wspią­łem się na pół­pię­tro, tak aby zo­ba­czyć skąd do­bie­ga­ją krzy­ki. Numer czter­na­ście, czyli miesz­ka­nie We­ro­ni­ki. Ko­bie­ta sto­ją­ca w drzwiach była tęga, we wło­sach miała pa­pi­lo­ty, ubra­na była w ciem­no­nie­bie­ski far­tuch w kwia­ty. Na­prze­ciw niej stało dwóch funk­cjo­na­riu­szy, jeden pró­bo­wał uspo­ko­ić roz­hi­ste­ry­zo­wa­ną ko­bie­tę, drugi ba­zgrał coś w małym no­tat­ni­ku.

– Pro­szę się nie mar­twić, nasi ko­le­dzy już jej szu­ka­ją, a pani musi nam po­wie­dzieć jak naj­wię­cej o oko­licz­no­ściach znik­nię­cia córki, bo bez tego nie ru­szy­my dalej – mówił po­li­cjant spo­koj­nym, cier­pli­wym tonem. Ko­bie­ta nie miała jed­nak za­mia­ru się uspo­ko­ić.

– A czego wy jesz­cze chce­cie!? – wy­krzy­cza­ła. – Córka mi znik­nę­ła, a wy tu szu­ka­cie chuj wie czego! Do ro­bo­ty, za co wam te po­dat­ki od­da­ję!?

Do­wie­dziaw­szy się już wy­star­cza­ją­co wiele, wy­by­łem dys­kret­nie na ze­wnątrz. Noc była pięk­na, bez­chmur­na, nie­mal okrą­gły księ­życ rzu­cał blade świa­tło, nie­udol­nie pró­bu­jąc imi­to­wać słoń­ce.

Ode­tchną­łem głę­bo­ko. Aby zlo­ka­li­zo­wać We­ro­ni­kę, mu­siał­bym użyć magii, z któ­rej mogę ko­rzy­stać tylko w swo­jej ga­dziej po­sta­ci. Tyle że prze­mia­na była rów­no­waż­na ze zde­ma­sko­wa­niem się, wie­dzia­łem, że Za­kap­tu­rzo­ny czyha na mnie i wy­czu­je nie­za­wod­nie ma­gicz­ną aurę.

Oto na jed­nej szali zna­la­zły się pra­gnie­nie wol­no­ści, walka za po­bra­tym­ców i per­spek­ty­wa od­zy­ska­nia na­leż­ne­go miej­sca we współ­cze­snym świe­cie, na dru­giej zaś chu­der­la­wa, ma­ło­let­nia dziew­czy­na w ciąży. Wal­czyć za masy czy za jedną osobę? Zi­gno­ro­wać setki lat włó­czę­gi i ukry­wa­nia się, upo­ko­rzeń, któ­rych życie mi nie szczę­dzi­ło, miał­bym za­prze­pa­ścić wszyst­ko dla przed­sta­wi­cie­la ga­tun­ku, który wy­parł mój wła­sny?

Wybór oka­zał się za­ska­ku­ją­co pro­sty.

 

***

 

Zo­ba­czy­łem ją sto­ją­cą mie­dzy trze­ma ban­dzio­ra­mi w kap­tu­rach. Mi­mo­wol­nie po­czu­łem dreszcz, choć wie­dzia­łem, że to nie za­kon­ni­cy. Naraz roz­po­zna­łem chu­de­go, prysz­cza­te­go męż­czy­znę, któ­re­go We­ro­ni­ka zno­kau­to­wa­ła parę mie­się­cy temu kop­nia­kiem w przy­ro­dze­nie.

Spa­dłem na nich jak grom, już w ludz­kiej po­sta­ci. Po­wa­li­łem dwóch, lą­du­jąc, trze­ci nadal stał i mie­rzył we mnie czub­kiem noża. Wie­dzia­łem, że spró­bu­je mnie pchnąć w głę­bo­kim wy­pa­dzie, wy­ko­na­łem więc unik, chwy­ci­łem go za nad­gar­stek i wy­krę­ci­łem rękę na tyle mocno, że po­czu­łem chrup­nię­cie. Zanim jeden z dwój­ki le­żą­cych zdo­łał wstać, po­sła­łem go z po­wro­tem na zie­mię, cel­nym kop­nię­ciem w twarz. Znów coś chrup­nę­ło. Trze­ci chwiał się, sto­jąc, głów­nie z po­wo­du oszo­ło­mie­nia. Ru­szył na mnie, zu­peł­nie bez­myśl­nie, ale tra­fił w pust­kę. Pod­cią­łem go i ude­rzy­łem kan­tem dłoni w po­ty­li­cę, aby ze­mdlał i nie spra­wiał mi już wię­cej pro­ble­mów.

We­ro­ni­ka stała przez chwi­lę prze­stra­szo­na, po czym rzu­ci­ła się w moją stro­nę z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi. Ob­ją­łem ją i po­ca­ło­wa­łem we włosy. Nigdy wcze­śniej nie czu­łem ta­kiej ulgi i szczę­ścia, nigdy wcze­śniej ani póź­niej. Sta­li­śmy tak przez chwi­lę, bojąc się, aby nie utra­cić tego eu­fo­rycz­ne­go unie­sie­nia, które wy­peł­nia­ło nasze ciała przy­jem­nym dresz­czem. Jeden z ban­dy­tów krzy­czał, zwi­ja­jąc się na chod­ni­ku z bólu.

– Czy ty na pewno je­steś praw­dzi­wy? – za­py­ta­ła, gdy szli­śmy po­przez ciem­ny park w stro­nę jej domu. – Po­ja­wiasz się za­wsze wtedy, gdy cię po­trze­bu­ję, zu­peł­nie jak jakiś mój anioł stróż.

Uśmiech­ną­łem się, pa­trząc na nie­win­ną twarz tej nie­mal już ko­bie­ty.

– Myślę, że twój umysł wy­obra­ził­by sobie kogoś bar­dziej umię­śnio­ne­go, przy­stoj­niej­sze­go i, przede wszyst­kim, młod­sze­go niż ja.

Na jej twa­rzy po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech, zu­peł­nie taki jaki oglą­da­łem wcze­śniej wie­lo­krot­nie. Uśmiech warty po­rzu­ce­nia wszyst­kie­go in­ne­go, bo szcze­ry i ufny.

– Trzy­maj – po­wie­dzia­łem, wrę­cza­jąc jej rubin. – To dla cie­bie i two­jej ro­dzi­ny. Tylko obie­caj, że nie uciek­niesz już z domu.

