Bar „Pani Kowalska” leżał w samym centrum Ursynowa, najbardziej szemranej warszawskiej dzielnicy. Niczym piracki port w morzu kiepskich hologramów reklamowych, słabego graffiti i sypiących się bloków z wielkiej płyty. Nie był to przybytek witający każdego spragnionego wędrowca z otwartymi ramionami. Same zaparkowane na zewnątrz motocykle, urale z emblematami „Nocnych wilków”, junaki w barwach „Iskry” a nawet garść stareńkich harley-dawidsonów należących do „Banditos” wystarczały, by nie pętał się tu korporacyjny ludek z centrum. Wewnątrz, w atmosferze szarej od papierosowego dymu, w oparach najróżniejszych alkoholi, pośród stołów znaczonych śladami różnorakich niekoniecznie legalnych używek, bywała elita specjalistów pierwszej wody. Hakerzy, piszący dedykowane wirusy, co konkurentowi sfajczą dek i pół mózgu na dokładkę. Wolni strzelcy, wyrzuceni z chorągwi lisowczyków, batalionów rangersów, czy pułków specnazu, świadczący usługi w szeroko pojętej kreatywnej ochronie. Handlarze oferujący wszelakie towary, dziwki oferujące szeroką gamę wdzięków i wirusów. Słowem „Pani Kowalska” była rajem dla wszystkich lubiących szybki nieopodatkowany zarobek.
Nie zaglądałem tutaj za często, ponieważ jestem zwolennikiem teorii, iż ideały należy serwować sobie w niewielkich porcjach, by nie spowszedniały. Dziś sprowadziły mnie tu interesy. Roch nagrał spotkanie z nowym klientem. Siedziałem z nim w rogu, sączyłem piwo i czekałem. Projektor na środku stolika, przełączył się z fazy wyświetlania wazonika z kwiatami na reklamy.
– Widzisz Janku, mam wścibskiego sąsiada. Nie daje mi spokoju. Jego drony nawet teraz latają mi nad głową. Dzwonię na policję, ale zanim oni przyjadą… – Jegomość wyglądający jak przykładny ojciec rodziny rozmawiał z kolegą przy grillu.
– Mówisz o tym latadle? – Jego przyjaciel wskazał ręką wiszącego jakieś pięćdziesiąt metrów nad nimi wiatrakowca.
– Właśnie.
– To się da załatwić od ręki. – Janek wyciągnął pistolet i strzelił. Dron nagle zaczął opadać.
– Jak to zrobiłeś?
– Użyłem mini Peruna tysiąc, samonaprowadzających się pocisków kalibru dziewięć milimetrów, z kondensatorowymi głowicami rażącymi cel napięciem sześciu tysięcy woltów. Pasują do popularnych pistoletów i trwale likwidują wszelkie cele sterowane elektronicznie, są przy tym bezpieczne dla ludzi. – Na dole zamigotał adres strony producenta.
Może by coś takiego sobie kupić? – Moje rozważania przerwał Roch.
– Jest! – rzucił nagle.
– Który to?
– Ten niski z dwoma gorylami obstawy.
Przyglądałem się mu z ciekawością. Facet miał góra półtora metra wzrostu, za to szerokości w barach mógłby mu pozazdrościć muzealny piec kaflowy. Poza wzrostem wyróżniała go długa sięgająca niemal do podłogi broda, zapleciona w dwa warkocze oraz nos, w zasadzie czerwony kulfon o rozmiarach sporego kartofla. Ubrany był jak na bal przebierańców w brązową skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami. Jego ochrona, dwa ponad dwumetrowe kingkongi o tępych, pozbawionych wyrazu twarzach, wystrojona była nietypowo. Nikt normalny w epoce egzoszkietetów nie naszywa tytanowych płytek na kevlarovą tkaninę.
Roch skinął, by sprowadzić ich do naszego stolika. Gość przydreptał po chwili.
– Hadhod Khazad. – Przywitał się krótko.
– Zbyszko Danbog. – Podałem mu rękę.
– Wiecie, co się dzieje ostatnio w stolicy? – Nie powiem zaskoczył mnie tym pytaniem.
– Ulicę stąd zawalił się kolejny blok z wielkiej płyty. Akcja ratunkowa trwa – rzuciłem szybko.
– Nie mówię o Warszawie, tylko o stolicy Konfederacji.
– Znaczy się Brześciu nad Bugiem?
– Dokładnie.
– Media trąbią, że jakiś seryjniak tam grasuje. – Przypomniał sobie Roch.
