Fale zachodzącego słońca kładły się na horyzoncie bladymi odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Rozciągały się na gęstych obłokach chmur, pokrywały mroźne wody sięgającą daleko za horyzont, dalej niż kto ktokolwiek wie. Uderzały w małe miasteczko przycupnięte na plaży odgrodzone z jednej strony wysokim cyplem, którego klif ciągnął się przez całe wybrzeże. W niektórych miejscach był niski i łagodny, w innych natomiast praktycznie nie do pokonania, a na jego szczycie wznosił się gęsty las, który spoglądał, wyciągając wysokie szyje pni niebezpiecznie ponad krawędzią przepaści, na bezkres wód.
Las sięgał daleko w dal, z każdym krokiem stawał się coraz bardziej dziki i niebezpieczny. Groźne zwierzęta, trujące rośliny, ukryte pieczary i jary nie stanowiły jedynego niebezpieczeństwa. Zdarzało się że ludzie, zaznajomieni z lasem od dziecka, myśliwi dla których był drugim domem, przepadali bez śladu, niekiedy znajdowano jedynie strzępy rozszarpanych ubrań i zniszczoną broń. Słyszano zawodzące krzyki przyprawiające o dreszcze, lodowate niczym pisk benshee. Części ciał tych samych osób odnajdowano w różnych miejscach. Mieszkańcy miasteczka u podnóża klifu wierzyli że w lesie żyją istoty stare i groźne, czyhające na świeży posiłek. Zmory, leszy i biesy, rusałki i nimfy, benshee i żywe trupy, krwiopijcy najróżniejszych gatunków i trupojady najrozmaitszych maści.
Wiedzieli jednak że nie tylko zło żyje w tym lesie. Bywało iż zaginieni wracali po tygodniach nieobecności. Opowiadali wtedy z przejęciem i czcią o dobrych duchach które wskazywały im drogę powrotną do domu, wspominali, ze łzami w oczach, łamiącym się głosem, jak wilk odstąpił od upolowanej zwierzyny głodującemu, jak kruk wskazywał bezpieczną ścieżkę, przysiadając na gałęziach i cierpliwie czekając na wyczerpanych, zagubionych wojowników. Mówili pełni emocji o wielkich, pełnych godności niedźwiedziach pilnujących ich przed drapieżnikami. Niektórzy nawet sądzili iż widzieli sylwetki, zbliżone do ludzkich, które przypatrywały im się z cieni między drzewami i gęstymi krzakami. Nigdy nie czuli zagrożenia z ich strony. Wiedzieli że są bezpieczni póki nie zrobią niczego co nie rozgniewa leśnych bożków.
Na klifie siedział młody chłopak o długich ciemnozłotych włosach, po bokach związanych w warkocze, ozdobionych srebrnymi i żelaznymi pierścieniami w kształcie węży. Miał ich siedem. A każdy z nich zdobył dokonując znaczących czynów myśliwskich. Większość życia spędzał poza bezpiecznymi granicami miasteczka, można powiedzieć iż jego domem bardziej był las niż drewniane chaty na plaży. W jego wieku nie zdarzało się aby ktoś przekraczał liczbę dwóch czy trzech pierścieni. Nie czuł jednak satysfakcji z tego powodu, nie chciał zaimponować mieszkańcom, ani się im przypodobać. Nie czuł z nimi prawie żadnej więzi. Był sierotą. Nie pamiętał swoich rodziców, nawet nie interesowało go kim byli ani czy żyją. Był sierotą, przez nich. Zostawili go. Teraz już nie obchodziło go dlaczego. Jednak to przez nich każdy dzień dzieciństwa był walką o przetrwanie i to przez nich czekał go okrutny los.
Westchnął głośno i nabrał głęboko w płuca powietrze. Ponownie spojrzał w dół swoimi bladozielonymi oczami. Za ich spokojnym i melancholijnym wzrokiem , mieszały się smutek, złość i niezdecydowanie. Po prostu nie wiedział co ma robić. Czasem najchętniej uciekł by w las, jak najdalej, nie zatrzymywał by się i nigdy tu nie wracał. Podróżował by i odkrywał świat. Z drugiej strony chciał pokazać ile jest wart, dokonać wielkich, wspaniałych czynów, wygrywać bitwy, zasłynąć jako wojownik i przywódca.