Pa­trzy­ła onie­mia­ła, jakby do­sta­ła wła­śnie ma­gicz­ne re­me­dium na wszyst­kie pro­ble­my. W sumie to tak wła­śnie było.

– Skąd to masz? – za­py­ta­ła tylko.

– Nie­waż­ne, weź. Mnie się już nie przy­da.

– Ale ja… nie mogę.

– Mu­sisz. Pro­szę, zrób z tego uży­tek.

Po jej po­licz­kach spły­nę­ły łzy, chwy­ci­ła mnie za dłoń i ści­snę­ła mocno. Czu­łem się do­brze, choć wie­dzia­łem, że to być może moje ostat­nie chwi­le.

Po­dmuch wia­tru za­fa­lo­wał jej wło­sa­mi, po­rwał kro­plę z ką­ci­ka oka. W wielu oknach bloku wciąż ja­śnia­ły świa­tła, po­mi­mo dość póź­nej pory. Gdzieś na górze roz­brzmie­wa­ła mu­zy­ka.

– Mam na­dzie­ję, że bę­dziesz szczę­śli­wa – rze­kłem cał­ko­wi­cie szcze­rze. – Wiem, że dasz sobie radę, za mądra je­steś, żeby teraz to spie­przyć.

Po­smut­nia­ła, ale ką­ci­ki jej ust wznio­sły się w wy­mu­szo­nym uśmie­chu.

– Uwa­żaj na sie­bie – po­wie­dzia­ła tylko.

– Ty też. Oby­śmy się kie­dyś znów spo­tka­li.

Po­now­nie pa­dli­śmy sobie w ob­ję­cia. Czu­łem się, jak­bym zo­sta­wiał córkę, któ­rej nigdy nie mia­łem. Ro­zu­mia­łem, że nasze losy splo­tły się tylko na chwi­lę i nie można tego zmie­nić, nie było to dla mnie za­sko­cze­niem, ale… Ale czu­łem żal, smu­tek i złość, choć uśmie­cha­łem się do niej.

Po­ma­cha­łem, gdy wyj­rza­ła z okna, po czym ru­szy­łem chod­ni­kiem roz­ja­śnio­nym bla­dym świa­tłem la­tar­ni, cze­ka­łem aż po­ja­wi się on.

Nie trwa­ło to długo.

Stał przede mną, był nie­wy­so­ki i szczu­pły, jego twarz jak zwy­kle skry­wał kap­tur, czar­ny strój sta­piał się z noc­ny­mi cie­nia­mi. Nikt nie spo­dzie­wał­by się po­tęż­nej mocy po tym nie­po­zor­nym ciele.

– Głu­pio zro­bi­łeś – roz­brzmiał głę­bo­ki, ko­bie­cy głos.

Drgną­łem za­sko­czo­ny. Za­wsze my­śla­łem, że wal­czę z męż­czy­zną, a tu taka nie­spo­dzian­ka.

– Pew­nie tak – od­par­łem lekko.

Wie­dzia­łem, że oczy skry­te pod kap­tu­rem przy­pa­tru­ją mi się ba­daw­czo, ale jakoś tak ina­czej, nie wy­czu­wa­łem tym razem wro­go­ści.

– Dla­cze­go nie od­sze­dłeś? Wie­dzia­łeś, że tu je­stem, a mimo to się zde­ma­sko­wa­łeś, uży­łeś magii. Sa­mo­bój­ca?

Może, po­my­śla­łem wtedy. Ale wraz uświa­do­mi­łem sobie, że powód był zgoła inny.

– Nowe prio­ry­te­ty.

Wierz­cie lub nie, ale je­stem pewny, że się uśmiech­nę­ła, zu­peł­nie jakby do­brze wie­dzia­ła, co mam na myśli.

– Ale ro­zu­miesz, że to ni­cze­go nie zmie­nia? Mam za­da­nie i tutaj je wy­ko­nam, na chwa­łę Pana i na­sze­go prze­świę­te­go za­ko­nu, choć Bóg mi świad­kiem, że ża­łu­ję.

Mil­cza­łem przez dłuż­szą chwi­lę.

– Za­czy­naj­my więc – od­rze­kłem, prze­cho­dząc do po­sta­ci zna­nej lu­dziom z le­gend.

 

***

 

Coś bły­snę­ło, potem na­stą­pił wy­buch i po­twor­ny huk. Ja­sno­po­ma­rań­czo­wa łuna uno­si­ła się nad mia­stem, ni­czym dia­bel­ski dech, sie­ją­cy śmierć i znisz­cze­nie, ję­zo­ry pło­mie­ni do­by­wa­ły się spo­mię­dzy blo­ków, jakby pod uli­ca­mi mia­sta roz­war­ły się pie­kiel­ne wrota. Po oko­li­cy niósł się echem trzask ognia i ryk… wście­kłe wo­ła­nie be­stii to­czą­cej śmier­tel­ną walkę z od­wiecz­nym wro­giem. Czar­ny, skrzy­dla­ty cień wzniósł się nad bloki, uka­zu­jąc swoją po­tę­gę miesz­kań­com Kra­ko­wa. Ktoś krzy­czał, inni ro­bi­li zdję­cia i na­gry­wa­li filmy te­le­fo­na­mi ko­mór­ko­wy­mi, jesz­cze inni ucie­ka­li, byle dalej od nie­bez­pie­czeń­stwa. Cień za­pi­ko­wał, by po chwi­li wznieść się po­now­nie na nie­bo­skłon i po­fru­nąć dalej, w stro­nę cen­trum mia­sta.

Póź­niej, gdy było po wszyst­kim jedni mó­wi­li, że smok przy­le­ciał sam, pu­sto­sząc wszyst­ko wokół, dru­dzy utrzy­my­wa­li, że na grzbie­cie po­two­ra sie­dział jakiś czło­wiek, wcze­pio­ny i trzy­ma­ją­cy się kur­czo­wo, aby nie spaść, nie­licz­ni twier­dzi­li, że żad­nych po­two­rów nie było, a całe zaj­ście to naj­pew­niej efekt zbio­ro­wej hi­ste­rii. Tyle że zbio­ro­we hi­ste­rie nie ści­na­ją la­tar­ni w peł­nym locie, nie zieją ogniem, wy­wo­łu­jąc po­ża­ry i nie ryczą wście­kle, aż wy­pa­da­ją szyby z okien.

