- Opowiadanie: Lupus90Gno - Najemnik

Najemnik

Theodor, porucznik kondotierskiej kompanii bierze udział w buncie oficerów przeciwko swemu dowódcy. Ta rebelia doprowadza do zmiany układu sił na świecie i skutkuje końcem wojny. Niespodziewanie jednak Theo ponownie wchodzi w konflikt, tym razem z nowym dowódcą Kompanii. Powodem tego jest niepokojący, powtarzający się co jakiś czas sen. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Najemnik

Najemnik

 

Prolog

Stał wśród morza fioletowych kwiatów, aromatycznych ziół i wysokich, intensywnie zielonych traw. Łąka okrywała całe zbocze wzniesienia, zamkniętego u podnóża przez spieniony, bystry strumień. Za rzeczką zaczynał się las. Sosny, dęby, cyprysy oraz wawrzyny wypełniały całą przestrzeń za potokiem. Bujna flora kąpała się w słonecznych promieniach, których miała pod dostatkiem. Na horyzoncie widniały łagodne, zielone stoki wzgórz, sterczące wśród drzew, niczym wysepki na oceanie.

Helladra. Krajobraz budził wspomnienia. Theodor znał tę okolicę. Tu się urodził i wychował. Jako dziecko łowił ryby w tym strumieniu. Ganiał się z dziećmi pasterzy po tych łąkach. Zdobywał szczyty licznych pagórków.

Wydawało mu się, iż było to wieki temu. A jednak nic nie uległo zmianie od tamtego czasu. Jakby to miejsce nie podlegało naturalnym prawom przemijania.

Za plecami musiał mieć Pellatos. Ciekawiło go, jak obecnie wygląda miasto. Chciał się obrócić. Nie mógł. Nieznana siła trzymała go w miejscu. Jego wola okazała się zbyt słaba, aby poruszyć ociężałe członki ciała. Nie był w stanie wykonać kroku. Jednak pomimo ospałości oraz inercji zaczął odczuwać narastający ciężar, gdzieś w okolicach serca. Spokojny i idylliczny krajobraz przestał koić. Theodor doznawał teraz niepokoju, a nawet lęku. Nie potrafił sobie przypomnieć jak tu się znalazł, ani dlaczego. Szukał wzrokiem czegoś… czy kogoś, kto mu podpowie rozwiązanie tej zagadki. Nic się nie zmieniało. Wszystko było takie same. Wszędzie trwała jasność, a mimo to słońca nie widział. Zrobiło się bardzo ciepło. Strużka potu meandrowała po czole i policzku mężczyzny. Jednak Theodor nawet nie otarł twarzy.

– Kiedy się to zacznie?– Zapytał na głos sam siebie.

Na odpowiedź nie czekał długo. Wysoka, rozłożysta sosna zwaliła się z impetem na ziemię. Drzewo nie spróchniało. Nie przewróciło się ze starości. Zostało wyrwane z korzeniami.

Mężczyzna nie miał czasu przyglądać się temu zjawisku. Jego uwagę przykuł dym bijący znad wzgórz. Zielone, jeszcze przed chwilą, zbocza pożerał niszczycielski ogień. Płomienie wkrótce zaatakowały las. Pożar szybko przenosił się z miejsca na miejsce. Kolejne partie puszczy tonęły w czerni i czerwieni.

Theodor nie zareagował na to w żaden sposób. Trwał bezczynnie w miejscu, jak sparaliżowany. Jakby tego było mało, łąka na której się znajdował zaczęła umierać. Zioła i trawy wpierw usychały, a następnie zaczęły czernieć. Woda we wzburzonym potoku parowała i gęstymi kłębami unosiła się w powietrze. Wszystko działo się w zastraszającym tempie. To co normalnie zajęłoby godzinę, teraz trwało sekundę.

– Niech to się skończy.– Wyszeptał błagalnie Theodor.

– Theo!

Wołanie dochodziło z lasu. Spomiędzy płonących drzew wyszedł mężczyzna. Nie bacząc na ogień, który się go zupełnie nie imał, przeszedł przez strumień i po martwej łące kroczył ku Theodorowi. Ubrany był w długą, jasną tunikę. Posiadał zarost i brązowe, sięgające za ramiona włosy. Przybysz stanął przed Helladryjczykiem, chwycił go po przyjacielsku za ramiona i zaczął rozmowę. Theodor nie rozumiał tego dialektu. Nie rozpoznawał słów, nie odgadywał sensu wypowiedzi niespodziewanego gościa. Nieznajomy trudził się na próżno. Jego radosne z początku oblicze posmutniało. Twarz nabrała poważnego wyrazu. Przemówił ponownie. Tym razem w sposób zrozumiały dla słuchającego.

– Musisz mnie znaleźć Theo. Musisz mnie odszukać. Inaczej nie dowiesz się kim jesteś ani jaką masz misję.

– Ale kim ty jesteś?

– Braszka! Obudź się!

Znajomy bas wyrwał go ze snu. Theodor gwałtownie podniósł się z posłania, aż mu w oczach pociemniało. Drżące ręce wbił mocno w siennik. Oddychał gwałtownie i szybko mrugał oczami, chcąc strząsnąć z powiek resztki nocnych majaków. W pomieszczeniu było jasno. Przez otwartą okiennicę wpadały do kamiennej komnaty pierwsze promienie poranka. Theodor przekręcił głowę w bok. Na skraju łóżka siedział śniady, niski mężczyzna. Czarne, gęste loki opadały mu aż na kołnierz pikowanego kaftana. Okrągłe, ciemne oczy z niepokojem spoglądały na przyjaciela.

– Szimek… Aleś mnie wystraszył.– Wychrypiał Theodor.

– Ja ciebie?! Ja ciebie, cholero?!- Oburzył się mężczyzna.– To ty jęczałeś przez sen. Wiłeś się w wyrze jak piskorz. Blady jak trup jesteś. Byś tyle gorzały na noc nie chlał, to by cię monstra nie goniły.

Theodor opadł zmęczony na poduszkę. Czuł, iż plecy i włosy ma całe mokre. W głowie pulsował mu tępy ból.

– Nic mnie nie goniło. Weź skocz po jakieś wino. Przemożemy kaca.

Szimek zarechotał.

– Wina chcesz? A może ambrozji, czy małmazji także?

Theo uśmiechnął się nieznacznie do kompana.

– Jasne. Wody mi daj. Byle nie stęchłej.

Szimek wziął ze stolika gliniany dzbanek, nalał napoju do drewnianego kubka, po czym podał go przyjacielowi. Mężczyzna wstał i kilkoma łykami opróżnił zawartość naczynia. Smagły wojownik uśmiechnął się od ucha do ucha. Pokiwał z rozbawieniem głową, po czym ruszył do wyjścia.

– Szimek…

Niski Południowiec zatrzymał się i obrócił swoje gładkie oblicze w stronę rozmówcy.

– Tak, braszka?

Theodor nieruchomo patrzył przed siebie. Potrzebował chwili, aby pozbierać myśli.

– Czy… to jest dzisiaj? To jest ten dzień?

Nieśpiesznie przeniósł wzrok na kompana. Szimek spoważniał. Powoli pokiwał głową.

– Tak. To dzisiaj, poruczniku.

Theodor uśmiechnął się. Tylko ustami.

– Widzimy się w południe, Szimek.

Odprowadził towarzysza wzrokiem. Gdy drzwi zamknęły się za nim, spojrzał nieco w prawo. Obok stolika i zydla stały cztery stojaki. Na pierwszym wysiała broń: miecz, sztylet i buzdygan. Drugi został zajęty przez kolczugę. Kolejny zdobił bechter, doskonale wykonana zbroja kolczo-płytkowa. Ostatni stojak podtrzymywał pikowany kaftan oraz surcot. Na jedwabnej tunice został wyhaftowany herb, przedstawiający brązowy łeb dzika, otoczony zielonym wieńcem laurowym w szarym polu.

Theodor westchnął ciężko, zrzucił z siebie mokrą koszulę, po czym podszedł do sporej, drewnianej balii. Opryskał twarz zimną wodą. Dopiero teraz rozbudził się na dobre. Nocne lęki i wątpliwości zgasły w sercu Theodora. Nic już nie trapiło porucznika Nowej Skonijskiej Kompanii Kondotierskiej.

I. Nowy Rotmistrz

Minęli straże i weszli do donżonu. W milczeniu zmierzali krętymi schodami w górę. Nikły blask pochodni i lamp oliwnych, przymocowanych do ścian, rozświetlał im drogę. Zatrzymali się na przedostatnim piętrze. Jedyny czuwający gwardzista wstał z taboretu, skłonił się nisko, chrzęszcząc przy tym kolczugą i wycofał się pod ścianę, umożliwiając im przejście. Mogli wspinać się dalej w górę, albo wejść przez solidne, cedrowe, obite żelazem drzwi. Wojacy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Obaj nosili, charakterystyczne dla oficerów, bechtery oraz surcoty z wyszytym łbem dzika w wieńcu laurowym. Jeden z nich był ostrzyżony prawie na łyso. Posiadał za to pokaźną brodę. Drugi, nieco wyższy od kamrata, czarne włosy zaczesywał na bok. Ten właśnie przemówił do strażnika.

– Sierżancie, zapowiedz nas.

Żołnierz załomotał trzykrotnie kołatką, po czym nacisnął klamkę i wszedł do komnaty.

– Panie rotmistrzu! Porucznik Theodor i chorąży Gucci do pana.

– Niech wejdą.

Sierżant wyszedł z pomieszczenia, uśmiechnął się do mężczyzn i przyzwalająco kiwnął głową. Zdołał jeszcze uchwycić szept chorążego, gdy oficerowie mijali go w przejściu.

– Jesteś wolny.

Zatrzasnął za nimi drzwi i zszedł na sam dół wieży.

W okrągłym pokoju oprócz porucznika i chorążego znajdowały się jeszcze dwie osoby. Brunet w średnim wieku, cały osłonięty szarym płaszczem, pochylał się nad mapami rozłożonymi na szerokim stole. Drugi, nieco straszy, siwiejący blondyn, odziany był w posrebrzany kirys. Spod zbroi wystawała zielona, elegancko skrojona szata. Władcze spojrzenie niebieskich oczu utkwił w Theodorze. Do niego też się zwrócił.

– Co was do mnie sprowadza o tak późnej porze, poruczniku?

Theo przełknął ślinę i spokojnym, lecz pewnym siebie głosem rozpoczął przemowę.

– Panie rotmistrzu, od kilku miesięcy naszym wojskom nie jest wypłacany żołd. Ani książę, ani burmistrz nie dostarczyli w ostatnim czasie obiecanego złota za naszą służbę. W kompanii podnoszą się głosy, iż należy…

– Co to znaczy podnoszą się głosy?!- Przerwał obcesowo rotmistrz.– Czy wy, psia mać, jesteście jakąś zgrają bab na jarmarku?! Armia ma walczyć i służyć, a nie debatować!

– Za przeproszeniem, panie rotmistrzu…– Odezwał się Gucci.– Ale nikt nie będzie walczył za darmo.

Głównodowodzący sapnął dwa razy, po czym odpowiedział bardziej opanowanym głosem.

– Ma pan rację, panie chorąży. Za pracę należy się godne wynagrodzenie. Obecnie Księstwo Corianu ma… przejściowe kłopoty z wypłacalnością. Niedługo jednak nasze żądania zostaną spełnione. Musimy tylko trochę przeczekać. Wszak wikt, opierunek, a także zakwaterowanie mamy zapewnione.

Theodor ponownie zabrał głos.

– Panie rotmistrzu, w kompanii podnoszą się głosy, iż Wspólnota Taurii posiada wystarczające zasoby pieniężne, aby wypłacić nam zaległy żołd.

W pomieszczeniu zapanowała pełna napięcia cisza. Mężczyzna w szarym płaszczu dopiero teraz podniósł głowę znad map i z uwagą wpatrywał się w profil dowódcy. Twarz rotmistrza stężała. Doświadczony żołnierz przygryzł dolną wargę. Małe żyłki wstąpiły mu na skronie.

– Zmieniać stronę w czasie wojny?– Odezwał się po dłuższej chwili.– Bardzo ryzykowne poruczniku… Bardzo. Dzierżymy przecież kluczową twierdzę. Czy wiesz Theo, jakie to pociągnie za sobą konsekwencje?

Wojownik milczał.

– Chyba nie wiesz…– Podjął ponownie rotmistrz.– Nie. Nie przystanę na to panowie. Zbyt wielkie ryzyko… Ale nie myślcie sobie, że tylko wy cierpicie niedostatki. Ja również nie otrzymuję wynagrodzenia. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

– Nie wydaje mi się.– Wypalił Gucci.

Zanim ktokolwiek zdążył się odnieść do tego oświadczenia, chorąży wystąpił naprzód i położył na stole złoty sygnet z wprawionym weń pokaźnym szmaragdem. Wszyscy, obecni w pomieszczeniu wbili wzrok w drogocenną błyskotkę.

– Na obrączce wygrawerowana jest proklama Corianu. Zacny dar. Czy ta zguba nie należy przypadkiem do rotmistrza?

Dowódca zrobił się niemal purpurowy na twarzy.

– Ty psie! Jakim prawem śmiesz coś takiego twierdzić?! Nie wiem co to jest!

– Mamy wobec tego pewną rozbieżność w zeznaniach, rotmistrzu. Pański czeladnik Slavko twierdzi co innego.– Stwierdził Theodor.

Rotmistrz uniósł brwi ze zdziwienia. Theo nie potrafił ukryć uśmiechu satysfakcji.

– Było to z tydzień temu…– Kontynuował porucznik.– Przyszła do nas pewna zacna mieszczanka, nasza dobra znajoma. Otóż ta dama, najbardziej ekskluzywna kurtyzana w Dorii, oznajmiła nam, iż ma klienta, który płaci za jej usługi drogocennymi kamieniami. Dorwaliśmy tego głupka i wydusiliśmy z niego wszystko. Co się okazało? Otóż tym amantem był pański pachołek. Slavko podkradał te cenne drobnostki z pańskiego skarbca. Musi się tam mieścić sporo świecidełek, skoro rotmistrz nie zauważył zniknięcia kilku klejnotów.

Dowódca błyskawicznym ruchem wyciągnął z pochwy miecz. Gucci i Theo cofnęli się instynktownie.

– To nie żadne głosy podnoszą się w kompanii…– Wydyszał Rotmistrz.– Tylko wy… Wy jesteście prowodyrami… Wy nawołujecie do buntu! Katona! Do broni!

Szykując się do potężnego uderzenia, dowódca złapał rękojeść miecza w obie ręce i uniósł broń nad prawe ramię. Nie zdążył jednak wyprowadzić ciosu. Zamarł w takiej pozycji. Zimna stal sztyletu dotykała jego szyi.

– Rzuć miecz Dravo.– Oznajmił milczący dotychczas brunet.

Twarz rotmistrza wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

– Pułkowniku… Katona… Nie rozumiem…

Oficer mocniej przycisnął sztylet. Leniwa strużka krwi popłynęła po szyi doświadczonego wojownika. Rotmistrz, jakby z trudem rozluźnił mocno zaciśnięte palce. Miecz upadł dźwięcznie na kamienną posadzkę.

– Głupcy…– Szeptał Dravo.– Straże zaraz tu wejdą. Wierni mi Skonijczycy…

– Wierni tobie Skonijczycy pełnią wartę dopiero za godzinę. Pozostali gwardziści dostali od nas wolne na dziś wieczór. Mam rację panowie?

– Zgadza się pułkowniku… przepraszam, rotmistrzu Katona.– Odpowiedział z zadowoleniem Gucci.

Dravo zadrżał. W jego oczach zagościł, po raz pierwszy od dawna, lęk.

– Katona błagam cię, popełniacie błąd. Nie wolno wam się sprzymierzyć z Taurią. Marcello to fanatyk… Zły człowiek.

– Wszyscy jesteśmy źli, Dravo.– Odpowiedział Katona.– Taką już mamy profesję. Między nami nie ma sprawiedliwych.

– Nie zabijajcie mnie! Oddam wam wszystkie kosztowności!

Chorąży wybuchnął głośnym śmiechem.

– Nie martw się Dravo, przygarniemy twoje skarby.

– Uspokój się Gucci!- Syknął Katona. Po czym zwrócił się do byłego dowódcy.– Zostawimy cię przy życiu Dravo. Pójdziesz teraz z nami do Wieży Latryn. Tam zejdziesz po drabinie, wsiądziesz do łódki, która czeka przywiązana na dole i odpłyniesz do Cerlisu. Podczas drogi przez zamek masz iść spokojnie i wykonywać nasze rozkazy, inaczej cię zabijemy. Zrozumiano?

– Tak.– Wyszeptał Dravo.

Gucci wyciągnął miecz, natomiast Theodor skrępował sznurem ręce więźnia. Dopiero wówczas Katona cofnął sztylet.

– Wszyscy ubrać szare płaszcze.– Zakomenderował nowy rotmistrz.– Jeńcowi też zarzućcie opończę na ramiona. Nie chcemy rzucać się w oczy.

Okryli się szczelnie i wyszli z pokoju. Na czele pochodu kroczył Gucci, następnie zaś Theodor. Porucznik w jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej końcówkę liny, która krępowała jeńcowi ręce. Dravo maszerował trzeci, natomiast pochód zamykał Katona. Zeszli dwa piętra w dół, po czym skręcili w lewo, wstępując tym samym na korytarz, wiodący ich obwodowym murem do najbardziej oddalonej od donżonu wieży. Theodor co jakiś czas zerkał przez ramię na więźnia. Dravo nie stawiał oporu. Szedł z półprzymkniętymi oczami. Mogłoby się nawet wydawać, iż zasnął w trakcie marszu, a teraz lunatykuje.

Wojownicy pokonali ostatnie drzwi, wspięli się po schodach i wyszli na osłonięty dachem taras, stanowiący cel ich podróży. Na środku pomieszczenia stały trzy drewniane wygódki. Wokół nich zostały rozmieszone cztery żelazne kosze. W komnacie znajdowały się liczne, symetrycznie rozstawione, nieosłonięte niczym okna. Jednak mimo przeciągu, w każdym z koszy płonęły węgle. Oprócz wiatru dało się też słyszeć łoskot fal, rozbijających się o skały, na których została zbudowana Wieża Latryn.

