- Opowiadanie: maciekzolnowski - Fantastyczny warsztat Hieronima Balbisza

Fantastyczny warsztat Hieronima Balbisza

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Fantastyczny warsztat Hieronima Balbisza

Warsztat starego Hieronima Balbisza mieścił się na rogu ulic Kolejowej i Słonecznej. Cholernie reprezentacyjna miejscówka, jak na wieś, mówię wam! Gdybyście w owych magicznych latach osiemdziesiątych byli członkami niewielkiej, liczącej niespełna dwa tysiące mieszkańców wsi Racławice, położonej na południu Opolszczyzny, pozazdrościlibyście Balbiszowi jego interesu, a nade wszystko lokalizacji. Sam warsztat też był niczego sobie: przestronny, dobrze nasłoneczniony, schludny, porządnie zorganizowany, bogato urządzony i kapitalnie wyposażony, stanowił widzialny dowód na to, iż ktoś o niego dba. I w rzeczy samej, Balbisz był rzetelnym profesjonalistą i mógł się pochwalić wiele wówczas znaczącym dyplomem przedwojennego gimnazjum. Posiadał również tytuł zawodowy elektrotechnika i wszyscy wołali na niego „inżynier”. Zasadniczo nie był więc głupi. Ale miał też jedną znaczącą wadę: opinię dziwaka i samotnika.

Pamiętam, jak dzieciaki z sąsiedztwa uganiały się za nim, rzucając obraźliwymi wyzwiskami na lewo i prawo i układając naprędce rymowanki w stylu: „Balbisz, Balbisz, chcesz cukierka, chcesz cukierka? Idź do Gierka. Gierek ma. To ci da. Kopa w dupę. I pa, pa”. W ich oczach wiecznych niewiniątek staruszek był nie tylko dziwakiem, ale i kompletnym indolentem, niegroźnym niemym, a właściwie… to głuchoniemym. Słyszący czy nie, przezywany nie robił nikomu krzywdy, a na zaczepki nieokrzesanych wyrostków reagował zawsze tym jednakowo pobłażliwym uśmiechem. W końcu i on, Balbisz, kiedyś był młody i głupi i robił te wszystkie dziwne rzeczy, z których prędzej czy później, a z reguły po osiemnastym roku życia się wyrasta. Najgorsze było jednak to, że opinia o jego dziwactwie nie płynęła li tylko ze strony małych brzdąców, bo też i z ust dorosłych: osób poważnych i szanowanych. Nie zawsze tak jednak było. I żyli w Racławicach tacy, co pamiętali go zupełnie innym człowiekiem. Stare dzieje!

Mój Boże! Wszystko zmieniło się w ciągu jednej… tak, nie przesłyszeliście się… w ciągu jednej zaledwie nocy listopadowej tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego. Wybuchło powstanie, najprawdziwsza Rewolucja Październikowa… i z miłego otwartego faceta, stał się Balbisz kompletnym świrusem, milczkiem i odludkiem. Zakochał się czy co, zapytywano. I co takiego się stało, że totalnie osiwiał? No co? Tego nie wiedział nikt. Ale spokojnie – w naszej zabitej dechami wsi, jak to we wsi, zawsze znajdą się tacy, co wiedzą mniej, i tacy, co wiedzą więcej od pozostałych. I właśnie ci ostatni nadawali ton toczącemu się dyskursowi:

– Podobno naszego Nimka nawiedziły kosmity – piał ślepy organista Rawski do kuma (ten sam, któremu sztuczna szczęka wyleciała z gęby ostatnio w trakcie godzinek i przeleciała ze świstem z chóru na sam dół, by tam na koniec wczepić się pobożnej Bożence we włosy ku uciesze zgromadzonej gawiedzi oraz samego wielebnego Zająca).

– Powiem ci coś, co wiem na pewno. Te małe, zielony sukinsyny wylądowały w ogródku. Rozumiesz, Rawski? W jego własnym, prywatnym, przydomowym ogródku. – Powolutku się rozkręcał zachęcony do ploteczek kum kuternoga.

– Bidny ten nasz Hirek, naprawdę bidny! Już se wyobrażam, co one mu tam na tym statku-pojeździe zrobiły.

– Nu zrobiły. Nie trza było nocą się szwendać, tylko se zostać w chałupie, „Pankracego” se włączyć i siedzieć na dupie – zrymował jeszcze przed wynalezieniem rapu…

– Ale on je za bardzo ciekawski świata – i to mówiąc, Rawski nabrał powietrza tak głęboko, iż oczekiwało się, że za chwilę zwymiotuje sztuczną szczękę, którą był raz połknął. A jednak nie rzygnął ów niestrudzony plotkarz, przemawiał więc dalej. – I chciał się może od nich czego naumieć. Korzyści mogły być więc obopólne niczym seks, internacjonalne niczym socjalizm i ulotne niczym terrorysta-samobójca… takie wow, szał rozrywanych ciał! Już widzę, jak się on po tym statku wałęsa, jak wszystko tam lustruje i… – Tu nie zdążył, bo mu się kulawy bezceremonialnie wpierdzielił.

– I jak wszystkiego dotyka. Nu! – Rozkręcił się kum na Marsa… na maksa!!!

Wylądowały czy nie wylądowały, zabrały czy też nie zabrały, prawdą jest natomiast to, że po owej feralnej nocy Balbisz nie był już tym samym Balbiszem-inżynierem. Być może został porwany przez UFO i poddany serii drastycznych odmóżdżających eksperymentów, zmieniających na zawsze jego psychikę. Albo – co bardziej prawdopodobne – został zastąpiony jakimś podmieńcem, sprytnym i bezczelnym surogatem miłego i niepozornego człowieczka. Kurcze, nie chcę zostać posądzonym o daleko idący pesymizm, ale tego, jak było naprawdę nie dowiemy się już nigdy.