– Ja wi­dzia­łem jak to było – pra­wił stary Ma­ciej Dą­brów­ka, uzy­sku­jąc licz­ne grono słu­cha­czy na ko­mi­sa­ria­cie. – Byłem na miej­scu, gdy wy­lą­do­wa­li przy zamku i mówię wam, że ze smo­kiem przy­był jakiś czło­wiek. Szar­pa­li się, wal­czy­li. Gad pró­bo­wał ugryźć, ten od­ci­nał się za­krzy­wio­nym mie­czem. Zu­peł­nie jak w ja­kiejś grze kom­pu­te­ro­wej scien­ce-fic­tion.

– Fan­ta­sy – po­pra­wił ktoś.

– Co? – Sta­ru­szek, nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, kon­ty­nu­ował: – No, ale od po­cząt­ku. Gdy tylko wy­lą­do­wa­li, czło­wiek spadł na chod­nik i od­tur­lał się szyb­ko. Smok w tym cza­sie ryk­nął i pie­prz­nął ogo­nem w po­mnik smoka wa­wel­skie­go, miaż­dżąc go cał­ko­wi­cie…

 

***

 

– Wresz­cie – mruk­nął smok, pa­trząc na reszt­ki rzeź­by. Po chwi­li prze­niósł wzrok na mnisz­kę.

Ta na­tar­ła szyb­ko, zwin­nie uni­ka­jąc strug ognia, wy­pusz­cza­nych ze smo­czej pasz­czy, prze­ska­ku­jąc nad ostry­mi pa­zu­ra­mi i za­cho­dząc gada z lewej stro­ny. Ten mach­nął skrzy­dła­mi, co wy­trą­ci­ło nieco Za­kap­tu­rzo­ną z rów­no­wa­gi, wtedy na­tych­miast runął na prze­ciw­nicz­kę, pró­bu­jąc zmiaż­dżyć ją zę­ba­mi. Ko­bie­ta wy­sko­czy­ła jed­nak wy­so­ko, tnąc po­two­ra w pysk. Czar­na w świe­tle la­tar­ni krew spa­dła na zie­mię, gad usko­czył gwał­tow­nie w bok, kru­sząc umoc­nie­nia Wa­we­lu. Ledwo uszedł świe­tli­ste­mu po­ci­sko­wi, po czym spró­bo­wał po­de­rwać się do lotu, jed­nak znio­sło go pro­sto w bu­dyn­ki, które ustą­pi­ły pod cię­ża­rem smo­cze­go ciel­ska. Ko­lej­ne świe­tli­ste strza­ły po­mknę­ły z dłoni Za­kap­tu­rzo­nej wprost w jego pierś. Ode­pchnął się gwał­tow­nie, jeden z ma­gicz­nych ata­ków tra­fił w ster­tę gruzu, ale po­zo­sta­łe trzy po­ha­ra­ta­ły mu skrzy­dło i łapę.

Rany krwa­wi­ły ob­fi­cie, ale mnisz­ka nie za­mie­rza­ła za­prze­stać ata­ków, na­pie­ra­jąc z coraz więk­szą za­ja­dło­ścią. Błysz­czą­ce ostrze mie­cza za­fa­lo­wa­ło w po­wie­trzu, na­tu­ral­nie i z gra­cją, przy­po­mi­na­jąc pióro pcha­ne po­dmu­cha­mi wia­tru. Wy­mie­nia­li wście­kle ciosy i cię­cia, czy­niąc więk­szą szko­dę oto­cze­niu, niż sobie na­wza­jem. Zmę­czo­ny smok zdo­był się na jesz­cze jeden wy­si­łek i wy­pu­ścił ko­lej­ną wiąz­kę ognia, która dała mu cenną chwi­lę. Nie zwle­ka­jąc, wzbił się w po­wie­trze, cią­gnąc za sobą cien­kie linie ciek­ną­cej po­so­ki. Pla­no­wał zła­pać od­dech, uspo­ko­ić się i spró­bo­wać osta­tecz­ne­go ataku, ale jego myśli roz­pro­szył war­kot sil­ni­ka i wi­bru­ją­cy wizg krę­cą­cych się śmi­gieł. Po lewej do­strzegł woj­sko­we he­li­kop­te­ry, zbli­ża­ją­ce się ku niemu. Coś bły­snę­ło, po czym jedna z ma­szyn roz­pa­dła się na drob­ne ka­wał­ki, przy wtó­rze sil­nej eks­plo­zji.

– Ucie­kaj! – wrza­snę­ła mnisz­ka. – Nie mogą cię zła­pać, bo…

Nie zdą­żył. Ra­kie­ta tra­fi­ła go pro­sto w pierś, czuł jak eks­plo­zja roz­ry­wa ciało, zio­nął jesz­cze raz ogniem, już spa­da­jąc. Po chwi­li leżał pod cięż­ki­mi ka­wa­ła­mi be­to­nu i zbro­jeń, zu­peł­nie unie­ru­cho­mio­ny, a wokół za­trzy­my­wa­ły się te­re­nów­ki, oświe­tla­jąc go z każ­dej stro­ny re­flek­to­ra­mi.

Za­kap­tu­rzo­na wpa­dła mię­dzy niego i woj­sko­wych, wy­wi­ja­jąc mie­czem. Naraz roz­le­gły się od­gło­sy strze­la­ni­ny i la­ta­ją­cych kul, żoł­nie­rze pró­bo­wa­li tra­fić mnisz­kę, ale ta po­ru­sza­ła się nad­zwy­czaj­nie szyb­ko. Po chwi­li do­pa­dła jed­ne­go ze strze­la­ją­cych, od­cię­ła mu przed­ra­mię, drugi zo­stał prze­bi­ty na wylot, trze­cie­mu od­dzie­li­ła głowę od tu­ło­wia, czwar­ty ją tra­fił. Dra­snął tylko dłoń, ale wy­star­czy­ło, by stra­ci­ła impet. Nie­chyb­nie zgi­nę­ła­by, ale wy­ko­rzy­sta­ła magię. Ja­skra­wy błysk ośle­pił na chwi­lę żoł­nie­rzy, co po­zwo­li­ło jej uciec. Część od­dzia­łu roz­pro­szy­ła się w po­go­ni za ucie­ka­ją­cą mnisz­ką, resz­ta zbli­ża­ła się po­wo­li do smoka, le­żą­ce­go we wzbie­ra­ją­cej wciąż ka­łu­ży krwi.