Patrzył na zamieszanie w porcie. Przy pomostach wysuniętych w morze cumowało kilka mniejszych łódek oraz dwie znacząco wyróżniające się łodzie wojenne. Dwumasztowe. Łącznie mogły pomieścić około stu wojowników. Wszędzie tłoczyli się ludzie, pokrzykiwali i gestykulowali żwawo. Robotnicy nosili skrzynie z prowiantem i beczki z wodą. Broń i futra, klatki z krukami.
Wśród ogólnego zamieszania dostrzegł wysoką postać. Wiele różnych opowieści i plotek o niej krążyło. Wysoki, dobrze zbudowany szaman miał długą siwą brodę i tak samo długie włosy, jedynie lekko ciemniejsze. Chodził z futrem na plecach i grubymi spodniami. Buty z utwardzanej skóry sięgały do kolan. Trzymał swój groteskowo odkształcony z jednej strony kij, rozchodzący się w wiele mniejszych gałązek do których przywiązane były kości, szmatki, rośliny i kamyczki. Mimo wieku budził lęk wielkiego wojownika. Nikt tego nie kwestionował. Jego umiejętności walki były znane. Jednak na tym kończyły się pewne informacje.
Mówiono iż żyje on na szczycie wielkiej skały, nazywanej Gromową. Tam też uczy się komunikować i naginać do własnej woli żywioły. Porozumiewać z lasem i zwierzętami. Podobno odnalazł siłę dającą mu nieśmiertelność i dlatego z upływem czasu jego mięśnie się nie starzeją. Inni sądzą że żyje samotnie w dziczy. Opowiadano jak gołymi rękami walczył z niedźwiedziem. Spojrzeniem odstraszał dzikie wilki. Siła i waleczność nie były jedynymi cechami które wychwalano. Zgadzano się co do jego wielkiej mądrości i wiedzy tajemnej świata. Potrafił odpowiedzieć na każde pytanie.
Stek bzdur, myślał chłopak. Sam jednak darzył wielkiego szamana szacunkiem, chociaż nie było między nimi przyjaźni.
Wiatr szumiał głośno między drzewami. Promienie słońca padały prosto na jego twarz. Lubił to miejsce. Czuł że może tu odpocząć z dala od niebezpieczeństw i głupich wieśniaków, zbliżała się jednak noc i pora obrzędów, więc podniósł się, schował miecz i topór za pas, zarzucił kołczan ze strzałami przez ramię razem z tarczą, wziął łuk w dłoń i ruszył spokojnym, wolnym krokiem w stronę łagodniej ścieżki prowadzącej do wioski. Ostatecznie nie chciał przegapić ceremonii ofiarnej ku czci bogów wojny i wiatru, ich sprzyjające nastawienie może okazać się potrzebne.
____
Szedł plażą w stronę portu, właśnie mijał samotną chatkę rybaka w pobliżu miasteczka. Mieszkał w niej szalony starzec. Większość trzymała się od niego z daleka i wyśmiewała za plecami, jednak w dużej mierze to dzięki niemu jutrzejsza wyprawa stała się możliwa. Bevin siedział na ławce przy drzwiach i splatał sieci. Obok niego piętrzyły się sterty lin, na beczce trzymał miskę z w pół zjedzoną rybą.
Uniósł swoją łysą, pomarszczoną głowę i przywitał się, suchym ale energicznym głosem:
– WyWyWitaj Istalm.– Jąkał się zawsze gdy zaczynał mówić po dłuższej chwili milczenia. – Znowu pałętałeś się po lesie. Odnalazłeś coś ciekawego?
– Niestety nie tym razem Bevin. Nie miałem szczęścia w podróży. – Odparł chłopak spokojnym głosem. Delikatnym ale jednocześnie brzmiącym ukrytą siłą. – Może ty miałeś więcej szczęścia? Coś niezwykłego na morzu?
– Niestety mnie życie też nie oszczędza.– Rybak nagle spoważniał. – Uważaj na siebie chłopcze. I nie zamartwiaj się, w niczym to nie pomoże.
Istalm otworzył szerzej oczy ze zdziwienia i uważniej przyjrzał się starcowi, przesiewając wiele myśli. Odparł jednak tylko:
– Ty też starcze. Powinieneś się stąd wynieść jak najdalej. Ci durni ludzie nie są warci twoich ryb i opowieści.
