- Opowiadanie: Szary - Eskadra Jormungand (DRAGONEZA)

Eskadra Jormungand (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eskadra Jormungand (DRAGONEZA)

1 września 1938 roku, system podziemnych jaskiń nieopodal miasta Hammerfest, Norwegia.

 

Mijał trzeci dzień, od kiedy ekspedycja profesora sir Foxleya z katedry archeologii eksperymentalnej na Uniwersytecie Cambrige wyruszyła do tych jaskiń na północy Norwegii. Jeszcze pół roku temu nikt nie wiedział o ich istnieniu, ale dzięki sir Foxleyowi i jego studentom nagłośniono sprawę. Media przycisnęły nieco władze uniwersyteckie i znalazły się fundusze na bardziej konkretne badania, tego fascynującego kompleksu podziemnych grot. Korytarze były ogromne i wydrążone z wielką pieczołowitością, wręcz wymuskane. Aż ciężko uwierzyć, że jest to dzieło natury. I że nikt wcześniej ich nie odkrył… Sir Foxley przechadzał się po wysokim na dobre ponad trzydzieści stóp kamiennym tunelu. Studenci i naukowcy pilnie fotografowali, zbierali próbki, szkicowali. Małe laboratorium chemiczne rozstawione na stole złożonym z waliz przyleciało tu z nimi aż z Anglii i było dumą profesora. Wyniki z badań przeprowadzanych przy tej całej aparaturze może przybliżą im historię i genezę powstania tego cudu przyrody.

– Milordzie profesorze! Milordzie profesorze! – Dziewczyna w kitlu laboratoryjnym i z goglami ochronnymi na oczach biegła w jego stronę. Foxley zatrzymał się od niechcenia, poprawił tylko monokl i po raz wtóry zaciągnął się fajką. Był uosobieniem wysoko postawionego Anglika. Bez słowa odebrał od niej stos papierów i zaczął je pośpiesznie przeglądać. Studentka zdjęła osmalone gogle, wyglądała na jedną z tych cholernych osób, które stanowczo zbyt łatwo wpadają w podniecenie i radość. I powinna umyć twarz, strasznie była osmalona.

– Tak jak pan profesor podejrzewał, to wszystko pochodzi z późnego mastrychtu, to groty z przed przynajmniej sześćdziesięciu siedmiu milionów lat!

Ciekawe, ciekawe… Profesor sir Foxley wziął papiery i bez słowa udał się na krótki spacerek po grotach, jeszcze przed popołudniową herbatką. Zresztą jakiś imbecyl nie wziął biskwitów, a herbata bez ciastka to jak pół herbaty. Hmmm… Ciekawa sprawa, na ścianach tunelów można było znaleźć bardzo ciekawe rzędy rowów, jakby po ogromnych pazurach. Czy to możliwe, że to jakieś prehistoryczne stworzenia zamieszkiwały te podziemne miejsce? I żeby miały tak wykształconą inteligencje, żeby owe jaskinie drążyć? Tak przemyślane? Za mało dowodów, mają za mało dowodów! A fakt, iż nie znaleźli żadnych szczątków pochodzenia organicznego czyniło tą tezę jedynie mniej wiarygodną. Gdyby tylko rząd norweski dał im więcej uprawnień! Profesor całkowicie zatonął we własnych rozmyślaniach. Tak, że kiedy w końcu odzyskał całkowitą jasność umysłu z ubolewaniem zauważył, że zapuścił się daleko za daleko. Nie dosięgały tu nawet resztki świateł reflektorów z ich stanowisk. Pośpiesznie wyciągnął małą latarkę produkcji bodajże amerykańskiej i zaczął oświetlać sobie drogę, którą jak myślał dotarł do tego miejsca. Niestety, każda ściana była do siebie bliźniaczo podobna, a latarka będąca własnością Foxleya tylko utwierdzała go w przekonaniu, że amerykanie nawet widelca dobrego nie potrafią zrobić. Latarka to gasła to się zaświecała, dżentelmen w tweedzie, z monoklem i fajką szedł teraz pół po omacku, badając teren wyciągniętą ręką. Zimno. Zimna struktura pod dłonią, była idealnie gładka i na pewno nie była kamieniem. Uderzył raz i drugi w latarkę, słup światła, który z niej wypadał nieco się ustabilizował. Przed Foxleyem stanęły wielkie wrota, po środku których była kołatka o dostosowanych do drzwi rozmiarach. W głowie miał pustkę, nieco bezmyślnie ujął wielki kawałek metalu o kształcie łuski i walnął nim o drzwi. Wrota otworzyły się, a to co zobaczył sprawiło, że musiał ciężko się zastanowić nad tym, czy w ramach żartu jego studenci nie podmienili mu tytoniu na coś bardziej rozrywkowego.