 

Epi­log

 

Kacz­ki pod­pły­nę­ły bli­żej brze­gu, wy­ła­pu­jąc pa­zer­nie okru­chy chle­ba rzu­ca­ne przez star­szą panią, Ja­poń­czy­cy wy­py­ty­wa­li po an­giel­sku mło­de­go chło­pa­ka o drogę, jed­nak ten wy­da­wał się nie­wie­le ro­zu­mieć, młoda para spa­ce­ro­wa­ła wolno, roz­ma­wia­jąc cicho i trzy­ma­jąc się za dło­nie. Obok tego wszyst­kie­go, jak co dzień, na ławce sie­dzia­ła sa­mot­na dziew­czy­na, wpa­tru­jąc się w wolno pły­ną­ce wody Wisły i ma­su­jąc swój wy­raź­nie za­ry­so­wa­ny brzuch, wiatr sze­le­ścił stro­na­mi po­mię­tej ga­ze­ty, le­żą­cej tuż obok. Na­głó­wek na okład­ce gło­sił: „Kra­ków po­ko­nu­je smoka po raz drugi”. Wzrok dziew­czy­ny był bez­na­mięt­ny, ale gdzieś pod tą za­sło­ną obo­jęt­no­ści uważ­ny ob­ser­wa­tor do­strzegł­by smu­tek. Ro­bi­ło się coraz ciem­niej, la­tar­nie włą­czy­ły się, od­pę­dza­jąc za­czą­tek mroku. Dziew­czy­na wsta­ła, ro­zej­rza­ła się do­oko­ła, a na­stęp­nie zwie­si­ła głowę i ru­szy­ła w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go.

 

Roz­ma­za­ny kra­jo­braz prze­mi­jał za oknem. Ko­bie­ta od­chy­li­ła kap­tur za­ban­da­żo­wa­ną dło­nią, wy­pusz­cza­jąc spod niego czar­ny war­kocz i otwo­rzy­ła znisz­czo­ny notes. Wpa­try­wa­ła się weń, przy­gry­za­jąc koń­ców­kę dłu­go­pi­su. Po­zo­sta­li pa­sa­że­ro­wie prze­dzia­łu po­chło­nię­ci byli swo­imi za­ję­cia­mi: dwie star­sze ko­bie­ty drze­ma­ły bez­tro­sko, trze­cia, młod­sza od nich, po­grą­ży­ła się w lek­tu­rze książ­ki, młody chło­pak w słu­chaw­kach roz­wią­zy­wał krzy­żów­kę, a oj­ciec z małą có­recz­ką ba­wi­li się w „łapki”.

Ko­bie­ta wpa­try­wa­ła się w swoje no­tat­ki, po czym otwo­rzy­ła notes na ostat­niej stro­nie, gdzie wy­pi­sa­ne były ko­lej­no nazwy: Ba­gien­nik ze Słoń­ska, Czart ze Stu­dzien­na, Baba Jaga z Ko­ni­ny, Smok Wa­wel­ski, Ba­zy­li­szek z War­sza­wy. Poza dwoma ostat­ni­mi, wszyst­kie były od­zna­czo­ne krzy­ży­kiem. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek, za dwa­dzie­ścia minut po­win­na być w War­sza­wie, aby roz­po­cząć ko­lej­ny po­ścig. Za­sta­na­wia­ła się chwi­lę, stu­ka­jąc pal­cem w notes, po czym przy­tknę­ła dłu­go­pis do kart­ki i skre­śli­ła Smoka Wa­wel­skie­go.

 

Ar­nold Ho­fbau­er był za­do­wo­lo­ny z ne­go­cja­cji z Po­la­ka­mi. Ci głup­cy od­da­li skarb za wizy i kilka sa­mo­lo­tów, nawet nie przy­pusz­cza­li, co trzy­ma­ją w rę­kach. Przy­gła­dził zna­czek bia­łej gwiaz­dy z żół­ty­mi kon­tu­ra­mi, przy­szy­ty na mun­du­rze, po­pra­wił czap­kę i przyj­rzał się raz jesz­cze smo­ko­wi sie­dzą­ce­mu w kącie oszklo­nej pan­cer­ny­mi szy­ba­mi celi. Stwór przy­brał swoją ludz­ką po­stać, a był teraz, z wy­jąt­kiem pier­si owi­nię­tej ban­da­żem, zu­peł­nie nagi, opie­rał plecy o ścia­nę i wpa­try­wał się w sufit mar­twym wzro­kiem. Jego śnia­da cera dziw­nie nie pa­so­wa­ła do ja­sno­sza­rych wło­sów.

Za małe skrzy­dła w sto­sun­ku do masy, po­my­ślał Ho­fbau­er, zdol­ność zia­nia ogniem i nad­na­tu­ral­na siła, któ­rej mię­śnie nie by­ły­by w sta­nie wy­two­rzyć, umie­jęt­ność zmia­ny formy fi­zycz­nej. To musi być nowy ro­dzaj ener­gii. A jeśli uda się ją wy­ko­rzy­stać, to…

Z roz­my­ślań wy­rwał go żoł­nierz, mel­du­ją­cy o za­koń­cze­niu przy­go­to­wań do trans­por­tu. Ho­fbau­er od­pra­wił go i uśmiech­nął się pod nosem, od­cho­dząc ko­ry­ta­rzem z za­ło­żo­ny­mi za ple­ca­mi rę­ko­ma. Smok po­zo­sta­wał w bez­ru­chu, tylko jego oczy wo­dzi­ły teraz za od­da­la­ją­cym się żoł­nie­rzem.

 

***

 

Spo­dzie­wa­łem się, że nie po­ży­ję długo, a będąc o krok od śmier­ci, do tego mając dużo czasu na prze­my­śle­nia, ana­li­zu­je się cały swój ży­cio­wy do­ro­bek. Roz­my­śla­łem, czy można było unik­nąć tak mar­ne­go epi­lo­gu, może pod­ją­łem ja­kieś złe de­cy­zje? Żal mi było umie­rać, mimo tego, że żyłem już od tak dawna, oglą­da­łem na­ro­dzi­ny i upad­ki mo­nar­chów, państw, ko­ali­cji, byłem świad­kiem po­stę­pu tech­no­lo­gicz­ne­go, roz­bu­do­wy miast i pierw­szych kro­ków w pod­bo­ju Ukła­du Sło­necz­ne­go. Niby tak wiele, a chcia­ło­by się dużo wię­cej. Swoją eg­zy­sten­cję po­świę­ci­łem zu­peł­nie nie­istot­nym, w skali świa­ta, spra­wom, dla zu­peł­nie nie­istot­nej osoby, która po­ja­wi­ła się przy mnie do­słow­nie na oka­mgnie­nie.

