Norymberga, 4 lipca 1943.
Choć teren Reichsparteitagsgelände był ogromny, to liczba osób próbujących się tego dnia na nim znaleźć znacznie przewyższała jego pojemność. Nie starczyło miejsca dla wszystkich, choć taki wiekopomny sukces powinien zobaczyć nie tylko każdy Niemiec, ale cały świat. W ramach rządowego programu rozdano tysiące bakelitowych telewizorów i odbiorników radiowych do miejsc publicznych na terenie całej Rzeszy, tak aby jak najwięcej osób mogło być świadkiem i częścią oszałamiającego i historycznego zwycięstwa. Początku Tysiącletniej Rzeszy. I początku końca świata.
Zjawili się dziennikarze z każdego zakątka kuli ziemskiej. Niepotrzebna była akredytacja. Pozwolenie na uczestnictwo otrzymywał każdy obcokrajowiec posiadający jakiekolwiek urządzenie umożliwiające uwiecznienie tego, czego zaraz będzie świadkiem. Pierwsza multimedialna uroczystość na tak wielką skalę. Naziści zdawali sobie sprawę z potęgi mediów. I umiejętnie z niej korzystali.
Choć słońce powinno właśnie osiągać punkt najbliższy zenitowi, to jednak ciężkie, burzowe chmury skutecznie przesłaniały dopływ jego promieni. Zwykle jaskrawoczerwone sztandary Rzeszy, które okalały cały plac i wszystkich na nim zebranych, przybrały w panującym półmroku barwę odtlenowanej krwi. I płonęły. A przynajmniej zdawały się płonąć. Pod każdą z setek flag umieszczono ogromną pochodnię – tak, aby jej żar rozświetlał złamany krzyż. Żar pochodzący prosto z piekła.
Tysiące żołnierzy Wehrmachtu stało tuż pod monumentalną mównicą zamieszczoną na zbudowanym w czystym, nazistowskim stylu budynku. Ten rodzaj architektury zwano „mową kamieni”. Oddawali oni strzały ku niebu w geście wypowiedzenia wojny samemu Bogu.
Tłum był bliski histerii. Każdy z osobna i wszyscy jednocześnie zaczęli popadać w ekstatyczne uniesienie, gdy na mównicę wszedł człowiek. Szczurkowaty, z niskim i cofniętym czołem i ciemnymi, tłustymi włosami ulizanymi do tyłu. Każdy to wiedział, choć nikt nie widział. Odległość do niego była zbyt wielka, choć był przecież tak blisko.
Salwy żołnierzy nie ustawały. Ogień płonął. Nie tylko ten pod sztandarami, ale ten, który każdy z obecnych miał w swoim sercu. Bezwiednie mu się poddawali, choć trawił ich od środka. To było przyjemne uczucie. Wtedy, dla nich.
– Sieg Heil! – wykrzyknęła postać z ręką wzniesioną ku czarnemu niebu, a zawtórowało mu tysiąckrotne echo. Poczekał chwilę. Setki strzałów. Spojrzał rozmarzony w niebo, które momentalnie pękło. Uśmiechnął się. – Heil Hitler!
Na mównicę wszedł pięćdziesięcioletni człowiek z charakterystycznym wąsem. W jednym momencie zgasły wszystkie pochodnie a ze szramy na niebie wyłoniły się promienie Słońca oświetlając wąsatą postać na mównicy niczym aktora w teatrze, na którego skierowano reflektory. Zdawał się trwać w boskim namaszczeniu i rozsmakowywać w zwycięstwie.
Tłum oszalał. Tysiącletnia Rzesza będzie trwać. Wiedział to każdy z obecnych
Posen. 4 lipca 2013.