– Hahahaha. – Na te słowa roześmiał się głośno, chichotliwie. Spojrzał w kierunku szumiących fal. – Od dawna planuję wyruszyć w kolejną podróż.
– Niech wiatry ci sprzyjają. – Odparł młody wojownik i odszedł nadal zdziwiony. Szaleniec? Sam już nie wiem. Bevin był chyba jedynym mieszkańcem którego Istmal lubił. Gdybym go poprosił pewnie zabrał by mnie ze sobą. Tyle możliwości aby uciec. Szedł jednak dalej nie wiedząc że doświadczony rybak przypatruje mu się dalej smutnym spojrzeniem, wypowiadając cicho słowa:
– Nich bogowie mają cię w opiece,a wiatry sprzyjają.
____
Przed miasteczkiem ciągnęły się rzędy małych, rybackich łodzi wyciągniętych na brzeg i przywiązanych od palików cumowniczych. Rozwieszone sieci schły na wietrze.
Idąc buty zapadały się w mokrym piasku. Przy łodziach krzątali się mieszkańcy zajęci własnym życiem, niektórzy z nich spoglądali nieprzyjaźnie na Istalma. Nie był tu lubiany. Właściwie to nikt nawet nie wiedział po kim sierotą jest, i właściwie nikogo to nie interesowało. Nie zginął z głodu, nie zamarzł gdzieś w rowie, nikt się nim nie musiał zajmować więc sobie był i nikogo to nie obchodziło, dopóki nie przyłapano go na kradzieży ani sprawianiu innych kłopotów.
Szare fale zalewały wybrzeże, wiatr porwał w ruch chmury, jakby niecierpliwiąc się na nocne obrzędy. Wyrwane kawałki strzechy wirowały w powietrzu. Z każdą chwilą robiło się coraz chłodniej. Chłopak zatrzymał się ponownie. Drewniane chałupy stały na niepewnym gruncie, podtrzymywane grubymi belami na właściwych miejscach. Beczki i skrzynie walały się pod ścianami. Śmierdziało rybami, krwią i dymem.
Kawałek dalej górował dwupiętrowy budynek z wieżą. Hala zebrań była dwuskrzydłową zabudową. W jednym mieściła się sala w której odbywały się zgromadzenia, dostępne dla wszystkich mieszkańców. Druga część przeznaczona była na mieszkalne kwatery wodza i jego rodziny. W wieży natomiast żył widzący. Mieszkańcy pytali go o swój los i radzili w każdej sprawie, którą uważali za ważną, spotykając się z nim w jego siedzibie wypełnionej ziołami, kadzidłami, talizmanami i truchłami zwierząt. Odpowiedzi jego były niejasne i dla wielu niezrozumiałe, jednak zawsze się sprawdzały. W ten czy inny sposób.
Istalm nie patrzył jednak przed siebie. Spoglądał w bok, na niespokojne morze i zbierające się mroczne chmury, które nadciągały z dalekich zakątków morza. Odległych, niezbadanych, tajemniczych. Kto wie, może nawet nadciągały z wyspy demonów. Z wyspy do której jutro miały wyruszyć dwie łodzie wypełnione wojownikami z zamiarem zdobycia sławy, bogactw i szacunku oraz co najważniejsze płynęli wypełnieni rządzą krwi i zemsty.
____
W drodze do portu Istalm zatrzymał się przed zagradzającą mu dalszą drogę wysoką, barczystą postacią. Z pod jej gęstych krzaczastych brwi spoglądały zielone oczy, gniewne i podejrzliwe jak zwykle.
– Witaj Zahar. Chciałeś ze mną porozmawiać? – Zapytał szamana chłopak.
– Nie. Ale muszę. Jestem tu opiekunem dusz i, nie zależnie od tego jakie są, staram się pilnować wszystkich. – Dodał wymownie. – Wiem że wyruszasz z nami. Nie dziwi mnie to, jesteś jednym z najlepszych łuczników, ale jesteś młody i nadgorliwy, więc staraj się powściągnąć emocję chłopcze. Nie mam zamiaru się z tobą użerać. – Warknął na koniec.
– Nie obawiaj się, nie sprawię większych problemów niż zwykle. – Odpowiedział Istalm, w którym zaczynała się budzić złość. Zawsze starał się unikać ludzi i kłopotów, o wszystko troszczył się sam, jednak nie przerwanie traktowano go tak samo. Jak problem i kłopoty. Miał tego dość. Wyminął mężczyznę, uśmiechając się złośliwie i ruszył w dalszą drogę do przystani.