W każdym razie inżynier popadał w coraz to większe i widoczniejsze zdziwaczenie i stawał się coraz bardziej smutny i przygnębiony. (Moja matka – osoba pragmatyczna i życiowa – powiedziałaby, że to normalka, że facet bez baby gnuśnieje. I dodałaby jeszcze, że: „kobiety idą w pieski i kotki, a mężczyźni w alkohol”. Święta racja! Ale akurat nie w przypadku Balbisza, który co prawda nie miał partnerki i mieć nie chciał, a mimo to umierał z tęsknoty oraz osamotnienia). Za czym tęsknił? Za miłością życia? Otóż nie! To znaczy: nie do końca… Bo widzicie: miłością inżyniera była tak naprawdę jego pasja do konstruowania robotów i urządzeń myślących. Pasja jak pasja – nie jest groźna dopóki nie staje się czymś w rodzaju obsesji. Na pewno domniemane spotkanie z obcą, bardziej zaawansowaną technologicznie cywilizacją było albo mogło być dla domorosłego robotyka wielce pouczające, pobudzające i wyzwalające (przy założeniu, że był on nadal człowiekiem).

Tak czy owak, któregoś pięknego poranka po prostu zatrzasnął drzwi swej samotni, zaprzestał spotykać się z ludźmi, uchylił się raz na zawsze od wykonywania jakichkolwiek prac zleconych, likwidując swój biznesik. I w końcu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym na Matki Boskiej Zielnej – pamiętam doskonale, gdyż to moje ulubione święto – ktoś znalazł ciało Balbisza w pracowni w jego domu w stanie, o jakim wolelibyście nie wiedzieć (zwłaszcza, jeśli akurat coś konsumujecie).

Nie miał krewnych, przyjaciół ani znajomych, a przynajmniej, no cóż, nie za życia. Jakież więc było moje zdziwienie i oburzenie zarazem na widok tej całej swołoczy, która tłumnie nadciągnęła niczym sępy nad pole bitewne, by ograbić biednego zmarłego z co cenniejszych jego dóbr doczesnych. I, kurdebele, przykro mi to mówić, ale mój ojczulek wraz ze mną również się tam pofatygował. A ówcześni, pożal się Boże, stróże prawa jakoś nie kwapili się z zabezpieczeniem opustoszałego domostwa. I też niedługo potem – w miesiąc, może dwa – krążące po okolicy legendy o wielkim konstruktorze i demiurgu umarły śmiercią naturalną. Tak po prostu – z braku laku, jak to się mówi. Zaś to, co jeszcze pozostało ze schedy „niczyjej” zlicytowano. Ot, i wszystko!

Byłem tam tylko raz w ową leniwą, wolną od nauki sobotę. I nigdy nie zapomnę tego zapachu wilgoci, bijącego z sieni i z wszystkich zakamarków tajemniczego warsztatu, w którym elektroniczne potwory rodziły się i umierały niczym w osławionej, pradawnej cienkiej zupce. I tego, jak w jednym z mroczniejszych pomieszczeń odkryłem znienacka dla siebie potężną maszynę, która zdawała się mnie obserwować i żyć własnym utajonym życiem. Podszedłem bliżej, korzystając z chwili nieuwagi mego ojca, który był pochłonięty rozmową z panią Paluszkową – wdową tak urodziwą, że nic, tylko palce lizać. (No cóż, nie dziwota; jakie nazwisko – taka wdowa). I nagle, gdy zbliżyłem dłoń do bezlitosnych ostrzy sieczkarki, bo o niej tu mowa, ujrzałem kropelki zaschłej krwi lub czegoś równie obrzydliwego, którymi zbrukane były metalowe części tej straszliwej maszynerii. Cofnąłem się odruchowo i spuściłem wzrok. Chciałem w ten, przyznaję, wyjątkowo osobliwy sposób przykuć uwagę dorosłych do zaistniałej sytuacji. A gdy go znów uniosłem i kuknąłem na maszynę, ciemnoczerwone plamki znikły natychmiast. No po prostu się rozpłynęły! Dajecie wiarę!? Uznałem więc to za przywidzenie. Wróciłem więc do domu i, jak to dzieciak, szybko o wszystkim zapomniałem.

Przez miesiąc nic się nie działo i byłem zajęty swoimi sprawami: podglądaniem życia mrówek niczym nastoletni Gucwińscy, obserwowaniem hipnotyzujących mnie od zawsze strużek wody, spływającej z niedokręconego u babci Jadzi kranu… niczym akwarysta, niczym kapitan Cousteau za młodu (no dobrze: może trochę przesadzam z tym Cousteau). Ale w rocznicę śmierci nieboszczyka, dokładnie miesięcznicę, wszystko się zmieniło i przypomniałem sobie nagle o sieczkarce oraz całej niepokojącej sytuacji z nią związanej. A było to tak, posłuchajcie…

***

Miałem kolegę, który był ode mnie starszy i mieszkał przy tej samej co ja ulicy Ogrodowej ze swym młodszym rodzeństwem: Basią i Tomkiem. (Imiona są dla nas wielce nieistotne. Potraktujmy je zatem jako barokowy ornament i następnie szybciutko o nich zapomnijmy). Adam – bo o nim mowa – był ode mnie większy i silniejszy i bardzo mi imponował. Wychowywała go ulica, przynajmniej – do pewnego stopnia. Pochodził z domu, w którym każdy dba sam o siebie: rodzice byli więc zajęci swoimi sprawami, a dzieci swoimi. (Czy już czujecie ten zew romantycznej wolności, żeby nie powiedzieć, dziecięcej anarchii? Doszło do tego, że nawet teraz, po wielu, wielu latach, gdy piszę te słowa, odczuwam zazdrość. Ja takiej swobody nigdy nie zaznałem. Prowadzono mnie na bardzo krótkiej smyczy i miałem mnóstwo obowiązków, związanych z nauką w szkole gminnej). Ojciec rodziny musiał non stop siedem razy w tygodni jeździć mopikiem do bazy – ówczesnego pegeeru. Matka całymi dniami szlugała i piła nałogowo, niekiedy nawet kawę. I skoro świt… Z samego rana… No już dobrze! Nie wcześniej jak przed jedenastą, zabierała się za porządki, gdyż bajzel w domu był nieprzeciętny. Zabierała się także i przez całe długie popołudnia – rzadko na tyle skutecznie, by w ogóle móc choćby tylko pomarzyć o dotknięciu mopa albo zmiotki… Tomeczek – najmłodszy z rodzeństwa – był niekiedy tak straszliwie głodny, gdy wracał z lekcji, że brał pomyje za zupę. Oczywiście robił to omyłkowo, ale najgorsze, że mu one bardzo, ale to bardzo smakowały – bardziej od codziennej, domowej strawy. Było tam zawsze wesoło, a człowiek brechtał się dosłownie z byle czego, rechocząc przy tym niczym żaba Monika z „Teleferii”.

Pamiętam, jak raz moja babcia przyszła pożyczyć odrobinkę cukru. Zapukała do drzwi. I oto, co usłyszała:

– E ty! Zara jak ci puknę! Aaa, to pani, pani Goździkowa. – Zmieszała się matka rodzeństwa. – O, ja przepraszam. Myślałam, że to te małe bąki se zabawę urządzają, bo cały czas tu przyłażą i pukają.

– A nic się nie stało, pani Bochenkowa, nic się nie stało…

Taki to był właśnie wesoły domek, w którym dzieci pilnowały się lub nie pilnowały, wychowywały albo i nie wychowywały same.

Nie zdziwiło mnie więc, jak razu pewnego dowiedziałem się, że Adasiowi sieczkarka obcięła jeden z palców u ręki. Nie było mnie przy tym, a mimo wszystko wiedziałem, że w tym burdelu wszystko zdarzyć się może i że prędzej czy później dojdzie do jakiego nieszczęścia. Podobno było strasznie zabawnie, kiedy ów członek na powrót mu przyszywali. Wszyscy żartowali i w ogóle. I pielęgniarki, lekarz, a nawet sam zainteresowany śmiali się do rozpuku. (Mój Boże! Ileż było takich owianych aurą tajemnicy, sensacyjnych wydarzeń w moim nastoletnim życiu, które z czasem urastały do rangi legendy, przekazywane z ust do ust przez osoby postronne i zwykłych, pospolitych plotkarzy. Większość z nich nie zasługuje, jak sądzę, na waszą uwagę, ale świat dziecka rządzi się własnymi prawami i potrafi niekiedy wyolbrzymić błahostki). Adaś nie był wcale małym chłopcem, a wprost przeciwnie – w mych oczach, mając za sobą całe trzynaście lat życia, jawił się prawie jak osoba dorosła. Potrafił być uważny, przewidujący, ostrożny.

Owego feralnego dnia ojciec podawał mu porcję trawska, a on ostrożnie przemycał ten towar do sieczkarki. Miała to być zdaje się pasza dla królików: jakiś rozdrobniony mlecz albo mlecz z dodatkiem buraków cukrowych czy coś takiego. No bo, widzicie, te małe kłapouche smyki wprost uwielbiają to polne zielsko. Maszyna wibrowała delikatnie i równomiernie. I wystarczyło tylko zgrać się z nią. I tak bez czkawek, drgawek i skoków pracowała ta dwuosobowa Spółdzielnia Rolnicza. Lecz coś musiało pójść nie tak, coś złego musiało się stać z samymi nożami, bo oto nagle… aż podskoczyły i dosłownie rzuciły się na Adasiowe dłonie – z kłami, szponami i w ogóle. A ten miast odskoczyć na bok, jął przysuwać się do sieczkarki coraz to bliżej i bliżej. Podobno ujrzał gigantycznego królika ze stali z zębami zamiast ostrzy i z tymi rozkosznymi oczkami. Chciał go jedynie pogłaskać, musnąć delikatnie po mordce, nakarmić marcheweczką, mleczem i… paluszkami, ale nie tymi u rąk. No i trach! Nim się zorientował, co się święci już było po ptakach.

Winien wam jestem małe wyjaśnienie, bo o kilku sprawach wtenczas nie wiedziałem, a teraz wiem. Po pierwsze, że pośród sępów, krążących nad schedą po zmarłym znaleźli się również moi sąsiedzi: Adaś, Basia, Tomuś i ich rodzice. Po drugie, nie przypuszczałem, że sieczkarka, która wyrządziła trzynastolatkowi krzywdę została „wypożyczona” („wypożyczona”, dobre sobie) od Balbisza. I po trzecie wreszcie, jeszcze wtedy nie załapałem rocznicowej zbieżności – tego, że data śmierci inżyniera pokryła się co do dnia z datą niegroźnego w sumie wypadku. Oba te wydarzenia dzielił interwał miesiąca. I co z tego, skoro zacząłem coś podejrzewać dopiero po roku. Aby to wyjaśnić, musimy przenieść się do racławickiej szkoły.

***

Racławicką podstawówkę zapamiętałem głównie za sprawą trzech charyzmatycznych osób: kolegi Janika ze szkolnej ławy, który uprawiał strzelectwo, trenując ów piękny sport na kurach sąsiadów; psora od muzyki, którego zapamiętałem przez to, że uczniowie wysmarowali mu raz smyczek sałatką i biedny nie mógł potem grać na skrzypkach; pani od geografii, od której podczas przerwy można było zdrowo oberwać po dupie wskaźnikiem za bieganie po korytarzu i która zwracała się do każdego z należnym mu szacunkiem: „ośle dardanelski”.

W owym czasie działały w szkole gminnej trzy nieformalne stronnictwa, podzielone z uwagi na preferencje kulinarne, a mianowicie: ciastkarze, kwasiarze i hot-dogowcy. Ja sam należałem do ciastkarzy, gdyż od zawsze uwielbiałem ciastka w polewie czekoladowej. (Nie żeby nie smakowały mi parówki i inne takie erzace, co to to nie). Podobała mi się zwłaszcza faktura masy kakaowej. Byli też wśród nas sekretni – dlaczego sekretni, to za chwilkę wyjaśnię – zjadacze ogórków kwaszonych oraz zupełnie jawni pożeracze hot dogów z musztardą delikatesową.

U prywaciarza po drugiej stronie ulicy kupowano hot dogi. Kupowano je właśnie wtedy, kiedy szperając po pustych kieszeniach podartych portek stwierdzałem u siebie jak na złość brak funduszy.

Z ogórkami było inaczej. No ba! Te mogły być za friko. Musiała nas tylko wyhaczyć szkolna kucharka, a następnie posłać po nie do sklepu. Potem je człowiek skrycie podjadał. Od razu też miał wymówkę, kiedy spóźnił się na lekcję:

– Pse paniiii?!

– Tak?

– Musiałem pójść do pana plywaciala po ogólki.

No cóż, byli wśród nas tacy, co wciąż nie potrafili wymawiać tego cholernego „er”.

– I musiałem psynieść je do kuchni, a to jest stlasznie, stlasznie daleko. Wie pani?

Widziała. A my, uczniowie, doskonale wiedzieliśmy, co było z tego wszystkiego najpyszniejsze. Nie chodzi wcale o jakieś tam ogórki, ciastka czy parówki.

I teraz będzie właśnie o tym oraz o pewnym ekstremalnym doświadczeniu, które zapamiętałem.

Do miejscowej szkoły gminnej, nazywanej niekiedy zbiorczą, uczęszczały dzieciaki z okolicznych pipidówek. Nic więc dziwnego, że przybywali do nas tłumnie różni – że tak powiem – goście: kuglarze, sprzedawcy waty cukrowej, fajerwerków, hot dogów, no i oczywiście lodziarze. W sumie: gdzie niby indziej mieliby przyjeżdżać, jak nie do nas właśnie.

Ci ostatni bawili raz na tydzień na placu przed szkołą i kręcili lody oraz – ma się rozumieć – kaskę podczas trwania długiej dwudziestominutowej przerwy. Sprzedawali lody na patyku, włoskie z automatu, gałkowe oraz przepyszne śnieżynki, przy czym te ostatnie były the best. Szczególnie zapamiętałem jednego z nich – starego, łysego, bodaj miejscowego czterdziestolatka. I tu na marginesie małe wyjaśnienie odnośnie przymiotnika: stary, starego. Otóż dla mnie wszyscy powyżej trzydziestego roku życia zdawali się być wprost niebywale, ale to niebywale starzy. Nazywaliśmy go Kapitan Hak, gdyż nie miał jednej ręki, a zamiast niej używał protezy.

Owego szczególnego dnia brylował podczas długiej przerwy, wykonując znane tylko sobie wywijasy, wygibasy, czyli układ akrobatyczno-taneczny jednorękiego lodziarza. Tak, wiem, jak to zabrzmiało, no ale nie stać mnie w tej chwili na inne, bardziej wyszukane określenie. Co ciekawe: jego nastoletni fani tłoczyli się już od pierwszej minuty szkolnej pauzy. No kurde! Aż chciałoby się zapytać: jak zdołali tu przybyć tak szybko, i to zaraz po dzwonku? Balonem przylecieli czy co?

Tym razem Kapitan wyposażony był w ultranowoczesną protezę, którą specjalnie zamówił u Balbisza – miejscowego wynalazcy, konstruktora maszyn i urządzeń. Pozwalała mu ona na serwowanie lodów z automatu bezpośrednio z ręki, to znaczy ze sztucznej ręki, która zakończona była odpowiednim wypustem. W ten sposób otrzymał swój deser gruby Wrona, mój najlepszy kumpel Adaś, sportsmen Janik (ten od kur) i jeszcze paru innych łebków.

Zastanawiałem się, na ile w sumie starczy porcji z zapasu, ukrytego gdzieś w ręce albo rękawie. I co mistrzuniu zrobi, gdy trzeba będzie ów kulinarny show niespodzianie przerwać. Okazało się, że w piątej minucie szkolnej fermaty nastąpił spektakularny przełom i Hak ukazał nam swój ogromny, nagi, nadęty brzuchal, brzucho-bombę.

Był to rodzaj potężnej komory, żeby nie powiedzieć bębna, służącej do kręcenia lodzików. Ha, nigdy nie zapomnę widoku trzewi, od których aż mnie normalnie zemdliło. A skóra na lodziarzu była napięta tak bardzo, iż stawała się w paru miejscach przeźroczysta i cieniutka jak bibułka. Okazało się, że nie tylko mnie jednego zmuliło. Ja przynajmniej miałem na tyle szczęścia, że niczego nie konsumowałem, w przeciwieństwie do bardziej pechowego Jamnika… Janika… i całej jego bandy głodomorów, pasibrzuchów, lodożerców.

Pierwszy na widok bańki-bibuły rzygnął gruby Wrona, zapaskudzając sobie fartuszek uczniowski. Na szczęście nie cały (też mi pocieszenie), ostała się bowiem reprezentacyjna część z tarczą szkolną. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego w pauzach między kolejnymi atakami wymiotów Wrona wtranżalał swego lodzika? Czyż nie mógł powstrzymać się choćby na sekundę? Spokojnie zakończyć etap drugi (wydalania) i powrócić do pierwszego (przyswajania pokarmu)? Ktoś mógłby zarymować, wyciągając jednak fałszywy wniosek, że przecież wcale nie jest aż tak źle, skoro się wciąż żre.

Niestety niektóre ludzkie zachowania bywają zaraźliwe: właśnie w tym momencie starszy kombatant… przepraszam… repetent Kura – to nazwisko jest tu ważne – puścił pawia w kierunku Janika, trafiając go tym, co najgorsze, najplugawsze i najsmrodliwsze w samą tarczę. A to pech! Wszystkim się zdawało, że był to jakiś rodzaj zemsty zza grobu kurzych zastępów anielskich. Potem pawiowali bodaj wszyscy, i to jednym chórem niczym małe, grymaśne, gorejące serafinki. O! Dżizus!

Tymczasem ciało sprzedawcy lodów, czego nikt prócz mnie nie dostrzegał, ulegało daleko idącym i chyba nieodwracalnym metamorfozom. Fuj! To był ohydny obrazek, który jednak postaram się opisać (i niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie ze wszystkimi pikantnymi detalami). Zacznę może od głowy. Cóż… jego czacha, jego wielgachna łepetyna… jego usta, w które stale pakował surowe jaja, truskawki i mleko w proszku, stały się otworem gębowym połączonym z bakiem, a raczej bębnem, jego ręka – ta zdrowa – zmieniła się w rodzaj roboto-podajnika. I nawet stopy sugar mana uległy przeobrażeniom i dostały kółek wraz z hamulcami. A drżał cybercukiernik straszliwie, obsypując się niezdarnie latte w proszku i zwilżając nagi tors białkiem skapującym z niedomkniętych ust i ściekającym po caluśkiej brodzie. Chyba coś musiało pójść nie tak, bo temperatura w komorze bębna-bebecha spadła krytycznie poniżej dozwolonej minimalnej maksymalnej. I biedak zamarzł był na amen, jakby to powiedział farorz Zając.

Niektórzy mówili potem – żeby nie wspomnieć o organiście Rawskim i tym drugim gadule z Ogrodowej – że racławicki iceman stał się sam jednym, wielkim, chodzącym, śmietankowym, kremowym, truskawkowym, jakże wonnym ice-creamem.

Co ważniejsze, nareszcie zauważyłem magiczną zbieżność dat – to, że Balbisz zmarł dokładnie rok temu. Wtedy to po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się nad fatum, krążącym ponad głowami biednych racławiczan.

***

Była czarna holenderska noc tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego – dziesiąta rocznica śmierci Balbisza – racławickiego wynalazcy i konstruktora maszyn i urządzeń. Akurat przebywałem na saksach, pracując jako sprzątacz. Właśnie pędziłem rowerem, żeby zdążyć do biurowca emeno na dwudziestą pierwszą. Byłem zwarty i szybki jak Niki Lauda. Wszechobecne drogi rowerowe o najwyższym standardzie iso tysiąc pięćset sto dziewięćset, teraz opustoszałe, tylko mi sprzyjały i nóg nie podstawiały. Mógłbym tak popylać przez Holandię całymi godzinami. Miałem wszystko, co potrzeba: latarkę-czołówkę na łbie, butelkę z orzeźwiającą fantą na podorędziu, kluczyk do bram firmy w kieszeni (to na wypadek, gdyby akurat nikogo już nie było w środku), sprawny jednoślad przy… a raczej pod dupiszczem. Nowością było, że wtranżoliłem na bagażnik stary, nieużywany od dawna odkurzacz przywieziony z Polski.

Po około trzydziestu minutach jazdy otworzyłem bramkę, zaparkowałem elegancko przed emeno i wpłynąłem w mroczny przestwór biurowca. Miałem sprzątać tylko pierwsze piętro, które na moje szczęście okazało się puściuteńkie. Starego Jugola, co zwykł przed kompem przesiadywać do późna, tym razem nie było. W ogóle w całym office nie zastałem żywej duszy.

Bez zbędnych gadek-szmatek i gierek wstępnych pognałem do składzika. Wyjąłem mopa, plastikowe woreczki na śmieci oraz szmatki do ścierania kurzu. Przygotowałem potrzebne płyny (strofy safickie) i szczoty (rymy) – mój nieodzowny warsztat pracy (poezja)! W jednej z niedużych sal podpiąłem przywieziony z domu odkurzaczyk do prądu, zachowując należyte środki ostrożności i nie wkładając suchych, a tym bardziej mokrych czy spoconych palców do kontaktu. Następnie skierowałem się do korporacyjnej kuchni w celu przygotowania kawy przez nastawienia wody na kawę i zaparzenie czarnej, sypkiej, aromatycznej „mielonki” wspomnianą i wzmiankowaną parząchą. Na błyskawiczne zupki w proszku było póki co za wcześnie, więc o nich na razie nie myślałem poprzez opróżnienie umysłu z treści – że tak powiem – zupnych. Osiągnąłem w ten sposób stan całkowitego niedumania, z którym to stanem różnie w życiu bywało. Przez całe cztery godziny budynek był mój i tylko mój, niczym Hela w piątki spod dziesiątki, i mogłem z nim robić wszystko, cokolwiek by mi strzeliło do głowy! „A zatem… taaak, nie myśleć, nie myśleć, o niczym nie myśleć”, zadumałem się i… Wiecie co? Prawie usnąłem.

Ale nie, jednak nie, no bo jakże tu spać, kiedy coś zaczyna ci harcować za ścianą? Ten agresywny warkot, dochodzący z sąsiedztwa, przerwał brutalnie wewnętrzny stan niemyślenia, osiągnięty i wypielęgnowany z takim pietyzmem i, co tu dużo gadać, znojem. Poleciałem więc niezwłocznie, by sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co zakłóca spokój całymi dziewięćdziesięcioma żałosnymi decybelami – jest właśnie mój osobisty, prywatny, dopiero co przewieziony elektroluks. Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem ze sprzętem sprzątającym, no bo, widzicie, akurat ten mój miał domalowane flamastrem „czarne oczy, co się śnią” (jak w tej piosence). I jak zwykle, wprawnie oraz w pełni profesjonalnie, oceniłem stopień szkodliwości hałasu na zdrowie człowieka, a następnie udałem się w stronę najbliższego gniazdka w celu wyjęcia z niego wtyczki i uniemożliwienia tym samym dopływu prądu do generatora energii akustycznej. Lecz kiedy tylko zbliżyłem się do najbliższego kontaktu, stała się rzecz niezwykła i – jako i jest napisane – dostrzegłem to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało.

Odkurzacz zamarł, jakby chciał powiedzieć: „uważaj i nie uciekaj, bo i tak cię dorwę”. Teraz, kurde, naprawdę powiało złowieszczą oraz oczywiście głuchą, a nawet grobową ciszą. Zabrakło tylko muzyki z „Psychozy”. Doprawdy nie wiedziałem, co mam robić. I z tej niewiedzy oraz oszołomienia odwróciłem się na pięcie, ale tylko jednej, tak że o mały włos nie skręciłem sobie kostki, gdyż zapomniałem, że jestem zwierzęciem stopochodnym, zaś krocząc na dwóch nogach rychło opuściłem to nawiedzone pomieszczenie.

Zaledwie to uczyniłem, doszedł do mych uszu kolejny niepokojący dźwięk. Tym razem nie był to jednak odkurzacz, ale czajnik z gotującą się wodą. „Uff”, odetchnąłem z ulgą. „Uff”, odpowiedział mi nowy generator hałasu. Wparowałem do kuchni, gdyż właśnie tam się on znajdował, gwiżdżąc na mnie bezceremonialnie. Wparowałem, zalałem kawę parującym wrzątkiem o temperaturze jak najbardziej słusznej. Nie chciałem dodatkowo podgrzewać i tak już gorącej atmosfery, ale kubek czarnej parząchy – aaa, to co innego. Zrobiłem więc coffee time'a, usiadłem wygodnie, siorbnąłem potężny łyk i pojąłem – eureka – że sparzyłem się w język. Cóż za katartyczne doświadczenie! Poczułem się, hm, jak sam Newton w momencie, gdy z pomocą spadającej papierówki odkrywał grawitację. Z tym że ja na nic wielkiego nie wpadłem ani nic wielkiego nie wpadło na mnie. „Nie myśleć o bólu, nie myśleć o bólu, w ogóle nie myśleć”, myślałem gorączkowo i nieomalże odleciałem z tego właśnie bólu.

Jednakże ryk ponownie dochodzący zza ściany przerwał ów stan introspektywny, związany z lustracją narządów wewnętrznych z obolałym językiem na czole… na czele. Pobiegłem niezwłocznie, by sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co piszczy jest mój upierdliwy, głupi, wredny odkurzacz.

Zaledwie to uczyniłem, ponownie zaległa cisza, która, jak za poprzednim razem, była także złowieszcza i posępna. No nie! Tego było za wiele! Postanowiłem powiedzieć zdecydowane „nie” nieposłusznym maszynom z problemami i historią (jak jest historia, to zawsze są problemy, bo historia jest nauką o konfliktach, głównie zbrojnych, ale nie ważne w sumie). Pogroziłem stanowczo palcem wskazującym, zaś drugą ręką oraz całym sobą oparłem się o ściankę działową. Wielki błąd! W ten sposób trafiłem na rozkręcony kontakt, a w nim – na niezabezpieczone przewody, co spowodowało natychmiastowe, a także nieuniknione porażenie mojej fizycznej powłoki prądem. Przeżyłem, bo jestem twardy. A może i nie przeżyłem i dalszy ciąg historyjki snuję dla zabicia czasu z pozycji rezydenta czyśćca. Who knows?

Dżizus! Ja wiedziałem, że nocka ciekawie się zapowiada, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że efekty pirotechniczne staną się również jej integralną częścią. Zdążyłem spojrzeć jeszcze na czasomierz. Była dokładnie dwudziesta druga. I wtedy straciłem przytomność na godzinę.

Kiedy się ocknąłem, ponownie zerknąłem na zegarek, żeby przynajmniej poudawać przed samym sobą, że jestem przytomnym gościem i prawdziwym facetem. W pokoju panowała cisza, ale tylko na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, jako że, o matko, elektroluks gdzieś wcięło. Na dodatek pomiędzy dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią zdarzyło się w emeno bardzo wiele: więcej, niżbym chciał. Przypomniałem sobie o pizzy, którą zaordynowałem odpowiednio wcześniej. Pobiegłem więc do main entrance, żeby sprawdzić, czy zamówienie zostało zrealizowane. Gdyby dostawca się spóźnił, na co po cichu liczyłem, wyżerkę miałbym na koszt „Pizza & Pasta”. Zresztą umierałem z głodu. Te przygody rodem z filmu „Bunt maszyn”, z terminatorem korporacji agiede w roli głównej, strasznie mnie wyczerpały. Potrzebowałem czystej energii, spokoju oraz keczupu. Najchętniej o smaku łagodnym. Używam zawsze. Nawet do pizzy.

I w tym momencie, wychodząc zza zakrętu wąskiego korytarzyka, spotkałem się oko w oko ze spojrzeniem spod byka, z którym to spojrzeniem to moje wolałoby się raczej nie spotkać. Od razu rozpoznałem czarne oczy, co się śnią, chociaż teraz nie były czarne, lecz jednocześnie i przekrwione, i czarne. Odkurzacz-niegodziwiec mierzył mnie wzrokiem i zapewne oceniał, jak dobrze smakuję, nieprzerwanie pałaszując swą ofiarę – dostawcę pizzy. Nawet nie pytajcie! Wszędzie tylko krew, pot i łzy, no i keczup – te płyny mieszały się i wylewały, mieszały i wylewały, z każdej dziury biedaka, istniejącej już wcześniej albo stworzonej od samego początku, niejako od nowa, poprzez nadgryzienie, odrąbanie lub oderwanie. „Pepperoni” była natomiast nieruszona i niepokalanie nietknięta.

Zrobiłem tak – postanowiłem zawalczyć o wysoką stawkę. Pomyślałem: „Teraz albo nigdy”, „Bóg chrześcijan mi dopomoże”. Pochwyciłem gaśnicę i z tą gaśnicą oraz patriotycznym okrzykiem „kebabu nie jem” na ustach rzuciłem się na małe, złośliwe draństwo o zacięciu terrorystycznym.

Niestety podczas efektownego szturmu poślizgnąłem się na rozlanym koncentracie firmy „Pudliszki” (sabotaż) i zaryłem głową w „Pepperoni” (niedoszła kolacja) już wyciągniętą z kartonu (dostawa) i nawet jeszcze trochę ciepłą. (A nie! Cofam to, co powiedziałem. No, przecież odkurzacz nie mógł jej samodzielnie wyjąć, bo nie ma, skubany, palców). Mała, warcząca paskuda miała mnie teraz jak na widelcu, jak na nożu i widelcu, jak na nożu, widelcu i talerzu! Już czułem, jak mi włosy na głowie wibrują, jak stają dęba, jak bitch zaczyna wyrywać mi je metodycznie metodą przez zasysanie z pomocą rury teleskopowej. Ta rura oplotła mnie i omamiła niczym włosy zmysłowej modelki. Już się prawie przekręciłem, ale na szczęście koniuszkami palców zdołałem jeszcze dorwać, a następnie porozrywać pizzę i wcisnąć jej kawałeczki w głębokie gardło ssącej, warczącej paskudy. Pomyślałem: „niech się udławi, zaraza, i w końcu mnie puści”. Puściła, a ciasto wypluła.

Wtedy zacząłem uciekać, pędząc ile wlezie. Wpadałem po kolei do różnych salek i pokojów konferencyjnych, tarasując za sobą drogę rozmaitymi przedmiotami, które mi w ręce wpadły. Tak więc usiłowałem uniemożliwić ściganie mnie przez umieszczenie na podłodze kolejno: szklanek, ręczników, rozkładówki „Playboya”, mopa, wiadra z chemikaliami, mikrofali, lodówki, a nawet pralki. Odkurzacz gonił mnie jak wściekły, zgrabnie wymijając przeszkody, jedną po drugiej, prawie jak w slalomie-gigancie. W momencie kulminacyjnym – działo się to w kuchni – byłem już tak zdyszany, że przystanąłem w celu napojenia i nakarmienia się czymkolwiek. A leżały tam jakieś ciastka, zapewne z coffeeshop'u, więc je natychmiast spałaszowałem. Łyknąłem też haust orzeźwiającego napoju z bąbelkami. Mój mechaniczny prześladowca zrobił, o dziwo, to samo, choć dietetyczna fanta chyba mu nie posmakowała, bo opluł mnie nią od stóp aż po samą głowę. Przypominało to trochę niespodziewany prysznic, jednakże zamiast wody przyszło mi schłodzić się wściekle słodką oraz oczywiście lepką substancją.

Po tej regeneracyjno-orzeźwiającej przerwie wybiegliśmy z kuchni na korytarz i dalej popędziliśmy wprost przed siebie. W ten sposób wleciałem nieopatrznie do pokoiku prezesa, ale nie Kaczyńskiego ani Kurskiego, gdzie wpadłem we własną pułapkę. Przeskoczyłem zwinnie telewizor, z gracją „baleronki” potknąłem się o mopa, spektakularnie zraniłem się o rozbity wazon w kształcie serca i zaplątałem w ściereczki do wycierania naczyń. Bum! Leżałem, krwawiłem i przewidywałem rychły swój koniec. Wspominałem matkę, swe rybki i akwarium, tęskniłem za kochanką. Przypomniałem sobie nawet rzewną melodyjkę z „Titanica” i zacząłem ją po cichu nucić, powoli żegnając się z tym światem.

Lecz wtedy zdarzył się nieoczekiwanie cud. Sam nie wiem, jak to się stało, żeśmy poszli z elektroluksem w tany, wpadliśmy sobie w objęcia i odtańczyliśmy „Nad pięknym modrym Dunajem” Straussa. Całe i z powtórkami! U, pa, pa! Co za utwór! To najwidoczniej te ciasteczka tak nas do siebie zbliżyły. Stopniowo przyspieszaliśmy i także akompaniament zdawał się nabierać tempa. Tylko układ taneczny trzeba było nieco zmodyfikować. Wreszcie mój niedawny wróg i adwersarz włączył opcję turbo i w ten sposób odkurzyliśmy wspólnie pół emeno. Musiało to wyglądać śmiesznie. Jeżeli znacie Flipa i Flapa, komedie slapstikowe i filmy czarno-białe, w których wszyscy biegają naokoło jak opętani i robią te głupie miny, to wiecie, o czym mówię.

Nasza amicizia nie trwała jednak długo, bo trwać wiecznie nic nie może, więc znów poszliśmy z odkurzaczem na noże, kiedy tylko magiczna moc ciasteczek się ulotniła. Tak więc, rany Julek, musiałem ponownie uciekać. I zgadnijcie, dokąd pobiegłem. Do main entrance oczywiście, bo gdzieżby indziej!

Teraz wydarzyła się rzecz naprawdę niezwykła, bo oto w progu emeno czekała na mnie kolejna dziwna maszynka. Była to sieczkarka made in China (gźang ćang), ta od Balbisza z Racławic. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale zupełnie niepotrzebnie. Czułem już oddech rury od odkurzacza na plecach i sądziłem, że jestem osaczony. Lecz wtedy… rachu-ciachu i po strachu! Na ostro się rozprawiła machinka (gźang ćang) z odkurzaczem, przerabiając go na paszę, bynajmniej nie dla królików czy innych tam bydlątek. Uwierzcie? Było naprawdę na co popatrzeć. Piszącego te słowa natomiast oszczędziła, a dlaczego, nu ja nie znaju.

I na tym kończy się moja wiedza o Balbiszu i całej tej sprawie. Co ciekawego wydarzy się w przyszłości w setną rocznicę śmierci wielkiego konstruktora, tego nie wie nikt, no może z wyjątkiem jasnowidza Jackowskiego. Zapytajcie go o to, jeśli chcecie. Podaję numer konta i inne dane biznesowe: http://krzysztof-jackowski.info/dla-klientow/ .