Mężczyźni podeszli do najbardziej wysuniętego na zachód okna. Wewnętrzny parapet oplatała solidna lina. Theodor wychylił się przez otwór. Noc była prawie bezchmurna, więc dzięki światłu gwiazd zobaczył, iż drabinka schodzi wprost do solidnego pala, połączonego cumą z jednomasztową łódką.

– Rozwiążcie mu ręce.– Rozkazał Katona.

Theodor przeciął liny ostrzem miecza. Dravo rozmasował obolałe nadgarstki. Nowy rotmistrz stanął tuż przed byłym zwierzchnikiem. Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem.

– W łodzi znajdziesz dwa wiosła oraz prowiant i bukłaki z wodą na dwa dni. Jak chcesz, to możesz też postawić żagiel.– Oznajmił sucho Katona.– Znaj naszą łaskę.

– Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi?– Odparł z nienawiścią Dravo.– Wiem, jak to wygląda. Rotmistrz kompanii i dowódca zamkowego garnizonu odpływa w środku nocy. Wezmą mnie za zdrajcę i tchórza. Tego właśnie chcesz Katona.

– Tak. Tego chcę.– Potwierdził najemnik.– A teraz leź na dół, bo cię przekłujemy, jak wieprza.

Dravo spostrzegł obnażone miecze w rękach chorążego i porucznika. Z niechęcią i ociąganiem ruszył w stronę okna. Przełożył wpierw lewą nogę i rękę, a następnie prawą stronę. Trzech najemników zdążyło jeszcze złowić jego wściekły wyraz twarzy, zanim były rotmistrz opuścił się na dół i zniknął im z oczu. Theodor schował miecz do pochwy i podszedł do okna. Ciekawość pchała go jednak dalej, więc wychylił się przez otwór, aby zaobserwować przymusową ucieczkę nominalnego jeszcze rotmistrza.

Nie spodziewał się żadnego podstępu. Nie zdążył dostatecznie szybko zareagować. Silna ręka doświadczonego wojaka chwyciła go za bark i pociągnęła gwałtownie ku sobie. Gdyby w ostatniej chwili nie zaparł się nogami, wyleciałby całkowicie przez okno. Nie mógł jednak powrócić do pomieszczenia. Dravo puścił drabinkę, chwycił Theodora za ręce i mocno ciągnął go na dół. Porucznik poczuł, że także z drugiej strony ktoś mocno szarpie go za nogi. Ogromny ból spadł na jego mięśnie i stawy. Próbował wyrwać się z niedźwiedziego uchwytu napastnika, ale nie zdołał. Bał się, iż te przeciwstawne siły lada moment rozerwą go na strzępy.

Zaciskając zęby patrzył prosto w nienawistne, wykrzywione z gniewu, oblicze wroga. W oczach dawnego rotmistrza czaił się obłęd.

– Puść Dravo! Obu nas zabijesz!- Krzyczał Theo.

– Nie będę tchórzem… Nie będę…Nie będę… – Mamrotał żołnierz.

Theo wrzasnął na całe gardło. Z cierpienia i bezsilności. Dravo chichotał. Nagle jednak śmiech przeszedł w charkot. Najemnik wybałuszył oczy i bezwiednie otworzył szeroko usta. Krew pociekła gwałtownie po brodzie wojownika. Mocny ucisk zelżał. Theodor szarpnął się gwałtownie, uwalniając tym samym z pułapki. Kątem oka zdołał jeszcze dostrzec krótkie lotki bełtu, który utkwił w szyi najemnika.

Porucznikowi wydawało się, iż jego wróg upada bardzo wolno. Nie chciał na to patrzeć, ale nie zdążył odwrócić wzroku. Dravo z impetem trzasnął o skały. Następnie zaś stoczył się prosto do wody, tuż obok zacumowanej łodzi.

Wciągnęli Theodora do środka. Położyli go na posadzce i pozwolili mu ochłonąć. Najemnik niezgrabnie próbował rozmasowywać obolałe ręce. W uszach mu jeszcze szumiało. Serce waliło, jak młot. Nie słyszał huku fal, ani gwizdu wiatru. Z rozmowy kamratów też tylko część rozumiał.

– Dobrze, że zabrałeś kuszę, Katona. Ten szaleniec pociągnąłby go ze sobą na dół.

– Musimy działać szybko, odwiąż łódkę i puść ją na morze. Ciała i tak nie znajdziemy.

– Co powiemy innym?

– To co mieliśmy.

– Theo! Ej Theo! Żyjesz?

Skały i fale zniknęły. Zamiast nich pojawiła się twarz Katony. Owalna, gdzieniegdzie poznaczona zmarszczkami, z mocno osadzonymi, inteligentnymi oczami.

– Dasz radę działać?– Spytał nowy rotmistrz.

– Tak… tak.– Wypowiadanie słów przychodziło Theodorowi z oporem.– Nie pierwszy raz… Widziałem śmierć.

– Doskonale.– Spuentował Katona.– Bierz Szimka i Ramosa. Postawcie na nogi całą kompanię. Rozgłoście wieść o ucieczce Dravo. Potem ruszajcie do miasta. Wzmocnijcie doryjski garnizon i przygotujcie się na odparcie ataku milicji.

Theo kiwnął głową nieprzytomnie, po czym wyminął dowódcę i nieco zataczającym się krokiem ruszył do głównej części zamku. Najbliższe godziny zapowiadały się bardzo pracowicie. Jednak w głębi serca Helladryjczyk rad był, iż tej nocy nie będzie musiał kłaść się spać.

II. Doskonali

Ciemne chmury napływały znad wód Zatoki Paszczy. Zachodni wiatr pchał przed siebie czarne kłębowisko. Wszystkie ptaki zdążyły już wyemigrować z przybrzeżnych terenów i skryć się w głębi lądu. Jeden tylko kruk, jakby na przekór innym, kołował nad miejskim portem. Jego krakanie przecinało tę pełną napięcia ciszę. Czarny ptak wzbił się wyżej i poleciał w stronę zamkowych budowli. Drogę pokonał szybko, gdyż twierdza Doria-Nin znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie miasta Dorii. Te dwa różne światy łączył wspólny mur. Scalała je także wspólna przeszłość, wspólne interesy i wspólna flaga. Niegdyś na niebieskich sztandarach szybowała biała mewa. Obecnie chorągwie stały się zielone. Miejsce mieszkańca przestworzy zajął czerwono-złoty byk.

Na rynku zostały postawione dwie drewniane platformy. Wokół nich skupiła się wielobarwna ciżba. Plac nie został jednak wypełniony do końca. Na obrzeżach pozostało jeszcze trochę miejsca. Wśród tłumu znajdowali się zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci. Kupcy, rzemieślnicy, klerkowie i żebracy. A między nimi liczne czerwono-złote sylwetki zbrojnych. Jednak najwięcej gwardzistów tłoczyło się wokół podestów.

Było cicho. Mieszkańcy Dorii, co prawda prowadzili rozmowy. Wymieniali opinie. Jednak nie dało się słyszeć okrzyków. W szeptach zgromadzonych mało zostało emocji. Jeszcze mniej radości. I prawie w ogóle nadziei.

Marcello wstał z obitego czerwonym aksamitem krzesła, ustawionego na podniesieniu. Nad siedziskiem wznosił się baldachim. Kruk wykorzystał ruch mężczyzny i wylądował na opuszczonym meblu. Pierwszy senator Taurii nie zwrócił jednak na to uwagi. Nadciągające, czarne chmury zaabsorbowały go całkowicie. Dostojnik postąpił kilka kroków do przodu, zatrzymując się w centralnym miejscu podium. Princeps znalazł się między dostojnikami Republiki, a przedstawicielami patrycjatu. Zagrały trąby. Senator oderwał wzrok od nieba i zlustrował uważnie mieszczan. Zbliżył się nieco do krawędzi platformy. Zdecydowana większość Dorian widziała go po raz pierwszy w życiu. Nosił, sięgającą kostek, purpurową szatę z poszerzanymi rękawami. Prestiżu dodawały mu złoty, szeroki pas i pokaźny medalion, również wykonany z tego kruszcu. Nie założył żadnego nakrycia głowy. Za to długie, siwe włosy zaczesał do tyłu i spiął złotą klamrą.

– Jego ekscelencja Marcello, pierwszy senator Wspólnoty Taurii!- Ogłosił herold.

Princeps rozłożył szeroko ręce, uśmiechnął się przyjaźnie i rozpoczął tyradę.

– Dobrzy i poczciwi mieszkańcy Dorii!- Dźwięczny, wyraźny głos rozniósł się po całym rynku.– Wojna skończona! Nastał długo wyczekiwany przez wszystkich pokój!

Marcello zrobił krótką pauzę. Ponownie powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych.

– Wiem, że wiele lat byliście poddanymi Księstwu Corianu… Teraz żyjecie już w Republice… Jesteście zmieszani i niepewni, co przyniesie jutro… Nie macie się jednak czego obawiać! Wspólnota Taurii zapewni wam wolność, dostatek i bezpieczeństwo!

Theodor przestał wsłuchiwać się w przemówienie swojego nowego zleceniodawcy. Dyskretnie zerknął w stronę drugiego podestu. Rząd szubienic zajmował większość drewnianej konstrukcji. Niedaleko schodów stali skazańcy. Szczelnie otoczeni wianuszkiem strażników. Głównie najemników z jego kompanii. Przez kilka lat bronili mieszkańców Dorii. A teraz niektórych spośród nich będą odprowadzać na egzekucję.

Rozległy się brawa. Theo ocknął się z zadumy i instynktownie przekręcił głowę, aby zobaczyć, co dzieje się na scenie. Niestety jego miejsce, tuż pod podestem, uniemożliwiało śledzenie wydarzeń. Wbił więc wzrok przed siebie, prosto w tłum. Zauważył, że prawie nikt ze zgromadzonych nie klaskał. Owacje dochodziły głównie z platformy.

– Kochani Dorianie!- Rozległ się nowy głos, należący najprawdopodobniej do jakiegoś urzędnika z Republiki.– Aby jeszcze bardziej zacieśnić więzi braterstwa, o których mówił jego ekscelencja, musimy zdobyć się na ostatni akt oczyszczenia… Wyrzućmy z naszego miasta to, co przykre, niecne i szkodliwe…

Pochód wyruszył. Między szpalerem, utworzonym przez żołnierzy, maszerował posępny korowód. Wpierw szła kobieta w czarnej sukni, dzierżąca płonącą pochodnię. Następnie kroczył kat, także odziany w czerń, z czerwonym kapturem, zasłaniającym, całą twarz, oprócz oczu. W obu rękach trzymał ogromny miecz, skierowany pionowo w górę. Theo wiedział, iż tej broni nie użyje, gdyż skazańcy mają być powieszeni. Za mistrzem małodobrym szło dwóch pomocników z pałkami w rękach. Dalej maszerowali więźniowie i ich strażnicy. Każdy skazaniec miał związane za plecami ręce. Wszyscy byli ubrani w workowate łachmany. Wśród nich znajdowali się zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Młodsi i starsi.

– Liczne są ich przewiny! Zuchwalcy, sami siebie nazywają doskonałymi! Czynią uroki, rzucają klątwy i czary!- Krzyczał urzędnik.– Zatruwają wodę i jedzenie! Nakłaniają do buntu! Podżegają do mordów! Zrzucają ludzi ze skały!

Theodor znajdował się blisko podwyższenia z szubienicami. Widział każdego, kto wchodził po schodach. Idący na śmierć reagowali różnie. Niektórzy płakali, inni zatrzymywali się i nieruchomieli przerażeni. Czasem ktoś próbował wyrwać się i uciec. Jednak wszelkie próby opóźnienia egzekucji były bezlitośnie karane przez strażników. Żołnierze klęli, bili więźniów, szarpali i pchali przed siebie, prowadząc ich na schody, niczym bydło na rzeź. Posiniaczeni, poranieni i brudni. Śmierdziało od nich potem, moczem, krwią i strachem.

– Przeklęci heretycy! Gardzący naszym światem!- Kontynuował urzędnik.– Musimy wyplenić tę zarazę raz na zawsze, aby zapanował pokój!

Wycieńczony więzień przewrócił się tuż obok stóp Theodora. Nie mógł wstać z powodu więzów, krepujących mu ręce. Jeden z wojaków podszedł do niego od tyłu i mocnym, brutalnym szarpnięciem pociągnął go do góry. Mężczyzna zawył z bólu i zachwiał się. Silny uchwyt żołnierza utrzymał nieszczęśnika w pionie.

– Leżeć ci się zachciało, łachmyto?– Wycedził strażnik.– Za chwilę sobie poleżysz. Razem z robakami, w piachu.

Więzień przez moment znalazł się tuż przed oficerem Nowej Skonijskiej Kompanii. Twarzą w twarz. Prawe oko miał całkowicie opuchnięte. Lewe, zdrowe otworzył z trudem. Spojrzał prosto w oblicze niedawnego porucznika, a obecnego pułkownika. Czarna czupryna Theodora była elegancko zaczesana na bok. Najemnik posiadał dokładnie przystrzyżoną brodę. Natomiast więzień, brązowe włosy miał potargane i pozlepiane krwią, brodę poszarpaną, a policzek przecięty świeżą szramą. Różnili się bardzo. Tylko oczy mieli równe, ciemne. Theodor wpatrywał się w to jedno, otwarte okno duszy. Chłonął te chwilowe spojrzenie, niosące w sobie tyle treści. Niosące prośbę.

– Ruszaj, psie!

Gwardzista pchnął skazańca na schody. Theodor zadrżał na całym ciele. Sylwetka mężczyzny zniknęła mu sprzed nosa. Nie zniknęła jednak z jego myśli. Pojawiło się przeczucie. Wspomnienie. Natarczywe, nie dające spokoju wspomnienie. Najemnik widział już kiedyś tę postać. Widział ją nie raz. Słyszał ją. Choć wcześniej nie wierzył, że była prawdziwa.

Musisz mnie znaleźć Theo. Musisz mnie odszukać. Inaczej nie dowiesz się kim jesteś ani jaką masz misję.

– Stać! Straże stać! Wstrzymać egzekucję!

Sam nie wiedział co robi, gdy przeskakiwał po kilka schodów naraz, roztrącając przy tym wchodzących. Błyskawicznie znalazł się na podium, tuż przed katem.

– Zaszła pomyłka.– Oznajmił pułkownik, po czym wskazał ręką na dopiero co poznanego mężczyznę. – Nie możecie stracić tego obywatela. On jest niewinny.

– Kto śmie tak bezczelnie przerywać egzekucję?!- Krzyknął jeden z gwardzistów w czerwono-złotym kaftanie.

Theo obrócił powoli głowę i posłał pytającemu pełne gniewu spojrzenie. Żołnierz chciał coś jeszcze powiedzieć, ale straciwszy nagle rezon, zamknął usta.

– Moje imię, to Theodor. Jestem pierwszym pułkownikiem Nowej Skonijskiej Kompanii. A ty kim jesteś?

Wojak zaczerwienił się, opuścił głowę i wymamrotał coś pod nosem. Najemnik uśmiechnął się gorzko.

– Tak też myślałem.

Theodor odwrócił się ponownie do kata, odwiązał od pasa wypchaną sakiewkę, po czym włożył mieszek w jego dłoń.

– To jest zapłata za tego człowieka. Wykupuję go. Teraz jest moim niewolnikiem.

Nie czekał na reakcję mistrza małodobrego ani pozostałych gwardzistów. Sztyletem przeciął więzy więźnia, ujął go delikatnie pod rękę i razem z nim skierował się w stronę schodów. Szary płaszcz zafurkotał w powietrzu. Na platformie pojawił się Katona. Jego twarz była wyrazem zderzenia wielu emocji. Zdziwienia, przerażenia i złości.

– Do jasnej cholery! Theo! Co ty wyprawiasz?!

Pułkownik zatrzymał się. Dopiero teraz rzeczywistość spadła na niego, jak piorun. Usłyszał pełne emocji i napięcia odgłosy tłumu. Poczuł mocne uderzenie zachodniego wiatru. Zobaczył ciemne chmury, będące już tuż nad nim. A przed nim stał wściekły dowódca. Najemnik zdał sobie sprawę, że postąpił wbrew rozkazom, przeciwko prawu, a nawet zdrowemu rozsądkowi. Obecnie stał pod rękę ze skazańcem, któremu arbitralnie anulował wyrok. Postanowił jednak nie cofać się z obranej drogi.

– Wykupiłem więźnia, panie rotmistrzu.– Oznajmił spokojnie.

Rotmistrz powoli pokiwał głową.

– Wykupiłeś? Aha… A jakie masz do tego prawo?

Theodor zastanawiał gorączkowo nad odpowiedzią. Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

– Uznałem… uznałem, iż to jest… Iż to jest dobry człowiek… I on… nie zasługuje na śmierć.

Rotmistrz przez moment skamieniał. Następnie zaś wybuchnął głośnym śmiechem. Pułkownik, pomimo piekących policzków, nie spuścił wzroku. Zacisnął zęby, starając się przy tym zachować opanowanie. Katona powoli uspokajał się.

– Powiedz mi Theo, kiedy przegapiłem ten moment, gdy stałeś się bogiem? Może ja teraz powinienem przed tobą klęknąć, czy jak?

Na podest wbiegły trzy osoby. Dwóch zbrojnych z glewiami i trzeci, w płytowej zbroi, z mieczem w dłoni.

– Co wy wyprawiacie? Co to za cyrki?– Odezwał się właściciel broni białej.– Pierwszy Senator rozkazuje natychmiast dokończyć egzekucję! Chcemy zdążyć przed burzą.

Gdy tylko wypowiedział te słowa na deski podwyższenia spadły pierwsze krople deszczu.

– Oczywiście, marszałku.– Odpowiedział Katona.– Pułkowniku, zostaw natychmiast więźnia. To rozkaz!