Alfred był pod wrażeniem opuszczając inscenizację Wiecu Chwały z 1943 roku, odtwarzaną rokrocznie z dbałością o najmniejsze szczegóły. Dokładnie w rocznicę upadku Moskwy, Londynu i Waszyngtonu. Dzięki temu przedsięwzięciu każde pokolenie może poczuć się współtwórcą wielkiego Zwycięstwa. Jest to zarazem ostatnia pamiątka po Tysiącletniej Rzeszy. Jedyna ostoja starego świata. Twór, jakim Rzesza stała się przez minione dziesięciolecia, przewyższa możliwości adaptacyjne każdego człowieka.
Dlatego ludzie nie są już ludźmi.
Obóz pracy Thorn. Lewy brzeg rzeki Weichsel. 4 lipca 2013.
Mają nas za podludzi. Mamy tylko pracować. Budować. Służyć. I umierać. Najlepiej przed dwudziestką. Potem człowiekowi może strzelić do głowy ambicja. A jeśli ona nie strzeli, to na pewno zrobi to SS-man.
Pracuj. Klęcz. Wstań. Pracuj. Śpij. Ręce na kołdrę. Wstań. Do kibla. Do pracy. Klęcz. Stój. Przez godzinę. Czego stoisz przez godzinę, leniu śmierdzący? Na kolana. W łeb. Do pracy. Umrzyj. Do pieca.
Los milionów moich rodaków. Jest nas więcej od Niemców. Ich jest sto tysięcy. Nas cztery miliony. Ale oni mają siłę i zdrowie. My nie mamy nawet czasu na śmierć.
Ale ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Niebawem. Oni o nas nie wiedzą. To nasza przewaga.
Die neue Deutsche Stadt Warschau, 4 lipca 2013
Czy my potrzebujemy sług? Czy naród Aryjski nie jest w stanie zbudować wszystkiego własnymi rękoma? Czy ta garstka prawdziwych Germanów zdoła dźwignąć świat na swoich barkach?
– Chciał mnie pan widzieć, Lordzie Heinrich?
W tok jego myśli wtrącił się głos młodzieńca. Wolf Lebensstrom. Znał go z raportów oficerów SS. Wyróżniał się. Potrzebujemy go. Potrzebujemy każdej pary Niemieckich rąk aby zmiażdżyć to, co zostało z Polactwa. Reszta świata nie musi o tym wiedzieć. Oni nawet nie zdają sobie sprawy, że my tu jesteśmy. Cały czas. I trwamy. Dlatego podludzie są podludźmi. Między innymi. Głównym powodem jest przecież to, że nie są Nami.
– Usiądź. – rozkazał Wolfowi. Ani myślał zająć się gościem. Musi skończyć swoje rozważania. Czy więc tak naprawdę ktokolwiek jest nam potrzebny? Nasze tereny sięgają od Oder po Weichsel. Świat zewnętrzny nie zdaje sobie sprawy, że ktokolwiek przeżył Gniew Vril. Wszystkie przysyłane ekspedycje są natychmiast eliminowane. Sygnały zakłócane. Dla ludzi zzewnątrz Rzeszy jej tereny są jałową pustką. Oni to nazywają skażeniem radioaktywnym. My nazywamy Vril. Energią, która za cenę cierpienia fizycznego daje duchowe oświecenie niezbędne dla przetrwania Rasy. Potrzebujemy tylko trochę czasu by ją skumulować i skierować przeciwko zgniliźnie Zachodu. Oni o nas nie wiedzą. To nasza przewaga. Spojrzał na Lebensstroma. Nie wykazywał żadnych oznak zniecierpliwienia. To dobrze, pomyślał. Zdjął z głowy swój czarny kaptur, pod którym skrywał swoje oblicze. Nie każdemu dane było je ujrzeć. Z ropiejących wrzodów na zapadniętych policzkach sączyła się żółta substancja, cera blada i nieprzenikniona jak marmur a oczy… jeśli są zwierciadłem duszy, to jego dusza tworzy ich osobny gatunek. Żółć się z nich prawie wylewała. Nie tylko z białek. Przerażająco bursztynowe tęczówki potęgowały nieprzyjemne doznania wynikające ze spoglądania na tę zniszczoną twarz.