Koniec

Komentarze

Scaliłem wcześniejsze części w jeden zwarty tekst. (Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem, postępując w ten sposób). Powyższy “opek” rozpada się wyraźnie na dwa, różne stylistycznie, człony: pierwszy – nieco kingowski i drugi – cholernie mocno grafomański. Na tym kończę swą przygodę z “Fantastycznym warsztatem pana Balbisza” i jego elektroluksem. Nie wiem, czy komuś będzie się chciało czytać takie długaśne wypociny (liczące niemalże 35000 znaków). ??? A zatem udanej lektury i wytrwałości życzę! MZ :)

 

Maćku, będzie się chciało, ale jutro. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajnie! Podziwiam Reg, że masz siłę… i że Ci się chce czytać wszystkie nowości, których na “NF” jest, powiem szczerze, w pytę i jeszcze trochę! ;))

Nie ma co podziwiać, Maćku. Dodałeś opowiadanie w dzień mojego dyżuru, więc jest dla mnie lekturą obowiązkową. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Muszę przyznać, że rzecz zebrana do kupy i podana jako całość, prezentuje się zdecydowanie lepiej, od tej, którą wcześniej zamieściłeś w kawałkach. Mimo wszystko nadal mam wrażenie, że można było opisać wszystko nieco krócej, ale znając Twoje zamiłowanie do swoistego gmatwania treści i ozdabiania jej wszelakimi ornamentami, godzę się na opowiadanie w kształcie takim, jakim jaki jest.

Obawiam się tylko, że cała historia, choć miejscami zabawna, nie wzbudzi w czytelnikach oczekiwanego zrozumienia, że o entuzjazmie nie wspomnę. Podejrzewam bowiem, że opowiadanie oparte na własnych wspomnieniach może być przez postronnych niedocenione, podobnie jak opowiadania opisujące cudze sny.

Zastanawiam się jeszcze, po co bohater taszczył do pracy tytułowy elektroluks, skoro w firmie były: mop, wia­dro z che­mi­ka­lia­mi, mi­kro­fa­la, lo­dów­ka, a nawet pral­ka i telewizor; jestem przekonana, że odkurzacz też tam był. Tyle że bez elektroluksu, który miał w swych rękach pan Balbisz, nie byłoby opowiadania.

 

po­pa­dał w czym raz to więk­sze i wi­docz­niej­sze zdzi­wa­cze­nie… –> …po­pa­dał w coraz to więk­sze i wi­docz­niej­sze zdzi­wa­cze­nie

 

li­kwi­du­jąc swój mały biz­ne­sik. –> Masło maślane. Biznesik jest mały z definicji.

 

 I skoro świat… Z sa­me­go rana… No już do­brze! –> Czy to celowe, czy może miało być: I skoro świt… Z sa­me­go rana… No już do­brze! 

 

jął przy­su­wać się do siecz­kar­ki czym raz to bli­żej i bli­żej. –> …jął przy­su­wać się do siecz­kar­ki coraz to bli­żej i bli­żej.

 

Wzią­łem też ły­czek orzeź­wia­ją­ce­go na­po­ju z bą­bel­ka­mi. –> Łyczków nie bierze się.

Proponuję: Łyknąłem też haust orzeź­wia­ją­ce­go na­po­ju z bą­bel­ka­mi.

 

Nasza ami­ci­zia nie trwa­łe jed­nak zbyt długo… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Początek i środek przegadany. Irytowały mnie te wszystkie wstawki narratora, które moim zdaniem absolutnie nic do tekstu nie wnoszą, tylko zapychają. A część holenderska wydaje mi się absurdalna. Zgadzam się, że mocno różni się od reszty. Rodzi się podejrzenie, że to nie od pizzy…

– Ja musiałem pójść do pana prywaciarza po ogólki.

Cóż, byli wśród nas tacy, co wciąż nie potrafili wymawiać tego cholernego „er”.

W “prywaciarzu” też jest r.

Babska logika rządzi!

Dzięki za wielce pomocne komentarze! :)

 

Droga Sylwio!

“Rodzi się podejrzenie, że to nie od pizzy”. – No, ja myślę, że ten cały absurd to jednak od czegoś innego pochodził. ;)

“W prywaciarzu też jest r”. – Świetna uwaga! 

 

Droga… Najdroższa Reg! :)

“(…) podana jako całość, prezentuje się zdecydowanie lepiej”. – Znaczy się… lepiej nie mówić, czy tak? ;)

“Opowiadanie oparte na własnych wspomnieniach może być przez postronnych niedocenione”. – Dokładnie tak. Może nikogo nie zainteresować. No bo… co my tutaj właściwie mamy? Mamy swoisty melanż wspomnień oraz scenek całkowicie fikcyjnych, w stu procentach wymyślonych (tych ostatnich jest zdecydowanie więcej). Wszystko podane jest w strawnej i prostej aż do bólu formie. Język, strona językowo-brzmieniowa nie zwraca na siebie uwagi. A jednak… coś jest nie tak. Okazuje się bowiem, że wspomniane połączenie-melanż (różne style pisarskie, wrzucanie zbyt wielu doświadczeń do jednego wora) nie wyszło opkowi na dobre.  

“(…) po­da­na jako ca­łość, pre­zen­tu­je się zde­cy­do­wa­nie le­piej”. – Zna­czy się… le­piej nie mówić, czy tak? ;)

Maćku, piszesz bardzo po swojemu i widzę, że po swojemu starasz się czytać komentarze. A przecież moje zdanie brzmi: Muszę przy­znać, że rzecz ze­bra­na do kupy i po­da­na jako ca­łość, pre­zen­tu­je się zde­cy­do­wa­nie le­piej, od tej, którą wcze­śniej za­mie­ści­łeś w ka­wał­kach. – więc skąd u Ciebie taki pesymizm, choćby i ozdobiony uśmieszkiem?

Bardzo proszę, abyś wykazał trochę cierpliwości i poczekał na opinie innych czytelników, bo nie wątpię, że znajdzie się ich jeszcze kilkoro. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A tak, na pewno interpretuję wszystko po swojemu… “Bardzo proszę, abyś wykazał trochę cierpliwości i poczekał na opinie innych”. Postaram się. Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną. :D

Mocno przegadane, stąd od połowy zacząłem skanować tekst. No niestety mnie nie uwiódł, choć pomysł fajny. Bywa, ale może innym się spodoba :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

W sumie zgadzam się, że jest mocno przegadane. Ale zajrzyj, proszę, do nowszej wersji tego “opka”, traktującej o pracy (nocnej zmianie) w em-en-o. Powinno być OK. 

Nowa Fantastyka