- Opowiadanie: leszekm - Cudowne losy rodziny Dymów

Cudowne losy rodziny Dymów

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Cudowne losy rodziny Dymów

1

Mały Jan Dym został znaleziony na ziemniaczanym polu przez ubogie małżeństwo chłopskie. Krążyły plotki, że porzuciła go tam bogata rodzina telewizyjnych wróżów, inni mówili, że wyrósł wprost z ziemi jak marchew, a jeszcze inni, że wzorem Remusa i Remulusa odchowanych przez wilczycę, Jan Dym był odchowany przez ziemniaki.

 

Uboga ro­dzi­na chłop­ska nie wni­ka­ła w ro­do­wód brzyd­kie­go dziec­ka. Przy­gar­nę­li go pod swój dach, na­uczy­li grać w ko­met­kę, wy­łu­dzać pie­nią­dze od prze­chod­niów, kraść ar­ty­ku­ły ko­sme­tycz­ne ze skle­pu.

 

Oj­ciec chłop­skiej ro­dzi­ny po­sta­wił sobie za cel edu­ka­cję znaj­dy. Od ma­łe­go uczył Jana czy­tać na książ­ce "Znisz­czyć re­ak­cyj­ny kler" Rok­sa­ny Szczęch, je­dy­nej lek­tu­rze jaka znaj­do­wa­ła w go­spo­dar­stwie.

 

Jan wy­ka­zy­wał duże zdol­no­ści czy­tel­ni­cze, miał rów­nież do­sko­na­łą pa­mięć; po pew­nym cza­sie po­tra­fił rzu­cać z pa­mię­ci ca­ły­mi aka­pi­ta­mi metod walki z kle­rem. Na siód­me uro­dzi­ny do­stał w pre­zen­cie książ­kę "Dokąd kler pro­wa­dzi pol­skę?" Ka­zi­mie­rza Cza­piń­skie­go, którą z za­pa­łem czy­tał co­dzien­nie.

 

Dzię­ki roz­le­głej wie­dzy na temat szko­dli­wo­ści kleru szyb­ko zjed­nał sobie za­rów­no sym­pa­tię szkol­nych ko­le­gów, jak i przy­chyl­ność na­uczy­cie­li. Za­pi­sał się też do sek­cji piłki ro­we­ro­wej, pró­bo­wał sił w cy­klo­tria­lu, wy­grał do­rocz­ny gmin­ny tur­niej go­to­wa­nia dor­sza w śmie­ta­nie.

 

Wszech­stron­nie uzdol­nio­ny Jan szyb­ko wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie nie tylko ko­le­ża­nek, ale także czę­ści rady pe­da­go­gicz­nej. Jego mu­sku­la­tu­ra przy­ku­ła uwagę Gra­ży­ny, pięk­nej na­uczy­ciel­ki Ru­mu­no­znaw­stwa, swo­ich fa­scy­na­cji Janem nie ukry­wał też pa­lacz Zbi­gniew, wpły­wo­wy sza­brow­nik miału.

 

Jan jed­nak w tym okre­sie był cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty do­sko­na­le­niem umie­jęt­no­ści go­to­wa­nia dor­sza w śmie­ta­nie, opra­co­wy­wał wła­sne, re­wo­lu­cyj­ne prze­pi­sy. Mię­dzy in­ny­mi dzię­ki fa­scy­nu­ją­ce­mu uży­ciu kmin­ku wy­grał tur­niej ku­char­ski na fe­sti­wa­lu Kłu­sow­nic­twa w Lidz­bar­ku. Na­gro­dę "zło­tych wnyk" sprze­dał, pie­nią­dze za­in­we­sto­wał w dwie tru­skaw­ko­we gumy "Bo­omer", które za­mie­rzał zjeść za dzie­sięć lat.

 

Tym­cza­sem zbli­ża­ła się ma­tu­ra. Gdy inni uczy­li się do tak trud­ne­go prze­cież Ru­mu­no­znaw­stwa, Jan ca­ły­mi dnia­mi ślę­czał nad ry­ba­mi i kmin­kiem. W dniu ma­tu­ry nie umiał nic. Nad jego życie nad­cią­ga­ły ciem­ne chmu­ry.

Nie zdo­był na ma­tu­rze ani jed­ne­go punk­tu. Wy­szedł przed cza­sem, wró­cił pro­sto do swo­jej pra­cow­ni ryb­nej.