Czy jest sens w po­świę­ce­niu życia dla jed­nej osoby? A czy dla ty­się­cy bądź mi­lio­nów? Czy w ogóle jest coś, za co warto umrzeć? Może trze­ba być ego­istą, czer­pać z życia tylko przy­jem­ność? Czy, w ob­li­czu kresu ist­nie­nia, sta­no­wi to ja­ką­kol­wiek róż­ni­cę?

Nie znam od­po­wie­dzi, ale wiem jedno: gdy­bym miał prze­żyć wszyst­ko jesz­cze raz, aku­rat w przy­pad­ku We­ro­ni­ki po­stą­pił­bym tak samo. A w ob­li­czu śmier­ci, takie prze­ko­na­nie, to i tak już chyba dużo. Praw­da?

Koniec

Komentarze

I ro­mans pa­ra­nor­mal­ny się tra­fił…

Po lek­tu­rze mam mie­sza­ne uczu­cia. Hi­sto­ryj­ka może nie­no­wa, ale faj­nie opo­wie­dzia­na. Po­czą­tek z po­lo­wa­niem na­pi­sa­ny tak, że aż mnie za­kłu­ło z za­zdro­ści. Za to potem in­fo­dump o Za­kap­tu­rzo­nych sku­tecz­nie wy­trą­cił mnie z de­lek­to­wa­nia się lek­tu­rą. I tak dalej – coś do­brze, coś źle…

Smocz­ki też są:

– “w po­da­niach Kra­ko­wian” – zdaje mi się, że “kra­ko­wian” małą, bo to miesz­kań­cy mia­sta; ale są i kon­tro­wer­sje co do tego za­pi­su;

– “wy­róż­nia­li się azja­ci” – tu na pewno – Azja­ci;

– “nie spo­sób je zna­leźć” – ich zna­leźć;

– “nie­spra­wie­dli­wie do­świad­cza mnie los i tonąc we fru­stra­cji, nie po­tra­fiąc dać jej uj­ścia” – tego to nie ro­zu­miem;

– “nie mu­sia­łem spać już pod gołym nie­bem” – nie mu­sia­łem już spać…;

– “zimno prze­ni­ka­ło lekką kurt­kę jak pa­pier” – zimno jak pa­pier?;

– “Piały puch” – biały;

– “Cień spi­ko­wał” – za­pi­ko­wał.

 

Po głę­bo­kim za­sta­no­wie­niu – w sumie na plus, ale mo­gło­by być znacz­nie le­piej!

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

Prze­czy­ta­łam opo­wia­da­nie.

 

Uwagi:

 

Nie przy­po­mi­nał ni­cze­go, zna­ne­go ludz­kim uszom.

szcze­gól­nie wy­róż­nia­li się azja­ci ← Sta­ruch już o tym na­pi­sał

po pierw­sze nie spo­sób je zna­leźć ← o tym też

nie ska­la­na ← nie­ska­la­na

za­gro­ził(+,) za­kre­śla­jąc nożem zyg­za­ki w po­wie­trzu.

Piały puch ← wia­do­mo

– Od­cho­dzisz? – pPod­nio­sła wzrok, a jej oczy za­szkli­ły się łzami.

– I ona wy­szła(+,) panie wła­dzo, ← wo­ła­cze/wtrą­ce­nia od­dzie­la­my prze­cin­ka­mi

– A czego wy jesz­cze chce­cie!? – wy­krzy­cza­ła(+.) – Córka mi znik­nę­ła

– Co? – Sta­ru­szek, nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, sta­ru­szek kon­ty­nu­ował:. – No, ale

pier­si owi­nię­tej ban­da­żem, zu­peł­nie nagi ← dwie spa­cje

– Dawać chajs, gnoje! ← hajs 

Zmie­niasz czas nar­ra­cji na te­raź­niej­szy, gdy opi­su­jesz smo­czą magię. Nie je­stem pewna, czy to uspra­wie­dli­wio­ne.

Masz nie­rzad­ko dziw­ne kon­struk­cje zdań, w do­dat­ku są zbyt dłu­gie. Spójrz tutaj: Je­dy­ny­mi umie­ją­cy­mi pod­po­rząd­ko­wać sobie ten nie­zwy­kły ży­wioł są tak zwani Piew­cy, któ­rzy czy­nią to za po­mo­cą spe­cjal­nych for­muł. To je­dy­ne stwo­rze­nia, mo­gą­ce uwol­nić nas spod ter­ro­ru za­kon­ni­ków, ale, po pierw­sze nie spo­sób je zna­leźć, po­zo­sta­ją gdzieś na obrze­żach zna­ne­go nam świa­ta, przy­by­wa­jąc tu raz na ty­siąc­le­cia, po dru­gie nie da się stwier­dzić czy rze­czy­wi­ście ze­chcą nam pomóc, a po trze­cie i ostat­nie bra­ku­je pew­no­ści, że w ogóle ist­nie­ją, mamy je­dy­nie mgli­ste po­szla­ki za­war­te w Świę­tych Księ­gach.

 

Po pierw­szym maja opo­wia­da­nie po­win­no być wy­zby­te błę­dów rzu­ca­ją­cych się w oczy, ta­kich jak li­te­rów­ki, po­tknię­cia w dia­lo­gach, źle za­sto­so­wa­ne duże/małe li­te­ry. Nie masz ich dużo jak na 37K zna­ków, ale jed­nak masz. Gdy­byś wrzu­cił tekst kilka dni wcze­śniej, spo­koj­nie byś to sobie po­pra­wił przed “za­mknię­ciem urny”, a teraz jest za późno. Muszę się za­sta­no­wić nad kwa­li­fi­ka­cją.

"Po opa­no­wa­niu warsz­ta­tu na­le­ży go wy­rzu­cić przez okno". Vita i Vir­gi­nia

Ci głup­cy od­da­li skarb za wizy i kilka sa­mo­lo­tów, nawet nie przy­pusz­cza­li[+,] co trzy­ma­ją w rę­kach.

Fajne opo­wia­da­nie. 

Po­do­ba mi się po­mysł na Smoka Wa­wel­skie­go i wplą­ta­nie go w ja­kieś spra­wy z prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści, ład­nie to jest po­łą­czo­ne, ład­nie opo­wie­dzia­ne.