Theo spojrzał w górę i uśmiechnął się. Zanim puścił ramię mężczyzny szepnął do niego półgębkiem.

– Twoje imię?

– Fabien.– Odrzekł słabo skazaniec.

Rozdzielili ich szybko. Dwóch gwardzistów pochwyciło pułkownika za ramiona i wyprowadziło ze sceny. Katona obrzucił go wściekłym spojrzeniem.

– Zostań pod deskami! Jeszcze nie skończyliśmy!- Krzyknął zza pleców Theodora.

Deszcz rozpadał się na dobre. Zrobiło się ciemno, niemal tak, jak o zmierzchu. Wicher wył. Po chwili na placu rozległ się krzyk. Lodowe kulki wielkości orzechów zaczęły spadać z nieba. Ludzie w panice uciekali do domów. Nawet żołnierze puszczali broń i rękoma chronili głowy przed gradem.

– To znak! Kara Boża!- Wrzasnął ktoś z rzednącego tłumu.

– Odwołujemy to!- Krzyknął marszałek w stronę kata.– Zabieramy ich do wieży! Strać ich w celi. Ale jeszcze tej nocy.

Na rynku zakotłowało się. Żołnierze szybko zdejmowali pętle z szyi więźniów i ściągali ich z platformy. Każdy prowadził jednego skazańca. W tym całym zamieszaniu marszałek zdołał jeszcze dopaść do rotmistrza.

– Pilnuj swoich ludzi Katona!- Syknął gniewnie.– Jak coś się stanie, odpowiesz za to!

– Ja będę pilnował swoich żołnierzy, a ty pilnuj swoich więźniów Tauryjczyku.– Odparł lodowato Katona.

Nawałnica nie pozwoliła im na kontynuację rozmowy. Rozbiegli się, aby czym prędzej poszukać schronienia przed burzą.

III. Spalone mosty

Fabien oparł policzek o wilgotną ścianę celi. Chłód kamienia wpływał kojąco na opuchnięte oko. Więzień jęknął z ulgi. Od kilku dni nie zaznawał żadnych pociech. Czuł pragnienie i głód. Gwałtowna ulewa sprawiła, że przemarzł do szpiku kości. Nie mógł nawet zrzucić mokrych łachmanów. Kajdany i krótki łańcuch skutecznie mu to uniemożliwiły. Nie miał wątpliwości co do swojego losu. Wiedział, iż dzisiejsze zdarzenie tylko odwlekało nieuchronne. Nie trwożył się jednak. Był gotowy na śmierć. Żałował tylko, że taki los spotkał również ją.

– Felicja… Felicja! Słyszysz mnie dziecko?

– Tak, wujku. Słyszę cię!- Kobiecy głos docierał z szerokiej szpary, ziejącej w nadgryzionej zębem czasu ścianie.

– Felicja… Jesteś ranna?– Wydyszał Fabien.

– Jak każdy w tym lochu, wujku. Ale nie martw się o mnie. A ty, jak się czujesz?

– Dobrze.– Skłamał mężczyzna.

Jej głos wpływał na niego kojąco. Niczym balsam na rany. Doskonały uśmiechnął się nawet.

– Nie jesteśmy sami, moje dziecko… To się niedługo skończy. A my… Będziemy szczęśliwi.

– Jesteśmy szczęśliwi wujku… Jesteśmy.– Odpowiedziała Felicja.

Trwali milczeniu. W ciszy przerywanej dźwięcznym spadaniem kropel na podłogę. Mężczyzna usiadł ciężko na słomianym barłogu i czekał.

W ciemnościach, rozświetlanych tylko nikłym blaskiem pochodni ciężko było ocenić upływ czasu. Nie wiadomo było, czy minęła godzina, czy dwie, gdy drzwi, prowadzące na korytarz, otworzyły się z chrzęstem, wpuszczając nieco lżejszego powietrza. Usłyszeli odgłos kroków kilku osób.

– Szukamy Fabiena. Który to?– Donośny bas zadudnił w cichym lochu, niczym grzmot.

Wywoływany odwrócił głowę w kierunku źródła światła. Od razu rozpoznał charakterystyczny strój katowski. Westchnął ciężko, po czym przywołał całą siłę, jaka mu jeszcze pozostała w sercu.

– Ja jestem Fabien. Tu siedzę.

Rozległ się dźwięczny brzdęk metalu. Zamek szczęknął, krata została uchylona.

– Wyprowadźcie go.– Rozkazał kat, po czym dał jednemu ze swoich pomocników klucze. Dwóch zakapturzonych pachołków ledwo zdołało wejść do ciasnej celi. Rozkuli więźnia i podźwignęli go do góry. Mężczyzna syknął z bólu.

– Mam rozwaloną nogę.– Powiedział Fabien.– Nie możecie mnie zabić tutaj? W celi?

– Nie. – Oznajmił sucho kat.– Wszystko ma się odbyć na zewnątrz.

Gdy wydobyli go z celi rozległo się błaganie.

– Proszę zabierzcie też mnie! Chcę umrzeć razem z wujkiem! Na rynku byście stracili nas razem.

– Zamknij się dziewczyno. Ty zostajesz. – Odburknął mistrz małodobry.

Felicja nie dawała za wygraną. Przywarła bokiem do kraty, jednocześnie uporczywie wpatrując się w oprawców swoimi, wielkimi oczami.

– Wzgardzicie ostatnią prośbą umierającej? Podepczecie pradawny zwyczaj?

Stanęli w miejscu jak wryci i spoglądali po sobie. Jeden z pomocników kata drapał się nerwowo po głowie.

– Eeee… A co nam szkodzi zabrać jeszcze dziewkę? Weźmy ją dla świętego spokoju. Co, Szimek?

Kaptur zakrywał prawie całą twarz kata. Jednak nawet ta zasłona nie zamaskowała gwałtownego wybuchu emocji. Mistrz małodobry aż trząsł się z gniewu.

– Stul pysk, baranie! Zwaliłbym ci łeb, a postawił na jego miejscu kamień i nie byłoby żadnej różnicy!

Łajany pacholik spuścił wzrok, zawstydzony. Fabien zorientował się, iż zachowanie katowskiej drużyny zdecydowanie odbiega od normy. Przyjrzał się uważniej mistrzowi profesji. Wydawał się niższy, niż na rynku…

– A niech was psiajuchy! Bierzemy dziewczynę.– Zawyrokował przywódca grupy.– Dalej! Żwawo!

Rozległy się głośne pomruki, szurania, podzwaniania łańcuchami.

– Niecierpliwicie się gołąbeczki? Nie martwcie się, zaraz weźmiemy was na pieniek.

Kat wyszedł pierwszy, następnie jeden z czeladników, potem Fabien i Felicja, a na końcu drugi pachołek, który zamknął za nimi drzwi. Kręte schody wiodły ich w górę. Zatrzymali się w pół drogi. Kat odwrócił się w stronę Doskonałych.

– Nie dziwcie się niczemu, co zaraz ujrzycie. Bądźcie cicho i wykonujcie rozkazy, to przeżyjecie.

Nie zdążyli zadać pytania. Kat i pachołek ruszyli dalej, a ostatni czeladnik pchał ich do przodu. Weszli do kolejnego pomieszczenia. Pod ścianami stały odwrócone ławy na kozłach, beczki oraz skrzynie. Przed nimi natomiast ścieliły się sienniki, na których leżało pięciu skrępowanych mężczyzn z kneblami w ustach. Dwóch było ubranych w watowane kaftany i nogawice, natomiast trzech miało na sobie tylko bieliznę. Na widok wchodzących zaczęli gwałtownie mocować się z linami. Próbowali coś powiedzieć. Ich oczy wysyłały gniewne wiadomości ludziom kata.

– Spać panienki, nie wierzgać!- Rzucił lekceważąco Szimek.

Opuścili komnatę, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Przeszli przez wykusz wejściowy i znaleźli się na zewnątrz. W środku nocy. Kilka pięter nad ziemią. Fabien zachwiał się i runął na poręcz schodów. Belka chrupnęła. Mężczyzna przeleciałby przez balustradę, gdyby nie pewny uchwyt Felicji.

– Pilnuj go.– Rzucił katowski czeladnik

Schodzili spiralnymi schodami z pochodniami w rękach. Pod wieżą czekała już na nich solidna drewniana furmanka, zaprzężona w cztery muły. Zakapturzony woźnica nawet nie drgnął, gdy podeszli do jego pojazdu.

– Ładować się!- Rozkazał głośnym szeptem Szimek.

– A co z pozostałymi?– Spytał Felicja.– Ich nie uratujemy? To nasi bracia i siostry.

Najemnik spojrzał na nią z politowaniem.

– Liczną masz rodzinę, dziewczynko. Zorganizujesz pięć takich wozów, to wszystkich zabierzemy. A teraz migiem na powóz i włazić w worki! Tylko w te puste.

Pachołkowie wciągnęli rannego Fabiena. Chcieli pomóc także Felicji, lecz ta dwoma susami zwinnie wskoczyła na furmankę. Na środku wozu znajdowały się dwa wypchane worki i kilka pustych. Pomocnicy Szimka pomogli więźniom wejść w nie, po czym ułożyli niedoszłych straceńców na deskach wozu. Doskonali byli prawie całkowicie obleczeni w te nietypowe przebrania. Odkryte mieli tylko twarze i pół głowy. Pacholikowie usiedli na bokach wozu. Szimek zajął miejsce na ławce koło furmana. Woźnica strzelił batem i powóz ruszył.

Z początku bardzo trzęsło, lecz bruk szybko się skończył, a koła zaczęły ryć błotniste uliczki Dorii. Księżyc wyszedł zza chmur. W jego blasku Felicja zauważyła kontur jakiegoś podłużnego przedmiotu, znajdującego się na wozie. Wytężyła wzrok. Oczy przyzwyczajały się do ciemności. Z każdą chwilą dostrzegała coraz więcej szczegółów. I z każdą chwilą coraz bardziej się niepokoiła. Leżąca obok niej łopata, uruchomiła wyobraźnię dziewczyny.

– Aaa… Co wieziecie w tych… workach?– Zapytała nieśmiało jednego z pomocników.

Pachołek wyszczerzył zęby.

– Niedługo się dowiesz.

Bała się zostać na wozie, ale lękała się również podjąć próbę ucieczki. W jej głowie kłębiły się różne myśli. W końcu jednak uznała, że musi być tam, gdzie Fabien. A sama z nim daleko nie ucieknie.

Powóz zatrzymał się przed Szewską Basztą.

– Zamknąć oczy i nie ruszać się.– Szepnął czeladnik.

Z okienka wykusza, nadwieszonego nad bramą wyjrzał strażnik. Uniósł latarnię wyżej, po czym zmrużywszy oczy, otaksował uważnie powóz.

– O tej porze chcecie wyjechać z miasta? Kim jesteście? I dlaczego pozwalacie sobie na łamanie prawa?!

Milczący dotychczas woźnica zabrał głos.

– Jestem grabarzem. Wraz z pomocnikami i katem jedziemy zakopać za murami miejskimi zwłoki Doskonałych, straconych dzisiejszej nocy. Rozkaz Pierwszego Senatora.

– Hm… Dlaczego chowacie zmarłych po zmroku?

– Jego ekscelencja nie chce, aby miejscowa ludność znała miejsce pochówku członków tej sekty. Niektórzy gotowi są pielgrzymować do ich grobów. Może nawet zechcą wykopać ciała i zrobić relikwie.

Wartownik nadal spoglądał na nich nieufnie. Przeniósł wzrok z grabarza na kata.

– No dobrze…A po co mistrz katowski jedzie z wami?

– No cóż, nie ma co dłużej tego ukrywać. – Stwierdził Szimek. – Wyjeżdżam z miasta. Nie jestem tu zbytnio lubiany. Po za tym nie chce robić z tego wydarzenia. Dość mam sławy.

Strażnik odkaszlnął głośno.

– A skąd mam wiedzieć, że jesteście tymi, za których się podajecie? Może co innego wieziecie na wozie? Mam wam wierzyć na słowo?

– Oczywiście, że nie musisz.– Odpowiedział spokojnie mężczyzna, podający się za grabarza.– Zejdź tu i sprawdź, co mamy na wozie.

Felicja poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Miała ochotę wstać i krzyknąć. Chciała przerwać to rosnące napięcie. Jednak jej ciało zupełnie odmówiło posłuszeństwa. W tej chwili nie mogła nawet mrugnąć powieką.

– Muszę was tylko uprzedzić… – Kontynuował po momencie przerwy woźnica.– Że skazani przed śmiercią mieli jakieś krosty na skórze. Ale to chyba nic poważnego.

Wartownik zadrżał. Na jego twarzy malowało się przerażenie i odraza.

– Wywoźcie tę zarazę poza mury! Ale już!- Wykrzyczał żołnierz, po czym zniknął w oknie.

Odczekali chwilę, zanim masywne skrzydła wrót rozchyliły się na boki. Czterech strażników pchało okute żelazem, jesionowe drzwi. Żaden z nich nie kwapił się, aby choć zbliżyć się do przejeżdżającej furmanki. Podróżni musieli poczekać jeszcze, aż brona się podniesie. W końcu żelazna krata poszybowała w górę. Powóz mógł przejechać pod wartownią. Pokonali poza tym tylko wąski mostek i zagościli na obszarze przedmieść.

Jechali traktem pośród pól. Za plecami mieli, coraz bardziej oddalające się miasto. Szimek zdążył już zdjąć czerwony kaptur. On też jako pierwszy przerwał ciszę.

– Myślałem, że to Ramos po nas przyjedzie.

– Ramos czeka w lesie razem z kilkunastoma Skonijczykami. Nie mogłem się powstrzymać. Chciałem mieć pewność… że wszystko się uda.

– Postąpiłeś lekkomyślnie, braszka. Gdyby Katona cię dorwał…

– Na każdego z nas czekałby zaostrzony palik… Ale masz rację. Ten piekielnik może w każdej chwili wysłać pogoń. Lepiej chwyćcie za broń.

Czeladnicy otworzyli worki. Wyrzucili pakuły, i szmaty. Wydobyli, skryte w nich tasaki, miecze i kusze. Theo oddał Szimkowi lejce i przeszedł na środek wozu.

– Możecie odrzucić tę płócienną skórę.– Powiedział z uśmiechem do leżących.

Felicja wygrzebała się z wora bez problemu. Fabienowi trzeba było pomóc. Pachołkowie podali byłym więźniom bukłaki. Ci pociągnęli z nich szczerze. Słabe wino smakowało im, niczym boski nektar. Młoda kobieta otarła usta przedramieniem, po czym wzięła się za poprawianie opatrunku rannego. Pachołek przyświecał jej pochodnią.

– Trzeba nam leków i medyka. Albo kogoś, kto się choć trochę na tym zna. – Oznajmiła głośno.

Fabien otworzył zdrowe oko. Spojrzał na Felicję i obdarzył ją uśmiechem. Theodor odrzucił kaptur i uklęknął obok rannego z drugiej strony. Mężczyzna obrócił głowę w jego stronę.

– My się znamy.– Powiedział słabym głosem.

– Znamy się.– Potwierdził najemnik.

– Pan pułkownik… Jak dobrze pamiętam?

Theo uśmiechnął się gorzko.

– Już nie jestem pułkownikiem.

– A kim pan jesteś?– Spytała Felicja.

Wojownik zamyślił się chwilę, nim udzielił odpowiedzi.

– Kimś… Kto spalił za sobą wszystkie mosty.

Skręcili z głównego traktu na boczną ścieżkę, prowadzącą do lasu. Wóz trząsł się na nierównej drodze. Niebo na wschodzie pojaśniało, zapowiadając rychłe nadejście świtu.

IV. Felicja

Zrobili popas na polanie, opodal strumienia. Słońce stało w zenicie. Ciepłe promienie kończącego się lata wygoniły konie i ludzi bliżej drzew. Na środku łąki stało tylko kilka wozów.

Theodor wszedł do namiotu. Felicja przemywała akurat ranę Fabiena. Mężczyzna oczy miał przymknięte, jednak przyspieszony, głośny oddech zdradzał, iż chory nie śpi.

– Co z nim?– Zapytał najemnik.

– Gorączka od wczoraj nieco spadła.– Odpowiedziała kobieta.– noga jednak nie wygląda dobrze. Myślę, że musimy ją… amputować.

– To na nic… – Wtrącił leżący.– Wiesz mój aniele, że mam rację… Widziałem takie rzeczy, ty zresztą też…

– Znasz się na lecznictwie?– Zaciekawił się Theo.

– Byłem… Jestem cyrulikiem. Felicja pomagała mi w przytułku, infirmerii. Chodziliśmy też do leprozorium…

– Już dobrze, wujku. Nie mów tyle, oszczędzaj siły.– Powiedziała Felicja.

Kobieta położyła mokry kompres na czoło Fabiena.

– Felicjo, czy mógłbym mieć do ciebie prośbę? – Zaczął Theo.

Niewiasta wstała i obróciła się w stronę najemnika. Wojownik ogarnął ją wzrokiem. Kobieta nosiła, znaleziony dwa dni temu, prosty strój wieśniaczki, składający się z dwóch brązowych sukni, paska, białej koszuli i chusty. Niewysoka dziewczyna prezentowała się skromnie, acz wdzięcznie. Kasztanowy, gruby warkocz, opadał jej przez lewe ramię. Sięgał prawie do zwężenia w talii. Ogromne zielone oczy, zdrowa cera i delikatne rysy twarzy, dodawały niewieście uroku. Doskonała mogła mieć koło dwudziestu wiosen.

– Mów, panie– Oznajmiła.

– Chciałbym zadać twojemu wujkowi kilka pytań. Na osobności.

Felicja dygnęła.

– Jakże mogłabym się temu przeciwstawić, panie? Proszę cię tylko, abyś nie zamęczał go za bardzo. Jest już wycieńczony.

Po tych słowach kobieta wyszła. Najemnik usiadł na taborecie. Zbroja zachrzęściła cicho. Fabien patrzył spokojnym wzrokiem na gościa. Theo odetchnął głęboko i przełknął ślinę. Nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Przedłużającą się ciszę wykorzystał Doskonały.