– Chciałbym was wynająć, byście go zlikwidowali.
– Da się zrobić.
– Mam życzenie specjalne. Chcę byście mi przynieśli jego głowę.
– Na jakiej tacy mamy ją dostarczyć? – spytałem z uśmiechem.
– Już was lubię – Hadhod wyszczerzył się radośnie – Nie musi być na tacy, bylebyście mi ją przynieśli.
– Zostaje kwestia wynagrodzenia. – Roch był zawsze pragmatyczny.
– Co powiecie na to?
Khazad dał znak ochroniarzowi. Ogrowaty otworzył tytanową walizkę i naszym oczom ukazał się magnetofon Unitra MK 250, oraz sześć kaset Shazzy. Szybko przeglądem tytuły: „Sex Appeal”, „Baiao Bongo”, „Egipskie noce”, „Noc Róży”, „Tak blisko nieba”, „Historia pewnej miłości”. Na rynku kolekcjonerskim taki zestaw to równowartość nowego hinduskiego Roys Rollce'a.
– Autentyki? – pytam starając się nie okazywać emocji.
– Mam certyfikat, wystawiony przez rzeczoznawcę. – Na stole ląduje dokument. – Magnetofon też działa – rzuca mimochodem Hadhod.
– Bierzemy. – Roch niepotrzebnie się spieszy.
– Za tydzień przyniesiecie mi głowę…
– Naprzeciwko tego baru, w tamtym lasku. – Nie ufam gościowi na tyle, by pozwolić mu na ustalanie miejsca odbioru.
– Dobrze – mówi wolno jakby coś kombinował.
Brześć nad Bugiem, oficjalna stolica Konfederacji Dwunastu Narodów, podobno wybrana, by nie promować żadnego z miast stołecznych państw członkowskich. Wersja oficjalna niemal nikogo nie przekonuje. Nieoficjalnie mówi się, że jej twórców Bóg opuścił, gdy podejmowali tę decyzję. Miasto wygląda trochę jakby zbudowało je dziecko. Centrum stanowi pamiętająca jeszcze cara twierdza. Zaadaptowano ją na gmach parlamentu. Dokoła niej po obu stronach Buga powstały pałace ze stali szkła i marmuru, gdzie na co dzień urzędują ambasadorowie państw członkowskich. Nie przypominają one typowych biurowców, a raczej magnackie siedziby otoczone ogrodami. Zabudowa stricte miejska znajduje się jeszcze dalej od centrum. Pas wieżowców, takich mających góra po dwadzieścia pięter otacza całe miasto niby palisada. To tam są hotele, urzędy, biura firm, bary, apartamentowce. Dowcip polega na tym, że zaraz za nimi są po prostu las, pola i wioski. No cóż, Konfederacja jest związkiem dość luźnym, dlatego też i tak większość decyzji zapada w stolicach państw członkowskich. Brześć nie obrósł więc dzielnicami zamieszkanymi przez biurokratów. Firmy zaś, choć posiadanie w nim oficjalnej centrali traktują jako prestiżowy obowiązek, nie przeniosły tam centrów decyzyjnych. Dzięki czemu panuje tu senna prowincjonalna atmosfera.
Zmontowałem niezły zespół, ale choć jesteśmy tu od trzech dni, nie możemy złapać śladu. Rozpuściłem wici, ale bez większych sukcesów. Siedzę więc nad Bugiem przetrząsając w sieci doniesienia prasowe. W zasadzie to czekam, aż mi na siatkówkowym holohudzie przeleci reklama.
– W twojej sypialni wieje nudą? – Pyta ponętna brunetka w czarnym koronkowym gorsecie. Chcesz odrobiny dreszczyku?
– Przydałoby się – odpowiada jej zgodnie para w średnim wieku.
– Wlad Hotel oferuje wam wampiryczne sypialnie. – W tle widać lochy, kraty, marmurowe ołtarze, kielichy z płynem przypominającym krew. – Istnieje też możliwość wypożyczenia strojów oraz androidów w charakterze personelu pomocniczego.
– Zbyszko, nie śpij. – Jagna dosiada się do mnie.
– Masz coś?
– Lokalne gliny nie ustaliły za dużo. Seryjniak to młoda dziewczyna, ochrzczona roboczo jako „Wampirzyca”. Być może jest po kuracji genetycznej albo serii operacji plastycznych. – Na siatkówkowym holohudzie wyświetla mi się niewyraźne zdjęcie smukłej blondynki.
– Nie ma nic lepszej jakości?