I byłby nie zdał gdyby nie uzna­nie dy­rek­tor­stwa dla jego umie­jęt­no­ści ku­char­skich oraz wsta­wien­nic­two wpły­wo­we­go sza­brow­ni­ka miału, który pra­gnał za­cho­wać ano­ni­mo­wość.

 

Jan miał ma­tu­rę w kie­sze­ni i całe życie przed sobą. Po­wo­li nu­dził się go­to­wa­niem dor­sza, a na pierw­szym miej­scu za­czy­na­ły in­te­re­so­wać go ko­bie­ty.

 

Ko­bie­ty i rzeź­bie­nie lu­dzi­ków z masy sol­nej.

 

2

Po­szedł na stu­dia, na kie­ru­nek kar­to­gra­fia i tem­pe­row­nic­two kre­dek. Wahał się jesz­cze mię­dzy spa­wal­nic­twem okrę­tów a no­si­wo­do­znaw­stem, ale osta­tecz­nie wy­brał tak, jak mu serce pod­po­wia­da­ło.

 

Na uczel­ni zo­stał sta­ro­stą roku, skarb­ni­kiem grupy, i mi­ste­rem brwi ca­łe­go wy­dzia­łu. Dużo też w tam­tym cza­sie cho­dził na rę­kach dla przy­jem­no­ści, po uli­cach, do kio­sku, wszę­dzie. Zor­ga­ni­zo­wał ruch stu­denc­ki, ma­ją­cy do­pro­wa­dzić do oba­le­nia ma­soń­skiej wła­dzy nad świa­tem, na­zwa­li się "Go­łę­bie Dzio­by" i na ze­bra­niach oglą­da­li mecze Chi­ca­go Bulls z cza­sów gdy grał Jor­dan.

 

Na pierw­szej sesji nie za­li­czył tem­pe­row­nic­twa ko­zi­kiem kre­dek świe­có­wek. Ka­me­ruń­ski wy­kła­dow­ca był bar­dzo dro­bia­zgo­wy a Jan nie przy­go­to­wał się do eg­za­mi­nu zbyt su­mien­nie, bo­wiem całą noc przed te­stem otwie­rał i za­my­kał lo­dów­kę dla za­ba­wy.

 

Na szczę­ście za­li­czył eg­za­min w sesji po­praw­ko­wej, a ka­me­ruń­czy­ko­wi tak za­im­po­no­wał swo­imi od­po­wie­dzia­mi, że od tej pory stali się przy­ja­ciół­mi. Jan za­pro­sił Ma­zin­gę (tak się mówi na ka­me­ruń­czy­ków) do sie­bie, gdzie całą noc dla za­ba­wy otwie­ra­li i za­my­ka­li lo­dów­kę, co sce­men­to­wa­ło ich przy­jaźń.

 

Na dru­gim se­me­strze zo­stał wy­bra­ny sze­fem stu­denc­kie­go koła fanów ligi ping ponga ko­biet. Ma­zin­ga wkrę­cił go też w wi­ce­za­stęp­stwo grupy dys­ku­syj­nej o jaj­kach na mięk­ko i pie­lu­chach.

 

Ma­zin­ga pró­bo­wał go za­in­te­re­so­wać swoją pasją do me­ta­lur­gii, a także zbie­ra­niem ka­len­da­rzy z wi­ze­run­kiem świę­tej Anie­li z Sie­praw, ale w tym cza­sie Jan wsiąkł bar­dzo w akcję pro­pa­gu­ją­cą mó­wie­nie na port­fel "kiesa", co bar­dzo go po­chła­nia­ło.

 

Wła­ści­wie tylko dzię­ki po­mo­cy Ma­zin­gi zdał sesję dru­gie­go se­me­stru, ca­ły­mi dnia­mi bo­wiem zni­kał roz­le­piać pla­ka­ty "port­fel=kiesa", albo był nie­obec­ny my­śla­mi, pla­nu­jąc nowe po­su­nię­cia akcji. Szcze­gól­nie, że wal­czył ze stron­nic­twem pro­pa­gu­ją­cy­my mó­wie­nie na port­fel "trzos", mu­siał więc za­wsze wy­prze­dzać ich o krok.

 

Nie­mniej jed­nak był szczę­śli­wym stu­den­tem trze­cie­go se­me­stru, miał co praw­da drob­ne pro­ble­my z kar­to­gra­fii nie­miec XV wieku, ale dał sobie radę.

Ko­le­żan­ki in­te­re­so­wa­ły się nim już od czasu gdy na pierw­szym roku wy­czy­niał cuda swoim jojo, a ich po­ciąg do Dyma wzmógł się tylko gdy za­czął cho­dzić w eks­tra­wa­ganc­kich ko­szu­lach bez ple­ców. Mie­wał prze­lot­ne ro­man­se, żadna jed­nak na stałe nie zdo­by­ła jego serca.

 

Bli­sko była Jo­an­na, która nie tylko do­rów­ny­wa­ła Dy­mo­wi w jojo, ale rów­nież im­po­no­wa­ła mu wie­dzą na temat fli­sac­twa i bu­do­wy tra­tew; jed­nak­że nie po­dzie­la­ła ona jego naj­więk­szej pasji: otwie­ra­nia i za­my­ka­nia lo­dów­ki dla za­ba­wy, wsku­tek czego ro­ze­szli się szyb­ko.

 

Na trze­cim se­me­strze jed­nak na ich kie­ru­nek do­pi­sa­ła się nowa dziew­czy­na. Nie od razu wpa­dła Dy­mo­wi w oko: nie miała w końcu nóg, a Dym lubił jak dziew­czy­na ma nogi.

 

Jed­nak gdy oka­za­ło się, że jed­nak ma nogi, bo tylko tak dziw­nie usia­dla, że nie było ich widać, to Dym żywo się nią za­in­te­re­so­wał.

 

Nie on jeden: pod jej cza­rem był także Ma­zin­ga.

Koniec

Komentarze

Ab­sur­dal, jak widzę. Spraw tech­nicz­nych nie ma się co cze­piać, bo na­pi­sa­ne po­praw­nie, ale cała resz­ta... no - jest. I tyle.

Śmiesz­ne po mon­thy­py­tho­now­sku, czyli w ogóle. Cie­ka­we to też nie jest, ani ory­gi­nal­ne...

 

Nihil novi sub sole. Ab­surd to nie wszyst­ko.

Nie prze­ko­na­ło mnie to. W więk­szo­ści krót­kie zda­nia nie po­tra­fią wcią­gnąć na dłu­żej.

A ja wam po­wiem, że mnie się spodo­ba­ło. Ot, tak prze­czy­tać, po­śmiać się, za­po­mnieć. Tak po­je­ba­ne­go (w sen­sie po­zy­tyw­nym) opo­wia­da­nia nie czy­ta­łem dawno. Lubię takie tek­sty i ten typ po­czu­cia hu­mo­ru. Oceny za to nie dam, ale po­śmia­łem się zdro­wo.

Za­ufaj Al­la­ho­wi, ale przy­wiąż swo­je­go wiel­błą­da.

Hmm... tech­ni­cze, w po­rząd­ku. Absurd...totalny. Taki na­pa­da mnie ze zna­jo­my­mi cza­sa­mi, ale za­cho­wu­je­my to dla sie­bie.
Dla­te­go choć z cie­ka­wo­ścią lekką czy­ta­łam opo­wia­dan­ko, to... sensu ono nie miało. Nawet mon­thy­py­tho­now­skie­go.

Spra­wy tech­nicz­ne:

1) "Od ma­łe­go uczył Jana czy­tać na książ­ce "Znisz­czyć re­ak­cyj­ny kler" Rok­sa­ny Szczęch, je­dy­nej lek­tu­rze jaka znaj­do­wa­ła w go­spo­dar­stwie." - Chyba znaj­do­wa­ła się

2) " a na pierw­szym miej­scu za­czy­na­ły in­te­re­so­wać go ko­bie­ty." - Jakoś nie po pol­sku mi to brzmi.

Kwe­stia me­ry­to­rycz­na:

Opo­wia­da­nie jest ab­sur­dal­ne i w paru mo­men­tach mnie roz­ba­wi­ło, za­pew­ne przy­czy­nił się też do tego mój dobry humor dzi­siaj :) Pełni ono jed­nak wy­łącz­nie rolę roz­ryw­ko­wą, acz­kol­wiek po­dej­rze­wam, że o nic wię­cej Ci nie cho­dzi­ło

Jak słusz­nie za­uwa­ży­ła Rhe­iDe­oVan - ab­surd to­tal­ny. Ale nawet w ab­sur­dzie po­wi­nien być jakiś sens (cho­ciaż­by ab­sur­dal­ny). Tu nie widzę ani sensu ani po­my­słu.

Na 2 albo słabe 3.

NFow­ska wer­sja "Mody na suk­nie"?

Nowa Fantastyka