– Dziękuję ci, panie rycerzu. Uratowałeś mnie. Uratowałeś Felicję… Nie jestem w stanie ci się odwdzięczyć.

Theo zaśmiał się nerwowo.

– Po pierwsze to nie jestem rycerzem, tylko najemnikiem. Nie walczę dla sławy, czy ideałów, tylko dla pieniędzy. A po drugie… To jesteś w stanie spłacić swój dług, jeśli mi opowiesz…

Chory obdarzył rozmówcę zmęczonym, ale serdecznym spojrzeniem.

– O czym mam ci opowiedzieć?

Theo czuł się niezwykle głupio. Zażenowanie prawię odjęło mu mowę. W końcu przełamał się jednak.

– No… O tym, jaką mam misję.

Uśmiech zniknął z oblicza rannego. Jego miejsce zajął smutek.

– Szlachetny panie… Ja o tym myślałem od samego początku, gdy pan nas uratował… Z bólem serca to mówię, ale chyba… Pomylił mnie pan z kimś innym… Ja nie wiem, jaką ma pan misję.

Theodor zadrżał. Poczuł, jak po całym jego ciele rozlewa się fala zimna. W klatce piersiowej zagościł dziwny ból.

– Nie pomyliłem się.– Zapewniał wojownik.– Spotkaliśmy się w moim śnie. Przyszedłeś do mnie i powiedziałeś, że muszę cię odnaleźć, a ty powiesz mi kim jestem…

Najemnik urwał w pół zdania. Z każdą chwilą, gdy przyglądał się leżącemu dostrzegał coraz więcej różnic między nim, a osobą ze snu. Inny wiek, brwi, nos, kontur twarzy.

– Nie pamiętam cię wcześniej.– Stwierdził ze smutkiem Fabien.– Chyba, że o tym zapomniałem… Bądź nie byłem świadomy… Theo! Theo, co się dzieje?

Były pułkownik cofnął się o krok, zahaczając plecami o płachtę. Jego wzrok był nieobecny, oczy jakby zamglone. Ręce trzęsły się lekko. Z twarzy odpłynął kolor.

– Po co to było?– Rzucił w przestrzeń, po czym odwrócił się gwałtownie i wyszedł z namiotu.

Maszerował przed siebie, nie zważając na ludzi, drzewa, czy kamienie. Przyspieszył kroku. Zamknął na moment oczy. Za chwilę je otworzył. Przystanął. Przed sobą miał płonący las. Odwrócił się. Ujrzał miasto trawione przez ogień. Pellatos. Znowu był w Helladrze. Biegł w stronę metropolii. Niebo stało się czarne za sprawą kłębów dymu bijących od płonących strzech biedniejszych domostw.

W dawne miejsce potężnych bram ział pusty otwór. Rozwalone odrzwia słały się przed nim, niczym dywany. Wbiegł za mury. Gliniane i ceglane budynki opierały się niszczycielskiej sile żywiołu. Natomiast drewniane domy już dawno ogarnął ogień. Słyszał krzyki, widział krew płynącą rynsztokami. Nie zauważył napastników. Nie dostrzegał obrońców. Nie widział nikogo. Ani jednej żywej duszy. Był sam. Do jego uszu wciąż dolatywały wrzaski i nawoływania.

– Pokażcie się! Gdzie jesteście?! Co mam zrobić?!

Ruszył pędem przed siebie. Przekroczył granice miasta. Pokonywał kolejne staje bez zatrzymania, bez zmęczenia. Dotarł w końcu na brzeg. Znalazł się na piaszczystej plaży. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, zaczął wchodzić w morze. Chłodne fale rozbijały się o jego nogi. Parł dalej naprzód. Nie patrzył w dół. Wzrok wbił w horyzont.

– Theo!

Zamrugał i ocknął się. Znów był w coriańskim lesie, kilka mil na południe od Dorii. Spuścił wzrok na swoje nogi. Okazało się, iż stoi w korycie rzeczki, zanurzony po kolana w wodzie.

– Poszedłeś kąpać się w zbroi?– Spytał Szimek.

Theodor odwrócił się i wyszedł z rzeki. Ramos i Szimek z niepokojem i ze zdziwieniem wpatrywali się w swojego dowódcę. Były pułkownik, podniósł na nich zrezygnowany wzrok.

– Muszę odpocząć.– Oznajmił.

– Ludzie czekają na twoją decyzję, Theo.– Powiedział Ramos, ciemnowłosy, wysoki wojak, poznaczony na twarzy szeroką blizną. – Rozmawiałeś już z Doskonałym?

Były pułkownik patrzył na rozmówcę tak, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.

– Jutro. – Rzekł po chwili zadumy Theo.– Jutro o brzasku. Dajcie mi czas. Proszę.

– Dobrze się czujesz, braszka?

Dawny oficer wyminął swoich kompanów bez słowa. Ociężale stawiając kroki poszedł w głąb lasu.

Siedział pod starym dębem. Z dala od obozu. Kolana podciągnął pod pierś. Nogi objął rękoma. Nie zdając sobie sprawy z upływającego czasu, trwał w milczeniu. W ukryciu. Ona jednak go znalazła. Stanęła przed nim z opuchniętymi oczami. Samotna łza toczyła się po jej policzku.

– Zmarł… Wujaszek zmarł.– Wyrzekła łamiącym się głosem.

Theo żadnym ruchem nie zdradził swoich emocji.

– Weź kogoś z chłopaków. Niech pomogą go pochować.

Pociągnęła nosem i otarła łzę dłonią.

– A ty nie przyjdziesz, panie? Uratowałeś go wszakże.

Nie spojrzał na nią. Zdawał się zupełnie jej nie dostrzegać.

– Odejdź.– Odpowiedział cicho.

Postąpiła, jak jej rozkazał. A on nadal siedział na mchu, trwając w dusznej, mglistej ciszy. Zmagał się z wypełniającą go wewnętrzną pustką.

Gdy nastała noc przyszła znowu. Usiadła tuż obok niego, nie pytając wcale o pozwolenie. Mimo to Theo nie protestował. Postawiła między nimi małą latarnię. Płomień rzucał nieco światła na jej stroskaną twarz. Przenikał ją smutek. Jednak pomimo żałoby nie poddała się rozpaczy.

Z początku nic nie mówiła. Trwała w milczeniu razem z Theodorem. Ta cisza była zdecydowanie inna, niż jeszcze przed chwilą. Dotknięta ciepłą obecnością. Wojownik od razu zauważył różnicę. Wszechogarniająca rozpacz z wolna traciła władzę nad sercem najemnika.

– Gdy wyszłam z namiotu postanowiłam pójść nad strumień, by zażyć kąpieli.– Zaczęła Felicja.– Zdążyłam się obmyć i ubrać, zanim wszedłeś do wody. Wyglądałeś, jak zahipnotyzowany. Powtarzałeś coś w kółko pod nosem.

– Nie widziałem cię…

– Ty nic wówczas nie widziałeś.

Ciepłe, nocne powietrze wypełniały odgłosy budzącej się do życia fauny. Ich rozmowie towarzyszyły nawoływania licznych ptaków.

– Wiem, że nie szukałeś Fabiena.– Podjęła ponownie kobieta.– Kogo chciałeś znaleźć?

– Jestem obłąkany… Jutro rano moi ludzie powieszą mnie na gałęzi. I dobrze zrobią.– Rzekł obojętnym głosem Theo.

Felicja uklękła przed najemnikiem, ujęła go za twarz i zmusiła do spojrzenia prosto w oczy.

– Kogo chciałeś znaleźć?– Spytała łagodnie, ale zdecydowanie.

W sercu mężczyzny pojawiła się iskra gniewu. Delikatnie zdjął jej rękę ze swojego policzka.

– Śmiało sobie poczynasz, dziewczyno. Nie wiesz, że mogę cię zabić?

Felicja nie ulękła się groźby.

– Przed chwilą pragnąłeś umrzeć, a teraz już nabrałeś ochoty na mordowanie? Szybko zmieniasz zdanie.

Wstał, zaskoczony słowami młodej kobiety. Ona też zaraz podniosła się z ziemi.

– Mogę ci pomóc.– Oświadczyła.

W oczach najemnika niezmiennie trwało zrezygnowanie.

– Niby jak? Dysponujesz jakimiś mocami? Rzucasz czary? Czytasz w myślach? Co też jeszcze potrafią członkowie twojej sekty?

– Mam pewne zdolności. Nie potrafię jednak czytać w myślach. Nie wiem, dlaczego przerwałeś egzekucję w Dorii. Podejrzewam, że musisz być kimś…

– Szalonym?– Wtrącił Theo.

– Wspaniałym.– Dokończyła Felicja.

Parsknął śmiechem. Chciał zripostować dziewczynie, lecz niezwykłe, mądre wejrzenie zielonych oczu sprawiło, iż kpiący uśmiech stopniowo znikał z jego twarzy. W innych okolicznościach nigdy by się przed nią nie otworzył. Teraz jednak nie miał nic do stracenia. Westchnął ciężko i zaczął opowiadać kobiecie swój sen, który czasami powracał do niego w nocy. W miarę, jak mówił oczy Felicji stawały się coraz większe. Po zakończeniu wywodu Doskonała wydawała się być bardzo poruszona.

– Dlaczego drżysz?– Spytał najemnik.– Przecież okazało się, iż te majaki nic nie znaczą.

– Mylisz się. Wydaje mi się, że… Znam osobę z twojego snu.

Promień nadziei zawitał w duszy Theodora. Wojownik, nauczony przykrymi doświadczeniami nie pozwalał na razie mu się rozwinąć.

– Znasz? Możesz mnie do niej zaprowadzić?

Felicja wyglądała na zakłopotaną. Na jej oblicze wstąpiły rumieńce.

– No cóż… Myślę, że tak. Ale droga nie będzie łatwa.

Wojownik namyślał się intensywnie. Emocje walczyły z rozumem. Chciał działać rozważnie. Ale pragnął zaryzykować… W końcu westchnął ciężko i obdarzył rozmówczynię zmęczonym spojrzeniem.

– Skąd ja to znam… Mam nadzieję, że przekonam chłopaków. A jak nie… Ech… Wracajmy do obozu. Późno już.

Nie zdążył zrobić dwóch kroków, gdy znów go zatrzymała.

– Mam dwa warunki!

Przyjrzał się jej z uwagą.

– Jakie?

– Wpierw pójdziemy do Srebrnego Wodospadu.

Najemnik uniósł brwi.

– Do Srebrnego Wodospadu w Ladanarze? Waszego świętego miejsca? Ty może tak, ale my Skonijczycy tego nie przeżyjemy. Rozerwą nas na strzępy, jak się dowiedzą, kim jesteśmy.

Felicja uporczywie wpatrywał się w Theodora.

– Tam możemy spotkać osobę, której szukasz.

Najemnik irytował się coraz bardziej.

– A drugi warunek? Złoty smok w klatce?

– Drugi warunek jest prostszy.

– Słucham.

– Zatroszcz się o mnie.

Theo patrzył na nią uważnie. Wydawało się, iż kobieta nie żartuje.

– To jakaś gra?

Doskonała przymknęła powieki.

– Może…

Pokręcił głową z niedowierzaniem i ruszył przed siebie.

– Idę do obozu. Jak nie chcesz nocować na kamieniach, to chodź też.

Podniosła z ziemi latarnię i bez słowa podążyła za nim.

V. Sprawiedliwi

Promienie słońca powoli schodziły z koron drzew, ogarniając coraz większe połacie polany. Najemnicy ustawili się w kole. Wszyscy czekali na przemówienie Theodora. Dawny pułkownik, uszykowany, jak do walki, zlustrował niespiesznie swój oddział. Prawie trzydziestu żołnierzy. A wśród nich Skonijczycy, Helladryjczycy, Tirianie oraz jeden wojownik pochodzący z Cesarstwa Leiszem. Kilka dni temu odłączyli się od macierzystej kompanii i poszli za swoim nowym przywódcą. Za chwilę mieli dowiedzieć się, czy postąpili słusznie.

Theo założył ręce za plecami. Dłonie zacisnął w pięści. Mocnym, pewnym głosem rozpoczął wystąpienie.

– Towarzysze broni! Dzielni wojownicy! Po otrzymaniu informacji od Doskonałych, postanowiłem zmienić kierunek dalszej trasy. Obiecałem, że doprowadzę was do nowego zleceniodawcy, dam wam pewne źródło zarobku. Słowa dotrzymam! Kto jednak nie będzie chciał iść ze mną, to droga wolna. Dzisiaj podejmiecie decyzję!

– Gdzie nas zatem poprowadzisz?– Spytał Ramos.

Oblicze byłego pułkownika było twarde i nieprzeniknione jak kamień.

– Poszukamy zaciągu na północy, w ekspansywnym Królestwie Porfiru. Tam potrzebują mieczy. Będziemy musieli jednak poruszać się przez pewien czas wzdłuż granicy Taurii i Ladanaru, nim dotrzemy do Tirii. Stamtąd zaś do Porfiru droga jest niedługa i prosta.

Początkowo zapanowała konsternacja. A potem wybuchła wrzawa. Wielu żołnierzy mówiło jednocześnie, jedni przekrzykiwali drugich.

– Ladanar?! Za skórę ludzi z Nowej Skonijskiej płacą srebrem i złotem! Chcesz by nas zarżnęli?!

– To jakieś kpiny! Po co my za tobą poszliśmy?! Źle nam było w kompanii?

– Jaki Porfir?! Jaka północ?! Mieliśmy iść na południe!

– Oszukałeś nas, suczy synu!

Błysnęły miecze i żeleźce toporów. Szimek i Ramos stanęli z obnażoną bronią po obu stronach dowódcy. Theo położył jedną dłoń na rękojeści. Na razie jednak nie wyciągał miecza z pochwy.

– Wy gównoroby! Obesrańcy!- Odezwał się Szimek.– Komu się nie podoba, to zawijać manatki i spieprzać z powrotem do Katony!

– Panowie, spokój! Dajcie mi dokończyć!- Wrzasnął Theo.

Gwar nieco ucichł. Dowódca przepchnął się przez towarzyszy i wyszedł na sam środek. Obrócił się dookoła. Jeszcze raz powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Poważne, zaniepokojone, a czasem wściekłe spojrzenia skupiły się na nim. Theo, nie tracąc pewności siebie, przemówił ponownie.

– Ci co chcą mogą udać się do Helladry. To kilkanaście mil na południe. Powrót do kompanii też jest nadal możliwy. Nasz kodeks zezwala na to. Katona sam tak postępował w przeszłości. Wszyscy mogą bez konsekwencji wrócić. Poza mną.

Wojownicy wymieniali spojrzenia w ciszy. Chwilę trwało, zanim pierwsza osoba opuściła krąg. Potem zrobiła to następna. I kolejna. Grono żołnierzy zaczęło się kurczyć. Theo zamknął oczy. Gdy odgłosy kroków umilkły uniósł powieki. Szybko policzył ludzi, którzy pozostali w kole. Razem z nim i przybyłą przed momentem Felicją było piętnaście osób. Więcej jak połowa żołnierzy odeszła.

– Rozumiem, że wszyscy tu obecni idą za mną?

Kiwnięcia głów odpowiedziały na jego pytanie. Theo uśmiechnął się kwaśno.

– W takim razie kulbaczcie konie. Wozy zostawiamy tutaj. Zabieramy z nich tylko prowiant i najpotrzebniejsze rzeczy. Nie obciążajcie się niepotrzebnie. Czeka nas długa droga.

Wojownicy rozeszli się błyskawicznie. W ciszy i pośpiechu przygotowywali okrojony oddział do podróży.

***

Deszcz przestał padać. Ciemne chmury nie chciały jednak ustąpić. Minęło południe, a mimo to promienie słońca nie dotknęły ich tego dnia jeszcze ani razu. Chłodny, dmący z gór wiatr przyniósł ze sobą jesień. Od gwałtownej narady, w wyniku której doszło do podziału grupy minęły cztery dni. Wędrowali na północny wschód. Teren stał się tutaj bardziej pagórkowaty. Ciepłolubne cyprysy, wawrzyny i pinie pożegnały ich bezpowrotnie. Przywitali się za to z jesionami, olchami, bukami i jodłami.

Felicja poprawiła, podarowany przez Theodora, szary płaszcz. Podobnie, jak reszta grupy opończę miała wywiniętą na lewą stronę, tak aby zakryć herb Nowej Skonijskiej Kompanii. Koń, na którym jechała prychnął i zarzucił grzywą.

– Spokojnie Mysza, spokojnie… Nic się nie dzieje.– Powiedziała do klaczy, głaszcząc ją jednocześnie po szyi.

Wyminęli zniszczoną kamienną wieżyczkę, pozbawioną drzwi, okiennic oraz dachu. Budowla stała na granicy sadu, wokół którego został wykopany rów. Za dołem wznosił się niewysoki nasyp, upstrzony gdzieniegdzie szczątkami płotu. Od strony zdziczałego ogrodu nadjechali dwaj zwiadowcy. Uśmiechnięci od ucha do ucha wojacy, wieźli w wypchanych sakwach pełno jabłek.

– Dar ziemi ladanarskiej dla strudzonych wędrowców.– Rzekł Ramos.

Drużyna szybko rozdzieliła między sobą nieoczekiwaną zdobycz. Swoją dolę dostały również strudzone wierzchowce. Felicja wykorzystała przerwę w podróży i podjechała do przywódcy brygady.

– To bogata i urodzajna kraina, ale mocno zniszczona przez wojnę.– Stwierdziła.– Co druga wieś na pograniczu zgorzała doszczętnie. Pola, sady i winnice zostały opuszczone. Nie wiedziałam że Ladanar brał udział w walkach między Corianem, a Taurią.

– Oficjalnie nie brał.– Odrzekł po krótkim namyśle najemnik.– Jednak strategiczne położenie tej krainy sprawiło, iż armie obu stron zapuszczały się na te tereny. Żywność, pasza dla koni, atak z niespodziewanej strony. Rozumiesz?