Tylko głos był silny, nieugięty i głęboki. Emanował potęgą.
– Gratuluję.
– Dziękuję, mein Führer. – młodzieniec nie tylko był cierpliwy, ale nie okazywał oznak obrzydzenia czy strachu. Głupi, czy odważny?
– Czy jesteś gotów, Wolfie?
– Oczywiście, mój panie.
Na obliczu Lorda pojawił się grymas, który czterdzieści lat temu mógł oznaczać uśmiech.
Gwardia odprowadzi cię jutro rano do miejsca chrztu. Tymczasem udaj się na spoczynek.
Bromberg, 5 lipca 2013
– Kochanie, wróciłem!
Alfred wszedł do swojego mieszkania. Wyglądało… normalnie. Jakże inaczej od tych kamieniczek mijanych po drodze. Opustoszałych. W słowiańskim getcie. Z dnia na dzień coraz bardziej przeklinał swoją pracę. Wiedział, że ci słowiańscy robotnicy to tylko zwierzęta. Mają pracować i płodzić dzieci, aby Aryjczycy mogli z czasem pobrać od nich organy. I przedłużyć własne życie. O rok, może dwa. Vril było nieubłagane. Ale miał coraz więcej wątpliwości, których ziarno zostało zasiane tamtego dnia, gdy odkrył w gruzowisku za miastem podziemny bunkier, skrywający tysiące książek w nieznanym mu języku. Wtedy dotarło do niego, że nie tylko Niemcy mieli przed wojną własną kulturę.
– Cieszę się – jego żona pocałowała go w policzek. Trzydziestoletnia piękność, tak bardzo odmienna od tych, które widuje w getcie. Tam nawet nie ma trzydziestolatek. – Zjesz obiad teraz czy potem?
Nie miał ochoty nic jeść. Nie po tym, co widział. Zawsze przewracało mu się w jego zrakowaciałym żołądku na myśl o bezeceństwach własnego narodu.
– Potem, skarbie. Muszę odpocząć.
**
Zszedł do piwnicy. To tu zgromadził część tomów znalezionych pod gruzami. Ale było tu coś jeszcze. Urządzenie elektroniczne, podobne do tego stosowanego dziś przez część SS, ale o wiele bardziej zaawansowane. Mało kto znał się dziś na elektronice, poza wąską grupą Oficerów, do których sam przecież należał. Wiedział tyle ile potrzebował by naprawić łączność albo samojazd. A to urządzenie było dla niego nie lada wyzwaniem. Za każdym razem gdy zdawało mu się, że je włączył – trzeszczało. Gdy kręcił gałką – trzeszczało raz głośniej, by za chwilę przycichnąć. Prawdopodobnie jest to pierwowzór współczesnego teledia, którym można wysyłać wiadomości głosowe i je odbierać. Myśl, Alfred, myśl. Zasapał z rezygnacją i spojrzał na księgi. Może gdzieś tu jest odpowiedź?
Po jakimś czasie natrafił na jakiś podręcznik techniki sprzed wojny. Prawdopodobnie po polsku. Poznał trochę ten język podczas godzin spędzonych nad tymi zapomnianymi dziełami. Wśród schematów maszyn, o których mu się śniło, odnalazł to czego potrzebował – opis działania radio. Udało mu się zrozumieć, że potrzebna jest antena. Odnalazł także i jej opis, po czym zmontował ją z kawałka drutu. Podłączył ją, pokręcił gałką… i zamiast trzeszczenia rozległ się głos. Po polsku.
– No Tomek, w niedzielę robimy grilla. Wpadniesz?
– Jasne. Wezmę Kaśkę i parę piw. Słuchaj, ostatnio udało mi się połączyć z Australią! Muszę to zgłosić do Związku Krótkofalowców. Może dostanę jakiś dyplom.
– Raczej wódkę, znając tych głąbów.
