Może tak: pewnego razu były sobie dwie dziewczyny.
Spotkały się pierwszy raz w pewne przedpołudnie, na brzegu morza. Słońce, jaskrawe i wszechwidzące, wspinało się po niebie. Tam się pierwszy raz zobaczyły: Medea, czarodziejka z księżycem wyglądającym z wysoko upiętych włosów i Alcesta, ciągle panna, schowana, jak miała w zwyczaju, za kordonem młodszych sióstr-królewien. Medea miała ze sobą kociołek i garść ziół o duszącym zapachu. Alcesta miała swoje zdanie na temat całej tej procedury.
Pewnie były w tym samym wieku, choć Medea, przybyszka z dalekich stron, miała już za sobą małżeństwo, macierzyństwo i jakieś jedno czy drugie morderstwo. Po dziadku i ciotce odziedziczyła jednak wiecznie młodzieńczy wygląd, a słońce ją, z oczywistych rodzinnych powodów, kochało. W efekcie trudy podróży na koniec świata ledwie było po niej widać.
Alcesta, najstarsza z rodzeństwa, stała milcząca i nieprzekonana do całego pomysłu. Generalnie nie lubiła się kłócić. Tyle że ojciec chorował: dworzanie szeptali po kątach, powtarzając imiona pretendentów i kiwając głowami nad faktem, że księżniczki ciągle bez mężów. Alcesta była dobrą córką, ale nie miała złudzeń: ojciec nie zdobył tronu uczciwie, a utrzymał go bynajmniej nie dzięki łagodności i dobremu sercu. I Alcesta i jej siostry jedno wiedziały za to na pewno: gdyby król umarł – kiedy umrze – nikt się za nimi nie ujmie. Alcesta nie miała pomysłu, co z tym zrobić. Jej siostry miały, niestety, i stąd to spotkanie w południe i ta obca kapłanka-wskrzesicielka, z księżycem we włosach i kotłem pełnym nieprzyjemnych, wężowych ziół.
Martwy baran i jego dalsze losy prawie przekonały Alcestę. Najpierw było truchło i smród brudnej wełny, mieszający się z dymem od zapalonego pod kotłem ognia. Potem – mdły zapach zupy z baraniny, przepędzony jednak przez słodką woń mleka i łąk, kiedy tylko z gorącego kotła, wbrew wszelkim prawom natury, wyskoczyło ożywione, odmłodzone jagnię. Mimo wszystko Alcesta ciągle nie była pewna. Siostry zrzędziły i przekonywały: czuła ich strach i narastające poczucie, że muszą coś zrobić, coś, cokolwiek, natychmiast, zanim ojciec umrze. Pamiętała, że stały wtedy w kręgu, pod palącym słońcem, i kłóciły się przyciszonymi, syczącymi szeptami. Medea starała się nie patrzyć na nie wszystkie z politowaniem.
Siostry w końcu postanowiły, zakrzyczały Alcestę i zdecydowały, że będą potrzebować większego kotła i siekiery. Alcesta zrezygnowała – nigdy nie umiała się kłócić. Pozostało jeszcze wskazać, kto co zrobi.
Alcesta kategorycznie odmówiła udziału w samym zabójstwie. W ogóle chciała się wymigać, ale się nie udało: została wysłana do ćwiartowania zwłok. Medea leżała w tym czasie na pokładzie statku, u boku swego męża, który – choć planujące ojcobójstwo królewny o tym nie wiedziały – gdyby nie ich ojciec, byłby królem.
Nigdy, nawet wtedy, kiedy zamknęły się za nią dobrowolnie otwarte bramy śmierci, Alcesta nie zapomniała, jak razem z najmłodszą siostrą dzieliły siekierą zmaltretowane ciało ojca. Potem kosze; zmyć krew z podłogi; kosze na wózek, obok wielkiego kotła, i biegiem, pod blednącym księżycem, nad brzeg morza.
