
Taki kloc na niedzielę.
Dziękuję za pomoc przy poprawkach.
Wersja audio:
Taki kloc na niedzielę.
Dziękuję za pomoc przy poprawkach.
Wersja audio:
Stuk, stuk, stuk.
Po kamiennym, miejscami dziurawym i popękanym bruku niósł się odgłos kroków. Kaleki starzec, oparty na lasce i drewnianej nodze, powoli kuśtykał. Śnieg prószył, starannie okrywając ziemię. Zimny wiatr wzbijał poły upstrzonego łatami płaszcza. Chłód wnikał w ciało, powodując ból w kościach przy każdym kolejnym kroku. Mocniej opatulił ramiona materiałem.
“Już niedaleko” – pomyślał, gdy w oddali spostrzegł rozświetlone świecami okna.
W końcu dotarł do wejścia, na chwilę przystanął, zacharczał i splunął gęstą, żółtą plwociną na świeży śnieg. Zapukał zmarzniętymi knykciami w drzwi i czekał. W progu stanęła korpulentna kobieta, ubrana w mocno sfatygowany fartuch.
– Wejdźcie, dobrodzieju. Czekaliśmy, zapraszamy – przywitała go z uśmiechem, po czym zrobiła miejsce, by mógł przejść.
Starzec nie oglądając się za siebie, wszedł do środka.
***
W izbie znajdował się ogromny stół, który praktycznie zajmował całą wolną przestrzeń. Gospodarz zasiadał u szczytu i z zawzięciem opowiadał coś swoim towarzyszom.
Gdy tylko spostrzegli przybycie kaleki, rozmowy urwały się gwałtownie.
– Nie przejmujcie się mną. Nie przejmujcie, mości Halvie. Dam sobie radę – powiedział starzec, machając w kierunku pana domu, który już podnosił się z miejsca, aby przywitać spóźnionego gościa.
Starzec podkuśtykał do stojącego w kącie krzesła. Usadowił się wygodnie i rozejrzał uważnie po pomieszczeniu. Czuł się dziwnie wyobcowany, gdyż od lat nikt go do siebie nie zapraszał. Sprowadził się do Garl niedawno. Nie miał tu ani rodziny, ani znajomych. Od kilku tygodni pracował dorywczo w zakładzie rzemieślniczym należącym do Halva.
Doskonale pamiętał dzień, w którym przyszedł zapytać o posadę. Spojrzenie jakim obdarzył go gospodarz zawierało mieszaninę pogardy, zażenowania, ale i litości. I to właśnie ta ostatnia zapewniła starcowi pracę. Obiecał sobie wtedy, że zrobi wszystko, by Halv był z niego zadowolony. Nie przejmował się docinkami młodzików, często kręcących się po okolicy. Po prostu robił swoje.
Podano mu kufel parującego, grzanego piwa. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zapach gorącego trunku owionął pobrużdżoną zmarszczkami twarz. Święto Belinki, bogini dobrej zmiany. Zawsze hucznie obchodzone w całym królestwie, tak aby przed ostrą zimą najeść się do syta i pokrzepić serca dobrymi trunkami. Dziękowano w ten sposób za owocne plony i modlono się o kolejne zbiory na jesieni. Starzec nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz dane mu było uczestniczyć w obchodach. Dziś wraz z przyjaciółmi i pracownikami Halva miał okazję świętować jak zwykli ludzie.
Gwar prowadzonych rozmów rozbrzmiewał radośnie wokół. Mężczyzna lubił przebywać wśród ludzi, choć oni nie garnęli się do niego. Wzrok starca już nie sprawował się tak dobrze jak dawniej. Z daleka postacie zlewały się ze sobą w jedną kolorową masę, która podrygiwała. Po izbie rozchodził się pogłos i zapach jedzenia wniesionego przez gospodynię. Pod wpływem aromatu, jaki dobywał się z garnka, mężczyźnie zaschło w ustach, mimo że dopiero pociągnął potężny łyk z kufla. Po nałożeniu posiłku na talerze i zmówieniu krótkiej modlitwy do Belinki, gospodarz rzekł:
– No to smacznego. Nie ma na co czekać, gdy ciepłe jadło stygnie. – Mrugnął znacząco do małżonki i przez chwilę nie było słychać nic poza podzwanianiem talerzy i głośnym mlaskaniem.
Kaleka musiał przyznać, że to najlepszy posiłek, jaki jadł od niepamiętnych czasów. Zazwyczaj zadowalał się naprędce przyrządzoną potrawką, bo pieniędzy brakowało, a i kucharzem był marnym.
Po jedzeniu wraz z lejącym się piwem i winem, ludziom zaczęły rozwiązywać się języki. Starzec milczał, bo i po cóż gadać miał po próżnicy, ale słuchał uważnie, jak gospodyni opowiadała o nieślubnym dziecku, które wyrodna matka oddała na wychowanie do Garl, zostawiając na progu zielarki. Później jakiś mężczyzna, chyba z rodziny gospodarza, zaczął narzekać na słabe plony i wciąż rosnące podatki.