Roześmiali się. Jak gdyby nigdy nic. Grill? Piwo? Australia? Śmiech? Co to za czary?
– Halo, słiszicie mje? Kimje steźcie? – wydukał łamaną polszczyzną. Nastała pełna napięcia cisza. Wyczuł przerażenie.
– Kim jesteś?
– Nie mecem. Kto wi?
– Jeśli to żart, to podły. Zgłoszę to do centrali, namierzą cię i odechce ci się tych żartów.
Znów to samo trzeszczenie. Alfred nie mógł uwierzyć w to co usłyszał. Czyżby świat… istniał?
Obóz pracy Danzig, 5 lipca 2013
Beznadzieja wylewała się z każdego w polu widzenia bardziej obficie niż pot. A pot to jedna z niewielu rzeczy, które mieli pod dostatkiem. Tłum zgarbionych i zdeformowanych rodaków sięgał aż po horyzont. Pogrążeni w służbie swoim Panom. Dość tego. Jeszcze trochę i rozlegnie się sygnał. Na pewno tak będzie.
A wtedy zmiażdżymy germańskich oprawców. Popełnili błąd zostawiając naszych przodków przy życiu.
Podziemia Die neue Deutsche Stadt Warschau, 5 lipca 2013
Wolf szedł schodami w otchłań. Towarzyszyli mu dwaj gwardziści odziani w czerwone stroje. Nie odezwali się ani słowem. Nie kazali mu iść – mógł w każdej chwili zawrócić. Ale nie chciał. Został wytypowany przez samego Lorda. Nie wiedział do czego, ale to nie miało znaczenia. Był gotowy oddać wszystko. Wszystko.
Przestał liczyć schody już dawno temu. Wtedy, gdy stracił rachubę. Nie znał takich liczb. Nie musiał. Był teraz głęboko pod ziemią. Gwardziści zniknęli. Przeszedł przez otwór wydrążony w skale i napawał się tym, co ujrzał po drugiej stronie. Znajdował się w ogromnej, podziemnej kopule. Mogła mieć trzydzieści metrów wysokości i cztery razy tyle szerokości. Posadzkę wyściełała ogromna szachownica. Pośrodku sali stał obelisk ze wskazówką zatrzymaną na trzech czwartych skali. Pod ścianą były ławy, a na nich okręgu spoczywały zakapturzonych postaci w czarnej szacie. Nad każdą z nich wisiała ogromna pochodnia. Choć płomień zżerał tlen, nie zrobiło było duszno. Oddychał pełną piersią. Każdy z Kapłanów miał na szyi ogromny, srebrny symbol – podwójne V, jedno pod drugim, połączone prostą linią po prawej stronie.
– Sieg Heil, młody Wolfie Langstromie. Czy jesteś gotów?
Głos poniósł się po całym pomieszczeniu, ale nie było echa. Doskonała akustyka. Osoba, która go wezwała, od reszty różniła się tylko kolorem ubrania – podczas gdy reszta odziana był w czerń, postać przed nim okalała doskonała biel. Taka sama jak skóra pod nią. Wolf pomyślał, że ta skóra nigdy nie widziała słońca, jakby… całe życie spędziła tutaj. Pod ziemią. Tylko oczy Kapłana były jaskrawoniebieskie.
– Wiem, jak wygląda słońce, Wolfie. Nie zaprzątaj sobie tym myśli.
– Choć nieco zbity z tropu, Wolf nawet nie drgnął.
– Jestem gotów.
– Czy wiesz co cię czeka?
– Poświęcenie.
Kapłan zamyślił się, a każda z samogłosek w jego wypowiedzi była nienaturalnie przeciągnięta.
– Tak… Poświęcenie. Jak każdego z nas tutaj.
Momentalnie znalazł się przy Wolfie, złapał go i rzucił pod wskazówki na obelisku. Nie wyglądał na takiego, co ma tyle siły – na pewno nie tyle, by miotać umięśnionym trzydziestolatkiem.