Czy­ta­łam z przy­jem­no­ścią :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ku­ję Wam za prze­czy­ta­nie i ko­men­ta­rze.

Naz, mam na­dzie­ję, że oka­żesz się wspa­nia­ło­myśl­na, cho­ciaż przyj­mę każdy wyrok z po­ko­rą.

Co do czasu nar­ra­cji, to zmia­na jest po­dyk­to­wa­na tym, że hi­sto­ria nadal się toczy, smok nie umarł i gdzieś jest, a walka istot ma­gicz­nych o swoje miej­sce na świe­cie wciąż trwa. Miała to być wła­śnie wy­raź­na su­ge­stia, że smok nie zgi­nął :). 

Nie mój typ opo­wia­da­nia – nie­ste­ty od po­ło­wy za­czą­łem ska­no­wać. Ale po­czą­tek z po­lo­wa­niem był na­wet-na­wet, a i póź­niej nie­któ­re frag­men­ty przy­pa­dły mi do gustu bar­dziej niż ca­łość.

Tak więc po pro­stu nie mój kon­cert fa­jer­wer­ków.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Jak dla mnie – zbyt wiele sztam­py. Widzę w ro­man­so­wej te­ma­ty­ce, wy­bo­rze chyba naj­bar­dziej zna­nej pol­skiej le­gen­dy, bo­ha­te­rach, re­flek­sjach rodem z Co­el­ho…

Fa­bu­ła miała nikłe szan­se, żeby mnie wcią­gnąć, więc jej się nie udało.

Pro­ta­go­ni­sta jaki jest, każdy sły­szał. Dziew­czy­na… Bo­ha­ter twier­dzi, że nad wyraz in­te­li­gent­na, ale ja tego nie widzę. Na­wi­ja bez prze­rwy o pier­do­łach, za­cho­dzi w nie­chcia­ną ciążę w wieku nader nie­od­po­wied­nim…

Le­gen­da jest, gło­śna, wy­raź­na i ogni­sta.

Na­pi­sa­ne cał­kiem przy­zwo­icie, tylko gdzieś tam mi prze­cin­ków bra­ko­wa­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

No­Whe­re­Man, Fin­kla, dzię­ki za prze­czy­ta­nie, szko­da tylko, że opo­wia­da­nie nie przy­pa­dło do gustu :).

Zsu­mo­waw­szy za i prze­ciw, szala o mi­li­metr prze­wa­ży­ła na twoją ko­rzyść i do­pusz­cze­nie cię do gło­so­wa­nia ;)

 

Coś jesz­cze:

Wy­cen­truj gwiazd­ki.

za­krzyk­nął ktoś, drżą­cym gło­sem.

– No i nie wiem – uUśmiech­nę­ła się bez­rad­nie i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Tyle, że prze­mia­na była

po­sła­łem go z po­wro­tem na zie­mię, cel­nym kop­nię­ciem w twarz.

– Co? – Sta­ru­szek, nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, kon­ty­nu­ował. ← za­po­mnia­łeś o dwu­krop­ku za­miast krop­ki po “kon­ty­nu­ował”.

"Po opa­no­wa­niu warsz­ta­tu na­le­ży go wy­rzu­cić przez okno". Vita i Vir­gi­nia

Dzię­ki Ci, dobra ko­bie­to smiley.

Wiedź­miń­ski złoty smok nam się tra­fił na Wa­we­lu ;) Po­mysł na­praw­dę nie­zły i bar­dzo przy­jem­nie się czy­ta­ło Twoje opo­wia­dan­ko. Coś tam cza­sem za­zgrzy­ta­ło, ale to ja­kieś drob­ne niu­an­se.

 lekki strój przy­po­mi­nał tro­chę ubiór ninja rodem z fil­mów, w dłoni dzier­ży­ła coś w ro­dza­ju ka­ta­ny, ale o szer­szym i dłuż­szym ostrzu, teraz zwi­sa­ją­cej swo­bod­nie wzdłuż uda.

​Tym skró­tem po­wie­dzia­łeś jak wy­glą­da­ła po­stać (no jak ninja po pro­stu) ale to chyba tro­chę nie tak ;)

Ge­ne­ral­nie jak u Hitch­coc­ka, naj­pierw mamy smoka a potem roz­wi­ja się in­try­ga. Swoją drogą cie­ka­we by­ło­by jak smok wa­wel­ski prze­żył tyle wie­ków jeśli nie dał się na­brać na dra­tew­ko­wą owiecz­kę ;), co robił, kim był, gdzie się ukry­wał, że do­pie­ro współ­cze­sna na­sto­lat­ka spro­wo­ko­wa­ła go do sta­wie­nia czoła prze­ciw­ni­kom. Z za­koń­cze­nia wy­ni­ka że dalej nie za­mkną­łeś jego le­gen­dar­nej hi­sto­rii. No i w jakim ka­na­le sie­dzi ba­zy­li­szek jak War­sza­wa była prak­tycz­nie zrów­na­na z zie­mią ;)

Po­mysł in­te­re­su­ją­cy, wy­ko­na­nie nie naj­gor­sze skoro nawet Naz Cię prze­pu­ści­ła, czy­ta­ło się przy­jem­nie, a po­wy­żej to tylko takie moje dy­wa­ga­cje ;)

Pa­ra­nor­mal­ny ro­mans wie­ko­we­go smoka z nie­let­nią, która za­cho­dzi w ciążę nie wia­do­mo z kim. Tro­chę zgrzyt­nę­łam zę­ba­mi. Po­mysł sztam­po­wy, ale może być. Za­bra­kło mi np. dla­cze­go smok wró­cił do Kra­ko­wa? I gdzie był wcze­śniej? We­ro­ni­ka też nie spra­wia­ła wra­że­nia spe­cjal­nie by­strej, chyba, że od­zy­wał się tutaj za­ko­cha­ny smok.

Spo­sób w jaki za­pre­zen­to­wa­łeś tę hi­sto­rię nie przy­padł mi do gustu, ale po­mysł sam w sobie cie­ka­wy. Nie mam też nic prze­ciw­ko ro­man­so­wi jako ta­kie­mu, ale… od­po­wiedź w pierw­szym zda­niu. W tek­ście prze­wi­nę­ło się, że on do niej jak do córki. Jed­nak nie dziw się ta­kie­mu od­bio­ro­wi – młoda dziew­czy­na lata do do­ro­słe­go fa­ce­ta.