Ile razy starzec słuchał już podobnych narzekań? Jak często ludzie utyskiwali na swój nieszczęśliwy los, nie robiąc nic, aby poprawić sytuację, w której się znaleźli? Żal ścisnął mu serce na myśl, że wszędzie jest tak samo.
“Na wiosnę opuszczę to miejsce” – pomyślał ponuro.
– A tobie niczego nie brakuje, Nimie? – odezwał się Halv bezpośrednio do starca.
Podniósł zaskoczony wzrok.
– Nie… – urwał zdezorientowany.
„Co mogę im powiedzieć? Owszem jestem biedny, a moje życie nie należy do łatwych. Ale przecież nie to jest najważniejsze” – pomyślał.
– Naprawdę? – zapytała żona Halva. – Może moglibyśmy ci jakoś ulżyć?
Litość. Nie cierpiał jej. Bo i nie było nad czym się litować. On ją odczuwał, gdy patrzył na ludzi. Nawet teraz sądził, że w tym pomieszczeniu jest tylko jeden szczęśliwy człowiek. I jest nim on sam.
– Nie trzeba, radzę sobie – powiedział.
– Jak to się stało? – odezwał się Felixen, młodzieniec, który nie tak dawno wytykał Nima palcami i wyśmiał, gdy starzec przybył do Halva z prośbą o pracę.
Teraz wskazywał na jego nogę, a właściwie jej brak.
Starzec nie okazał zdumienia, ani oburzenia, choć w izbie na chwilę zapadła cisza. Kaleka przewiercał tylko młodzieńca spojrzeniem, aż pijany chłopak odwrócił wzrok.
– Przepraszam – bąknął.
– Nie masz za co. Ciekawość to nic złego. Ja też kiedyś byłem ciekawy świata – powiedział starzec. – Tylko moja historia jest długa… Nie chciałbym was zanudzić…
Nikt się nie odzywał. Felixen spuścił wzrok. Ciszę przerwał Halv.
– Mamy czas, Nimie, jesteś osobistością. Nikt w Garl nic o tobie nie wie, a mieszkasz tu już jakiś czas. Jeśli tylko masz ochotę, to opowiedz nam swoją historię.
Milczenie znów wypełniło izbę. Starzec pociągnął tęgi łyk z kufla, opróżniając go. Gospodyni dolała złotego trunku, jakby w obawie, że gość postanowi ich opuścić.
Nim jeszcze przez chwilę czekał, ale gdy nikt się nie odezwał, zaczął snuć swoją opowieść.
***
Byłem małym chłopcem, gdy zmarła mi matka. To stało się tuż po śmierci mojego starszego brata – Ravena, który zginął, trapiony czerwoną promienicą. Wielu wtedy umarło, choć nie pamiętam z tamtego okresu zbyt wiele. Widziałem tylko, jak jednego pięknego, letniego dnia okaz zdrowia i siły zmienił się nie do poznania, by kolejnego leżeć w łóżku, z pojawiającymi się co rusz czerwonymi kreskami, które rozchodziły się po całym ciele w skomplikowanych wzorach. Matka na ich widok płakała tak straszliwie, że myślałem, iż pęknie mi serce.
Na promienicę nie znano ratunku. Z czasem czerwień pokryła całe ciało Ravena, aż w końcu zabrakło miejsca, gdzie widać byłoby prawdziwy kolor jego skóry. Wyglądało to dziwnie i niepokojąco. W ostatnim stadium trapiła chorych wysoka gorączka i majaki. W końcu zakazano mi się zbliżać do brata. W tamtych dniach ojciec stale coś krzyczał o kontaktach z odmieńcami, ale wtedy nie rozumiałem, że chorobą zarażali jedynie Karminowcy. Lud tak różniący się od naszego, że trudno było określić go żywym. Bardzo rzadko spotykani, atakowali w chwili zagrożenia. Ich domem był las, ale gdy się pojawiali, pojawiała się też promienica. Swoje żniwa zawsze zbierała obfite. Matki zakazywały dzieciom wychodzić, ludzie nie opuszczali wiosek, a domy na noc zamykano na wszystkie spusty. Jednak to właśnie pierwsze ofiary dawały znać, że Karminowcy są w pobliżu. Nie sposób było się przed nimi uchronić.
Nie widziałem, jak mój brat zgasł. Życie jest takie nietrwałe, w jednej chwili istniejemy, a w drugiej znikamy i mamy szczęście, jeśli ktoś o nas pamięta. Po śmierci pierworodnego ojciec tylko raz wymówił imię Ravena, a gdy po latach próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej, zaciskał zęby w niemym grymasie i odwracał wzrok, więc w końcu przestałem pytać.