– Spójrz! Oto co nasze. Siła Vril. Poszukiwaliśmy jej na dziesiątki lat przed powstaniem Rzeszy. Znaleźliśmy ją tutaj, na szczątkach Polaków. Czy to ich pozostałość? Nie! Ona ich zabiła! Dla nas! Spopieliła ich ciała i zniszczyła narodowość w przeciągu sekundy. Ona tu trwa. Ale potrzebuje ofiary. – To nie był ten spokojny mnich co przed chwilą. Teraz był rozjuszony. W histerii i ekstazie. Podniósł stalowym chwytem głowę Wolfa kierując ją na wskazówkę – Spójrz raz jeszcze! Trwamy tu. Gnijemy za życia. Dzięki niej. Bo gdy duch rośnie w siłę, to ciało marnieje. Taką płacimy cenę. – stanął na Wolfie – Ale cena jest coraz niższa. Żyjemy coraz dłużej. Spójrz, Wolfie! W ciągu tych sześćdziesięciu lat od naszego odkrycia Siła Vril zmalała. Ulega rozkładowi. W takim tempie będzie jej ubywać o połowę co dziewięćdziesiąt lat. Będzie znikać. Aż zniknie i Naród Germański wraz z nią!
Kolejny rzut Wolfem. Obelisk zniknął, a on leżał na jego miejscu. Każda z setek obecnych postaci wstała, a pochodnie nad nimi nie gasły. Bili w bębny. Między nimi a Wolfem i Kapłanem zapłonęła wysoka na kilkanaście metrów ściana ognia. Gorąco, jakie zapanowało w kopule stało się nie do zniesienia. Kapłan, ująwszy, jego rękę, zaczął ją nacinać sztyletem. Mimo ominięcia głównych naczyń krwionośnych, ręka krwawiła w tempie mogącym odebrać mu przytomność w ciągu paru minut.
– Spójrz! To krew narodu niemieckiego. Oczyść ją w ogniu.
Zdał sobie sprawę, że nie ma już wyjścia. Podbiegł z krwawiącą ręką do płomiennej kurtyny żywiącej się tlenem – tlenem, którego teraz tak bardzo potrzebował. Wtem wylądował na plecach kilka metrów od miejsca, w którym się moment temu znajdował, w kałuży własnej krwi. Bębny biły bez opamiętania w tempie jego galopującego serca. Rozległ się dźwięk trąb.
– Nie tę, głupcze! – Kapłan siedział na nim okrakiem okładając go pięśćmi bez opamiętania. W jego szeroko otwartych oczach nie było już nawet obłędu. Tylko chłód i całkowita pustka. – Nie kalaj krwi dymem. Musisz poświęcić zdrową rękę.
Wolf zamknął oczy. Czas spowolnił. Tak jak i jego serce też. Nie słyszał już trąb ani bębnów. Przestał czuć ból zadawany mu przez ręce mnicha i przez jego własną. Zrzucił go z siebie i wolnym krokiem podszedł do ognia. Otworzył oczy. Żar spopielił mu włosy. Był całkowicie łysy. Podniósł zdrową rękę i włożył do płomieni.
Kurtyna opadła. Płomienie zgasły. Było całkowicie ciemno, poza wątłym światłem tuż nad nim, które pozwalało mu zobaczyć tylko siebie. Spojrzał na swoje ręce. Jedna okrwawiona i pochlastana, druga całkowicie poparzona. Nie czuł ich w ogóle. Podszedł do niego Kapłan i położył mu rękę na ramieniu.
– To jest właśnie poświęcenie, synu.
Złapał jego ręce i połamał mocnym uderzeniem o własne kolana. Zapaliły się pochodnie. Zanim Wolf stracił przytomność zdołał tylko zobaczyć, że jego ręce wiszą bezwładnie – połamane, ale bez śladu innych okaleczeń.