– Panuj nad złością, dziecko. – Jeszcze odwarknął za jego plecami szaman.
Krzyk wrzącego gniewu przeszył jego wnętrze. Parszywy, stary dureń. Oczywiście musiał mieć ostatnie słowo. Wziął głęboki wdech i ochłonął szybko. Był przyzwyczajony. Do napadów złości również, szybko sobie z nimi radził, nie widział w nich sensu, dlatego gdy się pojawiały nagle i z dużą siłą, wystarczał mu jeden głęboki wdech, by dać sobie czas na przemyślenie. Jedno jednak go drażniło, szczypiąc bezustannie w głębi umysłu, mianowicie to że ten głupi, parszywy, starzec miał rację. Co jeżeli, mimo jego usilnych starań naprawdę sprowadzał same problemy, lub co wiele gorsze co jeżeli kiedyś straci nad sobą kontrolę? Do czego może pchnąć go złość i gniew.
Wymijał gromadzących się przy porcie mieszkańców, przygotowujących się do obrzędu, rozglądając się w poszukiwaniu miejsca dla siebie. Już zmierzchało czyli nie będzie musiał długo czekać na rozpoczęcie rytuału. Ostatecznie usiadł na drugim piętrze beczce przy wejściu na pomost, skąd miał dobry widok na wieś.
Wzmagający się wiatr zaszarpał ubraniem. Pomarańczowe promienie słońca zabarwiały spienione morskie fale na krwisty, czerwony kolor i uderzały w ściany chat. Lub tego co z nich zostało. Nieliczne przetrwały ostatni najazd demonów. Stały teraz splamione sadzą, zdruzgotane, chylące się ku upadkowi, ratowane z całych sił przez udręczonych mieszkańców.
Istalm wrócił dzień po ataku. Kilka dni wcześniej wyruszył na polowanie i gdy wracał postanowił dać sobie kolejny dzień spokoju od ludzi, ostatnią noc przenocował w pobliżu wsi, w niewielkim jarze, między którego wzniesieniami płynął strumień. Krótko po świcie gdy dotarł na klif oczom jego ukazał się obraz zniszczenia i śmierci. W dole rozciągały się zniszczone domy, zdewastowane magazyny, roztrzaskane łodzie i sterty trupów. Rozczłonkowane, zmasakrowane ciała były nie do rozpoznania. Pokryta zakrzepłą krwią oraz spalenizną skóra kontrastowała z trupią bladością. Sine usta przybierały wyjątkowo intensywny kolor. Niezliczone czarne dziury po ranach otwierały się na ciałach z których wypełzały białe larwy. Powietrze wypełniał smród i robactwo. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy bez wyjątku leżeli wpatrując się niewidzącymi oczyma lub pustymi oczodołami w obrazy śmierci. Pod pobliskim drzewem leżało kilka blado sinych trupów z ciemnymi wisielczymi naszyjnikami. A wśród tego wszystkiego krążyli ci którzy przeżyli, wyglądali jednak jakby byli tak samo puści i wyczerpani z życia jak walające się wszędzie martwe ciała. Patrząc takim samym spojrzeniem starali się zebrać wszystko w całość, ratowali co tylko się dało. Znosili ciała nie wiedząc co z nimi zrobić. Jedynie jedna wysoka, barczysta postać coś krzyczała, wymachując gwałtownie rękami. Zahar rzucał się z pomocą wszędzie gdzie tylko mógł. Chłopak patrząc w dół na wieś nie wiedział co czuję. W tym momencie nie czuł złości, ani gniewu, czy chociażby smutku. Czuł pustkę. Odwrócił się i ponownie zagłębił się w chłodną, poranną gęstwinę lasu. Tam wsparty o drzewo starając się zrozumieć samego siebie. Po dłużej chwili odepchnął się od pnia i ruszył pomagać ludziom, dalej nie rozumiejąc.
Chociaż nie było go przy ataku wiedział jak wyglądał. Demony atakowały zawsze podobnie. Wśród mgły. Z zaskoczenia. Nagle i bez ostrzeżenia. Na niczego niespodziewające się ofiary. Dwie lub trzy łodzie podpłynęły do brzegu, dzięki swoim płaskim dnom, skryte wśród gęstej mgły, z których wyskoczyły demony o tak kłamliwie podobnym wyglądzie do ludzi. W swoich dłoniach trzymali bronie: miecze, topory, włócznie i łuki. Rzucali się od razu na najbliższe domy i mieszkańców, atakując bez zastanowienia. Rabowali, gwałcili i mordowali, czego nie byli wstanie zabrać niszczyli. Podpalali chaty i magazyny, wyrąbywali dziury w łodziach, atakowali wszystkich, nie oszczędzali nawet zwierząt. Zaskoczeni nagłym napadem mieszkańcy nie mieli żadnych szans obrony. Uciekali i kryli się jak tylko mogli. Usatysfakcjonowane demony wracały na swoje czarne płaskodenne łodzie i odpływały zabierając ze sobą mgłę.
Od kiedy zaczęły się najazdy ludzie zaczęli ze strachem spoglądać w jej opary. Chociaż nie zawsze atakowali wśród nich mówiono że są one na ich rozkazy. Brutalność i gruzy które po sobie zostawiały demony natychmiastowo przyczyniły się do powstawania najróżniejszych historii na ich temat.
Podobno pochodzą z wyspy ukrytej we mgle, którą tylko ich kapitanowie potrafią odnaleźć. W ich żyłach płyną gęste mgliste fale zamiast krwi. Pochodzą z za zasłony śmierci lub odległych mroźnych, ukrytych i nieznanych nikomu krain. Powstali przez niegodziwość i nielojalność wobec bogów pobliskich miast i teraz nawiedzają wybrzeża za te grzechy.
Istalm nie wierzył w te historie lub przynajmniej chciał tak myśleć. Nawet on w końcu gdy wyczerpany przenosił ciała, zakrwawionymi dłońmi odkopywał rumowiska w poszukiwaniu rannych, palcami pełnymi pęcherzy stawiał nowe ściany, poczuł rodzącą się w nim nienawiść, zalążek buntu. Był to również pierwszy raz kiedy poczuł współczucie do mieszkańców wioski, było mu ich żal, pomimo tego jak źle go traktowali. W tym jednym, krótkim momencie był jednym z nich.
Napad ten był najgorszym ze wszystkich, zginęło wielu, a zniszczeniu uległa prawie cała wieś. Zanim uda się wszystko odbudować miną tygodnie, a gdy mieszkańcy o tym myśleli nagle odległa zima stała się poważnym problemem, pozbawieni zebranych zapasów żywności zaczęli zastanawiać się nad trwałym opuszczeniem swoich rodzinnych stron. Nie była to dla nich łatwa decyzja, byli ludem przywiązanym do tradycji i rodzinnych ziemi, nawet tak wyniszczonych. Powstrzymała ich jednak chęć zemsty, którą obiecał im wódz. Wysłał on wiadomości do pobliskich miast głoszącą iż zbiera załogę na wyprawę do siedliska demonów i potrzebuję najlepszych wojowników. Teraz, razem, mimo waśni między nimi, byli gotowi wyruszyć na samobójczą wyprawę w mgłę w poszukiwaniu domu potworów, a jedynym ich tropem były słowa starego, szalonego rybaka, Bevina, który gdy na brzegu rozpoczął się mord, był ukryty na swojej małej łodzi w bezpiecznej odległości na morzu. Gdy demony ruszyły w drogę powrotną on postanowił je śledzić jak długo tylko mógł, do ostatecznych możliwości swojej rozpadającej się łódki. Mówił potem że płynął by za nimi jeszcze dalej, nie zważając na niebezpieczeństwo otwartego morza czy odkrycia przez grabieżców, gdyby tylko miał zapas jedzenia i wody. Czyn jego jednak miał decydujący wpływ na decyzję wodza i w taki sposób z szaleńcastał się szalonym bohaterem.
Minęło dziesięć dni od ataku. Wojownicy z pobliskich wiosek przybyli licznie, gorliwi i z zapałem, gotowi na wszystko, odpowiedzieli na wezwanie. Połączeni wspólnym wrogiem odsunęli stare konflikty by razem zawalczyć o życie.
Wielkie łodzie były zaopatrzone na możliwie jak najdłuższą podróż. Naostrzono miecze i topory. Przygotowano strzały i założono cięciwy. Wojownicy wypoczęli, wybrano kapitanów i przygotowano plany. Wszystko było gotowe.
