- Opowiadanie: maciekzolnowski - Z babcią na stację

Z babcią na stację

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Z babcią na stację

W skwarne dni wakacyjne jeździłem z babcią i ciocią Jadzią pociągiem na zakupy. W wielkim mieście babcia kupowała mi lody, lizaki i watę cukrową, której smak, ledwie wyczuwalny, pojemniejszy od tego, co zawierało się w wyrazie „słodycz”, wybrzmiewał na końcu osobliwością aeryjną, cienką melodią i materializował się w delikatność, aksamitność, lepkość i miękkość. Miasto tak naprawdę nie było wielkie, ale czy aby na pewno można ufać pamięci dzieciaka? A rodzinna wieś – to już zupełny grajdoł, stąd może i ów kontrast-abis, w ramach którego jawił się cały ogrom miejscowości ościennych, gminnych i powiatowych, które z babcią odwiedzałem.

Wybywaliśmy z domu i wędrowaliśmy całe pół godziny na dworzec kolejowy, dostojny, ceglany, ze strupieszałym spadzistym dachem, a ciocia wychodziła nam naprzeciw.

Najpierw pojawiała się ta lekko lazurowa uliczka, która tonęła w wybujałej do granic możliwości zieleni, gdzie czuło się przestrzeń jak nigdzie indziej. Tu w dni upalne maltretowały człowieka wścibskie spojrzenia oka-słońca. Były to tereny zalewowe od święta, grzeszące nazbyt bliskim położeniem względem Osobłogi, rodzajem zdradzieckiego zbratania, spoufalenia się z rzeką w czasie i przestrzeni. Toteż przypuszczano, iż wśród zwykłych tubylców znakomitą większość stanowili przedstawiciele prastarego rodu wodników oraz syren. I że wszystkie te istoty zapisały się owego szczególnego dnia do jakiegoś bractwa słonecznego, czczącego swojego bożka, spijającego całą słodycz dnia miododajnego, nakładającego swym członkom złote maski kultu bakchicznego i pozdrawiającego się grymasem zmrużonych oczu, wywalonych na wierzch języków, podciągniętej górnej wargi.

Powoli mijaliśmy ulicę Ogrodową – płaskie, gliniane klepisko pełne widmowych ruin i niezbyt zadbanych domków – mając po lewej stronie niebosiężny komin manufakturowy z bocianim matecznikiem na wyniosłym czubie, gdzie czuło się słowiańskość, jak nigdzie indziej, gnieżdżącą się od wiosny do babiego lata z całym dobrodziejstwem inwentarza, abociem było to właśnie rozklekotane błogosławieństwo tego sioła: liczne, nienażarte, krotochwilne. Tutaj ekstrahowała się jak gdyby cała polskość w substancjalną kolebkę. I nie dość na tym, że się ziszczała. Ta perć Maciejowa, to gniazdo utkane było z wyschniętych źdźbeł krzewinek i trawy, która poprzetykana została mniszkiem lekarskim o szyi żyrafiej, łepetynie przyobleczonej w najgorszą tandetę lipca i sierpnia i z tymi charakterystycznymi żółtymi kapeluszami: lechickimi becikami, łużyckimi chustkami, ślężańskimi czepkami. Zaprawdę wątpliwą się zdaje kwestia żółci opisanej, bo i czemuż by nie mogły być te feeryczne mlecze, na poły zmyślone, na poły realne, bieli i czerwieni pomieszaniem? Pamięć to dziwnie krucha materia i doprawdy trudno jej ufać.

Koło południa zauważyło się mrówki tańczące mrówczy swój taniec godowy, a także winniczki śniące radosne sny winniczków w falujących pieleszach pokrzyw, w atomach kojącego cienia, w nanometrycznych dywanach połyskującego śluzu, skupionego w snopki, kropki, strużki, bobki. I to właśnie owady i mięczaki stały się kwintesencją mojego dzieciństwa w skali mikro, w skali jubilerskich detali. Pamiętam, jak dziadek zabierał mnie niekiedy na leśne wypady, podczas których zrywał dla królików dzięcielinę, a ja poszukiwałem rogatych stworzonek z piernikową muszlą na grzbiecie. Wołałem wtedy: „ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi”.