Dziesięć rosłych na piętnaście stóp, pokrytych łuskami smoków siedziało przy dostosowanym do swoich rozmiarów okrągłym stole. Każdy z nich miał w wielkich zębiskach zaciśnięte pokaźne cygaro, szklankę whiskey obok siebie, a w szponiastych gadzich dłoniach karty. Na stole rozgrywała się zaś bardzo ciekawa i zacięta partyjka brydża.

– No! Nareszcie! Myślałem że poczekamy na was jeszcze pięć czy dziesięć milionów lat! – Jeden z naszych łuskowato-zębatych przyjaciół aż podskoczył z radości kiedy zobaczył profesora sir Foxleya, a profesor aż podskoczył, kiedy smok podskoczył. Zaś po swoim podskoku Foxley pożegnał się już ze swoją przytomnością.

 

15 września 1938 roku, Oxford Street, Londyn, Anglia

 

– Sensacja! Sensacja! Tylko w The Times! Profesor Sir Lord Foxley ze swoją ekspedycją naukową odkrywa w jaskiniach Norwegii prawdę o smokach!

– Tylko w London News! Anglia ma nowych wysokich na pięć stóp obywateli! Sensacja! Smoki istnieją!

– Uwaga, uwaga! The Daily Telegraph! Wypowiedź norweskiego rządu! Oslo oburzone, Anglia złodziejem smokó!

Gazeciarze przekrzykiwali się od samego rana. Kto by pomyślał, jaką rewolucją będzie ekspedycja Foxleya. Smoki, które od czasów zagłady dinozaurów ukrywały się w jaskiniach pod Norwegią… Kto by pomyślał, co za czasy… I to jakie smoki! Sprawnie posługujące się angielskim, grywające w karty, palące cygara (ponoć zakochały się w tych z Hawany) i gustujące w whiskey. Te wszystkie jakże niezbędne do życia człowieka przymioty smoki odkryły już prawie siedemdziesiąt milionów lat temu! Co prawda ponoć niebezpiecznie jest wspominać przy nich o meteorytach, bo ten który zmiótł dinozaury, zniszczył też ich cywilizację, ale ludzie i tak się zakochali w tych łuskowatych bestiach. I to do tego stopnia, że pomiędzy Wielką Brytanią a Norwegią rozgorzał niemały spór o to, jakie obywatelstwo mają przyjąć smoki, bo przecież jakieś muszą mieć. Norwegowie mówią, że to rdzenni mieszkańcy ich kraju, a Anglicy mają je za swoich gości i podopiecznych. Same smoki uważają, że wszystko im jedno. W taki więc sposób osiadły w małej wiosce opodal Londynu, którą właściwie zbudowano z ich powodu. Dragonshire, stało się światowym centrum turystyki, nauki i kultury. Bo widzicie, smoki bardzo lubiły ludzi i chętnie spotykały się ze wszystkimi i opowiadały o sobie, świecie z przed dziesiątków milionów lat, swojej cywilizacji i najlepszej ich zdaniem taktyce gry w brydża.

 

Dziesięć minut po północy, 3 września 1939 roku, salon smoczego domu, Dragonshire, Anglia

 

Ancalagon czytał gazetę, chociaż słońce już dawno zaszło. Mieli szczęście, że byli taką atrakcją. The Times wydawał nawet pięć egzemplarzy sześćdziesięciocalowej gazety dla nich. Smok podrapał się po wyrastającym z czaszki rogu i wypił do końca swoją szklaneczkę ballentine wielkości wiaderka, zęby smoka bardzo dobrze obcinały czubek cygara, a i świetnie trzymały je przy paleniu.

– Co za idiota, ludzie nie żyją na tym świecie nawet pięćdziesięciu milionów lat, a już mają ambicję by całym władać.

Artykuły ostatnio mówiły tylko o ataku nazistowskich Niemiec na Polskę i o przypuszczalnych planach Adolfa Hitlera. Ancalagon wypuścił kółko z dymu i powrócił do lektury. On chyba najbardziej przejmował się tym, co dzieje się poza wyspami brytyjskimi. Smoki generalnie bardzo ceniły sobie święty spokój i luksusy, a sam fakt bycia smokami z angielskim obywatelstwem im to zapewniał. Ryk silnika samochodu zaczął się robić coraz głośniejszy. W małym i cichym Dragonshire o tej godzinie było to nie do pomyślenia. Samochód ucichł dopiero pod ich wielkim domem. Ancalagon włożył tylko ciepłe bambosze na pokryte łuską nogi i wyszedł przed próg. Z bentleya 3.5 litra wysiadły trzy osoby, była noc, ale nie po to smok jest smokiem żeby nie widzieć po ciemku. W jego kierunku szedł Lord Foxley (dostał tytuł lorda z oczywistych chyba powodów), jakiś facet w garniturze z wysokim czołem i wielkimi brwiami oraz dumnie kroczący jegomość w jeszcze ładniejszym garniturze, z jeszcze pokaźniejszymi brwiami i w dodatku idealnie przyciętym wąsem. Wszyscy mieli miny wielce zafrasowane i poważne. Pierwszy wyszedł profesor Foxley, w płaszczu, podpierając się na laseczce z mosiężną główką. Skłonił się jak pasowanemu przystało i kaszlnął krótko.

– Dobry wieczór, sir Ancalagonie, wybacz nam tą późną porę ale mamy sprawę najwyższej wagi. – Zawsze tak do niego mówił, zresztą do innych smoków też. Ucieszył się, że jego duma (smoki znaczy się) została pasowana przez króla Jerzego. – Oto premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain i minister wojny baron Isaac Leslie Hore-Berisha, czy możemy wejść?

– Oczywiście panie Foxley, proszę, poczęstowałbym państwa whiskey albo cygarem, ale sam pan rozumie…

– Nic się nie stało, cygara mam, a za whiskey podziękujemy.

Usiedli w salonie, szczęściem smoki przyzwyczajone do odwiedzin ludzkich gości miały przystawione krzesła dla kogoś kto nie ma pięciu metrów bez ogona.

– Słucham panów. – Ancalagon zaciągnął się dymem cygara, w szponiastej dłoni trzymał zaś szklankę z whiskey, mieszając ze znudzenia znajdującym się w niej alkoholem. Zegar wiszący nad kominkiem cykał cicho, a field marshal Montgomery zdjął beret i przeczesał palcami włosy.

– Sir Ancalagonie, Wielka Brytania za około jedenaście godzin wypowie wojnę państwom osi. W związku z tym, jako od pasowanych obywateli oczekujemy… – Chamberlain mówił tonem wręcz bezczelnie aroganckim i gdyby nie pan Hore-Berisha jego głowa mogłaby zostać pożarta, mimo całej smoczej sympatii do ludzi. Na szczęście jednak pan minister położył dłoń na barku premiera i dokończył.

– Chcieliśmy was prosić, czy pomożecie Królowi, Anglii i światu w walce z nazistowskim tyranem? Czy przyjmiecie powołanie do służby wojskowej, w stopniu flight lieutenant jako żołnierze Królewskich Sił Lotniczych?