Kobieta pokiwała głową. Spojrzała uważnie na rozmówcę. Trochę wahała się, nim zadała kolejne pytanie.

– Wasza kompania również… nawiedzała te ziemie?

Theo milczał. Szimek odpowiedział za niego.

– A co ty sikoreczko myślałaś? Że uratowały cię anioły? Byliśmy tu nie raz. Theo dobrze zna te tereny. Wie, gdzie nas prowadzi.

– A co z ladanarskim wojskiem? Co z miejscową obroną?

Dowódca spojrzał na nią poważnym, nieco zmęczonym wzrokiem.

– Unikaliśmy większych starć. Zresztą, oni kryli się głównie w zamkach, bądź warownych miastach. A te nie były naszym celem. Gdy dochodziło do bitew… No cóż, oni krwawili i my krwawiliśmy. Taka jest wojna.

– A ci biedacy, co tutaj mieszkali?– Felicja nie odpuszczała.

Wojownik skrzywił się. W jego oczach błysnęła iskra gniewu.

– Dlaczego pytasz mnie o rzeczy, o których słyszeć nie chcesz? Kto umiał szybko biegać, to uciekł. Kto miał się czym wykupić, ten się wykupił.

Kobieta przygryzła wargi. Jej policzki zaczerwieniły się nieco.

– Tak, to prawda.– Odpowiedziała.– Poznałam kilka kobiet, które musiały się wykupić żołnierzom. Wiem, czym płaciły za swoje życie…

Szimek położył dłoń na ramieniu byłego pułkownika.

– Dlaczego nie wrzucisz jej do rowu i nie zakopiesz?– Spytał Południowiec.– Na co nam ona?

– Jest mi potrzebna.– Odrzekł Theo.

– Każdy z was jest człowiekiem.– Ciągnęła Felicja.– Musicie przecież mieć ludzkie pragnienia. Czy naprawdę w nic już nie wierzycie?

– W siebie wierzymy.– Powiedział oschle Szimek.– W ostrą stal wierzymy. W złoty dukat i w srebrny talar.

– Nie przekonasz mnie, dziewczyno. Nie dołączę do Doskonałych, jeżeli o to ci chodzi.– Dodał Theo.

– Nie trzeba przynależeć do Doskonałych, aby respektować prawa Księgi. Aby czynić… To, co słuszne.– Odpowiedziała.

Ramos wjechał pomiędzy dyskutujących. Obrócił konia tak, żeby znaleźć frontem do dowódcy.

– Czas nagli Theo, musimy wyruszać.

– W drogę. – Zakomenderował dowódca.

Ogarnęli się szybko i ruszyli dalej. Jechali dwójkami, w pewnym oddaleniu od siebie. Człon kolumny stanowiło dziesięciu jeźdźców. Dwóch zwiadowców wyprzedzało grupę, przepatrując drogę. Także tylu wojowników zamykało pochód, bacząc uważnie na to, co zostawiali za plecami. Theo jechał w parze z Felicją. Nie odzywali się do siebie. Najemnik starał się nie patrzeć w jej stronę.

Wjechali ponownie w las. Zarośla z obu stron splatały się w coraz gęstszą ścianę. Pomimo to szeroka ścieżka prowadziła ich komfortowo na północ. Nie upłynął kwadrans, gdy spokojny marsz przerwał nadjeżdżający z czoła pochodu zwiadowca. Theo złowił jego zaniepokojone spojrzenie.

– Dojeżdżamy do rozwidlenia. Obserwują nas czyjeś oczy.– Zaraportował wojownik z awangardy.

– Nie zatrzymujemy się.– Rzucił dowódca, po czym obrócił głowę i skinął na Szimka.

Wojownik szybko znalazł się przy nim.

– Ile dróg? Co jest za nimi?– Theo zwrócił się ponownie do zwiadowcy.

– Dwie. Lewa wiedzie głębiej w las. Po prawej znajduje się zniszczona chata. Na końcu tego traktu widoczne są prześwity. Można dostrzec rozpoczynające się zagony.

– Ta chata może być pułapką.– Wtrącił Szimek.

– Wszystko może być pułapką.– Stwierdził Theo.– Nie wiadomo, jak długo nas obserwują. Kierujemy się na prawo. Trudno, wyjedziemy na pola.

Żołnierz awangardy spiął konia ostrogami i pomknął na przód. Theo rzucił Szimkowi wymowne spojrzenie. Ten szybko kiwnął głową i przejechał wzdłuż całej kolumny zbrojnych, dając wszystkim pospieszne ostrzeżenie. Wojacy założyli hełmy. Ci, co mieli tarcze, zarzucili je na plecy bądź na ramiona. Theo uchwycił spojrzenie Felicji.

– Trzymaj się blisko mnie. Unikaj walki.– Rozkazał.

Dotarli do rozstaju dróg. Lewa ścieżka zwężała się, biegnąc pod liściastym baldachimem w głąb puszczy. Prawa, wręcz przeciwnie, rozszerzała się. U jej kresu w oddali widać było otwartą przestrzeń. Tuż przy tej drodze, ledwie kilkadziesiąt kroków od najemników stała niewielka, osmolona rudera, z zapadniętym dachem. Brygada zatrzymała się na rozwidleniu. Theo ręką dał sygnał zbliżającej się tylnej straży, po czym spiesznie wydał rozkaz dla pozostałych.

– Na prawo, bez zwłoki! Nie zbliżać się do chaty!

Pochód wyruszył. I wtedy padł pierwszy strzał. Koń Ramosa zarżał i stanął dęba. Białe pióra długiej strzały sterczały z korpusu zwierzęcia.

– Na pola! Cwałem!- Krzyknął Theo.

Z zielonej gęstwiny, z lewej i prawej strony posypały się na najemników strzały oraz kamienie. Hałas eksplodował w jednej sekundzie. Trzask drewnianych tarcz, dzwonienie metalowych hełmów, kwik koni i wrzask ludzi. Dźwięki mieszały się ze sobą, niczym w diabelskiej orkiestrze. Dwóch żołnierzy wypadło z siodeł. Felicja uderzyła obcasami o boki zwierzęcia. Lewo utrzymała się na wierzchowcu, gdy ten momentalnie przeszedł w galop. Jedną ręką ściskała lejce, drugą mocno objęła szyję zwierzęcia. Tak mocno przywarła do klaczy, iż ledwo widziała drogę przed sobą. Słyszała tętent kopyt za plecami. Nie była w stanie spojrzeć za siebie, bała się upadku. Wylot z lasu przybliżał się z każdą chwilą. Wydawało się, że za moment wyjedzie na pola. Nadzieja jednak szybko zgasła. Dwie potężne drewniane bele opadły na drogę. Każda kłoda najeżona była długimi, zaostrzonymi palami.

Kobieta pociągnęła gwałtownie lejce, koń w samą porę skręcił po łuku. Gwałtowny wiraż sprawił, iż zwierzę obróciło się i aż przysiadło na zadnich nogach. Tym razem Felicja nie zdołała utrzymać się na grzbiecie wierzchowca. Upadła na plecy. Zderzenie z ziemią pozbawiło ją na moment tchu. Chwilę walczyła z dusznościami, po czym przekręciła się na bok, zakaszlała gwałtownie i splunęła. Adrenalina postawiła ją szybko na nogi.

Świat zmieniał się, jak w kalejdoskopie. Kolejny koń runął na ziemię, koło niej. Potężny, odziany w niedźwiedzią skórę mężczyzna wyciągnął z końskiego boku imponujący, zakrwawiony topór. Właściciel wierzchowca, jeden z najemników, szybko powstał i wyciągnął miecz. Nic więcej nie zdołał uczynić. Nie wiadomo skąd wyrósł kolejny napastnik. Przed oczami kobiety mignął zielony kubrak. Gwałtowne uderzenie maczugi zmiotło jej kompana z nóg. Szara postać runęła na drogę bez życia.

Felicja rzuciła się do ucieczki. Zdezorientowana, przerażona, na wpół świadoma własnych działań wbiegła w las. Łamała chylące się ku niej gałęzie, wymijała kolejne drzewa. Nie biegła zbyt długo. Potknęła się o wystający korzeń i runęła na ziemię. Nie wstała od razu, choć mogła. Upadek przyniósł jej umysłowi otrzeźwienie. W uszach nadal słyszała szumy lecz tętno nieco ustabilizowało się. Nowa myśl zakiełkowała w głowie kobiety. Odwaga napłynęła w serce Felicji. Powstała, odwróciła się i pobiegła w stronę odgłosów walki.

Sytuacja na polu bitwy przedstawiała się inaczej, niż myślała. Zobaczyła dwa trupy łuczników w zielonych kaftanach, rozpłatane od szyi, aż po udo. Ciemnoczerwona krew nadal sączyła się z martwych ciał. Ujrzała Szimka, który na jej oczach potężnym ciosem miecza, pozbawił życia kolejnego wroga. Opuściła w końcu gęstwinę i znalazła się blisko drogi. Tam dostrzegła Theodora. Dowódca brygady walczył z uzbrojonym w maczugę przeciwnikiem. Tuż za najemnikiem leżał potężny mężczyzna. Mimo agonalnych drgawek nie wypuszczał z zaciśniętych dłoni ogromnego topora.

Zrobiło jej się niedobrze. Cofnęła się dwa kroki. Upadła na kolana. Przechyliła głowę na bok i zwymiotowała. Spróbowała wstać, lecz ostatecznie tylko usiadła na ziemi. Podniosła głowę. W jej stronę biegł zakapturzony mężczyzna w ciemnozielonym doublecie. W ręce dzierżył długi nóż. Felicja nie poruszyła się. Wpatrywała się w niego, jak zahipnotyzowana. Ladanarczyk znalazł się tuż przed nią. Uniósł broń w górę. Kobieta zamarła w bezruchu. Cały czas patrzyła w jego gładką, młodzieńczą twarz. Chłopak zapewne nie miał więcej, jak szesnaście lat. W jego oczach dostrzegła strach. Czekała na uderzenie. Cios jednak nie nastąpił. Młodzieniec, cały czas spoglądając na Felicję, powoli opuścił rękę. Następnie zaś odwrócił wzrok i pobiegł w głąb lasu.

Zmusiła się do ruchu. Z każdym kolejnym krokiem odzyskiwała panowanie nad ciałem. Wyszła na środek ścieżki. Było już po walce.

– Jesteś ranna?– Spytał Theo.

Podniosła na niego oczy. Jego płaszcz, surcot, a nawet twarz były zbryzgane krwią. W większości cudzą krwią.

– Raczej nie. – Rzekła słabo.

Spojrzał na nią wnikliwiej i skinął głową.

– Jeżeli dasz radę podróżować to dobrze. Teraz trzeba zająć się poległymi.– Powiedział, po czym obrócił się do niej bokiem.– Drużyna do mnie!

Kilku spieszonych najemników szybko podeszło do swojego dowódcy. Dwóch prowadziło konie, jeden podjechał na wierzchowcu.

– Jaki stan? Ilu rannych? Ilu poległych?

– Flavio, Tomo i Bazyli nie żyją.– Odezwał się jeden z najemników.– Ramos gdzieś zaginął. Jure jest ciężko ranny. Trzeba go będzie wieść. Koni zostało nam dziewięć.

Theo splunął i zaklął siarczyście w swym rodzimym języku.

– Nie mamy czasu na uroczyste pogrzeby. Cichych może być więcej. Pochowamy naszych na skraju lasu.

– Cichych? – Zdziwiła się kobieta.

– Chłopskie bandy, atakujące z ukrycia.– Odparł dowódca drużyny. – Oni sami siebie nazywają Sprawiedliwi.

– A zwłoki cichych?– Odezwał się Szimek.

– Niech ich zjedzą szczury i wrony.– Odrzekł gniewnie Theo.– Kompania do roboty! Kopać doły! Ogarnąć konie! Felicja opatrz rannych! Szimek, ty razem ze mną odsuniesz kobylice.

Mężczyźni oraz kobieta ruszyli się, aby czym prędzej wykonać rozkazy dowódcy. Theo i Szimek odsunęli z drogi kłody, nabijane zaostrzonymi palami. Gdy tylko skończyli zadanie usłyszeli głośny szelest i znajome okrzyki. Wszyscy przerwali swoje czynności, aby obserwować dwóch przybyłych mężczyzn. Okazało się iż to Ramos wrócił z głębi lasu. Prowadził przed sobą związanego, zakrwawionego młodziana w poszarpanym, ciemnozielonym doublecie. Najemnik szedł krok za nim, cały czas trzymając głownie miecza na ramieniu jeńca. Felicja od razu rozpoznała, że tym więźniem jest młody człowiek, który darował jej życie.

Gdy weszli na trakt, wojownik kopnął chłopaka. Ten przewrócił się twarzą na ziemię, tuż przed butami Theodora. Z powodu związanych z tyłu rąk chłopak nie mógł się podnieść. Ramos chwycił go mocno za płową czuprynę i podniósł, ale tylko do pozycji klęczącej. Kordon najemników otoczył Sprawiedliwego.

– Złapałem tego ptaszka żywcem.– Powiedział z satysfakcją Ramos.

Theo spoglądał na młodzieńca z góry ostrym i przenikliwym wzrokiem.

– Jeżeli odpowiesz na moje pytania, to skrócimy ci męki.– Zwrócił się do chłopaka.

Sprawiedliwy nie patrzył wprost na najemnika. Rozbiegany wzrok i drżenie ramion nie pozostawiały złudzeń. Młodzieniec bał się.

– Ile osób liczyła wasza grupa?– Spytał dowódca.

– Jesteśmy Sprawiedliwymi, obrońcami tej…

– Wiem, kim jesteście. Pytam, ile osób liczył wasz oddział?

– Kilkunastu…

– Ilu?!

– Szesnastu.

– Wasze bandy są liczniejsze. Gdzie jest reszta?

Sprawiedliwy milczał. Theo niespiesznie wyciągnął sztylet.

– Zaczniemy od lewej ręki. Ramos przetnij więzy.

Najemnik nie zdążył wypełnić rozkazu. Blady ze strachu chłopak wpadł w słowotok.

– Dziesięć mil stąd jest gniazdo! Piekary! Czterdziestu ludzi, wiemy o was od bartnika Stefana, zbrojni bez naszych barw, dlatego zaatakowaliśmy!

Twarz dowódcy brygady stężała jeszcze bardziej. Schował sztylet, a wyjął miecz.

– Dziesięć mil? To blisko… Nie mamy czasu. Musimy jeszcze pochować naszych. Zamknij oczy i podnieś głowę, chłopcze. Zaboli tylko przez moment. Mam w tym wprawę.

Młodzian jęknął i zamknął oczy. Spod spuszczonej powieki pociekła łza. Theo ujął broń w obie ręce i rozstawił szerzej nogi. Zajął dogodną pozycję do szybkiego, mocnego cięcia. Wziął zamach… I zamarł w pół ciosu. Między nim, a Sprawiedliwym stanęła Felicja. Kobieta szeroko rozłożyła ręce. Własnym ciałem zasłoniła jeńca. Harde spojrzenie zielonych oczu utkwiła w źrenicach Theodora. Między najemnikami rozległ się syk i pomruk niezadowolenia. Niektórzy obnażyli broń.

– Złaź z drogi, gówniaro!- Wycedził Szimek.

Kobieta nie ustępowała. Dowódca drużyny także nie opuszczał broni.

– To bandyci.– Powiedział spokojnie Theo.– Odpowiadają za śmierć trzech naszych.

– On nie jest mordercą.– Odparła Felicja.– W trakcie walki mógł mnie zabić, gdy byłam bezbronna. Darował mi życie. Zasługuje na litość.

– Nie puścimy go wolno, Felicjo. Wróci do swoich. Powie, gdzie poszliśmy. Ściągnie nam na kark pościg.– Tłumaczył cierpliwie wojownik.

– Nie zabijesz go.– Powiedziała stanowczo.

– Nie? Twierdzisz, że nie mogę cię unieruchomić, a go zabić? Jaki to problem?

Najemnicy zarechotali ze śmiechu. Dziewczyna zacisnęła usta i ściągnęła brwi. Oddychała szybciej. Była przejęta i wystraszona, ale zarazem pewna swego.

– Theo… Ty nie będziesz już mordował… Zabijał niepotrzebnie.

Dowódca drużyny uśmiechnął się kpiąco.

– Głupia i naiwna istoto. Mówisz tak, jak byś mnie znała. Miałem tyle lat, ile ten chłopak, kiedy zabiłem po raz pierwszy. Dalej poszło z górki. Nie znasz życia, dziewczyno. Nie znasz mnie.

– Tak. Masz rację, Theo. Nie znam cię.– Powiedziała niemal szeptem.– Ale znam tego, którego ty pragniesz odnaleźć… I dlatego mówię ci… Nie będziesz już mordował.

Jej słowa poruszyły go dogłębnie. Najemnik pobladł i zadrżał, jak w febrze. Szybko jednak opanował się. Wziął głęboki oddech. Następnie zaś powoli opuścił miecz.

– Do diabła z wami!- Wrzasnął Ramos.

Wojownik skoczył i pchnął mieczem w stronę klęczącego chłopaka. Metal zgrzytnął nieprzyjemnie, gdy klinga zderzyła się z klingą. Bronie Ramosa i Theodora skrzyżowały się tuż nad głową Sprawiedliwego. Najemnik z wściekłością spojrzał na dowódcę. Oczy Helladryjczyka były zimne i surowe.

– Schowaj miecz, Ramos. Chłopak idzie z nami. Jako nasz więzień i przewodnik w dalszej wędrówce.

– Zwariowałeś?! Poderżnie nam gardła, gdy będziemy spali!

– Zawsze ktoś będzie miał na niego oko. Najbardziej zaś ja.– Oznajmił dowódca.

– Tyle zachodu, aby ocalić ladanarskiego smarkacza?– Oburzył się Szimek.– Ty jeszcze nami dowodzisz, czy robi to już ta czarownica?

Theo odwrócił się do kompana. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.

– Chcesz mnie zastąpić, Szimek? Proszę bardzo. Znasz zasady. Wyzwij mnie na pojedynek.