Po wszystkim zdawało się, że wróciliśmy do normalnego życia. Przez jakiś czas wyglądało na to, że wychodziliśmy na prostą. Lato dobiegało końca, a w gospodarstwie pracy nie ubywało. Nawet dla takiego dzieciaka jak ja zawsze znalazło się coś do roboty. Gdy teraz patrzę wstecz, to wiem, że na śmierć mamy zanosiło się od dłuższego czasu. Pierwszy cios ojciec zniósł całkiem nieźle, ale drugi go dobił.
Mama, pulchna niegdyś kobieta, zupełnie zmizerniała w ciągu kilku tygodni. Ubranie wisiało na jej wychudzonym ciele, a oczy i twarz straciły blask oraz kolor. Ojciec początkowo nic nie zauważył, a całe uczucie, którym obdarzał żonę, wraz ze stratą syna uleciało. Pamiętam, jak oschle się do niej zwracał, zwłaszcza w te ciężkie dni, gdy oczy miała pełne łez, jakby była winna śmierci Ravena. Czasem chciałem do niej podejść, pocieszyć, ale nie potrafiłem. Bałem się, bo w tamtym czasie nie zachowywała się jak moja mama. Strata pierworodnego odcisnęła na niej swe piętno.
– Hawka, robota nie zaczeka. Weź się w garść… Rusz się, to nie pora na płacz… Jesteś temu winna, gdyby nie ty, już dawno poradzilibyśmy sobie z tym problemem. Kto to widział, by własnego syna skazywać na taki los?
Pamiętałem te kłótnie, choć tak naprawdę to tylko ojciec krzyczał. Matka coraz bardziej zamykała się w sobie i milkła. Jej twarz przybierała ponury wyraz, a z każdym kolejnym zadanym ciężkimi słowami ciosem, pojawiała się nowa zmarszczka. Teraz, po czasie, wiem, że praktycznie przestała żyć, a my jej nie pomogliśmy, gdy najbardziej potrzebowała wsparcia. Ja byłem za młody, za głupi, a ojciec zaślepiony złością i goryczą. On też potrzebował wsparcia, ale ludzie z wioski zaczęli omijać nas szerokim łukiem, jakbyśmy sami ciężko chorowali.
Gdy lato już praktycznie dobiegało końca i pewnego rześkiego poranka szykowaliśmy się do pracy w polu, znalazłem mamę powieszoną w starej szopie na sznurze, którego używaliśmy do wiązania koni. Jej twarz była sina, oczy wyszły na wierzch, a z ust spływała strużka śliny. Mój krzyk rozszedł się po okolicy, a gdy ojciec znalazł mnie chwilę później przyczepionego do jej nóg, zabrakło mu słów. Do tej pory pamiętam, że wciąż była ciepła. Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tego pustego oblicza, z którego uleciało całe życie.
– Hawko! Haweczko, moja najmilsza! – ojciec pochlipywał wprost do jej ucha, gdy udało nam się ściągnąć ciało na klepisko.
I wydawało się, że to początek końca. Nie zostaliśmy tam długo, gdy minęła jesień i zima, opuściliśmy nasz dom na zawsze. Ojciec nigdy sobie nie wybaczył, że stracił nie tylko syna, ale i żonę. Ruszyliśmy na wschód, aby zapomnieć.
Nie przyznałem się, ale odczułem ogromną ulgę, na wieść o wyprowadzce. Przez ostatnie miesiące unikałem, jak tylko mogłem, wchodzenia do szopy. Bałem się tego, co tam zastanę, a najbardziej widoku matki, która odwiedzała mnie w snach. Wisiała na sznurze, jej martwe ciało kiwało się na boki, a z gardła dobywał się cichy szept, mówiący zawsze to samo:
– To nie twoja wina, Nim.
Sen przychodził prawie każdej nocy, a ja budziłem się z krzykiem i płaczem. Ojciec nigdy do mnie nie zajrzał.
***
Ojciec sprzedał gospodarkę za grosze. Niełatwo dostać dobrą cenę za obejście, w którym w tragiczny sposób zginęły dwie osoby. Zwłaszcza targnięcie się na własne życie uważano za zły omen.
W końcu nastała wiosna, a gdy ziemia dawała zaczątek plonów, kupiec też się znalazł, bo i cena była wystarczająco niska. Wyjechaliśmy, zabierając jedynie konia i wóz. Nikt nas nie pożegnał. Ludzie zachowywali się, jakbyśmy przestali istnieć.
Sprowadziliśmy się do miasteczka Kovenhol, które znajdowało się trzy dni drogi od stolicy. Nie było zbyt duże, ale pracy zapewniało wystarczająco wiele, abyśmy mogli zacząć tam życie od nowa. Zamieszkaliśmy w małym domku na obrzeżach. Jego kiepski stan nie odstraszył ojca, na nic lepszego nie było nas stać w tamtej chwili. Do dziś pamiętam, jaką radość czuł na widok starych, rozpadających się ścian i zmurszałego dachu, które mnie napawały przerażeniem i zniechęceniem.