Smok uśmiechnął się, zestawem swoich ostrych kłów i wypił haustem zawartość szklanki.

– Zapytajmy więc reszty. – Wzleciał na mocarnych skrzydłach na drugie piętro domu, gdzie spały inne smoki. Powoli zaczął ich budzić, a ziewnięcie smoka chyba mogłoby zburzyć cały zamek. Jeden coś marudził że musi iść za potrzebą, inny że chce zapalić cygaro. W końcu dziesięć smoków siedziało w salonie przy stole, w towarzystwie profesora, ministra wojny i premiera. Ci opowiedzieli swoim łuskowatym przyjaciołom o co chodzi. Dokładnie i powoli. Zostaną wcieleni do RAF, który utworzył dla nich specjalną Eskadrę Jormungand, każdy z nich otrzyma stopień flight lieutenant, przejdą przyśpieszone szkolenie wojskowe i będą bronić Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Zaczęli się naradzać, mówić coś w różnych językach i co chwila nienagannym angielskim pytać się o różne sprawy to Foxleya, to Hore-Berisha, to Chamberlaina. O uzbrojenie, o bezpośrednich przełożonych, o tereny działań wojskowych z ich udziałem. Bardzo zorientowani, jak na latające gady żyjące od prawie siedemdziesięciu milionów lat.

Ancalagon przeleciał wzrokiem po wszystkich swoich współziomkach z uśmiechem. Smoki to wygodne stworzenia, ceniące luksusy. Ale to też wojownicy, żołnierze. A Anglia dużo im dała, w dobrym tonie byłoby teraz walczyć i ginąć za Brytanię i Króla.

– Shenlong, Norbert, Ladon, Rinjin, Smaug, Tiamat, Zu, Elliot, Apophis… Wchodzimy w to? W końcu to nasza decyzja.

Stukot szklanek z whiskey. Eskadra smoków to nie w kij dmuchał.

 

Ranek 14 maja 1940 roku, przestrzeń powietrzna nad Rotterdamem, Holandia

 

Warkot silników Sztukasów, Junkersów Ju 88 i Heinkel 111 słychać było wszędzie. Ludność Rotterdamu była w histerii kiedy na miasto zaczęły spadać setki niemieckich bomb. Obrona przeciwlotnicza to był jakiś żart, te parę działek kaliber 20 mm… Generał Winkelman już miał przygotowany akt kapitulacji Holandii, a Królowa Wilhelimina razem z rządem Niderlandów była już w drodze do Wielkiej Brytanii. Luftwaffe zdawało się, że nie ma sobie tego dnia równych i doszczętnie zniszczy jedno z największych miast Holandii, przedsionku Francji. 1 Dywizja Pancerna wojsk francuskich zaczęła odpierać ataki w Belgii nad Mozą. Ale eskadra smoków to nie w kij dmuchał…

Z początku mogło się zdawać, że to jakieś myśliwce. Ale nikt jeszcze nie widział machających skrzydłami myśliwców, które mają ręce uzbrojone w szpony i ciężkie karabiny maszynowe M2.

– Eskadra Jormungand, gotowa do ataku. Prosimy o pozwolenie otwarcia ognia. Over. – Ancalagon, squadron leader Jormungandów leciał pierwszy, pozostałe dziewięć smoków za nim nasłuchiwało tylko rozkazu, wielki zawinięty na ramieniu pas amunicji kaliber 12 minimetrów aż czekał, żeby posiać grad kul w kierunku jednostek Goeringa. Nareszcie w słuchawkach coś trzasnęło i usłyszeli upragnione zdanie.

– Eskadra Jormungand, macie pozwolenie. Rozpierdolcie ich Ancalagon, God bless the king. Over.

Smoki ustawiły się w formację bojową i zanurkowały w kierunku niemieckich jednostek. Posypały się kule z M2 Norberta, Tiamat i Apophisa. Wylecieli przed szereg zgodnie z planem, w końcu byli najbardziej finezyjni w locie, a ktoś musiał roznieść eskortę bombowców. Me 109 pięknie spadały z przestworzy. Szkoda że łuskowaci nie mieli możliwości zobaczenia min pilotów, widzących kto ich zestrzeliwuje. I mieszkańców Rotterdamu. Zapewne wyraz twarzy generała Winkelmana też był godny uwagi.

Squadron leader, eskorta w większości strącona. Over. – Tiamat miała taki słodki głosik. Jedyna pani w ich gronie, swoją drogą chyba jedna z bardzo niewielu kobiet w RAF. I bez dwóch zdań jedyna smoczyca.

– Tiamat, jesteś jeszcze piękniejsza, kiedy zestrzeliwujesz szwabów.

– Bez pogaduszek Smaug, na flirty będzie czas później. Do roboty eskadro, nie chcę widzieć żadnego aryjczyka na niebie. Over.

 

To był istny taniec na niebie, ktoś kto lata od dziesiątek milionów lat widać ma w tym wprawę. Błyskawicznie z powrotem utworzyli szyk. Tym razem z Elliotem na czele, który zawsze był duży, zawsze był silny, i który od całkiem niedawna latał ze sprzężonym działkiem przeciwlotniczym 4x20mm na plecach. Cóż to była za piękna i radosna masakra, kiedy kolejne samoloty Luftwaffe z terkotem leciały jak zestrzelone kaczki ku ziemi. Rotterdamczycy wybiegli na ulice, machali chustkami do nieba, salwy karabinów zmieniały się w salwy korków od szampana. Nawet ich mizerna ochrona przeciwlotnicza się jakoś podbudowała. Luftwaffe było w odwrocie, a Eskadra Jormungand w pościgu. Ciągle pruli w ich kierunku, wszyscy szczerzyli wielkie kły w uśmiechach. Nawet Norbert i Apophis, którzy dostali lekko przy ataku na Me 109. Ancalagon z Ladonem zlecieli z przestworzy na rynek zbombardowanego nieznacznie Rotterdamu. Ludzie do nich podbiegli obsypując ich kwiatami, dowódca generał Winkelman nadawał im najwyższe holenderskie odznaczenia lotnicze. Rzesza poznała, co to znaczy eskadra smoków, a ta gruba świnia Goering pewnie już sinieje na twarzy ze wściekłości. I niech bóg błogosławi Króla i Królewskie Siły Lotnicze!

 

8 sierpnia 1940 roku, przestrzeń powietrzna nad ujściem Tamizy, Anglia

 

– Eskadra Jormungand, Eskadra Jormungand, lecą na was ogromne siły Luftwaffe. Macie się wycofać i przegrupować, to rozkaz. Szwabów przejmują chłopcy z Dywizjonu 303. Over.

Smoki spojrzały się po sobie. Byli zmęczeni jak jasna cholera, w większym lub mniejszym stopniu ranni. Zu, Ladon i Norbert już nie żyli, Tiamat była na skraju histerii, przerastało ją to. A była smokiem. Polacy z 303 stacjonowali w Northolt, nie dadzą rady przylecieć na czas i konwój szlag trafi. Pozostałe dwa dywizjony które im towarzyszyły były związane z walką, nie dadzą rady go ochraniać.

– Kurwa mać. – Ancalagon myślał szybko. Szybko, bo tak również latały Me 109. I te cholerne Do 217. A zbyt bardzo nagrzewająca się lufa M2 sprawiała, że już trudno było go utrzymać nawet porośniętych łuską rękach.

– Eskadro, zostajemy. Musimy ochronić ten pieprzony konwój, aż dolecą tutaj dzieciaki z Dywizjonu 303. Po powrocie ja stawiam. Over.

Ryk silników, huk działek Elliota i karabinów innych smoków, Shenlong już do granic perfekcji opanował strącanie szybkich myśliwców ogonem.

– Eskadra Jormungand, tutaj squadron leader. Formacja szpon, Elliot z tyłu, Rinjin osłaniasz go, Smaug ze mną. Dokopać tej zasranej rasie panów!

Polecieli z pełną prędkością, na granicy możliwości ich skrzydeł. Gogle które dał im RAF to był dobry pomysł, przy takich szybkościach bez nich się nie dało. Smaug i Ancalagon zaczęli latać jak dwa elektrony wokół jądra, którym była reszta smoków. Za nimi leciał Elliot "Sir 4x20" i Rinjin ze swoim ukochanym karabinem ppanc Boys kaliber 13.97 mm. Uderzyli w zwarty dywizjon Luftwaffe który właśnie leciał na konwój. Starli ich, starli ich przy pierwszym uderzeniu. I to bez żadnych strat włas…

– Apophis! Niech to szlag! Tiamat łap go, może da radę! Eliot osłaniaj ich!

Trzask w słuchawkach.

– Eskadra Jormungand co wy tam jeszcze robicie do ciężkiej cholery! Macie rozkaz! Wycofać się! Powinniście mieć 303 na horyzoncie, jeśli to zmniejszy ciśnienie waszych łuskowatych tyłków, a teraz won! Over!

 

6 czerwiec 1944 roku, przestrzeń powietrzna przed plażami Normandii, Francja

 

Apophis dostał serią z Me 109. Przez parę dni leżał w specjalnej placówce szpitalnej RAF dla smoków, niedaleko Dragonshire. Dawali mu marne szanse. Jak się okazało niesłusznie, przeżył. Ale to i tak nie ważne. Oberwał pod Alam Halfa w Afryce, w 42 roku. Z dziurą po dziale kaliber 40 mm nawet smok nie ma szans. Następny był Shenlong, 10 lipca 1943 roku na Sycylii. Wielkie zwycięstwo aliantów… nie dla Shenlonga. Dał szansę reszcie eskadry na zaatakowanie włoskich umocnień linii brzegowej, ale sam nie dostał żadnej szansy. Parę lat… przeżyli dziesiątki milionów wiosen, a te parę lat poprowadziło smoki ku zagładzie. Nie wycofali się. Zginęła połowa z nich, ale żaden nawet nie pomyślał o tym, żeby opuścić ludzi, żeby dać tej całej nienawiści podbić świat. Dziwne stworzenia. Winston Churchill, od 1940 premier Wielkiej Brytanii powiedział kiedyś pamiętne słowa „Angielskie smoki, to najszlachetniejsi z ludzi." – to była prawda…

Dzisiejszy dzień ma wszystko zmienić. Połączone armie Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Kanady, Polski, Australii, niedobitków z Francji, Nowej Zelandii, Norwegii, Holandii, Belgii, Czechosłowacji i Danii miały zadać Hitlerowi cios, po którym Rzesza się już nigdy nie podniesie. To miał być początek ich końca. Lądowanie na plażach Normandii, operacja Overlord. Tyle setek tysięcy ludzi… Trzask w słuchawkach.

– Eskadra Jormungand, tutaj mówi generał Eisenhower. Chcę wam podziękować, wiem o waszych stratach i doceniam wasz udział u boku amerykanów. Waszym dzisiejszym celem jest plaża Omaha, na której stacjonuje 352 elitarna dywizja niemiecka w najlepszych fortyfikacjach na nabrzeżu. Wierzę, że będziecie z takim samym poświęceniem i odwagą co anglików, ochraniać naszych chłopców. Powodzenia. Over.

– Tutaj squadron leader, generale. Obiecujemy zrobić co w naszej mocy. Over.

Ancalagon, Elliot, Tiamat, Smaug, Rinjin. Tylko tylu przeżyło do tej chwili, czy można było nazwać ich jeszcze eskadrą? Tak czy inaczej, chłopakom z 1 i 29 dywizji pewnie lżej było na sercach i w portkach, wiedząc że ich tyłków pilnuje Jormungand.