Posen, 5 lipca 2013
– Panie, namierzyliśmy sygnał radiowy na terenie Rzeszy. Był… dwustronny.
Lord zamarł. Jeszcze przed chwilą napawał się tym co osiągnął on i jego poprzednicy. Nie była to wielka, dumna Rzesza. Nadal mieszkały w niej miliony zwierząt. Trzeba się ich pozbyć, jeśli mamy zbudować Nowy Ład.
– Namierz go i przyślij do mnie Wolfa.
Bromberg, 6 lipca 2013
Alfred siedział w swoim domu z żoną zastanawiając się nad wczorajszym wydarzeniem. Może mu się przesłyszało? Może to omamy? Czy popada w obłęd? Nic dziwnego. Tu nikt już nie jest normalny. Z przywódcami na czele. Postanowił, że zejdzie dziś do piwnicy i spróbuje ponownie nawiązać kontakt.
– Kochanie, idę odpocząć.
Znów był w piwnicy. Nie czuł tej aury tajemniczości, którą odczuwał tu za każdym razem aż do wczoraj. Czuł.. nadzieję. Jeśli gdzieś tam jest dwóch Polaków szastających śmiechem, to może jest ich więcej? Czy byliby tak szczęśliwi, gdyby było ich tylko kilku?
Podłączył antenę. Znów trzaski. Uderzył pięścią w odbiornik. Przestał trzeszczeć. Cholera, musiałem go zepsuć – pomyślał.
-Dziwne to było wczoraj, co nie?
– Ten głos. Ten sam głos! Nie przesłyszał się!
– Taa. Minęło kilkadziesiąt lat od wojny, a żartownisiów nie brakuje. Grill aktualny?
– Takk. – wtrącił się Alfred.
– To znowu ty? – w głosie było słychać rozdrażnienie. – Mówiłem ci już..
– Po mo zy – wydukał Alfred swoją łamaną polszczyzną – Hilfe. Pomosy. Pomocy!
– Tomek, mi się wydaje..
– Czekaj. Kim jesteś? – chwila ciszy. Słychać było z odbiornika ciche klikanie, jakby ktoś pisał na maszynie. – Wihajst du?
– Skąd ty znasz niemiecki?
– Jest w internecie. Muszę to sprawdzić. Hallo. Ich bin Bartek. Ich komme aus Polen. Wie heisst du?
– Polak! Musi z nimi porozmawiać. Ale jak?
– Jeesem Alfred. Mieczkam w Rzeszi. Pomocy. Simierć. Teror.
– To nie żart? Kaj.. kajn.. kajne wic?
– Najn! Kajne wic! Pomosy!
Znów cisza.
– Jutro o tej samej godzinie. Rozumiesz? Fersztejen? Jutro. Ta sama godzina.
Alfred nadal nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Oni istnieją. Miał nadzieję, że pomogą.
Obóz pracy Thorn. 6 lipca 2013.
Rozlegnie się sygnał. Wszyscy już wiedzą. Wszyscy, oprócz Niemców.
Berlin, 7 lipca 2013, 5:55
– Mój panie. Wykryliśmy kolejny sygnał dwustronny.
– Wolf już przybył?
– Tak.
– Zawołajcie go.
Do sali wszedł Wolf. To nie był ten sam młodzieniec co dwa dni temu. Z żółtych oczu biła zimna bezwzględność, a jego białą twarz pokrywały tatuaże w najwymyślniejszych wzorach. Kroczył w sposób, jakby jego szkielet zastąpiono stalowym. Nawet by go to nie zaskoczyło. Kapłani Vril miewają różne pomysły.
– Udasz się do Bromberg na Friedrichstrasse 14. Zmiażdż buntowników. Jestem pewien, że ich poznasz bez problemu. Następnie wraz z Kapłanami zrób to, co do was należy. Wyrżnijcie każde zwierzę. Co do jednego.
– Tak się stanie, mój panie.