En­de­rek, faj­nie, że Ci się spodo­ba­ło, bar­dzo mnie to cie­szy :).

De­ir­driu, pewne rze­czy mu­sia­ły zo­stać nie­wy­ja­śnio­ne, żeby smok był nieco enig­ma­tycz­ny, a poza tym, to pew­nie nie­zbyt faj­nie czy­ta­ło­by się ko­lej­ne stro­ny smo­czej hi­sto­rii, która nijak ma się do fa­bu­ły opo­wia­da­nia. Stąd też te nie­do­po­wie­dze­nia. Co do ro­man­su, cóż, w za­my­śle to re­la­cja oj­ciec-cór­ka, ale skoro mo­ty­wa­cje jed­nej ze stron nie zo­sta­ły do­kład­nie opi­sa­ne, tedy pole do in­ter­pre­ta­cji po­zo­sta­je ;).

Spodo­bał mi się po­mysł na przy­po­mnie­nie smoka i uka­za­nie go w cza­sach współ­cze­snych, a także opi­sa­nie jego przy­jaź­ni z We­ro­ni­ką. Nie­źle w to wplo­tłeś magię, scenę walki z mnisz­ką, a potem także z woj­skiem. Za­smu­ci­ło nie­we­so­łe za­koń­cze­nie.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia.

 

Nagle stara sosna ru­nę­ła mię­dzy inne drze­wa, z ża­ło­snym ję­kiem pę­ka­ją­ce­go drew­na. Za brą­zo­wy­mi pnia­mi męż­czy­zna do­strzegł ruch. Ol­brzy­mie skrzy­dła roz­ło­ży­ły się po­mię­dzy drze­wa­mi i ude­rzy­ły mocno. –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

uzy­skać po­tę­gę nie­osią­gal­ną dla resz­ty świa­ta. Nie wiem co chcą osią­gnąć… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

To stwo­rze­nia, mo­gą­ce uwol­nić nas spod ter­ro­ru za­kon­ni­ków, ale nie spo­sób ich zna­leźć… –> Pi­szesz o stwo­rze­niach, a te są ro­dza­ju ni­ja­kie­go, więc: …ale nie spo­sób je zna­leźć

 

Ruch na bul­wa­rze jakby zrzedł… –> Nie wy­da­je mi się, aby ruch mógł być rzad­ki lub gęsty.

Pro­po­nu­ję: Tłum na bul­wa­rze jakby się prze­rze­dził

 

do dzie­cia­ków pod­szedł wy­chu­dły męż­czy­zna z rzad­kim owło­sie­niem i po­kry­tą prysz­cza­mi twa­rzą. –> Czy męż­czy­zna był nagi i dla­te­go było widać jego owło­sie­nie?

 

drob­na pięt­na­sto, może szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na… –> …drob­na pięt­na­sto- może szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na

 

Ale cenę za to pła­ci­łem so­wi­tą, bo przy­cho­dzi­ła do mnie nie­mal co­dzien­nie. –> Ale cenę za to pła­ci­łem wy­so­ką

Sprawdź zna­cze­nie słowa so­wi­ty.

 

„W grun­cie rze­czy, to wie o tym tylko Bóg, ale warto roz­my­ślać o ta­kich kwe­stiach, bo może dzię­ki temu zro­zu­mie­my co jest na­praw­dę ważne dla nas.” –> Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

Drogą prze­jeż­dża­ły setki aut, nie­rzad­ko sto­ją­cych w dłu­gich kor­kach… –> Prze­jeż­dża­ły, sto­jąc w kor­kach???

 

za­opa­trzy­łem się w prasę, która za­pew­nia­ła mi za­ję­cie na czas wolny… –> …za­opa­trzy­łem się w prasę, która za­pew­nia­ła mi za­ję­cie w wol­nym cza­sie

 

– Cześć – po­wie­dzia­ła i okla­pła tuż obok mnie. –> – Cześć – po­wie­dzia­ła i klap­nę­ła tuż obok mnie.

Sprawdź zna­cze­nie słowa oklap­nąć.

 

Numer 14, czyli adres We­ro­ni­ki. –> Ra­czej: Numer czter­na­ście, czyli miesz­ka­nie We­ro­ni­ki.

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie.

 

z ra­mion zwi­sał jej ciem­no­nie­bie­ski far­tuch w kwia­ty. –> Czy ona miała far­tuch na ra­mio­nach?

Może: …ubra­na była w ciem­no­nie­bie­ski far­tuch w kwia­ty.

 

Na­prze­ciw niej stała dwój­ka funk­cjo­na­riu­szy… –> Skoro, jak wy­ni­ka z dal­szej tre­ści, byli to męż­czyź­ni, winno być: Na­prze­ciw niej stało dwóch funk­cjo­na­riu­szy

 

W wielu oknach bloku wciąż świe­ci­ły świa­tła… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: W wielu oknach bloku wciąż ja­śnia­ły świa­tła

 

Gdzieś na górze grała mu­zy­ka. –> Mu­zy­ka nie gra. Grają mu­zy­cy na in­stru­men­tach.

Pro­po­nu­ję: Gdzieś na górze roz­brzmie­wa­ła mu­zy­ka.

 

ru­szy­łem chod­ni­kiem oświe­tla­nym bla­dym świa­tłem la­tar­ni… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: …ru­szy­łem chod­ni­kiem roz­ja­śnio­nym bla­dym świa­tłem la­tar­ni

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­praw­ki na­nie­sio­ne, dzię­ki za wy­tknię­cie błę­dów.

Cie­szę się, że do­ce­ni­łaś po­mysł.

A ja się cie­sze, że uzna­łeś uwagi za przy­dat­ne. 

Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Moje dwa gro­sze:

Sam po­mysł na smoka wa­wel­skie­go jest fajny, ale te oj­cow­skie uczu­cia są zbyt słabo za­ry­so­wa­ne, może to też kwe­stia tego, że We­ro­ni­ka nie po­ry­wa.

 

In­fo­dump na po­cząt­ku jest chyba zbęd­ny, po­trzeb­ne in­for­ma­cje mógł­byś łatwo wpleść w nar­ra­cję, a nie­po­trze­be są – nie­po­trzeb­ne. Nie bu­du­ją świa­ta.

 

Naj­wy­raź­niej wła­śnie taki mój wi­ze­ru­nek utkwił w po­da­niach kra­ko­wian.

po­zo­stał?