– Nie martw się, Rav, będzie dobrze.
Zamarłem, a ojciec zmieszał się, co najmniej jakby z jego ust wydobyło się najgorsze bluźnierstwo. To był ten ostatni raz, kiedy wymówił imię Ravena.
– Yyy… Prze-e-epraszam, Nim, ja… – słowa uwięzły mu w gardle, ale wiedziałem, co chce powiedzieć i tylko pokiwałem głową.
Odszedł zmieszany w głąb domu, a ja zrozumiałem, że nie tylko tam. W pewnym sensie opuścił mnie na zawsze. Musiałem sobie od tej pory radzić sam.
***
Czas zdawał się leczyć rany i humor ojca poprawiał się z dnia na dzień. Można by powiedzieć, że powodziło nam się całkiem nieźle.
Pierwsze lata nie należały do lekkich, a ja nie ułatwiałem rodzicowi życia. Łobuz ze mnie był okropny, znany w prawie całym miasteczku. Teraz wiem, że w ten sposób chciałem zwrócić na siebie jego uwagę. Jednak z czasem nauczyłem się doceniać to, co dla mnie robił. I dla siebie. Trochę się poprawiłem, ale tylko trochę.
Ojciec ciężko pracował w jedynym zakładzie kowalskim w Kovenhol. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tym fachem, ale szybko się uczył i okazał się wspaniałym pomocnikiem. Nieraz mawiał do mnie po ciężkim dniu:
– To jest coś, co lubię, Nim. Naprawdę. – A ja widziałem jego rozpalone spojrzenie, spracowane i zniszczone ręce.
Przez miasto szedł główny trakt prowadzący do stolicy, to właśnie on zapewniał stały przychód w zakładzie. Nie było dnia, by nie tętnił życiem. Zawsze znalazł się ktoś, kto potrzebował pomocy kowala. Często przychodziłem do kuźni, a właściwie to tuż pod jej wejście. Lubiłem obserwować ludzi, krasnoludów, gnomy i masę innych stworzeń, które przetaczały się przez miasteczko. Zawsze w większych grupach, bo właśnie one zapewniały bezpieczeństwo na niegościnnych ziemiach królestwa. Wiele słyszało się o atakach Karminowców oraz złodziei czyhających na łatwe łupy. Z czasem podglądanie przyjezdnych stało się moim zwyczajem.
Zawsze, gdy dochodziło do ataków, zdawało się, że Kovenhol zamiera. Ojciec wtedy uważnie obserwował grupę wjeżdżającą do miasta. Z daleka wołano o pomoc medyków. Pamiętam, że najgorszy był moment, w którym zauważyłem, że na wozie przywieziono chłopaka. Musiał być w wieku podobnym do Ravena, na jego twarzy dopiero pojawiały się czerwone bruzdy znaczące początek promienicy. Ojciec zacisnął w złości pięści, a knykcie mu pobielały.
– Tato? – zawahałem się. – Tato, wszystko w porządku?
Ale on zdawał się mnie nie słyszeć. Przyglądał się jedynie ludziom, którzy zbiegli się, aby pomóc przyjezdnym. Młodzieniec majaczył, a my staliśmy zbyt daleko, by zrozumieć, co mówił. Gdy zdjęli go z wozu i ponieśli w dół ulicy, chłopak zakrzyknął:
– Nie! Nie! Ja… Nie! Nie chcę umierać!
Nikt się nie odezwał. Te słowa zawisły w powietrzu. Patrzyłem zdruzgotany na oddalający się pochód.
– Tato?
Ale mojego ojca nie było. Nigdzie nie mogłem go znaleźć, choć szukałem wszędzie, a przynajmniej tak mi się zdawało. W końcu późnym wieczorem, gdy straciłem zupełnie nadzieję, wrócił do domu. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Był cały mokry, tak, że z ubrania skapywały krople wody. Było to o tyle dziwne, że na dworze nie padał deszcz.
– Tato!
Moja twarz musiała wyrażać wiele. Strach. Zwątpienie. Ulgę.
– Nic się nie stało, Nim. – powiedział głucho – Nic się nie stało…
I poszedł do siebie, więcej na mnie nie patrząc. Następnego dnia zachowywał się, jakby nic się nie stało. Domyśliłem się, że próbował się zabić i dziękowałem bogom, że tego dnia nie zostałem sierotą.
***
Doskonale pamiętam moment, w którym moje życie się zmieniło. Byłem już dużo bystrzejszym dzieciakiem i zobaczyłem coś, co mnie zafascynowało.