Śniady mężczyzna sapnął i pokręcił przecząco głową.

– Wiesz, braszka, że zawsze cię wspierałem. Zawdzięczam tobie życie. Nie chcę rzucać ci wyzwania. Martwię się tylko.

– Wiem, co robię, Szimek. Zaufaj mi.– Powiedział do niego, po czym zwrócił się do reszty drużyny.– Zaufajcie mi! Ten chłopak będzie gwarantem naszego bezpiecznego przejścia. Jeżeli wystawi nas na niebezpieczeństwo, będziecie go mogli bez pytania zabić. Zrozumiano?!

Żołnierze pokiwali głowami. Theo spojrzał w oczy każdemu, nim wydał kolejny rozkaz.

– A teraz wykopmy doły! Zmarłych trzeba pochować. Ramos, jako pierwszy pilnujesz jeńca.

Najemnicy, wraz z Theodorem na czele chwycili za szpadle i zabrali się ostro do pracy. Ramos stróżował przy więźniu, natomiast Felicja kontynuowała opatrywanie rannego.

***

Na atramentowym niebie pojawiły się gwiazdy. Theo siedział w pewnym oddaleniu od niewielkiego ogniska. Ramos, który pełnił straż w tej części nocy dosiadł się do dowódcy. Natomiast Szimek zajął miejsce po drugiej stronie. Najemnicy w trójkę wpatrywali się w płomienie. Pierwszy zabrał głos Szimek. Mówił szeptem.

– Ona używa wobec ciebie magii, braszka. Widziałem jej kocie oczy. Tajemne gesty. Omota cię urokiem, nie będziesz nawet wiedział.

– Zapewniam was, że nie jestem pod wpływem zaklęcia.– Odpowiedział Theo.

– A jeżeli będziesz? Co mamy wówczas uczynić?– Spytał Ramos.

– Wiem, że… Uwolnicie mnie.

– Będziemy mogli ją zabić?– Dopytywał się Szimek.

Theo zrobił krótką pauzę, nim udzielił odpowiedzi.

– Jeżeli zajdzie taka potrzeba…

Nie pytali o nic więcej. Po prostu wstali i rozeszli się. Theo siedział nadal. Utkwiwszy wzrok w ognisku, układał w głowie plany na dalszą wędrówkę. Powracające myśli o Felicji starał się trzymać jak najdalej od siebie. Na tyle, na ile zdołał.

VI. Niepodzielni

 

Doria-Nin. Dwa dni temu.

Solidne, cedrowe drzwi stanęły przed nimi otworem. Katona i Gucci żwawo przekroczyli próg pomieszczenia. Wielka Sień w Doria-Nin przywitała ich półmrokiem. Okna zostały przesłonięte przez muskane wiatrem zasłony. Trzaskający w kominku ogień stanowił główne źródło światła w komnacie.

Przy końcu pomieszczenia, na ozdobnym krześle, za niewielkim stołem siedział Pierwszy Senator. Tuż obok siwego mężczyzny stała, otulona czerwonym płaszczem, szczupła postać. Spod jej kaptura wysypywały się złote pukle. W nikłym świetle najemnicy nie byli w stanie dostrzec płci tej osoby. Wojownicy stanęli kilka kroków od stołu i skłonili się dwornie.

– Bądź pozdrowiony Marcello, Pierwszy Senatorze Wspólnoty Taurii. Stawiamy się na twoje wezwanie.– Wygłosił hetman Nowej Kompanii.

Princeps wstał i lekko skłonił głowę. Po wykonaniu tego gestu ponownie spoczął na siedzisku.

– Hetmanie Katona, pułkowniku Gucci. Cieszy mnie wasze przybycie.– Oznajmił spokojnym, opanowanym głosem.

Marcello wyglądał tak jak zwykle. Ubrany był w elegancką, purpurową szatę. Schludnie zaczesane włosy zostały spięte złotą klamrą. Nosił złoty pas oraz spory medalion ukształtowany w literę „M”.

– Służba! Proszę nas opuścić! Pragnę porozmawiać z gośćmi na osobności.

Stojący przy drzwiach dworzanie ukłonili się nisko, po czym wyszli, zamykając za sobą wrota. Czerwona postać stojąca obok senatora, nie poruszyła się ani trochę. Marcello nie zwracał na nią uwagi. Swoją atencję skierował na gości.

– Czy wytropiliście już tego krnąbrnego Helladryjczyka? – Od razu przeszedł do rzeczy.

– Wiemy dokąd zmierza. – Referował bez emocji Katona.– Część oddziału opuściła buntownika i powróciła do nas. Przynieśli ciekawe wieści. Theo pociągnął za sobą tylko nieco więcej, niż tuzin straceńców. Za cel obrali Porfir. A będą wędrować wzdłuż naszej granicy, przez ziemie Ladanaru.

Princeps oparł łokcie na stole, splótł ręce i złożył na nich brodę. Nieobecny wzrok zawiesił na surowej ścianie pomieszczenia.

– Czy Doskonali są nadal z nim?

– Mężczyzna, z którym był na platformie, zmarł w lesie. Kobieta poszła z nim dalej.– Odpowiedział Gucci.

Princeps przekręcił głowę w prawo. Obecnie sycił wzrok widokiem płomieni, tańczących w kominku. Katona bez krępacji, otwarcie lustrował osobę w czerwieni. W swym bezruchu postać ta bardziej przypominała marmurowy posąg, niż człowieka.

Gucci przypatrywał się falującym, zielonym zasłonom. Ten dekoracyjny element został zamontowany zaraz po przyjeździe Tauryjczyków. Plisowane kotary nie pasowały do surowego pomieszczenia. Pułkownik, nie mógł rozgryźć intencji nowych gospodarzy.

– Srebrny Wodospad. Tam się udadzą. Święte miejsce Doskonałych.– Przerwał ciszę Marcello.

– Skąd to wiesz, czcigodny?– Zapytał rotmistrz.

Princeps obdarzył rozmówcę spojrzeniem. Na twarzy dostojnika malowało się zadowolenie, satysfakcja, a nawet ekscytacja. To już nie było oblicze poważnego urzędnika. Przez plecy Katony przebiegł dreszcz. Najemnik znał to wejrzenie. Senator patrzył tak, jak patrzy zwycięski wódz na pole po bitwie.

– Czy wiecie panowie, gdzie byłem przez ostatnie trzy dni?

Katona przełknął ślinę.

– Doszły nas słuchy, iż czcigodny senator eksplorował podziemia pod ratuszem i pod zamkiem.– Rzekł dowódca Nowej Kompanii.

– Tam znalazłeś medalion, czcigodny?– Wtrącił pułkownik.

Marcello chwycił cenny przedmiot i uniósł go lekko w górę. Wojownikom wydawało się, iż wisior zamigotał.

– Tak i tak.– Potwierdził princeps.– To nie jest ta sama błyskotka, którą noszę zawsze. To potężny amulet.

– Myślałem, że gardzisz magią, panie.

Marcello zaśmiał się śpiewnie, po czym wstał od stołu i postąpił kilka kroków w stronę płomieni.

– To nie jest taka magia, jak pan myśli, rotmistrzu. To jest jak… Wiedza…Wiedza o tym, co było i co będzie.

– Czcigodny senatorze, proszę jaśniej. Nie znajduje się pan w gronie filozofów, tylko wśród prostych żołnierzy.

Princeps wyciągnął rękę stronę ognia, tak jakby chciał pogłaskać te gorące, żółte języki. Ponownie zwrócił się do najemników, ale nie patrzył na nich.

– Doria nosiła kiedyś inną nazwę. Nie była ani siedzibą Coriańczyków, ani Tauryjczyków. Stanowiła serce imperium Niepodzielnych. Monotai. Wielkiej, wspaniałej, pradawnej rasy.

– Legendarnej rasy, z tego co wiem. Opowieści mówią, iż Niepodzielni wyginęli, a ich państwo w większości zatonęło. Wody Zatoki Paszczy pochłonęły ziemie Monotai.

Marcello obrócił twarz w ich stronę. Wyglądał zdecydowanie inaczej, niż zwykle. Jego zazwyczaj chłodne, kamienne oczy błyszczały teraz rozognione.

– Oni nie wyginęli. Zasnęli tylko.

Princeps powrócił na swoje miejsce. Jego strażnik nie drgnął. Zasłony falowały. Płomień trzaskał. Gucci i Katona wymienili ukradkowe spojrzenia.

– Co łączy Niepodzielnych z Doskonałymi?– Spytał Pułkownik.

– Bardzo dobre pytanie.– Zaczął Marcello.– Przed wiekami prorok Tomasso przewidział powrót Niepodzielnych. A tym samym czwarte stworzenie świata… Jednak tryumf idei głoszonej przez Monotai może zostać zahamowane przez człowieka, który należy do grona Doskonałych. Proroctwo wspomina, iż ta osoba narodzi się w Dorii.

– To ma być kobieta, czy mężczyzna? – Spytał Katona.

– Nie wiadomo.

Przez moment zapadła cisza. Princeps spoważniał. Wzrokiem wodził po twarzach wojowników.

– Dorianie, należący do tej sekty zostali straceni.– Podjął po przerwie Marcello.– Zginęli wszyscy, poza jedną kobietą. Pozwoliliście na to panowie.

Rotmistrz założył ręce za pas. Prawą dłonią, niby przypadkowo, dotykał rękojeści miecza.

– Czy życzysz sobie, abyśmy ją odnaleźli? Zasadzili się na nich przy tym wodospadzie?

Marcello powoli pokręcił przecząco głową.

– Nie. Mieliście swoją szansę. Mogliście się wykazać, panowie… Nadchodzą nowe czasy. Być może zapanuje pokój i jedność. Kto wie, czy wojska najemne będą jeszcze potrzebne?

Gucci również dyskretnie położył dłoń na rękojeści. Szybko zlustrował salę, w której się znajdowali. Szukał wzrokiem wszystkiego, co mogło się przydać przy ewentualnej konfrontacji.

– Odnoszę wrażenie, iż chce pan renegocjować umowę, czcigodny senatorze.

Pułkownik Nowej Kompanii automatycznie napiął mięśnie. Sekretne hasło zostało wypowiedziane. Gucci wiedział, iż za chwilę zaatakują. Princeps nadal pozostawał spokojny, odprężony i pewny siebie.

– Wasze zachowanie rozczarowało mnie. Nie umiecie utrzymać dyscypliny we własnych szeregach. Czy wy nadal jesteście skuteczni?

Rotmistrz uniósł jedną brew.

– Czy my jesteśmy skuteczni?– Katona powoli i dokładnie wypowiadał każde słowo.– A czy skuteczniejsi są ci, za pańskimi plecami?

Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy senatora.

– Za moimi plecami?– Odpowiedział zdziwiony, po czym spojrzał za siebie.

Gucci i Katona uderzyli równocześnie. Wyciągnęli broń w trakcie skoku i wyprowadzili błyskawiczne ciosy. Pułkownik celował sztychem w głowę senatora, natomiast rotmistrz wyprowadził cięcie na szyję postaci w czerwieni.

Dotychczas nieruchomy strażnik okazał się być nadludzko szybki. Zszedł z trajektorii ciosu, pchnął swojego zwierzchnika na podłogę, a uderzenie drugiego najemnika zbił na bok. Nie było czasu na zdziwienie, czy podziw. Wojownicy z Nowej Kompanii wyprowadzali kolejne uderzenia. Ich ciosy były parowane, bądź trafiały w pustkę. Zakapturzony strażnik początkowo wykonywał tylko akcje defensywne. Nie na wiele mógł sobie pozwolić w walce z dwoma przeciwnika. Jednak nie musiał się bronić za długo.

Powietrze w komnacie rozdarł świst wiatru. Postacie w czerwieni, bliźniaczo podobne do samotnie walczącego strażnika wyskoczyły zza zasłon. W rękach dzierżyli długie miecze. Każda z tych osób trzymała pięknie wykonaną broń. Każda też była równie szybka i silna, co przyboczny gwardzista senatora. Najemnicy nie zdążyli się wycofać. Precyzyjne, szybkie ciosy rozdzierały szare płaszcze i surcoty najemników. Zbroje nie pokrywały wojowników w całości, nie były w stanie obronić ich przed wszystkimi uderzeniami. Krew tryskała na posadzkę. W końcu Gucci gruchnął z impetem na podłogę. Katona również upadł, aczkolwiek zachował jeszcze przytomność.

Nikt nie odezwał się słowem. Jednak zakapturzone postacie, jak na komendę przerwały egzekucję. Rotmistrz nie wypuszczał miecza z dłoni. Sił starczyło mu tylko na to. Podnieść się już nie był w stanie. Chciał się dokładniej przyjrzeć zwycięzcom. Mimo czerwonej posoki, która zalewała mu oczy, wytężył wzrok. Wojownicy wyglądali jednakowo, takie same mieli postury, wzrost i włosy. Posiadali twarze delikatne i gładkie, jak niewiasty. Jednak sylwetka oraz brak piersi wskazywały bardziej na płeć męską.

Spostrzegli, że się im przygląda. Otoczyli go kołem. Pierwszy senator Taurii po chwili dołączył do kręgu. Z uśmiechem na ustach spoglądał na krwawiącego żołnierza.

– Po raz drugi mnie pan zawiódł, rotmistrzu. Nie jesteście już tacy skuteczni.

– Moja… kompania… nas… pomści…– Wyrzęził Katona.

Marcello uśmiechnął się drwiąco

– Nie doceniłeś mnie, najemniku. I nie doceniasz nadal.

Jeden z okrytych w czerwień wojowników wykonał szybkie cięcie w poprzek szyi umierającego. Katona nawet nie jęknął. Głowa swobodnie opadła mu na bok. Przebywający w pomieszczaniu trwali w ciszy i bezruchu przez dłuższą chwilę. W końcu jeden z Niepodzielnych pochylił się nad zmarłymi i zamknął im oczy.

VII. Wodospad

– Co widziałeś, Janek? Poznajesz tę okolicę?

Chłopak stanął przed Theodorem i spojrzał na niego z dołu. Najemnicy oraz Felicja siedzieli na koniach. Jedynie młody Ladanarczyk poruszał się pieszo. Wojownicy skrępowali mu ręce w nadgarstkach, na szczęście dla młodzieńca, od przodu. Więzy były połączone dość długą liną z siodłem Szimka.

– To wzgórze kończy się za niecałe pół staja. Opada stromo w dół. Kręta ścieżka wiedzie tuż przy wodospadzie. Jest też łagodniejsza, okrężna droga.– Powiedział Janek.

– Wodospad wpada do rzeki, która płynie wśród lasu. Nie widzieliśmy po drodze nikogo.– Uzupełnił Szimek.

– Konie przejadą po tej stromej drodze?

– Eee, gęsiego chyba tak.– Stwierdził Janek.

– Teraz i tak nie pokonamy tej drogi. Zbliża się wieczór. Musimy znaleźć schronienie na noc.– Wtrącił Ramos.

– Mijaliśmy po drodze jaskinie. Jeżeli są niezamieszkane, może tam przenocujemy?– Spytał Szimek.

Dowódca brygady uporczywie wpatrywał się w płową, potarganą czuprynę chłopca.

– Co wiesz o tym wodospadzie?

Janek ponownie podniósł wzrok na Theodora.

– Różnie mówią o tym miejscu…– Zaczął nieśmiało.– Nazywają ten wodospad gwiaździstym, przedwiecznym bądź też srebrnym. Zależy kto o nim opowiada…

– Srebrny?!- Wykrzyknął Szimek.– Toż to uroczysko! Dom czarowników i wiedźm! Pielgrzymują ku niemu Doskonali!

– Pielgrzymują tylko wiosną i latem. Jesienią tu nie ściągają.– Wtrąciła Felicja.

– Słońce niedługo zajdzie. Jeżeli w tych grotach nie mieszka bazyliszek, bądź nieżyczliwe wróżki, wówczas w nich przenocujemy.– Zadecydował Theodor.

Śniady wojownik spojrzał na dowódcę spode łba.

– Mówiłem poważnie.

– Ja również. – Odrzekł dawny pułkownik.– Panowie i pani, w drogę! Do jaskiń!

Ruszyli stępa przed siebie. Po lewej stronie mieli zachodzące na czerwono słońce.

***

Theo oddalił się nieco od pieczar, w których zatrzymali się na nocleg. Krocząc kamienistą ścieżką, powoli pod górę, dotarł na nienaturalnie płaski, skalny nawis, sąsiadujący bezpośrednio z progiem wodospadu. Dwa kroki do przodu, a najemnik spadłby z kilkudziesięciu stóp prosto we wzburzony, wodny kocioł. Noc była bezchmurna, piękna i gwiaździsta.

Wojownik wsłuchiwał się w huk miriadów spadających kropel. Podniósł głowę i spojrzał na migoczące światła. Tej nocy wydawały się jaśniejsze niż zwykle. Za jego plecami, za trzy, może cztery kwadranse zacznie świtać. Najemnik zdawał sobie sprawę, iż powinien wracać na wartę. Pragnął jednak zostać, chociaż jeszcze przez chwilę. Miał tylko nadzieję, że przynajmniej Szimek nie zszedł z wyznaczonej pozycji.

Usłyszał poruszenie kamieni za sobą. Nie przestraszył się ani nie obrócił. Nie wiedział, jakim sposobem rozpoznał jej kroki. Mimo to był pewny, że ona przyjdzie. Tak naprawdę, to czekał na nią.

– Jak to jest, dotrzeć do kresu swojej wędrówki?– Spytał.

Felicja stanęła blisko wojownika. Oczy dziewczyny wpatrywały się w gwiazdy.

– Twierdzisz, że to koniec? A może coś się właśnie dopiero zaczyna?

Wojownik jęknął z niezadowolenia.

– Mówisz zagadkami, felczerko. Zapominasz, że rozmawiasz z prostym żołnierzem.

– Z prostym? Nie, Theo… Prostymi żołnierzami byli wszyscy ci, którzy prowadzili nas na śmierć. Tam na rynku, w Dorii. Wykonywali rozkazy. Tyle robili, co im kazano. Ot, zadanie prostego żołnierza… A twoje zadanie? Nie jest takie łatwe, prawda?