 

Nie­wy­so­ki, ubra­ny w bluzę i szare dresy, z twa­rzą skry­tą pod kap­tu­rem.

ile tych dre­sów?

 

– Muszę odejść z domu – mó­wi­ła dalej. – Matka nie da rady utrzy­mać mnie z dziec­kiem i mo­je­go brata, nawet teraz się nam nie prze­le­wa. Nie wiem tylko gdzie się po­dzie­ję.

 

no to tro­chę za bar­dzo po­je­cha­łeś, ła­twiej pła­cić jeden czynsz niż dwa, a matka też chyba nie z tych co by ją wy­rzu­ca­ły – szcze­gól­nie, że zdo­ła­ła zmu­sić po­li­cję do szu­ka­nia dziew­czy­ny już parę go­dzin po jej znik­nię­ciu (?)

I would pre­fer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Wy­bra­nietz, każde uwagi chęt­nie przyj­mu­ję, więc cie­szę się, że do­rzu­ci­łaś swoje.

W przy­pad­ku pierw­szej po­praw­ki, nie bar­dzo ro­zu­miem, czemu nie może być “utkwił” (nie jest to za­czep­ka, po pro­stu chcę wie­dzieć ;))

Od­no­sząc się do ostat­niej, to, o ile do­brze zro­zu­mia­łem, my­ślisz, że We­ro­ni­ka chce żyć za pie­nią­dze matki, tylko w innym miej­scu. Otóż ona ma za­miar uciec, aby od­cią­żyć ro­dzi­nę, nie mó­wiąc nic matce.

Jeśli coś źle zro­zu­mia­łem, to mnie po­praw :). 

utkwie­nie mi po pro­stu nie brzmi – jakby kon­kret­ny Kra­kus zo­ba­czył smoka, to mógł­by mu utkwić w pa­mię­ci, ale z po­da­nia­mi mi się jakoś nie łączy

 

nie, nie tak – je­że­li już po wpad­ce chce być od­po­wie­dzial­na i iść do pracy (bez ma­tu­ry i bez za­wo­du? blado to widzę) to jakby do­rzu­ci­ła się do do­mo­we­go bu­dże­tu to by le­piej na tym wy­szła. uciecz­ka jest bez sensu, szcze­gól­nie, że matka się o nią trosz­czy – chyba że We­ro­ni­ka po pro­stu spa­ni­ko­wa­ła.

I would pre­fer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

W moim opo­wia­da­niu We­ro­ni­ka nie na­le­ży do osób prze­sad­nie in­te­li­gent­nych, w związ­ku z czym jej de­cy­zje nie muszą wcale być roz­sąd­ne. Jej na­sto­let­ni umysł wy­my­ślił, że uciecz­ka z domu to naj­lep­sze roz­wią­za­nie, a że jest upar­ta, to nie po­słu­cha­ła smoka, który kazał jej sie­dzieć na tyłku i na niego cze­kać. Ob­ra­żo­na na sie­bie i cały świat ucie­ka, "bo tak". Tak wła­śnie to widzę.

Mę­czy­łem to opo­wia­da­nie nie­mi­ło­sier­nie, ale do­trwa­łem osta­tecz­nie do końca. Dużo sztam­py, fa­bu­ła, cho­ciaż miała po­ten­cjał, kom­plet­nie nie wcią­gnę­ła. Samo wy­ko­na­nie zgrzy­ta co jakiś czas, co też nie uła­twia lek­tu­ry.

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich ży­łach po­ma­rań­czo­wy sok!

Przyj­mu­ję kry­ty­kę, soku. Szko­da, że nie spodo­ba­ło Ci się opo­wia­da­nie, ale cie­szy, że, mimo wszyst­ko, do­brną­łeś do końca.

Wy­sia­dłem na Rynku Głów­nym

a z czego on wy­siadł na tym rynku?

Po­do­bał mi się po­czą­tek oraz za­koń­cze­nie. Śro­dek mniej, bo ro­mans do mnie nie prze­mó­wił – nie­zu­peł­nie to Twoja wina, bo ja mam wy­jąt­ko­wo wy­so­kie wy­ma­ga­nia, jeśli cho­dzi o wątki ro­man­tycz­ne. Lubię, gdy emo­cje można "po­czuć", w pe­wien spo­sób współ­do­świad­czyć, a nie tylko wie­rzyć nar­ra­to­ro­wi na słowo – a to jest coś, co tak na­praw­dę nie­wie­lu au­to­rów po­tra­fi. 

Ale po­do­ba mi się po­mysł, po­do­ba mi się uno­wo­cze­śnie­nie smoka, nawet prze­bły­sku­ją­ce tu i ów­dzie próby "unau­ko­wie­nia" całej spra­wy. Wy­ko­na­nie też cał­kiem cał­kiem, zwłasz­cza że czy­ta­łem tekst po wpro­wa­dze­niu po­pra­wek. 

Ge­ne­ral­nie – nie za­chwy­cam się, ale z lek­tu­ry je­stem za­do­wo­lo­ny.

Po­zdra­wiam! 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Za­wsze miło zo­ba­czyć przy­chyl­ny ko­men­tarz. Dzię­ki, thar­go­ne!

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne mo­men­ta­mi go­rzej, a mo­men­ta­mi le­piej. Scena po­lo­wa­nia dobra, ale już z wa­ga­ro­wi­cza­mi sztucz­na i nie­uda­na. Twoje próby fi­lo­zo­fii nie prze­ko­na­ły mnie zu­peł­nie. Zra­zi­łeś mnie już zda­niem w przed­mo­wie, które nie robi naj­mniej­sze­go wra­że­nia.

Hi­sto­ria ani ory­gi­nal­na, ani po­ry­wa­ją­ca. Nie dłuży się, co jest plu­sem. Ale nie prze­ko­nu­je. Za­koń­cze­nie mnie nie wzru­szy­ło.

Wy­kre­owa­ne re­alia nie są ni­czym nowym, a wpro­wa­dzasz in­for­ma­cje o nich w spo­sób nie­zgrab­ny – w pierw­szym lep­szym miej­scu jako prze­my­śle­nia bo­ha­te­ra.

Z kon­kur­so­wych opo­wia­dań to od­kła­dam na dolną półkę :( Po­zdra­wiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Dzię­ki, Pietr­ku (chyba tak się od­mie­nia), za prze­czy­ta­nie. Szko­da, że ci się nie spodo­ba­ło, ale biorę to na klatę ;).

Nowa Fantastyka