– Nawet jeśli, to nie mają tego gliny, tylko Tolkien Genetik spółka zoo.
– Nic mi ta nazwa nie mówi.
– To ekskluzywna niszowa firma robiąca w medycynie estetycznej. Specjalizuje się w genetycznym modyfikowaniu swoich klientów i upodobnianiu ich do elfów, krasnoludów i niziołków.
– Czyli jak komuś lekko odbije, to oni mu zrobią spiczaste uczy albo włochate stopy.
– Dokładnie.
– A oni mają mieć lepsze fotki, bo…
– Pierwsza ofiara to ich lokalny przedstawiciel handlowy. Zaszlachtowała go w ich biurze.
– A pozostałe ofiary?
– W większości to najemnicy, tacy jak my.
– Odwaliło jakiejś klientce i teraz usiłują posprzątać – stwierdzam krótko.
– Skąd taki wniosek?
– Wygląd naszego zleceniodawcy plus profil ofiar. – Podniosłem głowę, patrząc na rzekę.
– Anka idzie.
Druga moja specjalistka od zbierania informacji, zbliżała się do nas w towarzystwie jakiegoś Azjaty. Wyglądał on jak biznesmen w typowym korporacyjnym garniturze.
– Cześć. Chcę wam przedstawić pana Takishido Mamoru.
– Witamy – Wstałem z Jagną by stosownie ukłonić się o trzydzieści pięć stopni oznaczających serdeczność i wdzięczność.
– Dzień dobry – Japończyk mówił podejrzanie dobrą polszczyzną i choć odwzajemnił ukłon, to o jedyne dwadzieścia dwa stopnie.
– Piękna mamy pogodę – Kontynuowałem grzecznościowe formułki, nieco zaskoczony brakiem ogłady mojego rozmówcy.
– Rzeczywiście, choć na wieczór prognozują deszcz.
– Deszczowe noce skłaniają do czytania haiku.
– No, fakt, nocą można se poczytać. – Na siatkówkowym holohudzie pojawiła się prośba o zatwierdzenie kierunkowego transferu danych.
– Po deszczowej nocy najpiękniejsze jest wschodzące słońce. – Akceptuję pobieranie, choć Takishido coraz mniej mi się podoba.
– Jeśli się wstanie tak wcześnie. – Transfer zaledwie kilkunastu gigabajtów już się zakończył. – No to na razie.
– Nie zatrzymujemy. – Skłoniliśmy się znów zgodnie z protokołem.
Japończyk, zupełnie zwyczajnie podał nam rękę i oddalił się z Anką. Jagna wyszeptała mi do ucha.
– Co ci przekazał?
– Skąd wiesz? – odparłem również szeptem.
– Gadaliście jak ostatni nudziarze.
– Musimy zebrać ekipę, jest problem.
Takishido przesłał mi wiadomość, iż Tolkien Genetik S-ka z o. o. nie tylko przerabiała wygląd swoich klientów na elfy, niziołki czy krasnoludy. Najbogatszym dostarczała też zmodyfikowane dziewczyny do towarzystwa. Wedle niego porywała je wprost z ulicy, podkręcała genetycznie, hipnotycznie blokowała wspomnienia, wprowadzając nowe w elfich klimatach, zaś cały proces miał być kontrolowany z poziomu deku. „Wampirzyca” to nieudany egzemplarz, który wymknął się spod kontroli. Jest gotów zapłacić za niego więcej niż Khazan o ile zgarniemy ją żywą.
– Jaki ma w tym interes? – spytał Iwan, spec od wybuchów.
– Twierdzi, iż pracuje dla Nippon Geisha Android Factory, jeśli ujawni prawdę o Tolkien Genetik, bogaci klienci znów będą zamawiać ich seksroboty – wyjaśniła Anka.
– Można mu zaufać? – Iwan ugniatał w rękach kulkę semteksu.
– Nie – stwierdziłem krótko.
– Dlaczego?
– Nie podobał mi się?
– Uważasz, że on… – Jagna spojrzała na mnie znacząco.
– Jedynie podszywa się pod prawdziwego Takishido.
– Co robimy?
– Wykorzystamy jego info, złapiemy ją żywą, zdobywamy kolekcję kaset, a potem się zobaczy.
– Wiesz gdzie jej szukać?
– Mam pomysł.
Deszcz siąpił od kilku godzin, zamieniając noc w płynny atrament. Choć byliśmy w centrum Brześcia, ciemności były iście egipskie. Żeby nie płoszyć dziewczyny miałem na sobie elfią charakteryzację, która kiepsko zniosła kontakt z wodą. Spiczaste uszy z jakiejś pianki namokły i oklapły, peruka z długimi włosami uparcie odprowadzała wodę za kołnierz przemoczonej kurtki. Próbowałem ignorować wszechogarniającą wilgoć, niestety sprzęt nie chciał podzielić mojego stoicyzmu w stosunku do warunków. Noktowizor definitywnie padł, a dek najwidoczniej poczuł się obrażony kontaktem z mokrą elfią fryzurą i złośliwie resetował się co jakiś czas.
– Zbyszko, zwijamy się zanim jakiś strażnik z rumuńskiej ambasady nas znajdzie. – Zatrzeszczała mi w uchu słuchawka.
– Czekamy jeszcze pół godziny – wydałem rozkaz.
– Skąd ci przyszło do głowy, że ona tu będzie?
– Altana w ich ogrodzie jest najbardziej tolkienowsko-elfim obiektem w całym Brześciu. Na dodatek ogród ambasady sąsiaduje z pseudogotyckim Wlad Hotel.
– Ktoś się zbliża, chyba ona ? – zameldował Iwan.
– Możesz potwierdzić rozpoznanie?
– Noktowizor mi śnieży. Nie dam rady.
– Trudno, ruszam.
Nawet nie starałem się, iść cicho. Odpaliłem stymulator adrenalinowy. Czas jakby odrobinkę zwolnił a noc pojaśniała. Elfia kurtka z teatralnej wypożyczalni przestała ciążyć. Słuch wyostrzył się tak, iż słyszałem upadek każdej z kropli deszczu oraz odległy pomruk nadciągającej burzy.
– Kim jesteś? – Spytała dziewczyna w altanie, wyciskając wodę z warkocza.
– Espane aep Caomhan z rodu Srebrnych Wież, pokolenia białych okrętów – odrzekłem dumnie.
– Jesteś debilem, wszystko pokręciłeś – stwierdziła krótko, rzucając się na mnie ze sztyletem.
Była diablo szybka, a mój unik spóźniony. Na szczęście pod kurtką miałem lekki pancerz i egzoszkielet. Ostrze zazgrzytało po tytanie. Podciąłem ją w półobrocie. Przetoczyła się i zerwała na równe nogi. Strzeliłem w nią z miotacza pajęczyny. Wykonała półobrót unikając sieci i zaatakowała powtórnie. Tym razem zdążyłem zejść z linii ciosu i nawet złapałem ją za rękę. Niestety wyślizgnęła się. Nadbiegający Roch strzelił z elektroszokera. To nie był najlepszy pomysł. Mokre ustrojstwo rozprowadziło wyładowanie po obudowie i zdrowo go kropnęło. Iwan rzucił w nią bolas. „Wampirzyca” złapała za jedną z kul, zakręciła piruet i odrzuciła całość. Nagle stanęła, wzniosła ręce i zawołała.
– Pani Północy wzywam cię.
– Ta wiedźma rzuca piorunami! – Iwan, krzyczał uciekając.
– To hologramy, ona wykorzystuje sieć reklamową do ogłupiania naszych deków – Jagna chrypiała w słuchawce.
Faktycznie, nie widziałem żadnych błyskawic. Dek mi akurat strzelił focha i się resetował. „Wampirzyca” machała rękami, jakby czymś we mnie miotała. Wolałem nie czekać aż zobaczę to co Iwan. Strzeliłem do niej środkiem usypiającym, z pneumatycznego pistoletu. Dziewczyna zwolniła, ale choć powinna spać, to nadal była na chodzie. Cofała się w stronę altany coś mamrocząc. Nagle, w pobliski Wlad Hotel, naprawdę uderzył piorun. Dek ostatecznie mi wysiadł podobnie jak łączność i zasilanie egzoszkieletu, ale „Wampirzyca” wreszcie padła na ziemię. Teraz trzeba było już tylko ją zabrać i zwinąć się stąd zanim Rumuni przyjdą sprawdzić co się stało.