Najemnik obrócił głowę w jej stronę.

– O moim zadaniu miałem się dowiedzieć tutaj.– Powiedział cicho, lecz z nutą zniecierpliwienia w głosie.– Mówiłaś, że go tu spotkamy. A oprócz ciebie nie widzę nikogo…

Felicja pokręciła głową i spojrzała na dowódcę brygady swoimi, wielkimi oczami. Mówiła szybo, tak jakby się spieszyła.

– On tu jest, ale ja nie mam takiej mocy, aby go przywołać. Gdy będzie chciał, to go zobaczysz. Jednak, jeżeli pojawiał się w twoich snach, to musi mu zależeć na spotkaniu z tobą…

– Dość!- Przerwał jej najemnik.– Za dużo już się tego nasłuchałem! Pora wracać. Niedługo świt.

Miał już zejść ze skalnej półki, gdy chwyciła go za rękę. Niechętnie obrócił głowę i zmusił się do spojrzenia na nią. Mimo nocnych ciemności, dostrzegł w oczach Doskonałej kłębiące się emocje.

– Dlaczego zostałeś najemnikiem? Czy twój ojciec też zarabiał na życie mieczem?

Wojownik sapnął ciężko i skrzywił się.

– Nie… Ojciec był garncarzem. Razem z matką prowadzili warsztat. Wcześnie umarli… Matka przez zarazę. Ojciec w wyniku rozruchów ulicznych… Wuj był rycerzem. Wziął mnie, sierotę, do pocztu.

– To przez niego zaciągnąłeś się do Skonijskiej Kompanii?

Słowa Felicji, jakby go oparzyły. Wyrwał się gwałtownie z uchwytu Doskonałej i odskoczył. Kobieta przestraszyła się jego reakcją, ale i też zimnym, wściekłym spojrzeniem.

– Wbrew niemu, dziewczyno… Gdy nauczyłem się fachu uciekłem od niego i zaciągnąłem się na służbę w Darros. Miasto to walczyło z moim rodzimym Pellatos… Chciałem się zemścić na Demetriuszu, tyranie Pellatos. To przez niego zginął mój ojciec, stratowany końmi, gdy szedł na targ. Chorą matkę kazał zamurować żywcem…

Theo przerwał opowieść, odwrócił się bokiem do kobiety i zamknął oczy. Nie miał ochoty nic więcej mówić. Doskonała zbliżyła się do niego. Delikatnie dotknęła opancerzone ramię wojownika. Trwała przy nim w ciszy. Czuł bijące od niej ciepło. Wdychał miłą woń rumianku i szałwii. W końcu podniósł powieki.

– Po upadku Pellatos, uciekłem z kraju.– Wznowił Theo.– Nie wiedziałem, co robić, a potrafiłem walczyć, więc w końcu trafiłem do Kompanii… Mówiłaś, że nie będę zabijał. Ale chyba się pomyliłaś. Czym ja się mogę zająć? Przecież nie wezmę się ze lepienie garnków.

– A co, jeżeli będziesz walczył w czyjeś obronie, a nie dla własnych korzyści?– Spytała z nadzieja w głosie kobieta.

– A kto mi będzie za to płacił? Ty? Doskonali? Wy przecież nie macie skarbów. Gardzicie materią. Żyjecie dla ducha. Na końcu i tak rzucacie się z tego wodospadu.– Powiedział, po czym wskazał ręką na spadające obok nich masy wody.

Felicja zadrżała i cofnęła się. Spuściła głowę, zasmucona. Wojownik uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.

– Wiem, dlaczego chciałaś tu dotrzeć. Nie mam do ciebie pretensji. Skacz. Wypełnij swój obowiązek. Połącz się z kim lub z czym tam chcesz. Zwalniam cię ze wszystkich zobowiązań wobec mnie. My i tak podążymy na północ, do Porfiru.

Felicja podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

– O Doskonałych wiesz zapewne tyle, ile usłyszałeś od Szimka… Prawda, istnieje pewien odłam naszej wspólnoty, który gardzi materią, rozwija tylko ducha i dąży do wyniszczenia ciała. Moi dziadowie i rodzice do niego nie należeli. Ja również.

– O co wam wobec tego chodzi? Nie rzucacie się z wodospadu?

Felicja westchnęła cicho. Nie okazywała jednak zniechęcenia. W pełnym blasku słońca najemnik ujrzałby uśmiechniętą, radosną dziewczynę.

– O wyrzeczenie chodzi, Theo. O umartwienie się, kontemplację, umiejętność słuchania… I o coś jeszcze.

– O co konkretnie?

Postąpiła dwa kroki naprzód i obróciła się w jego stronę. Rozłożyła ręce na boki. Tuż za nią, w odległości nie większej, niż dwie stopy, zaczynała się przepaść. Felicja nie sprawiała wrażenia zaniepokojonej tym faktem.

– Moi dziadkowie skoczyli stąd, trzymając się za ręce. Byli szczęśliwi.

– Przez kilka mrugnięć?– Zakpił Theo.

Doskonała nie speszyła się jego szyderstwem.

– Mówiłam ci, że ja nie gardzę życiem. Wręcz przeciwnie. Uważam je za wielki dar. To nie jest samobójstwo, tylko próba.

– Tak, próbuj czarodziejko. Może odbijesz się od tafli wody, jak gumowa piłeczka i powrócisz na górę.

Felicja wyciągnęła rękę w kierunku najemnika. Theo prychnął rozbawiony.

– Oto i znaleźliśmy godne zakończenie tej podróży. Chwycimy się za ręce i razem rzucimy w przepaść. Głupio się zaczęło i głupio się skończy.

Kobieta nie cofnęła dłoni.

– Theo… – Rzekła ciepło.

Mężczyzna jęknął z bezradności. Podszedł do niej i ujął jej dłoń. Spojrzał stroskany na radosną twarz rozmówczyni.

– Felicja, dość tych bzdur, zawracamy do jaskiń.

Wodospad szumiał. Spieniona woda z hukiem uderzała w rzekę. Chłodny wiatr zawiał z północy. Doskonała zadrżała. Wojownik wyczuł to poruszenie i mocniej otulił ją ramieniem, chcąc ochronić swoją towarzyszkę przed zimnem. Dziewczyna podniosła wysoko głowę. Poszukała jego spojrzenia. Gdy je uchwyciła, nie pozwoliła mu już odwrócić wzroku.

– Po co tu przyszedłeś, Theo?

Otworzył usta, lecz po chwili je zamknął. Nie wiedział, co jej odrzec. W końcu postanowił, że nic nie powie, tylko odwróci się szybko i odejdzie. Tak to wykoncypował.

Jednak jego plan zawiódł. Nie odwrócił się ani nie odszedł. Zamiast tego odgarnął zabłąkany kosmyk włosów z twarzy Doskonałej i pocałował ją. A ona odwzajemniła pocałunek. Przytulili się do siebie mocniej. Najemnik jedną ręką ścisnął dłoń Doskonałej, drugą natomiast objął ją w talii. Felicja z kolei zaczepiła swoje palce o bark wojownika.

Długo trwali w tym namiętnym uniesieniu. Gdy tylko ich usta rozłączyły się, a uściski nieco zelżały, spojrzeli sobie ponownie w oczy. A te spojrzenie było inne, niż wszystkie ich dotychczasowe spojrzenia. Zmienili się. Wiedzieli o tym dobrze.

– Ufasz mi?– Spytała Felicja.

– Ufam. – Odpowiedział

Kobieta puściła jego rękę i ustawiła się bokiem do mężczyzny. Najemnik w lot pojął jej zamiary. Również zmienił pozycję. Czekał na znak. Kątem oka dostrzegł, jak skinęła głową. Odczekali jeszcze kilka sekund, po czym oboje, w tym samym momencie skoczyli ze skały, prosto w wodną kipiel.

***

Las trawiły wysokie płomienie. Niegdyś zielone wzgórza zalały się czerwienią. Całe niebo wypełniły czarne kłęby dymów. Łąka, na której stał zaczęła umierać. Woda gwałtownie parowała z potoku. Theodor zdał sobie sprawę, iż znowu znajduje się w Helladrze. Dawno nie był w tej krainie. Od dłuższego czasu ten sen nie przychodził do niego. Wojownik czekał cierpliwie na tajemniczego gościa. Nie rozczarował się. Mężczyzna w białej szacie kroczył wśród pożogi. Stąpał suchą stopą po wodzie. Żaden żywioł się go nie imał.

Szatyn w średnim wieku kroczył wprost ku dowódcy brygady. Zanim jeszcze doszedł do Theodora, już wyciągnął rękę w jego stronę i zaczął do niego wołać.

– Theo! A któż ci powiedział, że jesteś najemnikiem?

Były pułkownik Nowej Skonijskiej Kompanii prawie przewrócił się z wrażenia. Nigdy nie słyszał takich słów, z ust tej postaci.

– Powołałem cię, jako dzielnego wojownika. Prawego rycerza.– Kontynuował mężczyzna, który zatrzymał się tuż przed Theodorem.– Dałem ci imię, świadczące o tym, iż jesteś darem. Wiele dla mnie znaczysz.

– Czy… to jest naprawdę?– Spytał z powątpiewaniem wojownik.

Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie i chwycił dowódcę brygady za ramiona. Spojrzał na rozmówcę z dobrocią w oczach.

– To zawsze działo się naprawdę, mimo iż spotykałeś mnie tylko w czasie snu. Ale teraz wróć już do Ladanaru. Wytrwaj do końca, Theo. Pamiętaj, że nieustannie jestem z tobą.

***

Rozbudzał się powoli i z niechęcią. Czuł nieznośny ból głowy, a także mięśni i stawów. Jego wola działania toczyła walkę ze zmęczeniem. Theodor słyszał jakieś niewyraźne krzyki, szurania, trzaskania. Po pewnej chwili stwierdził, iż leży w dziwnej pozycji. Spróbował się przewrócić na bok, ale nie zdołał. Otworzył oczy. Mocne światło dnia uderzyło w jego źrenice. Zmrużył powieki i rozejrzał się dookoła. Oczy szybko przeniosły do mózgu wiele informacji. Jednak ośrodek myślenia potrzebował czasu, aby przetrawić i zanalizować dostarczony obraz. Theo początkowo nie przejął się specjalnie, gdy ujrzał Szimka i Ramosa, przywiązujących szamoczącą się Felicję do drzewa. Po chwili jednak wrzasnął ochryple i wstał z ziemi. A raczej chciał wstać, gdyż krępujące go liny mu to uniemożliwiły.

Okazało się, iż wojownik został przywiązany od pasa w górę do drzewa. Siedział na trawie, tylko nogami mógł spokojnie poruszać. Ręce i korpus były unieruchomione.

– Szimek! Ramos! Co wy wyprawiacie?! Zostawcie ją!

Wojownicy nie posłuchali dowódcy. Mocnymi, sprawnymi ruchami przywiązywali Felicję do samotnej sosny. Na leśnej polanie zgromadzili się wszyscy członkowie jego drużyny. Theodor spostrzegł, iż obok niego siedzi Janek, przywiązany do sąsiadującego drzewa.

– Theo! Oni myślą, że próbowałam cię utopić! Chcą mnie spalić! Ra…

Nie zdążyła dokończyć zdania. Ramos uderzył ją w twarz z otwartej dłoni.

– Milcz paskudna wiedźmo! Nie gadaj do niego!

Theo krzyknął i szarpnął się mocno. Liny nie chciały ustąpić. Wiązanie musiało być dobrze zrobione. Najemnicy podzielili się na dwie grupy. Jedni znosili gałęzie pod nogi Felicji, natomiast drudzy układali wokół sosny krąg z kamieni.

– Szimek! Bądź rozsądny! Dlaczego to robicie?!- Krzyczał dowódca drużyny.

Śniady żołnierz obrócił poważne oblicze w stronę przyjaciela.

– Widziałem, jak ciebie chwyta i rzuca się razem z tobą w przepaść. To cud, że przeżyłeś, braszka. Omotała cię urokiem. Musimy ją zabić, aby przywrócić ci skradzioną duszę.

– Weź wsadź sobie w rzyć te twoje zabobony!- Wściekał się Theo.– Uwolnijcie mnie natychmiast! To rozkaz!

Coraz więcej chrustu lądowało u stóp Doskonałej. Słońce dotarło już prawie do zenitu. Najemnicy uwijali się przy swoich zadaniach, jak w ukropie. Theo nie dawał za wygraną. Próbował poluźnić bądź przerwać sznur. Jego wysiłki nie przynosiły efektów.

– Nie starczy ci czasu, panie.– Oznajmił zniechęconym głosem Janek.– To na nic… Też próbowałem.

– Dlaczego mnie przywiązali?! Nic nie pamiętam!- Wojownik wypalił w stronę młodzieńca.

– Znaleźli was na polanie w dole rzeki. Pan jeszcze był nieprzytomny. Panią obezwładnili. Potem pana przywiązali. Mnie także.

– Theo! Pomóż mi!- Wołała Felicja.

– Rozwiążcie ją! Głusi jesteście! Włos z głowy jej spadnie, to pozabijam jak psów!

Ramos odwrócił się w stronę dowódcy. Jego oblicze było zimne i nieprzeniknione.

– Wykonujemy tylko twoje rozkazy, Theo. Nie pamiętasz? Sam kazałeś ją zabić… w razie konieczności.

Felicja przestała się szarpać. Spojrzała Theodorowi prosto w oczy. Wojownik nie mógł wytrzymać tego spojrzenia. Szybo przeniósł wzrok na Ramosa.

– Nie znałem jej! Myliłem się! Odwołuję poprzednie rozkazy! Darujcie je życie!

Stos drewna piętrzył się wokół samotnego drzewa na środku łąki. Bierwiona i gałęzie sięgały kolan kobiety. Kamienny krąg został już zamknięty. Na moment zaległa cisza, w której słychać było szum pobliskiej rzeki. Ten stan nie trwał długo. Trzech najemników zapaliło, za pomocą hubki i krzesiwa, pochodnie. Szimek stał bokiem do Felicji i Theodora. W ręce trzymał żagiew.

– Niedługo będziesz wolny, braszka.

Dowódca drużyny zdobył się na odwagę i spojrzał Doskonałej prosto w oczy. Te dwa pełne życia, szkliste, zielone punkciki wyrażały jedną prośbę. Z początku niemą. Po chwili zaś przyobleczoną w słowa.

– Theo, nie mścij się…

– Ja pierwszy podpalę.– Oznajmił Szimek, po czym zniżył pochodnię. Już tylko kilka cali brakowało, aby płomienie dotknęły stosu drew.

Były pułkownik poczuł się tak, jakby ktoś ścisnął mu serce obcęgami. Całkowicie stracił panowanie nad sobą. Z jego ust padły dawno niewypowiadane słowa. Ostatni raz Theodor używał tego wyrazu w dzieciństwie.

– Szimek! Ja ją kocham!

Pochodzący z dalekiego Południa wojownik znieruchomiał. Wszyscy najemnicy, jak jeden mąż spojrzeli na swojego dowódcę. Śniady żołnierz również obrócił zdumione oblicze w stronę przywiązanego do drzewa mężczyzny.

– Co ty powiedziałeś?

Przełamując wewnętrzny opór, Theo wypowiadał kolejne słowa.

– To nie żadna magia, Szimek. Ja… po prostu się w niej zakochałem. Na moje życie błagam cię, oszczędź ją… Wolę sam zginąć, niż patrzeć na jej śmierć.

Śniady najemnik zacisnął mocno pięści i ściągnął brwi. Jego twarz przez moment wykrzywiła się z wysiłku. W końcu jednak żołnierz westchnął głośno i pokiwał przecząco głową.

– Obyś się nie pomylił, braszka… Zgasić pochodnie! Przeciąć im więzy!

Skrajne emocje aż zatrzęsły Theodorem. Przez jego ciało przeszły dreszcze. Nie widział, kto uwalnia go z więzów. Nie słyszał, co mówią do niego towarzysze. Patrzył jedynie na nią. Gdy tylko odzyskał swobodę ruchów, ruszył szybko w jej stronę. Spotkali się w połowie drogi, gdyż ona też zaczęła biec. Wpadli sobie w ramiona i objęli się mocno.

Ich sielanka nie trwała długo. Tętent końskich kopyt i krzyk człowieka, postawiły w stan gotowości wszystkich ludzi, znajdujących się na polanie. Okazało się, iż to Jovan, drużynowy zwiadowca wpadł konno na łąkę. Wierzchowiec zrył kopytami spory pas terenu.

– Jeźdźcy! Jeźdźcy w czerwieni! Kilku, czy też kilkunastu. Galopują od strony ścieżki. Zaraz tu będą!

– Gotować broń! Na konie!- Wydał komendę Theo.

Najemnicy nie potrzebowali wiele czasu, aby się przygotować do walki. Mimo to nie wszyscy zdążyli to uczynić. Jeźdźcy w czerwonych płaszczach wpadli na łąkę niczym wicher. Nie pytali o nic, nikogo nie ostrzegali. Uderzyli na szarą brygadę bez zastanowienia. Cios, jaki spadł na najemną kompanię był potężny i gwałtowny, niczym piorun. Wierzchowce napastników tratowały żołnierzy, którzy nie zdążyli znaleźć się w siodle. Wrzask i jazgot przecięły powietrze. Czerwone sylwetki wymierzały ciosy na lewo i prawo. Krew tryskała wysoko w górę.

Większość napastników nosiła hełmy. Jedna tylko postać nie miała nakrycia głowy. Długie, złote włosy splotła w warkocz, który opadał raz to na lewe, raz na prawe ramię. Najemnikom ciężko było określić płeć tej istoty. Cechy żeńskie mieszały się z męskimi. Rysy twarzy tej istoty były szlachetne. Cała ta osoba była piękna. Idealnie zbudowana. Ale w tej chwili przede wszystkim stanowiła śmiertelne zagrożenie.