Huk niemieckich dział był nieprzerwany, kiedy czołgi i żołnierze dotrą do brzegów plaży Omaha… to będzie masakra. Nikt nie przeżyje, nie z tymi psami wojny Rommla w bunkrach!

– Eskadra Jormungand, formacja obronno-zaczepna. Elliot, rozwalić mi tą szkopską artylerię, Tiamat i Smaug dawać ogień zaporowy na plaży. Rinjin za mną, zrobimy sobie wycieczkę za linie wroga. Over.

To było bez sensu. Było ich za mało… Smaug oberwał, działo przeciwlotnicze odrąbało mu skrzydło. Wbił się w piaski wybrzeża. Tiamat wybuchła płaczem, zaczęła pruć ze swojego M2 jak tylko się dało. Elliot wydał z siebie potężny ryk. Nie nadążał z celowaniem i niszczeniem stanowisk artyleryjskich. A Ancalagon, po raz pierwszy… wahał się. Nie wiedział co zrobić. Amerykanie za chwilę zaczną dopływać. Przyrzekli, że będą ich bronić.

– Eskad… Chrzanić to. Przyjaciele… Rin, Elliot, Tiamat. Dobra była z wami zabawa, dzięki. Róbcie od teraz co uważacie za stosowne… Over.

Wielki smok z ułamanym przed milionami lat rogiem wbił się z całą siłą w powietrze. Zręcznym ruchem ręki, ściągnął jeden z ładunków wybuchowych, które miał na plecach. Nie da rady umocować go odpowiednio na bunkrze, nie przy takiej obronie przeciwlotniczej. Chwycił go mocno, obiema dłońmi, szpony niemal przebiły powłokę. Zanurkował w dół, wprost na jeden z bunkrów 352 dywizji. Uzbroił ładunek w locie i kątem oka zobaczył tylko co się dzieje wokół. Tiamat, Rinjin i Elliot lecieli obok niego, też nurkując, ze swoimi ładunkami wybuchowymi. Specjalnymi, do burzenia bunkrów i niemożliwymi do poprawnego użycia w tych warunkach. Nie zdążył się nawet do nich uśmiechnąć. A nawet jeśli by zdążył, to czy jest po co? Za nimi amerykanie prawie dopływali do plaż. Może byłoby po co…

Błysk. Światło.

 

7 maja 1945 roku, studio nadawcze BBC, Londyn, Anglia.

 

Łysy, starszy jegomość z cygarem w dłoni patrzył bystrym wzrokiem przed siebie. Szklaneczka Jacka Danielsa stała przed nim, ale to była jedna z rzadkich chwil, kiedy nie miał ochoty na whiskey. Zaciągnął się cygarem i ciągle myślał nad odpowiedzią na pytanie dziennikarza. Nagle walnął ręką w stół i wykrzyknął.

– Ach, do ciężkiej cholery! Niech pan nie obraża mojej inteligencji! Myślę to, co myśli teraz każdy człowiek przy zdrowych zmysłach. Myślę, że ta wojna nie skończyłaby się, gdyby nie nasi tragicznie polegli obywatele smoczej rasy. Gdyby nie smoki, pana syn ciągle musiałby trzymać w dłoniach stena, a nie dupcię swojej ukochanej. Gdyby nie smoki… świat wyglądałby inaczej.

Winston Churchill w końcu usiadł spokojnie na krześle i jednak wypił przyniesioną mu whiskey. A wielu Brytyjczyków i ludzi na całym świecie, zgrupowanych przy radioodbiornikach pomyślało w tej chwili "Dobrze powiedział." W końcu nikt sobie nie wyobrażał świata, w którym nie pojawiłyby się smoki.

Koniec

Komentarze

Do konkursu. :)

No nie wiem. Z jednej strony podobało mi się. A z drugiej jakieś te smoki... Nijakie. Bez oceny.

Nowa Fantastyka