Tymczasem szliśmy z babcią klepiskiem, niestrudzeni, pokorni, cierpliwi jak woda, co gna ku morzom i oceanom i kruszy kamienie; szliśmy tam, gdzie w pobliżu poniemieckiego tunelu – surowego, zimnego i zastygłego jakby w tym swoim sosie polodowcowym – droga nagle skręcała w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, zmieniała przynależność partyjną i opcję polityczną, stając się gliniastym bohomazem, żółtoszarym szlaczkiem na chlorofilowym tle, polną ścieżyną pełną białych i czerwonych punkcików-kwiatostanów, tu i ówdzie pozarastaną do niemożebności, ginącą w nadopiekuńczych objęciach bodiaków, w tuszach opasłych łopianów, w głuchych krzykach poskromionych pejczem upału pokrzyw.

Snuła się ta złota wić z powabem wzdłuż majaczącego abrysu starego nasypu niczym ślady mistrza szkoły flamandzkiej pozostawione na płutnie. A gdyby ktoś nie wiedział, dokąd wiedzie owa zapomniana bocznica tęczy, ta żyła rozżagwionego El Dorado, to mógłby śmiało zgadywać, że kończy się gdzieś na modrych rajskich sadzawkach racławickich niebios.

Dalej i coraz dalej przeprawialiśmy się z matką mojej matki ku kaskadom kolejarskich przestrzeni, wąskich poniemieckich landów, cudzoziemskich wysp-ramp, sunęliśmy ku mirażom kardamonowych szyn-tras, cynamonowych bocznic, miodowych alejek, jaśminowych fontann, polnych wytrysków i ogrodowych wodogrzmotów.

W pewnej chwili krzyżowała się ścieżka migiem z asfaltówką i przechodziła w skrót, w trakcyję, którą nigdy wcześniej nie dane mi było wędrować. I stąd może pozostał w mym pacholęcym czerepie czarowny urok tego, co nieznane, niezbadane i nienazwane, buzujące w alembiku nigdy nietkniętego eliksiru magicznego. Podobno wielu przechodniów, bezimiennych niczym psy włóczykijów, zostało rozjechanych tu właśnie przez wielgachne parowe monstra, nieznające ludzkiej ani boskiej litości, ni żadnych innych uczuć.

My tymczasem, wzrokiem po wszystkich stronach świata wodząc jak po wszystkich czterech strunach skrzypiec, oślepieni i utrudzeni, przechodziliśmy pod wiaduktem na drugą stronę torów, zwiększając tym samym ambitus naszej eksploracji. Ach, te intrygujące wiadukty racławickie, kawał historii Racławii. Niczym gigantyczne rzutniki, za dnia dawały cień, a w nocy ukazywały majaki poległych podczas wojny esesmanów: lucyferycznych okrutników, ludzi-zwierząt, ludzi-nieludzi.

Ad hoc skręcaliśmy w bok, niczym dziarski od nawału przypływów i odpływów surfista, i przełamywaliśmy rozczapierzony wierzch krasnego stoku, na którym mościł się w całej swej okazałości przejazd, tak po chłopsku, wygodnie i rozłożyście i z tymi charakterystycznymi barami rogatek, ze ślepiami sygnalizatorów świetlnych, których czerwoności zawsze tak bardzo się obawiałem.

I już niemalże dobijaliśmy z babcią do dworca, już niemalże kołataliśmy do jego wrót w imię staroitalskiego Janusa – boga przemian, początku i końca. Jeszcze do wyminięcia mieliśmy po prawej jakiś zdziczały zupełnie, ogłupiały sad poniemiecki, z mięsistymi czereśniami pełnymi soku pod przejrzałą skórką, z opalonymi jak Murzynki wisienkami, których aromat przekraczał możliwości poznawcze człowieka, z wciąż nie całkiem dojrzałymi owocami agrestu, pełnymi gracji i muzycznego rozedrgania, niczym początkujące balerinki, nieukształtowane i nieforemne. Z kolei lewicą należało lekko musnąć (by wyminąć) racławickie rubieże Północy, pełne nieopisanego uroku tak bardzo dla rubieży właściwego. Zaliczało się po drodze ogródki działkowe, tak jak się zalicza najprzedniejszą perfumerię – ogródki zamknięte we własnym światku, zapadłe w ogrodową ciszę tej boskiej godziny pod przytłaczającym ciężarem zielnej zupy.

Po zejściu z nasypu zdegradowana do niecki droga, jak nurek powietrza, nabierała utraconego swego decorum, by ostatecznie osiągnąć awansem najbardziej reprezentacyjny pułap i stać się na powrót pełnoprawnym punktem widokowym. Był to w każdym razie dumny jak psi champion racławicki kres, jego podniebna Ultima Thule, gdzie znajdowała się zagubiona stacyjka, do której wiodła aleja lipowa, wyłożona kostnymi puzzlami, połyskująca w żarze jak gdyby nigdy nie chcącego się skończyć popołudnia. A każda jedna taka kostka jarzyła się innym kolorem i bezustannie zmieniała swe oblicze, jakby sama znajdowała się na trójwymiarowej pocztówce ze stereogramem albo współtworzyła wspaniały, najwspanialszy opus tęczy.

W pobliżu – wiedziałem – znajdowały się pordzewiałe siatki i murki ceglane, co urzekały samą tylko energią kształtu cegły, czerwone i jajeczne od słonecznych balsamów, przyozdobione w mięsiste, lubieżnie się śliniące ozory chwastów – seksoholików, erotomanów, wyrzutków społecznych, dewiantów. Pół biedy, jeśli chuć tych zboczeńców rodziła się z nagości gruntu okalającego murek i go pożerała w sensie urodzaju, bujności, wielkości; gorzej jeśli owa frywolność wyrastała czy wręcz wytryskiwała wprost z samego jądra rozbuchanej od waru ceglanej pustyni. Chwasty pleniły się przeto wzdłuż i wszerz w miejscach, w których plenić i wyrajać się nie powinny.

Sporadycznie można było zauważyć pocącą się i rzadką, wręcz mokrą od czarnych swych potów smołę, która wyglądała na wściekłą i była, była wściekła, wściekła i zła.

I tak po tych wszystkich kolorowych, białych od żaru minutach docieraliśmy z seniorką naszego rodu na perony, gdzie już czekała na nas nasza krewniaczka. Ale ona nie żyje. Nie żyje ani ona, ani jej siostra, a moja babcia. To, co mi pozostało – to migotliwe wspomnienia z lat minionych, ulotne wrażenia tak płochliwe, jak motyle, jak płochliwe mogą być tylko najskrytsze myśli i marzenia, które – nim się na dobre ujawnią – uciekają w podświadomość i nie chcą się dać pochwycić. Na szczęście zachowałem tych parę nieudolnie skreślonych słów w mym dzienniczku.

Koniec

Komentarze

Maćku, przeczytałam historię, którą już czytałam, tym razem napisana znacznie staranniej, ale chyba  jeszcze bardziej poetycko.

Czy wspomnienia chłopca na pewno przetrwały w tak bardzo niecodziennej formie? Czy chłopiec nie zapamiętał raczej, że było bardzo ciepło/ gorąco, że kwitły żółte mlecze, że pleniło się mnóstwo chwastów, że w ogródkach rosło wiele kolorowych kwiatów, że szedł drogą i mijał domki, że przyszedł na stację, gdzie stał parowóz, że czekała go podróż pociągiem…

Czy aby to, o czym opowiadasz, to jeszcze wspomnienia chłopca, czy już raczej Twoja obecna chęć przywołania fragmentu dzieciństwa, przedstawiona w formie nad wyraz rozpoetyzowanej, wykorzystującej Twoją artystyczną, nieokiełznaną wyobraźnię.

 

co za­wie­ra­ło się w wy­ra­zie „sło­dycz”, wy­brzmie­wał na końcu cien­ką me­lo­dią aeryj­ną i zisz­czał w wy­ra­zach –> Powtórzenie.

 

po­skro­mio­nych pej­czem upału po­krzyw (Urti­ca dio­ica). –> W tekście wymieniasz wiele roślin, ale żadnej nie opatrzyłeś łacińską nazwą; dlaczego więc wyróżniasz pokrzywę?

 

I jęła się piąć ta złota dro­ga-wić z po­wa­bem wy­so­ko, hen w górę… – Masło maślane. Czy droga mogła się piąć wy­so­ko, hen w dół?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Twa pomoc, Droga Reg., jest nieoceniona! I chwała Ci za nią. Chwała, chwała, chwała! Jeśli kiedyś NF przyzna Ci medal za zasługi, to ja chciałbym być przy jego wręczaniu, tudzież wręczyć Ci go osobiście. Mówię poważnie! :)

“Czy aby to, o czym opowiadasz, to jeszcze wspomnienia chłopca, czy już raczej Twoja obecna chęć przywołania fragmentu dzieciństwa”? – To jest bardzo ważna sprawa, uważam. Dokładnie to samo pytanie zadaję sobie czytając Schultza. Wydaje mi się, że raczej to drugie wchodzi tutaj w grę, a mianowicie: chęć ponownego przeżywania dzieciństwa uruchamia wyobraźnię, natomiast wspomnienia są jedynie paszą… pożywką dla tejże wyobraźni. 

“I jęła się piąć ta złota droga-wić z powabem”. – A może lepiej napisać to zdanie o tak: “I jęła się snuć ta droga” (celem uniknięcia rzeczonego “masła maślanego”), jak myślisz?

Zgodnie z Twym zaleceniem, dotyczącym m.in. terminologii botanicznej, pokrzyw, ale nie tylko, pozbyłem się wszystkich nazw łacińskich (takich jak np. Arcus caelestis). 

“Maćku, przeczytałam historię, którą już czytałam”. – A tak, z tą różnicą, że ci nasi bohaterowie gdzieś tam doszli. Szli, szli… no i trafili na dworzec. W końcu! ;) 

Maćku, bardzo dziękuję za uznanie, ale na samą myśl, że miałoby mi być coś wręczane… Ech! Uwierz, że w zupełności wystarcza mi świadomość, że czasem mogę się do czegoś przydać. ;)

 

“I jęła się piąć ta złota dro­ga-wić z po­wa­bem”. – A może le­piej na­pi­sać to zda­nie o tak: “I jęła się snuć ta droga” (celem unik­nię­cia rze­czo­ne­go “masła ma­śla­ne­go”), jak my­ślisz?

Ano, myślę, że snucie się drogi będzie chyba lepsze, zważywszy także na to, że w dalszej części zdania piszesz: …wzdłuż ma­ja­czą­ce­go abry­su sta­re­go na­sy­pu ko­le­jo­we­go

 

A tak, z tą róż­ni­cą, że ci nasi bo­ha­te­ro­wie gdzieś tam do­szli. Szli, szli… no i tra­fi­li na dwo­rzec. W końcu! ;) 

Tyle że zdaje mi się, iż po drodze coś się stało z ciocią. Rozpoczynasz zdaniem: W skwar­ne dni wa­ka­cyj­ne jeź­dzi­łem wraz z bab­cią oraz jej sio­strą, cio­cią Ja­dzią, po­cią­giem na za­ku­py. – a trzy zdania dalej: Wy­cho­dzi­li­śmy z domu i wę­dro­wa­li­śmy całe pół go­dzi­ny na dwo­rzec ko­le­jo­wy, do­stoj­ny, ce­gla­ny, ze stru­pie­sza­łym, spa­dzi­stym i efek­tow­nym da­chem, a cio­cia wy­cho­dzi­ła nam na­prze­ciw.

Zastanawiam się, skąd ciocia Jadzia wychodziła? Czy nie pokonywała opisanej drogi razem z siostrą i jej wnukiem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“Tyle że zdaje mi się, iż po drodze coś się stało z ciocią”. – A tak, napiszę o niej już w części, dotyczącej dworca, samych wydarzeń na stacji. Cieszę się, że jesteś czujna, i że nie uszło to Twojej uwadze. A póki co, to chyba sobie zrobię malutką przerwę od prozy poetyckiej, odpocznę, odsapnę i powrócę z tekstem, jakby to ładnie powiedzieć, kolejarskim, a zarazem sentymentalnym. No i w końcu drabbelki też czekają (nie tylko ta nieszczęsna ciocia)! :)  

W takim razie, Maćku, życzę Ci owocnej twórczości, niezależnie od tego, w jaki gatunek literacki zechcesz oblec swoje pomysły. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki!

Tak sobie myślę… dobrze, że babcia się gdzieś nie zawieruszyła po drodze. Wspomnienia o babci bez babci wyglądałyby raczej mizernie. ;)

 

Od chwili wyjścia z domu, aż do dotarcia na dworzec, obecność babci była dla mnie oczywista – babcie się nie zawieruszają. To raczej zdolność, którą mogą szczycić się wnuczęta. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No tak, prawda! ;)

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm… spisek jakiś wyczuwam, bo to pióro wytarte już trochę od drapania po podbródku. :)

Przeczytałem tę wersję i stwierdzam, że ogromnie przyjemnie było się z babcią ponownie przespacerować na dworzec. 

Tak, Reg ma rację, ta wersja jeszcze bardziej poetycka… i magiczna… i klimatyczna… Mimo, że wiedziałem, jak się wszystko potoczy, przeczytałam z przyjemnością :)

“Stwierdzam, że ogromnie przyjemnie było się z babcią ponownie przespacerować”. – Cholernie mi miło! Nawet nie wiesz, Blackburn, jak bardzo się z tym tekstem zmagałem, jak bardzo mnie on sobą zmęczył (już sama świadomość tego, że mam go napisać). 

 

Cieszę się ogromnie, Katia, bo Widzisz… mogę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… Robię ostatnio research na temat Schulza, jego sposobów kreowania świata jak gdyby na nowo, metod nazywania tego, czego nazwać niepodobna (stosowanie metafor, przybliżanie znaczeń w zdaniach wielokrotnie złożonych, barokowych). Przy okazji przypominam sobie swoje dzieciństwo i je ponownie przeżywam. Bardzo fajna sprawa!

 

Mam nadzieję, że – w pogoni za próbą oddania atmosfery Racławic (lat 80-tych) ze wszystkimi możliwymi szczegółami – nie pogrążyłem tekstu (oraz siebie) nadmierną ilością opisów detalicznych, egzemplarycznych, atomowych, drobiazgowych itd.  

Zdecydowanie nie pogrążyłeś :) I muszę przyznać, że z Schulzem… to nawet Ci się udaje :)

Bajeczne. Zwłaszcza po tym konkursie o legendach, którym już jestem trochę zmęczony.

Nie czytałem poprzedniej wersji, ta jest dla mnie pierwsza. I muszę przyznać, że niezwykle przyjemnie czytało się tak kunsztowny i przemawiający do wyobraźni opis. Jak widać, fascynacja Schulzem niektórym wychodzi na dobre! I ponawiam pytanie (być może retoryczne, bo chyba nie wymagam teraz odpowiedzi) – dałbyś radę w ten sposób z prawdziwym, pełnowymiarowym opowiadaniem, takim z fabułą, dialogami i tak dalej? Bo jeśli tak, to u hu hu… 

Znakomicie się czytało! 

Choć z całą pewnością na mój tak pozytywny odbiór tekstu duży wpływ ma fakt, iż wychowałem sie w latach osiemdziesiątych, w niewielkiej, podwrocławskiej wsi z małą stacyjką, na linii Wrocław – Międzylesie. Więc doskonale wiem o czym piszesz :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Wielkie dzięki, cieszę się i zwyczajnie nie wiem, co mam napisać.

Katia, wszystko ładnie, pięknie, tylko trzeba uważać z tym Schulzem, ażeby jakiegoś plagiatu nie popełnić. ;)

Agroeling, a ja się właśnie zabieram za czytanie jednego z Twoich snów. Wbrew temu, co napisała Reg., akurat mnie oniryzmy na tym forum interesują bardzo. 

Thargone, zaintrygowała mnie nazwa miejscowości, w której się wychowywałeś. A trasa Wrocław – Międzylesie jest jak marzenie i najpiękniejszy sen jednocześnie. Odwiedziłem Twe strony w zeszłym roku, jadąc pociągiem do Bystrzycy Kłodzkiej. Starałem się wtedy o pracę w PTTK “Jagodna”. Może kiedyś o tym napiszę… ?

 

Węgry, jakieś dwadzieścia parę kilometrów od Wrocławia,niemal dokładnie w połowie drogi między Wrocławiem, a Strzelinem. Wystarczająco daleko od miasta, by było zupełnie wiejsko, a wystarczająco blisko, by można było skwarnym popłudniem pojechać pociągiem na lody :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, naprawdę pozazdrościć! :))

Nowa Fantastyka