Po północy. Medea już czeka na plaży. Księżyc odbija się w wodzie, która wypełnia kocioł aż po brzegi. Alcesta nawet zauważa, że czarodziejka tym razem robi coś inaczej: odkłada długi korzeń wężymordu do kosza, zamiast dorzucić go do spienionej, rzadkiej cieczy. Ale Alcesta nie może myśleć, udręczona gorącem i unoszącym się dookoła zapachem. Kocioł bulgoce. Na powierzchni tłustego wrzątku pływają pasma długich, siwych włosów.
Zawartość kotła dawno zdążyła ostygnąć, kiedy do królewien dotarło wreszcie, że tym razem żadnego zmartwychwstania nie będzie.
Medea, oczywiście, to wszystko zaplanowała – dokładnie tak, jak zaplanowała, parę lat później, polityczne zabójstwo dzieci. Nie wszystko jej wyszło, nie tym razem. Owszem, króla pochowano, królewny-ojcobójczynie poszły na wygnanie, tylko Alcesta, jako ta jedna niewinna, została sama w pałacu. Jednak Medea i jej mąż też musieli uciekać, otoczeni złą sławą podżegaczy i czarowników (Medea oczywiście miała już dalsze plany).
Alcesta z kolei nie chciała już nic planować. Powiedziała “tak”, kiedy tylko się znalazł pierwszy kandydat na męża – widocznie ktoś jednak uwierzył jej zapewnieniom, że była niewinna, pomyślała, gdy prosił o jej rękę. Był ślub. Urodziła pierwsze dziecko mniej więcej wtedy, kiedy Medea zabiła swoje.
Nic nie było doskonałe, oczywiście. Zanim Alcesta przyjechała do prowincjonalnego pałacu męża, już wiedziała, że nie zawsze mieszkał tam sam. Był taki chłopak, ostrzegła ją służąca: długowłosy, jasnooki, nikt nie wiedział, skąd przyszedł i dokąd poszedł po roku służby. Przez rok byli z królem nierozłączni, gdzie jeden, tam i drugi. Był piękny, mówili ludzie, naprawdę piękny, i tak pięknie śpiewał.
Alcesty to nie dziwiło. W ogóle niewiele ją dziwiło. Wyszła za swojego prowincjonalnego księcia, wprowadziła się do jego domu i pokornie znosiła humory jego matki czy złośliwości ojca. Mąż, musiała przyznać, traktował ją poważnie. Od kiedy się pobrali, skończyły się wizyty pięknych śpiewaków. Urodziło się dziecko, potem drugie. A potem, kiedy pewnego dnia przynieśli go sinego z pola do pałacu, mąż rwącym się głosem opowiedział jej o tamtym jasnowłosym, jasnookim młodzieńcu-bogu. O zakochaniu. O zobowiązaniach. O tym, że akurat dla niego śmierć niekoniecznie musi wszystko kończyć.
Alcesta nie słuchała. Patrzyła na męża, którego serce zakrztusiło się w upalny dzień, kiedy nadzorował żniwa, i myślała o zapachu mokrych, siwych włosów, o kotle z wężowymi ziołami pod niepewnym księżycem.
Ktoś musiał umrzeć, żeby żyć, wbrew śmierci, mógł ktoś. Zaczęły się więc targi. Najpierw więźniowie. Alcesta od razu wiedziała, że nic z tego nie będzie: wymuszone samobójstwo nie spełniało warunków kontraktu. Potem teść powiedział “nie”. Teściowa odmówiła. Służący uciekli i pochowali się po lasach. Ona sama jednego była pewna: ona na pewno, za nic w świecie, tego nie zrobi. Nie umrze za męża i nie pójdzie przed czasem w zaświaty. W podziemiu ktoś na nią czekał, a ona stanowczo nie była gotowa na to spotkanie.
No tyle że nie było wyjścia, a Alcesta zawsze była grzeczną dziewczynką. Teść patrzył na nią oskarżycielsko. Teściowa mruczała coś o niewdzięcznicach, doradcy męża podkreślali, że królestwo bez króla, że pusty tron, że dzieci małe…
– Mógłbyś tak? – spytała w końcu męża, gdy leżał, z posiniałą twarzą, ciężko oddychając, w ich małżeńskim łożu. – Naprawdę chcesz, żebym to zrobiła?
Nie odpowiedział; nie zaprzeczył. Taka odpowiedź musiała jej wystarczyć. Bał się, ona też się bała: któreś musiało ustąpić.
Tego samego dnia zaczęła się przygotować do umierania.
Pusty pokój, przysłonięte okna. Mąż – jego serce pewnie już zdrowe – krząta się po domu, nadzoruje przygotowania do uroczystości: stypa po królowej oznacza przecież mnóstwo roboty. Z dołu dobiegają hałasy, krzyki, ktoś, nieoczekiwanie, wybucha śmiechem, ktoś otwiera i zamyka drzwi.
Alcesta nie musi nic robić – leży na łóżku, dłonie splecione na piersi, obol w ustach, i myśli tylko o jednym.
Wyobraża sobie to pierwsze spotkanie po latach. Ojciec, Alcesta wie o tym doskonale, nigdy nie zapominał i niczego nie wybaczał, a wykręty go nie interesowały. Królowa nie ma wątpliwości, że bardzo starannie zaplanował dla niej wieczność.
Nadchodzi noc. Cienie kłębią się w pokoju. Alcesta nie słyszy żadnych kroków w ciemności, żadnej zapowiedzi nadchodzącej śmierci. Ot, nagle, widzi w drzwiach mężczyznę o czarnych skrzydłach. Skrzydlaty wyciąga do niej rękę. Pora iść, myśli Alcesta. Ojciec nie lubi czekać.
Podnosi się niepewnie, cicho, bez niecierpliwości. Przynajmniej dzieciom będzie dobrze, tłumaczy sobie: mąż przysiągł na wszystkie świętości, że nie będzie żadnej macochy, póki nie podrosną.
Kiedy potężnej budowy siłacz z wrzaskiem wpada przez uchylone drzwi i zaczyna okładać skrzydlatego przybysza maczugą, Alcesta, z głową pełną już śmierci i ojca, nie ma nawet czasu się zdziwić. Zawsze jest ze mną coś nie tak, myśli tylko: koszmar zamiast wskrzeszenia, śmierć dla męża zamiast życia z mężem, farsa z siłaczem i jego maczugą zamiast wzniosłej tragedii umierania. Jeszcze nie wie, że dalej będzie tylko gorzej.
Śmierć, kulejąc, ucieka w zaświaty. Siłacz oczekuje teraz entuzjazmu: została przecież uratowana! Zaczyna opowiadać Alceście jakąś pokrętną historię: coś o służących (prosili o ratowanie pani), o jej mężu (ponoć nie powiedział siłaczowi, że w domu jest żałoba, i zaprosił na imprezę), bogach (”No jak to tak imprezować w domu żałoby? To obraża bogów!”), o tym, że jego, siłacza nad siłaczami, nikt nie powinien okłamywać i o ty, oczywiście, jak by tu ukarać tego kłamczucha.
Kończy się to wszystko tak, że Alcesta, w welonie szczelnie osłaniającym twarz i ramiona, stoi milcząca u boku siłacza z maczugą i słucha, jak ten namawia jej męża, by ją zdradził i wziął ja za żonę (Ja już wiem, żeś owdowiał, jak to tak dzieci bez matki chować? Popatrz, kuzynkę przywiozłem. Męża dla niej szukam. No co, z moją kuzynką się nie ożenisz?!). Alcesta widzi, że mąż się waha, że waży swój strach przed bogami i złamaniem przysięgi i lęk przed obrażeniem legendarnie temperamentnego gościa. Mąż kiwa powoli głową, zagryza wargi; A. zna ten wyraz jego twarzy i rozumie, że już została zapomniana.
Kiedy siłacz przedstawia ją jej własnemu mężowi jako przyszłą macochę jej własnych dzieci, Alcesta nie może się nawet rozpłakać. Nie czeka na moment zdjęcia welonu i minę swego obecnego i przyszłego męża. Znowu nie tak, myśli: tym razem, zamiast radości, będzie tylko koszmarne wzajemne zakłopotanie.
Mniej więcej w tym samym czasie Medea-morderczyni, w obecności tłumnie zebranych bogów i herosów, wychodzi za Achillesa na Wyspach Błogosławionych.