Niepozorny młodzieniec przeciskał się przez tłum ludzi i szybkim zwinnym ruchem odciął sakiewkę od paska starszego mężczyzny. Ten, pochłonięty rozmową z jakimś kupcem, nawet się nie zorientował, że coś się wydarzyło. To było prawie jak magia, która w tych stronach była niemile widziana. Nikt normalny nie dostrzegłby w tym nic nadzwyczajnego, ale mnie aż urosło serce. Od tej chwili wiedziałem, czym będę się zajmować. Zapragnąłem zostać złodziejem. I właśnie to doprowadziło mnie do zguby.
Sporo czasu zajęły mi same obserwacje. Liczyłem na kolejną kradzież, która może tym razem mogłaby mnie czegoś nauczyć, ale wiedziałem, że dobry złodziej nie powinien dać się tak łatwo przyłapać. Miałem pełną świadomość, że to, co zobaczyłem, to przypadek i więcej może się nie powtórzyć.
Na szczęście ojciec nie wiedział, w jaki sposób spędzam czas. Gdyby tylko usłyszał, czym się zainteresowałem, na pewno przypłaciłby to swoim zdrowiem, ale wcześniej sprałby mnie na kwaśne jabłko. Zawsze miał w pogardzie ludzi, którzy odbierali innym dobytek. Nieważne czy byli to złodzieje, czy wojsko. Zawsze cenił uczciwą pracę, a jednak mimo jego nauk i tak zdecydowałem o swoim życiu inaczej.
Nie wiem tak naprawdę, co mną powodowało. Może miałem żal, że nigdy nie pojawił się w drzwiach sypialni, gdy miewałem koszmary? Może wydawało mi się, że po rodzinnej tragedii zamknął swe serce na cztery spusty i opiekuje się mną nie z miłości, a z poczucia obowiązku? A może po prostu chciałem rzucić się w wir niebezpiecznej przygody, by o wszystkim zapomnieć?
Choć nigdy nie brakowało mi jego życiowych rad, które uwielbiał wygłaszać.
– Pamiętaj, Nim, ciężka praca jest najważniejsza. Dopóki jesteś uczciwy, twoje życie będzie dobre – powtarzał raz na jakiś czas, a ja tylko kiwałem na odczepnego głową, nie przywiązując uwagi do jego słów, choć te okazały się nader prawdziwe.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Najpierw niepostrzeżenie przemykałem między przyjezdnymi, spieszącymi w sobie tylko znanym kierunku. Zawsze to byli obcy. Nigdy nie ruszyłem miejscowych, choć zwracałem uwagę, czy moje zachowanie nie rzuca się zanadto w oczy. Przyglądałem się, co robią z kosztownościami. Z łatwością potrafiłem wyłapywać dźwięki brzęczących monet, a także doskonale dostrzegałem drogocenne ozdoby. Z czasem moje obserwacje zmieniły się w planowanie.
Pamiętam to uczucie, gdy pierwszy raz sięgnąłem po cudzą własność. Trząsłem się na całym ciele jak osika, myślałem, że z wrażenia zemdleję. Gdyby wtedy ktoś na mnie spojrzał, od razu by zgadł, jakie mam zamiary, a przynajmniej domyśliłby się, że planuję coś złego. Ale nic takiego nie miało miejsca. Zgarnąłem sakiewkę młodej kobiecie, a ona nawet nie zauważyła chwili, w której to zrobiłem. Całą siłą woli powstrzymałem się, by nie puścić się pędem wzdłuż traktu. Serce waliło w mojej piersi jak oszalałe. Gdy oddaliłem się na tyle, że poczułem się bezpiecznie, mięśnie mi zwiotczały i mało nie upadłem. To był właśnie pierwszy raz. Wtedy już wiedziałem, że nie ostatni.
***
Najpierw przez długi czas męczyłem się w Kovenhol i próbowałem w wolnych chwilach doskonalić swoje złodziejskie, dość prymitywne techniki, których nijak nie miałem się od kogo nauczyć. Zazwyczaj kończyło się na prostych kradzieżach podobnych do tej pierwszej. Jedyną różnicą była większa pewność siebie. Nie brakowało mi odwagi, ale rozsądek podpowiadał, by nie rzucać się w oczy.
Ojciec się wściekał, bo byłem coraz starszy, a nie spieszyło mi się do uczciwej pracy. W końcu, po kolejnej połajance, nie wytrzymał, widziałem, że miarka się przebrała, i że ma tego serdecznie dość. Przez jakiś czas przestał mi truć nad uchem, choć nadal robiłem to samo. Nie liczyło się nic poza tym uczuciem, gdy działałem ponad wszystkimi zakazami. Ale ta chwila spokoju, była tak naprawdę ciszą przed burzą.
Któregoś ranka ojciec spojrzał na mnie przenikliwie, a jego poważna mina świadczyła o tym, że nie jest zachwycony. Miałem wrażenie, że tym wzrokiem jest w stanie zobaczyć nawet moje myśli. Czasami czułem, że wie, co robiłem, choć nie powinien. Nikt nie wiedział. Nigdy nie zostałem złapany.
– Wyjeżdżasz za trzy dni – powiedział.
– Co? – zapytałem głupio.
Popatrzył na mnie srogo.
– Jedziesz do stolicy, to trzy dni drogi stąd. Skoro sam nie jesteś w stanie zadbać o swoją przyszłość, ja zrobię to za ciebie. Nigdy nie chciałem cię do niczego zmuszać, ale stoczysz się, Nim, czuję, że tak właśnie będzie.
Te słowa zabolały. W pierwszej chwili byłem wściekły, że za plecami załatwił mi pracę w tamtejszym tartaku. Nie zamierzałem tyrać za marne grosze. Chciałem się kłócić i pokazać, że nie może rządzić i decydować o moim życiu. Ostatecznie jednak powstrzymałem się. Gdy tak na mnie patrzył, po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłem starego i zmęczonego życiem człowieka. Wtedy zrozumiałem, że całkowicie poświęcił się dla jedynego dziecka. Nic więcej nie powiedziałem. Wyjechałem trzy dni później.
***
Stolica przyprawiła mnie o zawrót głowy. Ileż tam było ludzi! Początkowo czułem się przytłoczony.
Zamieszkałem w dzielnicy rzemieślniczej, w domu znajomych brata mistrza kowalskiego, u którego pracował ojciec. W tartaku pojawiłem się tylko raz. I śmiało mogę stwierdzić, że to był o jeden raz za dużo. Kompletnie nie nadawałem się do ciężkiej fizycznej pracy. Po całym dniu czułem się tak okropnie obolały, że marzyłem tylko o łóżku. Nie taką przyszłość sobie wymarzyłem. Czy obawiałem się reakcji ojca, gdy się dowie? Czy martwiły mnie krzywe spojrzenia moich gospodarzy, gdy okaże się, że porzuciłem dobrą, uczciwą pracę? Może trochę. Przez chwilę nawet miałem wyrzuty sumienia i dlatego jakiś czas udawałem, że pracuję. Liczyłem, że w tak dużym mieście ujdzie mi to płazem i nie wyda się zbyt szybko. I nie wydało się. Nikt tak naprawdę nie interesował się tym, co robię.
Kumbernach była ogromnym miastem. W stolicy znajdowały się dzielnice podzielone względem statusu społecznego. Złaziłem całą dzielnicę rzemieślniczą, w której umiejscowione zostały wszystkie znaczące zakłady, poznając ją na wylot. To miejsce tętniło życiem w ciągu dnia, by wieczorami praktycznie wymierać. Ludzie przenosili się do części kupieckiej, gdzie mieszkańcy i przyjezdni kręcili się przez cały czas, poczynając od doków rybackich, kończąc na głównym rynku. Najwięcej gospód odwiedziłem właśnie tam i tam nauczyłem się pić. Wcześniej tylko parę razy dane mi było spróbować mocniejszego trunku. Ojciec zawsze uważał, że alkohol nie idzie w parze z siłą i inteligencją. I tak właśnie było. Całe dnie się bawiłem i w końcu czułem, że żyję.
Trwało to do momentu, gdy zapasy pieniędzy, które specjalnie dla mnie przez wiele miesięcy odkładał, zaczęły topnieć. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o kradzieży i uzmysłowiłem sobie, że tata miał rację, że stolica będzie dobrym początkiem. Rzeczywiście była. Złodziejstwo miałem we krwi i czułem, że jestem w tym naprawdę dobry.
Zacząłem niepewnie i niewinnie, ale szybko okazało się, że idzie mi gładko. Nie miałem problemu z przechodniami, czasem okradałem kramy kupieckie, a gdy miałem szczęście, to i szlachcica udało mi się obrabować.
Nie chwaląc się, moja charyzma i naturalna predyspozycja do kłamstwa ułatwiały życie. Czułem, że się rozwijam i tak trafiłem na Manor – najbardziej podejrzaną część Kumbernach. Bandyci, złodzieje i różne inne ciemne typy właśnie tam mieli swoje miejsce. Zaciekawiły mnie słowa ludzi, którzy raz po raz powtarzali:
– Oby tylko ci z Manoru się nie pojawili…
– Manor to gówno, nie idź tam, dzieciaku…
– Jeśli raz wsiąkniesz w tamtejsze towarzystwo, już nigdy nie uda ci się wyjść z tego bagna…
I wiele innych. Wszystkie te rozmowy rozbudziły tylko moją ciekawość. Najczęściej były to wyjęte z kontekstu zdania, ale jedno powiedzenie w całym Kumbernach powtarzano niczym mantrę.
„Jeśli w duszy masz mrok, to ciemny Manor pochłonie cię bez reszty”.
I pochłonął, ale zacznijmy od początku.