Szykago. 7 lipca 2013. 7:00
W auli Kongresu Narodów zapanowała wrzawa. Wszyscy światowi przywódcy wykonywali telefony do swoich współpracowników. Rozkazywali mobilizację wojsk i ich przerzut do Europy. Uderzenie musiało nastąpić jeszcze dzisiaj. Zaplanowano konferencję prasową na godzinę 8:00.
Obozy pracy w całej Rzeszy. 7 lipca 2013, 7:00
Już dzisiaj odzyskamy nasze życia.
Media na całym świecie, 7 lipca 2013, 8:02
Przerywamy program by nadać ważny komunikat.
Na ekranie milionów telewizorów – od Alaski, przez Brazylię i Afrykę, po Azję i Australię – ukazały się dwie postacie. Znał je każdy Ziemianin. Pierwsza, wyższa, o śniadej cerze, to prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Druga, niższa i krępa, to prezydent Polski. Ich słowa były na bieżąco tłumaczone na setki języków i pojawiały się w formie napisów na dole ekranu. W odbiornikach radiowych czytał je spiker.
– Obywatele. – przemówił wyższy – Wszyscy pamiętamy cenę, jaką musieliśmy zapłacić podczas poprzedniej wojny. Wszyscy pamiętamy hekatombę mieszkańców Europy złożoną w ofierze germańskiej żądzy zagłady. Dziś rano okazało się, że była niewystarczająca.
Zapadła cisza. Umilkły nawet flesze, jeszcze przed chwilą rozświetlające obu ludzi niczym lampy stroboskopowe. Cały świat zamarł.
Dziś rano przyszło do mnie dwóch dzielnych Polaków. Nawiązali oni kontakt, który nam się dziś rano powtórzyć. Nasz tłumacz przygotował tłumaczenie słów osoby, która jak wierzymy jest Niemcem.
Ludzkość czytała i słuchała. Po trzech godzinach pierwsze samoloty znalazły się nad Europą. Po kolejnej wkroczyło wojsko lądowe. Wszyscy byli ochotnikami.
Bromberg, 7 lipca, 10:00
Alfred usłyszał huk. Potem kolejny. I wybuch. Krzyk kobiety. Dotrzymali słowa! Jesteśmy wolni!
Gdy tylko ta myśl opuściła jego głowę, życie opuściło jego ciało. Leżał w piwnicy ze skręconym karkiem. Zdołał sobie tylko uświadomić, że kobietą, która krzyczała, była jego żona.
Wolf nawet się nie zdyszał. Musiał oszczędzać siły na Generalplan.
Obozy pracy w całej Rzeszy, 7 lipca, 11:00-12:00
Żelazne maszyny przecięły przedpołudniowe niebo. Każdy z niewolników wiedział, że to sygnał. Czekali na niego całe swoje życie. Rzucili się na strażników. Sforsowali ogrodzenie. Dostali się do każdej dzielnicy zamieszkanej przez Niemców. W godzinę było po wszystkim. Nie przetrwał żaden Aryjczyk, który dostał się w ręce zrozpaczonego ludu.
Nie trzeba było stawiać domów niedaleko obozów.
Rzesza. 7 lipca, 14:00.
To, co zobaczyli żołnierze wkraczający na teren jeszcze wczoraj uważany za wymarły, niewiele różniło się od ich wyobrażeń. W zapuszczonych wsiach leżały stosy trupów. Brudnych, z naroślami, od dawna gnijących. Dopiero gdy weszli do zadbanych miasteczek zdali sobie sprawę, że to nie były osiedla ludzkie, a obozy śmierci. Bo tutaj śmierć była młoda. Mogła nastąpić najwyżej parę godzin temu.
Ale ci, którzy wyglądali na najbardziej martwych, byli zarazem najbardziej szczęśliwi. Byli wolni. Każdy pozostały przy życiu człowiek wiwatował na cześć zwycięstwa.
Bladoskórzy żołnierze nigdy nie widzieli, by ktoś się tak cieszył z kłamstwa.