Z wyjątkiem hołdu.
_____
Gęste chmury zakrywały nieboskłon przez co noc była ciemniejsza i mroczniejsza. Cienie tańczyły wokół płonącego ogniska stojącego na małym placu przed pomostami. Buchało i żarzyło się co chwile poruszane silnymi powiewami wiatru, tysiące iskier rozpryskiwało się po chwili ginąc w ciemności. Wiatr i fale szumiały ogłuszająco.
Ludzie w ciszy, pełni czci i szacunku, przybyli opuściwszy plac przed halą zgromadzeń, zbierali się wokół płomieni. Od strony morza stali wojownicy, którzy jutro mieli rozpocząć podróż po zemstę, a wśród nich stał złotowłosy chłopak, Istalm. Stał wyczuwając gromadzącą się wokół nich siłę. W powiewach wiatru słyszał zapewnienia o bezpiecznej podróży i słuszności swoich czynów. W strzelających płomieniach wyczuwał obecność prowadzącej go ręki w czasie walki, wiedział że z jej pomocą będzie groźnym przeciwnikiem.
Po przeciwnej stronie ogniska stał wysunięty przed innych mieszkańców, widzący w szarej szacie szarpanej mroźnymi szponami wiatru. Ręce trzymał szeroko rozłożone. Czarny pas ciągnął się rozszerzając ku górze przez jego twarz, na czole przechodząc w misterne fale i roślinne motywy, które otaczały kanciaste runy. Z cieni wydobywały się powolne, przeciągające się dźwięki odgrywane na bębnach przez muzyków ukrytych na granicy światła.
Wolnym krokiem ruszył przed siebie po misę z gęstą krwią spuszczoną z ofiarnych zwierząt które zwisały z pali po bokach i zawrócił w stronę wodza. Mężczyzna zanurzył palce we krwi i przesunął po swojej twarzy, malując na niej kilka czerwonych rwących się śladów, po chwili jego żona postąpiła podobnie. W ten sposób ukorzyli się przed bogami prosząc o siłę i powodzenie wyprawy.
Następnie widzący ponownie wycofał się do stołu sięgając po drewniane kropidło. Okrążył kilkakrotnie płonący stos delikatnie je przypalając, dzięki czemu nabierało siły. W końcu zatrzymał się przed wojownikami. Trzech z nich stało na przedzie, wybrani na przewodników wyprawy: Zahar, Erskin i Rewan. Postąpili tak samo jak wódz zanurzając palce we krwi i rysując na swoich twarzach krwawe linie, potem pochylili głowy. Widzący zanurzył skrzące się kropidło w misie z gęstą cieczą i okropił każdego z nich. Tyłem wrócił pod ognisko i błogosławił w taki sam sposób każdego z podchodzących do niego wojowników.
Jedynymi panującymi w tej chwili dźwiękami były: szum wiatru i fal, płonące ognisko i bębny w cieniu. Ciekawskie zwierzęta na skraju lasu przypatrywały się obrzędowi z wysokości klifu.
Istalm czuł uniesienie i wyniosłość. Krople krwi spływały po jego twarzy. W tej chwili zapomniał o niepewności, smutku i walczących w nim emocjach. Był godny i silny, czuł wypełniającą go lekkość. Bogowie go pobłogosławili, wyczuwał to całym sobą. Gdy wrócił do tłumu wojowników, nawet nie zauważył jak po jego policzkach spływają łzy.
Bębny ucichły. Widzący podszedł do stołu przed ogniskiem spoglądając na leżące na nim dwie figurki. Jedna przedstawiała chudą postać ze ściągniętymi ustami o pustych, jakby przezroczystych oczach, mimo rozwianych długich włosów była to twarz pełna spokoju i godności, symbolizowała Armana, boga wiatru. Druga natomiast wykrzywiona była w wojowniczym grymasie, miała silne zaciśnięte szczęk, w których wyróżniały się zwierzęco długi kły i zmarszczone brwi, spod których patrzyły złe oczy boga wojny i żelaza, Vaghana.
Po chwili wylał na nie resztę krwi która została w misie głośno wykrzykując: YOL, a głos jego przebił się przez szum wiatru i fal i reszta ludzi wykrzyczała za nim.