***
Stałem się częstym gościem parszywej dzielnicy Kumbernach, w której pleniło się różnego rodzaju tałatajstwo. Nawet w najbardziej słoneczny dzień zdawała się być ponura, jakby nie chciała wpuścić choćby krztyny światła w swoje zacienione, brudne progi. O każdej porze można było znaleźć w niej stworzenia wszelkiej maści. Najpopularniejszą speluną, do której przychodzili wszyscy była owiana złą sławą Gospoda pod Matroną.
Gospoda nie wyróżniała się zupełnie niczym na tle innych ciemnych zaułków. Kolejne obdrapane drzwi, z których odpadała wypłowiała farba. Na drewnie niewyraźnie wyrzeźbiono wizerunek kobiety. Nawet nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie to, że przypadkiem spostrzegłem dwójkę krasnoludów, rozprawiających o czymś zawzięcie.
– Lanorze, zaraz ci wszystko opowiem. Wejdźmy ino do środka. Wiedz, że Kanvit nie będzie na nas czekać. – Nawet z daleka widziałem, jak oczy świecą mu się z podniecenia.
Drugi niezbyt chętnie pokiwał głową. Podeszli do wejścia i zapukali, ale nie tak zwyczajnie. To był rytm. Drzwi, głośno skrzypiąc, otworzyły się, a krasnoludy zniknęły w środku. Nie zastanawiając się, podszedłem do wejścia i wystukałem kod.
***
Moim oczom ukazał się długi korytarz zakończony schodami prowadzącymi w dół. Ogromny mężczyzna, który mnie wpuścił, nie zdziwił się na widok obcego w gospodzie. Widocznie wiele osób przewijało się przez jej progi. Z dołu dochodził gwar rozmów.
Niepewnie minąłem zacieniony korytarz i zszedłem . Wnętrze okazało się wyjątkowo czyste i przytulne. Nigdy nie przypuszczałem, że takie miejsce może być tak dobrze utrzymane. Stoły ustawione po bokach głównej izby, lata świetności miały już za sobą, ale mimo to lśniły czystością. W kamiennych ścianach umocowano uchwyty na pochodnie.
Nie tak wyobrażałem sobie gospodę posiadającą najgorszą sławę w mieście. Kilka osób siedziało przy stołach. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, poza szynkarzem stojącym za wysokim kontuarem. Skierowałem się do szynkwasu. Zapłaciłem za wielki kufel piwa i postanowiłem poobserwować otoczenie i wybadać teren. Ale wtedy stało się coś, czego nie przewidziałem. Poślizgnąłem się na wypolerowanej kamiennej posadzce i wylałem cały trunek na najpaskudniejszego, najparszywiej wyglądającego człowieka, jakiego dane mi było zobaczyć. Po czym sam upadłem na podłogę u jego stóp.
– Prze-e-epraszam – bąknąłem cicho, nie podnosząc się. W każdej chwili spodziewałem się ciosu z góry.
Ktoś pociągnął mnie jednym szybkim ruchem. Mężczyzna spoglądał groźnie. Jego twarz była surowa, poorana licznymi bliznami. Serce zabiło mi mocniej, czekałem na pierwszy cios, ale wtedy bandyta zaśmiał się głośno i poklepał mnie po ramieniu.
– Przecież nic się nie stało.
Czułem jak powietrze wylatuje ze świstem z płuc. Miałem wrażenie, że wszyscy gapiący się na nas odetchnęli z ulgą. Pomruk rozszedł się po izbie i wszyscy stracili zainteresowanie naszą dwójką.
– Siadaj dzieciaku, porozmawiamy trochę sobie.
I tak to właśnie się zaczęło. Z czasem stałem się częstym gościem w Gospodzie pod Matroną, a mój oblany towarzysz Gal okazał się przepustką do złodziejskiego światka. Tam zdobyłem pierwsze kontakty i przyjaźnie. Miałem wielkie plany i chciałem rozwinąć skrzydła, a wtedy właśnie napłynęły wieści z Kovenhol.
***
– Czy śmierć ojca coś we mnie zmieniła? Chyba teraz, po czasie, mogę powiedzieć, że nie. A przynajmniej nie zmieniła na lepsze. Wiele lat później żałowałem pewnych czynów i słów. Bo jak nie żałować, gdy stajesz się najbardziej znanym złodziejem w Kumbernach. Przynajmniej zawsze tak o sobie myślałem, choć przypuszczam, że taka sława nie może być niczym dobrym. – Starzec zaśmiał się, a z nim cała izba. – Wsiąkłem w ten świat doszczętnie i nie byłem w stanie się z niego wydostać. Nawet gdybym chciał. To już było niczym uzależnienie, a człowiek pod wpływem pragnień nie myśli jasno i może stać się niebezpieczny. I tak właśnie było ze mną.
Przerwał na chwilę, by wychylić z kufla, ale na dnie nic nie zostało. Mężczyzna przetarł zmęczone powieki.