Rumowisko naprzeciwko „Pani Kowalskiej” porastał prawdziwy las. Blok z wielkiej płyty, który tu kiedyś stał, rozpadł się w jeszcze w czasie, kiedy Unia umierała a Konfederacja raczkowała. Spięcia w błędnym kole poszkodowani, deweloper, ekofundacje zablokowały jakiekolwiek prace. Nikt już nie pamięta, czy poszło o nietoperze w piwnicach, czy o żuczki, a może ptaszki z pobliskiego Lasu Kabackiego. W każdym razie latka płynęły i poza sądowymi bataliami nic się nie działo. Jedynie władze dzielnicy odpaliły hologram, by rumowisko nie szpeciło widoku, i tak zostało. Potem, metodę na hologram rozciągnięto na wszelkie tego typu ursynowskie katastrofy budowlane i tylko drzewa ignorujące cały ten bałagan rosły sobie spokojnie. Gdzieś słyszałem, że te ruiny mają być wpisane na listę dziedzictwa UNESCO jako przykład miejskiego lasu. Czekałem z Rochem w na wpół zrujnowanym pokoju. W kącie pod drzewem była dziura prowadząca do piwnicy.
– Witamy naszego ulubionego klienta – rzucił Roch na widok Khazada i jego dwóch goryli.
– Macie głowę? – Khazad z miejsca przeszedł do rzeczy.
– Mamy wszystko.
– Wszystko?
– Głowę i całą resztę. Traktuj to jako gratis ode mnie. – Wskazałem kształt owinięty dywanem. – Jak tam nasze wynagrodzenie?
– Trzymajcie. – Rzucił Rochowi walizkę i pospiesznie zaczął rozwijać rulon. – Żyje?
– Miała być głowa, jest głowa. Proponowałem tacę, nie chciałeś.
– Tak jest nawet lepiej – mruknął, skanując leżącą dziewczynę.
– Grunt, to zadowolony klient – rzuciłem z uśmiechem.
– Zadowolony będę za chwilę – powiedział cicho Hadhod.
Z drona na dek spływały informacje, iż przed „Panią Kowalską” zatrzymały się furgonetki, z których wysiadło kilkunastu ogrowatych ochroniarzy Khazana oraz jakiś facet w garniturze. Jednocześnie z ziemi poderwała się „Wampirzyca”.
– Tak trudno dziś o dobrych klientów – rzekłem, z szaleńczym uśmiechem.
– To nic osobistego. Po prostu przez was test obiektu ce cztery ka dziewięć wypadł negatywnie, muszę to skorygować.
– Jesteś chciwym, głupim, kurduplem.
– Ce cztery ka dziewięć, najpierw wykończ tego z walizką. – Wskazał na Rocha. – Pyskatego jedynie unieruchom. Osobiście wyrwę mu język, a potem wypruję flaki.
– Spadaj pokurczu! Na imię mam Milda!
„Wampirzyca” płynnym ruchem wbiła Hadhodowi nóż w pierś. Ogrowaci ochroniarze obrócili się w stronę dziewczyny wyrywając z kabur pistolety. Roch korzystając z zamieszania uciekł do piwnicy. Goryle błędnie zidentyfikowali zagrożenie. Strzeliłem do nich serią ze zmodyfikowanego RAK-a 2065. Pociski rozniosły im głowy. Spojrzałem na Khazada, jeszcze żył.
– Z programu jaki wgrałeś jej na dek, zdjęliśmy blokadę pamięci i parę innych ograniczeń.
– Zapłacisz za to. On mnie pomści i cię zabije – wyszeptał.
– Nie przejmuj się tym. – Załadowałem nowy magazynek. – To nic osobistego, klienci z korpo muszą traktować nas z szacunkiem, bez tego nie ma interesów. – Strzeliłem mu w głowę.
– Wiejmy zanim wpadnie tu reszta jego ochrony – rzekła Milda.
– Nie przyjdzie – Jagna pojawiła się w dziurze po drzwiach. – Jak parkowali pod „Panią Kowalską” potrącili junaka lokalnego szefa kilerów Iskry.
– Dajemy ją temu całemu Takishido? – Iwan zeskoczył z piętra.
– Niestety, to niemożliwe. Mamoru tak naprawdę nazywał się Adam Zaręba i był wice w Tolkien Genetik. Wysiadł z tamtymi ochroniarzami i w najlepszym razie kwalifikuje się na ostry dyżur – wyjaśniła Jagna.
– To po dał nam info?
– Prawdopodobnie chciał zostać szefem, w miejsce Khazada.
– A Hadhod po co nas wynajął?
– Chciał poszerzyć ofertę firmy o idealne zabójczynie. Prototyp testował na takich najemnikach jak my, w warunkach bojowych.
– A propos, co z naszym wynagrodzeniem?
Z piwnicy dobiegł odgłos eksplozji. Niestety w walizce oprócz kaset było kilka kostek C4. Rocha, magnetofonu i kolekcji kaset Shazzy nie dało się już uratować .