Theo szybko odzyskał rezon. Chwycił oburącz za miecz i popędził w stronę najbliższego napastnika. Uchylił się przed ciosem jeźdźca, a sam przejechał mieczem po kończynach rumaka nieprzyjaciela. Zwierzę okrutnie zawyło. Wojownik nie obejrzał się, aby zobaczyć efekt swojego ciosu. Zabrał się już za następnego wroga. Wpierw zbił uderzenie konnego, by następnie mocno chlasnąć go przez udo. Zbroja i ubranie puściły. Jasnoczerwona posoka bryzgnęła z rany. Niemal w tej samej chwili, tuż obok dowódcy zwalił się na ziemię kolejny przeciwnik. Śmiercionośny bełt sterczał mu z oczodołu. Helladryjczyk nie zatrzymywał się. Parował i rozdzielał ciosy, cały czas będąc w ruchu. Zatrzymał się dopiero, gdy finezyjnym uderzeniem ściągnął na ziemię ostatniego wroga.

Kiedy wszyscy napastnicy polegli Theo rozejrzał się po polu bitwy. Zaatakowała ich zaledwie czwórka przeciwników. Wszyscy zginęli. Dowódca szybko policzył własnych ludzi. Zdatnych do walki pozostało tylko siedmiu. Trzech najemników leżało na ziemi w rosnących kałużach krwi. Ci, którzy przeżyli pochylali się nad rannymi i zabitymi.

Były pułkownik znalazł wzrokiem Szimka i Ramosa. Obaj byli cali i zdrowi. Podobnie rzecz miała się z Jankiem. Felicji nie mógł wypatrzyć. Lecz w końcu ją znalazł. Leżała w trawie, wspierając się na łokciu. Próbowała wstać.

– Felicja, żyjesz?

Kobieta spojrzała na niego nieco nieprzytomnym wzrokiem.

– Musia…łam sięęęę uderzyć, jak… upadałam. To nic.

Theo dokonał prowizorycznej obdukcji dziewczyny. Poza siniakami, zadrapaniami i guzami nie znalazł poważniejszych obrażeń. Dla wojownika niepokojące było tylko jej zamroczenie. Miał nadzieję, że ten stan niedługo minie.

Donośny odgłos trąb i rogów rozległ się z oddali. Theo i Szimek spojrzeli na siebie ze zrozumieniem.

– Jest ich więcej! Kto żyw na koń! Uciekać w głąb lasu! Ramos z przodu, ja i Szimek z tyłu!- Zadysponował dowódca.

Najemnicy, z duszą na ramieniu, zostawili ciała poległych towarzyszy i dosiedli koni. Theo chwycił Janka za rękę i spojrzał mu prosto w oczy. Młodzieniec przestraszył się.

– Jeździłeś? – Spytał chłopaka.

– Tak. Trochę tak.– Potwierdził szybko.

– Weź klacz Jovana i zabierz ze sobą Felicję. Uważaj na nią, jak na własną siostrę i matkę. Uratowała ci przecież życie.

Janek nic nie odpowiedział, tylko szybko kiwnął głową. Razem z Theodorem posadzili ranną dziewczynę w siodle. Ladanarczyk zajął miejsce tuż za nią. Ramos dał znać. Wyruszyli kłusem na północny wschód, mniej więcej w stronę Srebrnego Wodospadu. Szybko pożegnali się z łąką i wjechali w puszczę. Droga była tu stosunkowo szeroka. Po pewnym czasie leśna przesieka stopniowo zaczęła się przekształcać w parów. Z lewej i prawej strony wyrosły pokryte leszczyną zbocza. Od kiedy wjechali między drzewa poruszali się galopem. Theo obejrzał się za siebie. Wydawało mu się, iż daleko w tyle majaczą czerwone sylwetki.

– Nie zwalniać! Siedzą nam na ogonie!- Krzyknął do jadących z przodu.

Droga rozszerzyła się. Wkrótce wyjechali na kolejną polanę. Na wprost nich wyrosła nie wiadomo skąd stroma góra. U podnóża ostrego zbocza płynęła rzeka. Niespodziewana zmiana ukształtowania terenu pozostawiła im do wyboru tylko dwie możliwości. Mogli kierować się traktem w lewo, by znów wjechać do lasu, albo skręcić w prawo. Wtedy musieliby przeprawić się przez rzekę i gnać dalej, w stronę wodospadu.

Theo dostrzegł spojrzenie i ruch ręki Ramosa. Żołnierz wybrał kierunek w lewo. Nie było czasu na polemikę. Dowódca drużyny na jego miejscu postąpiłby tak samo. Brygada pokonała kilkadziesiąt stóp, dzielących ich od wejścia w głębszy las. Gdy tylko znaleźli się na nowej ścieżce ich ucieczka dobiegła końca. Liczna gromada czerwonych jeźdźców zbliżała się do nich z naprzeciwka.

Obrócili końmi w miejscu i z powrotem znaleźli się na polanie. Dostrzegli, iż pojedyncze sylwetki nieprzyjaciół wpadły na łąkę od południowej strony.

– Janek! Felicja!

Theo dopadł do nich i chwycił uzdę konia, na którym siedzieli. Zwierzę prychnęło i stanęło w miejscu. Dowódca złowił wzrok przyjaciół.

– Uciekajcie przez rzekę i do wodospadu! My odwrócimy ich uwagę!- Rozkazał stanowczo.

– Theo! Nie zostawię cię!- Krzyknęła kobieta.

– Dołączę do was później! Przedrzemy się przez las!- Oznajmił, po czym zwrócił się do reszty.– Przebijemy się przez nich! Nie pozwólmy się otoczyć! Do ataku!!!

Najemnicy wyciągnęli miecze i wrzasnęli, ile sił w płucach. Pod uderzeniem ostróg konie gwałtownie ruszyły z miejsca. Wojownicy w szarych surcotach rzucili się do wściekłej szarży. Czerwoni jeźdźcy również przyspieszyli tempa. Kierowali się wprost na wrogów, gotowi do zderzenia. Zabrakło im jednak tej furii i pasji, jaką mieli w sobie dawni żołnierze Nowej Skonijskiej Kompanii. Cała linia czerwonych wojowników została zmieciona z siodeł. Konie skowyczały, jak oszalałe. Wojownicy cięli, pchali i rąbali mieczami zapamiętale.

– Do rzeki! Do rzeki!- Krzyczał Theo, zanim jeszcze wszyscy nieprzyjaciele zostali pozbawieni życia.

Jeden z przeciwników, straciwszy konia zaczął uciekać na pieszo w tę samą stronę, z której przybył. Ramos rzucił się za nim w pościg. Dzięki śmigłemu wierzchowcowi dogonił go bardzo szybko. Już się szykował do zadania decydującego ciosu, gdy nagle jego koń zarżał i stanął dęba. Dwie czarnopióre strzały sterczały z boku rumaka. Najemnik nie opanował wierzchowca i wypadł z siodła. Zwierzę po chwili również położyło się na ziemię.

Kolejne strzały przecinały powietrze. Theo spojrzał na północ, skąd dolatywały pociski. Przybyły przed chwilą oddział konnych był wyposażony w kompozytowe, krótkie łuki.

Strzelcy puścili kolejną salwę, strzały padały gęsto, raniąc zwierzęta i ludzi. Jedna strzała trafiła Theodora w pierś, lecz ześlizgnął się po zbroi. Na szczęście bechter uchronił wojownika przed poważnymi obrażeniami, mimo iż trafienie zabolało go. Niestety koń dowódcy brygady nie przetrzymał tak dobrze salwy. Ciężko raniony w szyję, zwalił się na trawę. Żołnierz upadł, ale niegroźnie. Zaraz wstał i puścił się biegiem w stronę rzeki. Widział, że Janek i Felicja przeprawili się już przez strumień i czekali na niego na drugim brzegu.

Theo obejrzał się jeszcze przez ramię. Zwolnił biegu. Dostrzegł, iż Szimek kuśtyka w jego stronę. Z łydki sterczała mu strzała. Dowódca brygady zatrzymał się. Obserwował przyjaciela, który szedł coraz wolniej i chwiejniej. Oblicze niskiego Południowca było blade, jak nigdy. Dawny pułkownik nie miał wątpliwości. Natychmiast rzucił się kompanowi na pomoc.

Gdy dobiegł do Szimka, bez pytania złamał drzewce strzały. Najemnik syknął z bólu. Theo przerzucił jego rękę przez swoje ramię i razem ruszyli w stronę rzeki.

– Zostaw mnie braszka. Uciekaj.

– Walczymy i umieramy razem, Szimek.

Strzały latały w powietrzu. Jedna z nich wbiła się w ramię Theodora. Wojownik wrzasnął z bólu, ale nie zwolnił tempa. Dalej parli naprzód.

– Noga mi drętwieje.– Wyszeptał ciężko Szimek.– One chyba są zatrute.

Żołnierz z Południa potknął się o kamień i runął przed siebie jak długi, Theo nie zdołał złapać równowagi i upadł razem z przyjacielem. Dowódca chciał natychmiast podnieść towarzysza broni. Wtedy dopiero zauważył, że jego kompan ma włosy pozlepiane krwią. Z rany głowy powoli sączyła się czerwona ciecz. Południowiec przewrócił się z wysiłkiem na plecy. Helladryjczyk próbował go podnieść, ale nie dał rady. Lewa ręka odmówiła mu całkowicie posłuszeństwa. Śniady żołnierz zacharczał i wypluł krew. Z krzywym uśmiechem spojrzał na swojego dowódcę.

– Wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty, prawda?

– Prawda Szimek, prawda.

Oczy leżącego żołnierza zrobiły się szkliste.

– Powiedz Felicji… Że się pomyliłem. Ona wiedziała, co jest w życiu ważne.

Krzyki ustały. Strzały przestały świstać w powietrzu.

– Nie wiem, czy będę miał jeszcze okazję… jej powiedzieć.– Odpowiedział łamiącym się głosem.

Wojownik z Południa uśmiechnął się lekko. Jego twarz była niemal pogodna. Chwycił przyjaciela za rękę i ścisnął mocno. Na tyle mocno, na ile pozwalało mu słabnące ciało.

– Dziękuję, że…. zostałeś ze mną… do końca… braszka.

Po tych słowach podniósł oczy ku górze i spojrzał prosto w bezchmurne niebo. Tego dnia wyjątkowo niebieskie niebo. Theodor odczekał jeszcze chwilę, zanim zamknął przyjacielowi powieki.

Wyswobodził rękę z uścisku i wstał. Musiał wstać. Nie wyobrażał sobie, żeby w takim momencie miał siedzieć. Spojrzał przed siebie. Kilku łuczników w czerwonych płaszczach stało przed nim z bronią w rękach. Wiedział, że go zabiją, ale i tak był im wdzięczny, że pozwolili mu się pożegnać z Szimkiem. Przed czerwonymi wojownikami zostało wbitych w ziemię kilkanaście strzał. Łucznicy sięgnęli po pierwsze z nich. Podnieśli broń wyżej, nałożyli strzały na cięciwy i wymierzyli. Prosto w niego.

Wiedział, że kiedyś umrze. Wiedział, że stanie się to raczej wcześniej, niż później. Taką miał profesję. Śmierć widział wiele razy. Ze śmiercią obcował na co dzień. A mimo to, kiedy w końcu śmierć po niego przyszła, on czuł się nieprzygotowany.

– Nie chcę być sam.– Powiedział w przestrzeń.

– Nie jesteś sam, Theo.

Wojownik spojrzał w stronę rzeki. To stamtąd dochodził głos. Właścicielem tego głosu był mężczyzna w średnim wieku. Człowiek o brązowych, długich włosach i brązowych oczach. Jegomość odziany w śnieżnobiałą tunikę. Mężczyzna ze snu Theodora.

Przeszedł przez wodę i kroczył powoli w stronę wojownika. Jego twarz była zarazem radosna, jak i poważna. Czerwone postacie zdawały się nie dostrzegać przybysza. Gdy tylko się pojawił zamarły, jak kamienne posągi i nie poruszały się wcale. Świat, jakby na moment się zatrzymał. Tylko mężczyzn w bieli szedł w kierunku rannego żołnierza, który ledwo trzymał się na nogach.

Przybysz zatrzymał się kilka kroków od dawnego pułkownika. Ten spoglądał na niego ze zdziwieniem, zmęczeniem, żalem i ulgą.

– Czy ty jesteś duchem?

– I tak i nie. Za chwilę będziesz wiedział więcej. Nie bój się, Theo. Już za chwilę.

Wojownik wskazał palcem na łuczników.

– Nie powstrzymasz ich?

Człowiek w bieli uśmiechnął się i spojrzał na niego z dobrocią w oczach.

– Całe twoje życie ma znaczenie i jest ważne. Ważny jest początek, ale też i koniec.

– Mówisz zagadkami, zupełnie, jak Felicja.

Z oblicza przybysza emanowała radość.

– No cóż, w końcu ona jest moją córką.

Helladryjczyk uśmiechnął się, po czym zapytał cicho.

– Czy to boli?

– Boli, ale mniej, niż się spodziewasz. Patrz na mnie, Theo. Nie ważne, co się by działo patrz już tylko na mnie.

Pierwszy łucznik wystrzelił. Pocisk wbił się w pachwinę wojownika. Ból był okropny. Theo zacisnął zęby, cały czas wpatrując się w łagodną twarz przybysza.

Druga strzała trafiła w pierś i odbiła się od zbroi.

Trzecia utkwiła w drugim ramieniu. Ból słabł. Nie dokuczał już tak mocno.

Czwarta ześlizgnęła się po bechterze.

Piąta trafiła między obojczyk, a szyję. Wojownik padł na kolano. Mężczyzna ze snów chwycił Theodora za rękę, pochylając się nad nim. Cały czas łączyła ich wzrokowa więź. Wojownik był spokojny. Nie bał się już. I nie mógł się doczekać tego, co ujrzy już niebawem.

Padły kolejne strzały. Jednak szóstej Theodor już nie czuł. A siódmej nie był nawet świadom.

Epilog

Felicja spała na poddaszu opuszczonej izby. Jako koc służył jej szary, podniszczony płaszcz, pamiątka po ukochanym. Kilka stóp od niej leżał Janek, który również drzemał. W pomieszczeniu było ciemno. Nocne światła gwiazd przenikały do wnętrza domu tylko przez szpary w dachu.

Theo schylił się nad Doskonałą i dotknął delikatnie jej policzka. Pomimo całkowitych ciemności widział ją doskonale. Zupełnie jak w blasku dnia. Oczy miała zapuchnięte, czerwone od płaczu.

– Ona nie wie, że tu jesteśmy.– Wojownik bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Przeczuwa. Jednak nie widzi nas i nie słyszy.– Odpowiedział mężczyzna w bieli.

Theo pochylił się nisko i ucałował jej dłoń.

– Dziękuję, że pokazałaś mi drogę. Bez ciebie nie odnalazłbym szczęścia.

Podniósł się i wzrokiem ogarnął ją całą raz jeszcze. Towarzyszący mu przyjaciel, położył dłoń na jego ramieniu.

– Jestem z ciebie dumny, Theo. Uratowałeś Felicję. Dałeś temu światu więcej nadziei.

Wojownik spojrzał w uśmiechnięte oblicze towarzyszącej mu osoby. Ten widok napełniał go spokojem i radością.

– Nasza Felicja ma wielkie zadanie do spełnienia, prawda?

– Prawda, ale jej przyszłość, to już nowa opowieść.

– Spotkam ją jeszcze?

– Szybciej, niż myślisz, Theo.

Milczeli wspólnie przez chwilę. A w tym milczeniu także była rozmowa. W końcu wojownik zadał pytanie na głos.

– Gdzie mieszkasz, Panie?

– Chodź, to zobaczysz.

Odwrócili się i wyszli z pomieszczenia. Nie otwierając i nie zamykając żadnych okien i drzwi. Poszli dalej.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Lupusie90Gno, mam nadzieję, że wiesz o tym, iż opowiadania liczące ponad 80 tysięcy znaków nie mieszczą się w grafiku dyżurnych, nie mogą też być zgłaszane do piórek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jestem tutaj nowy, prawdę mówiąc, to nie wiedziałem o tym. 

 

Dziękuję za informację. Już wszystko wiem. 

Przeczytałam prolog oraz dwa pierwsze rozdziały i nie wciągnęło.

Zaczynanie od snu to słaby pomysł. Opisy przyrody też nie wróżą dobrze. Tobie udało się połączyć obie rzeczy.

Na dodatek bardzo dużo zdradziłeś w przedmowie.

Do tekstu nie zachęca słaby warsztat. Interpunkcja kuleje. Na przykład wołacze, Lupusie, oddzielamy przecinkami od reszty zdania. Często brakuje spacji przy myślnikach, zapis dialogu do remontu. Ogólnie styl jeszcze niewprawny. Zgrzytało mi “posiadanie brody” tudzież innego owłosienia. Czasami “mieć” brzmi naturalniej. I jeszcze inne błędy… Sugerowałabym trenowanie na krótszych formach.

Kolejny zdobił bechter, doskonale wykonana zbroja kolczo-płytkowa. Ostatni stojak podtrzymywał pikowany kaftan oraz surcot.

Co tu jest podmiotem, a co dopełnieniem? Warto tak konstruować zdania, żeby były jednoznaczne.

– Wszyscy ubrać szare płaszcze.

Ubrań się nie ubiera, a oficer powinien wysławiać się w miarę poprawnie.

Babska logika rządzi!

Offtop Re: ubieranie ubrań. Zaczynam mieć podejrzenie, sądząc po rozrzucie terytorialnym ubierania ubrań, że nie ubiera się ich wyłącznie w Polsce bardzo centralnej, ewentualnie dawnej Kongresówce, bo z terenów północno-wschodnich na razie nie mam z tego forum danych, więc zjawisko może być nieco szersze ;)

http://altronapoleone.home.blog

Teraz tak się wszystko wymieszało, że trudno dociec, kto ubrany, a kto goły. ;-)

Babska logika rządzi!

No, wołacze nadal nie oddzielone :(

Przecinki, spacje w dialogach.

I bardzo nieracjonalnie postępujący bohater.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka