
– Kończyć śniadanie, zbierać dupy w troki! Tempo! – Günther Kluge zerknął na zegarek. – Za kwadrans wyruszamy, a trzeba jeszcze zęby wymyć. Niemcy zawsze świecą kulturą osobistą, zwłaszcza tutaj, na tym przedpolu Europy. Rolf nakarmiony?
Helmuth Vogel, przewodnik psa tropiącego i zwiadowca, potakująco pokiwał głową.
– Dostał dobrze wygotowaną koninę z kaszą, wszystko okraszone zestawem warzyw – stwierdził z uśmiechem. – Tak mu smakowało, że turlał michę przez pół godziny, wylizując resztki. Osiem godzin służby, trzeba zrobić dwie przerwy, żeby psisko odpoczęło.
Wyraźnie zaakcentował ostatnie zdanie. Helmuth kochał zwierzęta i często godzinami opowiadał o psikusach drugiego ulubieńca, kocura Fuchsa. Za zgodą dowództwa kompanii trzymał go w kwaterze mieszkalnej sekcji Günthera.
Rolf i Fuchs, nazwany tak od płomieniście rudej sierści, lubili się, bo od maleńkości wychowywali razem. Wilczur zajadle szczekał na swoich pobratymców, jeżył sierść i szczerzył kły, gdy jego towarzysz bezczelnie spacerował przed zwierzęcymi klatkami, znacząc obecność częstym sikaniem. Dawał znać, że stanie w obronie kociego przyjaciela.
Vogel był niewysoki i bardzo szczupły. Wyglądał młodzieńczo niczym niedorostek, wcale nie na swoje dwadzieścia cztery lata. Może z tego powodu przylgnęło do niego przezwisko „Wróbelek”. Nie obrażał się, chociaż twierdził, że lepsze byłoby określenie „Krogulec”.
Kluge przyznawał mu rację. W ciele Helmutha trudno byłoby znaleźć gram tłuszczu. Wszędzie skórę wypychały twarde jak stal muskuły. W plutonie szanowano Vogla – wyuczył już kilkanaście psów, doskonale się sprawujących i bardzo pomocnych w służbie. Ale nie to było najistotniejsze. Anielsko uśmiechający się blondynek penetrował podziemne tuneliki, podkładał ładunki wybuchowe, a potem je odpalał. Działał przy nikłym świetle latarki, żeby nie zdradzać swojej obecności, bo za każdym załomem mogła czaić się grupka Czerwonych Fanatyków, bez wahania oddających życie, żeby wysłać na tamten świat jednego z żołnierzy Zjednoczonej Europy. Równie sprawnie kierował robotami saperskimi, bez mrugnięcia okiem uruchamiając detonator, gdy przychodził rozkaz „Rozwalić emigrantów! Stanowią zagrożenie!”.
Zwiadowca niejednokrotnie opuszczał oddział, w niewielkiej grupie udając się na rekonesans terenów po drugiej stronie linii zapór.
Przynoszono ciągle te same wiadomości.
Liczne grupy ludzi, przeważnie kobiet i dzieci, koczowały w pośpiesznie wzniesionych, nędznych chałupinach. Było też sporo starszych mężczyzn. Wszyscy trwonili czas na bezczynnym oczekiwaniu. Pola uprawne zarastały zielskiem – nikt się nimi nie zajmował. Często śpiewano smętne pieśni. Równie często odprawiano jakiejś uroczystości, zapewne religijne nabożeństwa.
Nadal wśród uciekinierów kręcili się młodzi mężczyźni i dziewczyny, porządnie ubrani, wyglądający na sytych. Często przemawiali. Łatwo było ich rozpoznać – nosili ładne czapki, niekiedy baranie papachy.
Dobrze wiedziano, że są emisariuszami Czerwonych Fanatyków. I ze przygotowują kolejny szturm. Starsze kobiety i mężczyźni nierzadko odgrywali rolę „żywych torped”. Ciała tych nieszczęśników, już u schyłku życia, oblepiały ładunki wybuchowe. Poświęcali się, żeby zrobić wyłom w granicznych zasiekach i polach minowych.
– Nic się nie zmienia… – nieodmiennie konstatował potem hauptmann Brise, komendant oddziału. – Zdychają z głodu, zżerają ich choroby, więc mają jeden cel – przedostać się do Zjednoczonej Europy. Do naszego Eurolandu. Niekiedy im się to udaje… Czujność, chłopcy!
Nigdy nie zapominał przypomnieć czegoś, o czym i tak wiedzieli jego podkomendni.
– Tym wszarzom potem pracować już się nie chce. Zasiłki tak, kwatery i darmowe leczenie tak. Urządzenie całych dzielnic i wsi po swojemu tak. Ale robota dla dobra wielkiej Europy – już nie. Gdyby mogli, z rozkoszą poderżnęliby nam gardła.
Niebawem zwiadowca miał objąć stanowisko dowódcy plutonu rekonesansowego. Zamierzał pozostać w armii na stałe. Czekał tylko na egzamin z języka – musiał swobodnie porozumiewać się z mieszkańcami ziem po drugiej stronie granicy. Vogel twierdził, że mowa tuziemców robi wielkie wrażenie swoją poetyckością i wspaniałą, trudną do opanowania melodyką. Przyznawał, że ją polubił.
Teraz Helmuth nałożył sobie na pajdę razowca z podgardlanką sowitą porcję chrzanu. Przełknął kęs i chrząknął z zadowoleniem.
Reszta dziesięcioosobowej sekcji pośpiesznie pałaszowała śniadanie. Kantyna świeciła pustkami – pozostała część kompanii skończyła poranny posiłek.
Żołnierze drużyny Günthera wcale nie zaspali. To było niemożliwe. Ostry dźwięk trąbki sygnałowej, przenoszony przez głośniki, podrywał na nogi nawet największego śpiocha. Po prostu poruszali się wyjątkowo ospale i spożywali śniadanie bardzo wolno. W nocy świętowali drugą rocznicę przybycia na ten odludny odcinek. Sznaps i piwo lały się obficie, a wspominkom o tym, jak powstrzymywali napór uchodźców, o ich desperackich wysiłkach, żeby przedrzeć się na drugą stronę wysokich kłębów drutu kolczastego, nie było końca.
Dopiero teraz dochodzili do siebie. Pozostawał jeszcze do zjedzenia twarożek z cebulką i pyszny dżem ze świeżej dostawy.
– Rolfowi należy się medal. – Jürgen Kowalski, snajper, po długiej chwili milczenia nawiązał do wypowiedzi Helmutha. – Wykryliśmy tyle tych pieprzonych podkopów i podziemnych przejść… Saperzy je wysadzają, ale te insekty ciągle się pchają. Mają swoje miejsce do życia, ale nie, wyciągają ręce po darmowe.
Przerwał, żeby wybrać sobie słoik z konfiturą.
– Paręnaście lat temu załatwilibyśmy sprawę w okamgnieniu – kontynuował po chwili milczenia. – Niepotrzebnie złagodnieliśmy… Zobaczycie, że ta łaskawość kiedyś odbije się nam czkawką.
Ze smakiem oblizał łyżeczkę. Lubił słodkości na deser.
Kowalski pochodził z Bawarii, miał pięciu braci i był praktykującym katolikiem. Jego ojciec prowadził wielką farmę. W przesyłanych systematycznie infowieściach zdawał najstarszemu synowi dokładne relacje z jej stanu. Przypominał, że po zwolnieniu do rezerwy Jürgen przejmie jej prowadzenie.
Raz w tygodniu Jürgen żarliwie się modlił, prosząc Boga o opiekę nad sobą i towarzyszami broni. Nad pryczą powiesił obrazek z Matką Boską. Kiedyś poświęcił pół dnia na poszukiwanie komunijnego medalika. Zawieruszył się podczas pobytu w łaźni.
Tolerowano dziwne zachowanie Kowalskiego, bo świetnie strzelał i nigdy nie wahał się nacisnąć spustu. Wysyłał na tamten świat ludzi w czapkach, niezależnie od tego, czy byli to mężczyźni, kobiety, czy młode dziewczyny. Wśród Czerwonych Fanatyków wcale nie stanowiły rzadkiego zjawiska.
Günther ponownie sprawdził godzinę. Wstał.
– Koniec jedzenia! – zakomenderował. – Wymyć zęby i zbiórka na placu! Biegiem! Nie mam zamiaru zbierać opierdolu od hauptmanna!
Wszyscy żołnierze posłusznie wstali. Kowalski zdążył jeszcze raz oblizać łyżeczkę.
– Postępujemy zgodnie z rozkazami – dodał Kluge, poprawiając ułożenie bluzy maskującej na kamizelce kuloodpornej. Ciągle używano barwnika feldgrau, bo dobrze się sprawdzał. – Befehl zum Befehl… Wydadzą inne, to je wykonamy. Zbiórka na placu!
Rolf, uwiązany na zewnątrz budynku, szczeknął dwa razy. Dawał znać, że się nudzi.
– Wymarsz o czasie – z satysfakcją zauważył Günther. – Ordnung muss sein… To właśnie nasz niemiecki porządek walnie przyczynił się do stworzenia Zjednoczonej Europy. Pamiętajcie o tym!
***
Plac apelowy ział już pustką. Jeszcze kilkanaście minut temu zapełniały go szeregi żołnierzy Grenschutzu.
Kluge przez radiotelefon odbierał ostatnie dyspozycje.
– Wykonujemy to, co zwykle – zakomunikował. – Nic się nie dzieje, jednak obowiązuje czujność. Ci nieszczęśnicy są gotowi na wszystko i zrobią wszystko, żeby przejść na naszą stronę. Mogą wymyślić coś nowego… Kompania interwencyjna i śmigłowce gotowe do akcji. W razie potrzeby wesprą nas. Jeżeli kogoś złapiemy, odstawiamy do obozu przejściowego. Jedna z sekcji rezerwowych przejmie odcinek.
Szparko ruszyli. Rolf zawadiacko machał ogonem, jakby dawał znać, że to on jest najważniejszy. Pewnie cieszył się, że znowu pokaże, co potrafi jego nieomylny węch, wyczuwający ludzkie ciała pod ziemią.
Kluge czasami zastanawiał się, czy wilczur rzeczywiście nie stał się kluczowym członkiem drużyny. Parę miesięcy temu przestano desperacko szturmować zasieki. Serie z karabinów i parędziesiąt ofiar zrobiły swoje. Emigranci jednak nie ustawali w wysiłkach – teraz drążyli podkopy.
Już dochodzili do słupów potężnej linii zapór. Günther uważnie obejrzał teren, który emanował spokojem i ciszą, zakłócaną tylko śpiewem słowika, wysyłającego w czyste jak kryształ powietrze miłosne trele. Nic się nie zmieniło, zmniejszyły się tylko kępy brzózek, wycinanych na opał i szalunek tuneli, a rozległe połacie burzanów zawłaszczyły większą przestrzeń. Zdawało się, że ta wielka równina w rozświetlającym się promieniami wiosennego słońca poranku oddycha spokojem i ciszą.
Vogel pokiwał głową, jakby wtórował niewypowiedzianym myślom dowódcy.
– Da, wielikaja tiszina… Kładbiszenskaja… – stwierdził z nikłym półuśmiechem. – I olbrzymia przestrzeń, kończąca się dopiero nad wodami Pacyfiku. Zapuszczona, cuchnąca brudem i nędzą.
Kowalski poprawił ułożenie karabinu na ramieniu.
– Ojciec w rok stworzyłby tutaj wielkie gospodarstwo – stwierdził rzeczowym tonem. – Pszenica, rzepak, buraki cukrowe… Krowy na mleko i mięso. Najmłodszy brat miałby samodzielne dziedzictwo, a budowanie konglomeratu żywieniowego „Kowalski und Söhne” zostałoby zakończone… A ci zasrańcy mieliby zajęcie jako parobkowie.
Ręką wskazał rozległe skupisko bud z desek, odległych o kilkaset metrów. Z nielicznych kominów sączyły się wątłe pasemka dymu.
– Ale nie, ich ciężka praca nie pociąga – kontynuował. – Chcą mieć to, co my osiągnęliśmy, ale nie zamierzają się spocić. Nadal żyją swoją głupią ideologią. Niech żrą trawę i zdychają. Im szybciej, tym lepiej. Chryste Panie, taka ziemia leży odłogiem!
Z pogardą splunął na ziemię.
– Befehl zum Befehl. – Kluge wzruszył ramionami. – Nie byliśmy i nie jesteśmy rzeźnikami. Ale masz trochę racji. Koczują blisko, wykopanie podziemnego chodnika przy pracy zmianowej zajmuje niewiele czasu. W tym akurat są dobrzy… Parę salw z moździerzy – uważnie otaksował odległość do nieodległych, lichych sadyb – załatwiłoby sprawę. Widzisz, jednak trzeba być ludzkim. Nie zabijać bez potrzeby. Jako katolik powinieneś najlepiej o tym wiedzieć.
Z uśmiechem poprawił niedokładnie zapiętą klamrę wczoraj wymienionego pasa. Nie zdążył jeszcze jej dopasować.
***
W trzeciej godzinie patrolu Rolf odnalazł zamaskowany wylot podziemnego tunelu. Nikt nie zwróciłby uwagi na mocno rozrosły jałowiec, ale psi węch okazał się niezawodny.
Wilczur położył się obok krzaku i szczekał urywanie, sygnalizując, że wyszukał to, co tak interesowało jego przewodnika.
Sprawdzenie terenu poszło błyskawicznie.
– Czujnik saperski wskazuje, że nie zainstalowano ładunków wybuchowych. – Jeden z żołnierzy uważnie śledził linie, migające na ekraniku przenośnego urządzenia. Wszystkie układały się płasko. – Czysto!
Vogel kilkakrotnie przesunął mackę miernika geotermicznego tuż przy ziemi. Potem powtórzył czynność.
– Melduję, cztery obiekty. Dwa silniejsze wskazania wagi, dwa znacznie słabsze. Chyba dzieciaki.
– Albo niezbyt wyrośnięci, zapiekli w swojej nienawiści terroryści. – Günther otarł pot z czoła. Nagle się pojawił. – Odczyt nigdy nie jest dostatecznie dokładny.
Zadowolony Rolf znowu machał ogonem. Pozostali żołnierze celowali w gęstwę zielonych igieł.
Kluge też skierował tam lufę karabinu automatycznego.
– Podkop, szyb z drabiną – ciągnął z namysłem. – Mieli przygotowany ten krzak w jakimś kuble, osadzili u wylotu, starannie zamaskowali. Precyzyjna robota… Kowalski, wyrywaj przykrycie! W razie jakiejś niespodzianki, walimy długimi seriami! Przygotujcie granaty!
***
Wyszarpnięty krzew przekoziołkował w powietrzu. Sypała się ziemia, a drewniana donica głucho plasnęła o grunt.
Jednym rzutem oka Günther ocienił sytuację. Wolno opuścił broń.
Młodo wyglądająca kobieta z orlim nosem i układającymi się w ładne pukle ciemnymi włosami nie wyglądała na siepacza Czerwonych Fanatyków, tak samo jak wznosząca błagalnie dłonie starowinka i dwie dziewczynki, tulące się do spódnic obu kobiet. Jedna trzymała palec w ustach, druga wcisnęła sobie pod pachę szmacianą lalkę.
Ich ciemne czupryny też się kręciły.
Drabina wyglądała na pospiesznie sklecony przedmiot jednorazowego użytku. Obok niej leżał parciany worek.
Młoda Rosjanka zaczęła szybko mówić. Nieco podniosła głos, żeby być lepiej słyszana. Ciepły alt brzmiał przyjemnie dla ucha.
– Wróbelek, tłumacz! – rzucił Kluge. Przejęty dziwną sytuacją, zapomniał, że Vogel niezbyt lubi swoje przezwisko. – Dokładnie!
Coś w wyglądzie wylewającej z siebie potoki słów uciekinierki budziło jego niepokój. Coś bardzo charakterystycznego, rzucającego się w oczy, cechującego pewną grupę ludzi. Tak jak wszyscy, uczył się o tym w szkole na lekcjach historii i biologii. Także później, w wyższej uczelni politechnicznej, w której zgłębiał tajniki zawodu odlewnika, z naciskiem przypominano tezy teorii ludzkich gatunków. Nigdy jednak nie spotkał przedstawicieli tej rasy – to od dawna było niemożliwe.
A teraz w umyśle dowódcy sekcji narastało przekonanie, że do takiego spotkania nieoczekiwanie doszło.
***
– Nadia Konstantinowna Kirilenko, krawcowa i szwaczka. Umie obsługiwać maszyny. Pracowała w fabryce odzieżowej, ale ją wyrzucili.
Günther pośpieszne włączył dyktafon. Każda informacja od ludzi zza Wschodniego Wału miała istotne znaczenie. Stale o tym przypominano.
– Kobieta, wyglądająca na babuleńkę, to jej matka. Nadia twierdzi, że wcale nie jest taka stara, tylko sterana życiem i pracą. Ma na imię Salomea. Dzieciaki to pięcioletnie bliźniaczki, Judyta i Estera. Musiała uciekać z rodzinnego miasta, bo był tam bunt. Mąż szedł w grupie, atakującej miejscowy komitet i zginął.
Przez dłuższą chwilę Vogel słuchał relacji uciekinierki.
– Zaraz potem wywalono ją z roboty – kontynuował po paru minutach. – Nie czekała, co będzie dalej, bo spodziewała się, że postawią ją pod ścianą i rozstrzelają. Jej rodzina zebrała to, co mogła, i wywędrowała tutaj. Rozproszyli się po drodze. Straciła z nimi kontakt. Uważa, że u nas ona, matka i dzieci nareszcie będą dobrze żyć. Może pracować wszędzie, gdzie ją wyślemy.
Nagle na twarzy zwiadowcy wyraźnie odbiło się zdziwienie.
– Pochodzą z Krasnojarska – dodał. – Kawał drogi przewędrowały. Wszędzie u nich panuje ten sam bajzel. Czego innego można spodziewać się po ludzkich wyskrobkach?
Kluge skrzywił się. Wszyscy uciekinierzy opowiadali to samo, a potem natychmiast zmieniali zdanie. Budowali cerkwie, pili litrami czaj, śpiewali tylko dla nich zrozumiałe pieśni, tańczyli hopaka i karnie ustawiali się po wypłatę zasiłków opiekuńczych. Naśladowali starych mieszkańców Moskwy, Petersburga czy Niżnego Nowgorodu. Tak jak oni, nie asymilowali się. Nie przeistaczali w Europejczyków. Urządzali własny świat, potencjalnie niezwykle niebezpieczny.
Jednak informacja o miejscu zamieszkania rodziny Nadii była bardzo ważna. Potwierdzała to, o czym wiedziano, ale co ciągle weryfikowano – w wielkim kraju tuż za wschodnią granicą Zjednoczonej Europy ciągle panował chaos. I nikt nie potrafił go opanować.
– Niech powie, czemu przeszły tylko one? Kto miał korzystać z tego podkopu?
Güntherowi kolejne pytanie samo zeszło z języka. W kolejce czekało następne. Każdy z dowódców sekcji, plutonów czy kompanii znał na pamięć zagadnienia, o które należało indagować. Potem do żmudnych przesłuchań przystępowali oficerowie wywiadu.
– Powiada, że po zmroku miała ruszyć duża grupa. Przekupiła strażników, bo nie była na liście. Złoto i kosztowności nadal są u nich w wielkiej cenie… Już zabierała się do wyważania tego kubła, gdy pojawiliśmy się my. Dziękuje za wykonanie za nią ciężkiej pracy.
Vogel krzywo się uśmiechnął.
– Mówi, że podobała się strażnikowi, więc okazał litość – dodał. – Normalne…
Wszyscy żołnierze wiedzieli, że uciekinierki wiele mogły uzyskać, kupcząc swoim ciałem.
Kluge chrząknął. To nie była istotna sprawa.
– Powiedz jej, żeby dokładniej opisała sytuację. Nadal szerzy się głód, a oni wzajemnie się wyrzynają?
Odpowiedź trwała długo. Może Nadia coś z siebie wyrzucała, może po raz pierwszy otwarcie relacjonowała to, czego doświadczyła.
– Twierdzi, że bez przerwy toczą się wewnętrzne walki. Rozgrywki, kto obejmie władzę Po tym, jak zmieciono partię komunistyczną, powoli wszystko się normalizowało. To wie z opowieści rodziców. Ale bolszewicy przekształcili się w Czerwonych Fanatyków. Zyskują na znaczeniu, jednak z niczym sobie nie radzą. Pragną odwetu, więc skupiają się na przemyśle, nie bacząc, że ludzie mrą z głodu. Wielu buntuje się przeciwko powrotowi dawnego reżimu. Pamiętają, co to było i czym się skończyło. Wielu popiera, bo dyszą żądzą rewanżu za klęskę ich państwa. Ale jest coraz gorzej. Miasta pustoszeją. Ludzie je opuszczają, żeby mieć co do gęby włożyć. Ucieczka do Europy to dla większości jedyne wyjście.
Kluge pokiwał głową. Już nie słuchał słów Vogla – i tak zostaną zarejestrowane, a Nadia i jej matka kilkakrotnie przesłuchane. Musiał o wszystkim powiadomić dowództwo odcinka.
– Śmigłowiec z saperami i sekcją rezerwową już startuje – stwierdził po zakończeniu rozmowy. – Dostaniemy pochwałę w rozkazie za wzorowe pełnienie służby. Vogel, powiedz tym babom, że mogą wychodzić. Przekazujemy je do lagru przejściowego. Czeka je dobra opieka…
***
Pierwsza wyszła Nadia Kirilenko. Jedną ręką obejmowała dziecko, przytulone do piersi. Dziewczynka trzymała pod pachą szmacianą lalkę.
Zobaczywszy Rolfa, uśmiechnęła się promiennie. Najwidoczniej widok wilczura przywiódł dobre wspomnienia. Zaraz potem na powierzchnię wydostała się babcia, obarczona drugą wnuczką. Wróciła szparko i wyniosła tobołek.
Nadia, gestykulując, wyrzuciła z siebie znowu kilkanaście zdań.
– Prosi o poniesienie dzieci – bez komendy przetłumaczył Vogel. – Są wyczerpane, a spodziewa się długiego marszu.
Kluge przyzwalająco kiwnął głową.
– Tak, oczywiście – rzucił. – Należy być przecież ludzkim. I tego przestrzegamy.
Kowalski przewiesił karabin snajperski przez ramię.
– Czemu nie? Trzeba być ludzkim – powtórzył z uśmiechem. – I tacy właśnie jesteśmy. Pomodlę się za was po drodze.
Jednym ruchem silnych ramion umieścił dziewczynkę z lalką na barkach. Aż pisnęła z uciechy, gdy chwyciła głęboki okap hełmu.
Teraz, gdy uciekinierki wydostały się na światło dzienne, Kluge obejrzał je dokładnie. Ponownie powróciło poczucie, że spotkał przedstawicieli nieistniejącej już w Europie rasy. O której niekiedy, w czasach, gdy był jeszcze młodzieniaszkiem, wspominał dziadek, już wtedy siwiuteńki staruszek. Nie posiadali smagłej karnacji skóry, więc nie byli Cyganami. Jednak orle nosy, ciemne jak węgiel tęczówki oczu, kręcone włosy wyraźnie sygnalizowały, kim mogą być.
Günther po kilku sekundach porzucił bezpłodne rozważania. Wiedział, że w obozie przejściowym wszystko zbadają i wyjaśnią. Załoga lagru wykonywała naprawdę dobrą robotę.
– Nadlatuje helikopter! Wymarsz! – wydał rozkaz. Zarzucił sobie na ramię worek, jedyny dobytek rodziny Konstantinowych. – Idziemy gęsiego, Kowalski na czele!
– O tak, należy być ludzkim – dodał po chwili, widząc, jak drugie dziecko ląduje na ramionach jednego ze strzelców. – I tacy właśnie jesteśmy.
***
Dochodzili już do bramy obozu przejściowego.
Wybudowano sieć miejsc przetrzymywania uchodźców. Wszystkie były do siebie bardzo podobne. Długie szeregi baraków mieszkalnych, rozległy plac zbiórek, kuchnie, magazyny, spory budynek łaźni w kącie czworoboku płotów z drutu kolczastego i wież strażniczych. Miejsce zbiorowych kąpieli zwykle szczelnie przesłaniały bujnie krzewiące się żywopłoty. W osobnej części lokowano solidne koszary i wille komendantury. Wszystko przedzielały codziennie wygrabiane trawniki, cieszące oko soczystą zielenią wiosennej trawy.
Ten lagier niczym nie różnił się od pozostałych.
Dłoń Günthera bezwiednie wykonała kilka ruchów, akcentując rytm. Uśmiechnął się radośnie. Z głośników rozbrzmiewała operowa muzyka Richarda Wagnera. Bardzo ją lubił, a dawno nie słyszał.
Właśnie rozpoczynał się apel. Szeregi osadzonych, ubranych w pasiaki, stały nieruchomo. Wszyscy wyglądali na otępiałych. Niektórzy błogo się uśmiechali.
Kluge nie dziwił się ich zachowaniu. Służba medyczna SS kontrolowała największe koncerny farmaceutyczne, a jej szef, gruppenführer Hans Mengele, już dawno temu poinformował, że do masowej produkcji wdrożono zupełnie nowe specyfiki, stymulujące pożądaną świadomość i zachowanie. Znajdowały szerokie zastosowanie w stosunku do ludzi, którzy jeszcze nie stali się Europejczykami. Nie przemienili się duchowo w Aryjczyków.
Esesmani wolnym krokiem szli wzdłuż szpalerów niedawnych uciekinierów. Co parę kroków zatrzymywali się, sięgali do niesionych przez strażników pudeł i przypinali wybranym osadzonym żółte kokardy.
Kawałki tkaniny wyglądały zwyczajnie, jednak lśniły czystością. Najwidoczniej często je prano.
Günthera przyjął sturmführer Johann Müller. Załatwił wszystko sprawnie i szybko.
– Zarejestrujemy, rozpytamy, przejdą badania. Pewnie zaraz trafią pod prysznic. – Starannie poprawił czerwoną opaskę ze swastyką na rękawie czarnego munduru. – Herr obergefreiter, gratuluję dobrze przeprowadzonej akcji.
Przez okno Kluge widział niedawne podopieczne, prowadzone przez rosłego konwojenta. Trzymał w dłoni pejcz. Dziewczynka nadal tuliła do piersi lalkę. Uśmiechała się.
Günther miał na końcu języka pytanie o to, co niedawno męczyło jego umysł, ale Müller, pewnie o tym nie wiedząc, udzielił odpowiedzi.
– To Żydowice… Typowe okazy. – Roześmiał się rubasznie. – W Europie dawno pozbyliśmy się tych insektów, tuczących się kriwią czystych ras, ale tutaj jest ich jeszcze sporo. Trafiły w odpowiedniej chwili, właśnie weryfikujemy podopiecznych. Też klasyczni podludzie.
Kluge poczuł zadowolenie. Jego przypuszczenia potwierdziły się.
Zbierał się już do wyjścia. Sekcja zakończyła wykonywanie tego zadana. Pewnie, osądził, za kilka dni nie będzie o nim pamiętał.
– Można ich przecież w rozsądny sposób wykorzystać do prostych prac – rzucił. – Pan to na pewno wie lepiej, sturmführer, ale sądzę, ze przy rozbudowie Wału Wschodniego nadal byliby przydatni.
Müller przecząco pokręcił głową.
– Niewielu rokuje nadzieję na zmianę – stwierdził sucho. – To immanentna cecha charakteru takich osobników.
Westchnął.
– Naturalnie, wykorzystujemy ich do różnych robót, tak jak dawniej. Byli potrzebni do odbudowy wielu miast i tworzenia nowych, teraz naszej dumy. Oszczędziliśmy ich, taka była konieczność. A oni to wykorzystali. I bezczelnie powołują się na nasze europejskie prawo. Ten problem narasta, wymaga rozwiązania. Myślimy, że definitywnego.
Mężczyzna w nienagannie skrojonym, czarnym uniformie uśmiechnął się skąpo.
– Dla gatunku ludzkiego drugiej kategorii nie ma miejsca w Europie nowego ładu i porządku – podkreślił stanowczym tonem. – Poważne wyzwanie i ciężka harówa, ale jej sprostamy. Jak zwykle.
– Oczywiście. – Kluge wstał. Zasalutował. – Wracam do swoich zadań. Heil Hitler!
Wychodząc, znowu poprawił klamrę pasa. Nadal drobny kłopot sprawiała leciuteńka niczym piórko zapinka, z tym samym, co dawniej, napisem „Gott mit uns”.
***
Wracali. Z dowództwa batalionu Günther otrzymał polecenie kontynuowania patrolu.
Zatrzymał się na chwilę i przyjrzał majaczącym na horyzoncie umocnieniom pierwszej linii Wału Wschodniego. Ten widok zawsze napawał go dumą. Ostwall, wzniesiony na już azjatyckich stokach Uralu, stale rozbudowywany, stanowił majstersztyk sztuki inżynierskiej, zaporę nie do przebycia dla armii Czerwonych Fanatyków, gdyby kiedyś zdecydowali się go forsować. Dawał pewność, że cywilizowane narody Europalandu będą spokojnie budować piękną przyszłość.
Coś jednak psuło wspaniały obraz. Wysoki komin obozu przejściowego zasnuwał nieskazitelny błękit nieba kłębami czarnego dymu.
– Słusznie robią – mruknął pod nosem Kluge. Nie miał wątpliwości, co się stało. – Kraje naszego kontynentu tylko dla tych, którzy na nie zasługują. Nie dla Semitów, słowiańskiego i arabskiego bydła.
Nagle Güntherowi coś się przypomniało. Coś istotnego.
Rolf jeszcze nie odpoczywał. Wilczurowi należał się przynajmniej kwadrans oddechu na zregenerowanie sił. A on sam przestudiuje ważną wiadomość od brata. Zaaferowany przygotowaniami do nocnej libacji, rzucił tylko na nią okiem.
– Piętnaście minut przerwy, żeby nasz czworonożny tropiciel nieco odsapnął! – zakomenderował. – Można palić!
Kluge miał sześcioro rodzeństwa, co wcale nie było rzadkie. Polityka prorodzinna od dziesiątków lat święciła tryumfy. Pozostawał mu jeszcze niecały rok obowiązkowej służby wojskowej, a potem perspektywa urządzenia sobie dostatniego życia. Niekiedy dowódca sekcji ze zdziwieniem konstatował, że cztery lata pobytu w Grenschutzu minęły dla niego i kolegów z drużyny, jeszcze nie tak dawno zwykłych poborowych, tak szybko, jakby ktoś strzelił z bicza.
Teraz uważnie studiował infowieść od Hansa, najstarszego brata. Prowadził w Tule dużą fabrykę części zamiennych i doskonale mu szło. Chciał, żeby Günther po zwolnieniu objął kierownictwo nowego działu – odlewniczego. Miał nadzorować pracę prawie setki robotników, przeniesionych z Warthegau, niewielkiego landu w środkowej Europie. Hans nadmieniał, że ci ludzie już się zasymilowali. Są szczerymi Niemcami i dobrymi Europejczykami.
To była wspaniała wiadomość i cudowna propozycja. Kluge błogo się uśmiechnął.
Niespodziewanie zerwał się ciepły wiatr, nareszcie przynoszący zapowiedź bardziej skwarnych dni.
Niewielki przedmiot, niesiony podmuchem powietrza, musnął policzek Günthera i upadł mu pod nogi. Żółta kokarda, może źle przymocowana, może pospiesznie odpięta, może zerwana przez nosiciela, leżała u jego stop. Ciągle lśniła czystością pięknego odcienia żółci.
Kluge patrzył na nią w milczeniu. Dobrze wiedział, jak powstaje i do czego służy.
Starannie ją rozdeptał, a potem wgniótł w ziemię. Tak mocno, że po żółtej kokardzie nie pozostał nawet ślad.
Natychmiast o niej zapomniał. Była drobnym szczegółem bez znaczenia, przemyślnie zszytym kawałkiem tkaniny o wyrazistej barwie, niczym więcej.
Powrócił do swoich myśli. Serce przepełniała radość. I duma, że może żyć właśnie teraz, w tym nowym, wspaniałym świecie Zjednoczonej Europy.
Komin obozu przejściowego dymił coraz bardziej obficie.
24 maja 2017 r. Roger Redeye
Ilustracja – Dawid Bołdys
Źródło ilustracji → https://www.facebook.com/ShredPerspectivesWorks/