– Chyba czas już na mnie. Jeśli kapryśna Panna Zima pozwoli, kiedyś opowiem wam resztę. – Na te słowa podniósł się i począł zbierać do wyjścia.
Pierwszy z miejsca poderwał się gospodarz.
– Nie możecie tak skończyć, Nimie. Posiedźcie jeszcze, noc przecie młoda – powiedział, a ręce rozłożył w geście zaproszenia.
– Szkoda byłoby zakończyć w takim momencie! – obruszył się młody Felixen.
– Właśnie!
– Chcielibyśmy wiedzieć, co dalej się wydarzyło – powiedziała zupełnie szczerze żona Halva.
Namowom nie było końca. W końcu, po wielu zapewnieniach, że wszyscy pragną wysłuchać dalszej części opowieści, starzec rzekł:
– No, dobrze… Niech tak będzie.
Przed kaleką postawiono kolejny kufel. Mężczyzna pociągnął z niego, zamlaskał i zaczął na nowo opowiadać.
***
Wróciłem, ale tak naprawdę było już za późno w momencie, gdy doszły mnie słuchy o Kovenhol. Z miasteczka nie zostało zupełnie nic. Spalono je, nie oszczędzając niczego. Od nielicznych, którzy przeżyli, dowiedziałem się, że mój ojciec zginął jako jeden z pierwszych. Zasztyletowany.
– Nim, to byli obcy – powiedział mi jeden z przyjaciół ojca. – Był z nimi mag…
Te słowa niczym czarna chmura zawisły w powietrzu. Magów nieczęsto spotykano w tych stronach, a w szczególności rzadko parali się rozbojem. Ich usługi były szeroko znane, ale i horrendalnie drogie. Mogli sobie na nie pozwolić jedynie dostojnicy, choć nieraz słyszałem, że niektóre magiczne przedmioty da się nabyć na czarnym rynku.
– To on wszystko spalił. Ludzie płonęli żywcem, Nim! Żywcem! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak krzyczeli. Tak okropnie… Krzyczeli… Bałem się, że umrę… – powiedział cicho.
Na wspomnienie wydarzeń samotna łza popłynęła po policzku mężczyzny. Serce zakłuło mnie w piersi. W duchu ucieszyłem się, że mój ojciec nie cierpiał i przynajmniej miał lekką śmierć.
Nie pochowałem go, bo ciała spoczęły już we wspólnej mogile. Zbyt wiele pracy kosztowałoby ludzi wykopanie osobnych grobów. Z tego, co słyszałem, większość zwłok była zmasakrowana. Na całe szczęście nie musiałem patrzeć na ciało ojca.
Tak szybko jak przyjechałem, tak samo szybko opuściłem Kovenhol. Zupełnie otępiały wyjechałem do Kumbernach i wtedy naprawdę odczułem, że zostałem sam.
***
Nic nie wskazywało na to, żeby wydarzenia na zachód od Kumbernach wpłynęły jakoś na życie mieszkańców stolicy. Mieli oni własne problemy i one stanowiły dla nich największe zmartwienie. Wtedy po raz kolejny odczułem, jak mało znaczę. Nie tylko ja, ale i ludzie, których znałem i którzy umarli właśnie w miejscu, nazywanym kiedyś przeze mnie domem. Gdyby tylko w Kovenhol mieszkał pomniejszy szlachcic, sprawa zapewne wyglądałaby zupełnie inaczej. Może nawet wysłano by wojsko w celu zlikwidowania bandytów. A tak? Zupełnie zignorowano problem.
Jedyne co byłem w stanie zrobić, to uciec. Nie potrafiłem uniknąć cierpienia, które ogarnęło mnie w Kovenhol. Cały czas w podświadomości słyszałem głos ojca, który mówił:
„Od teraz na zawsze jesteś sam”.
Starałem się żyć, ale cały czas byłem otępiały i nieobecny. Wtedy właśnie mnie znaleźli.
– Jak raz wejdziesz do Gospody pod Matroną i cię zauważą, już nigdy nie zostawią cię w spokoju – powiedział do mnie Gal, a ja po raz pierwszy od dawna poczułem niepewny uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo prawdziwe są słowa, które do mnie wypowiedział. Wchodzisz dobrowolnie, ale nie wychodzisz już nigdy, chyba, że po śmierci. I tak właśnie Gal wkręcił mnie w interes, a był on nie byle jaki. Skończyło się okradanie pomniejszych kupców i mieszkańców Kumbernach. Wprowadził mnie do napadów na karawany zmierzające do stolicy głównym traktem. Nieważne, czy ludzie byli bogatymi kupcami, szlachtą, czy wojskiem. Ważne, by przewożony przez nich towar miał odpowiednią wartość.
– To prawdziwa żyła złota, dzieciaku! Sam zobaczysz! – powtarzał raz po raz.
Od samego początku była to dobra zabawa. Autentyczny strach w oczach ofiar w ogóle nie robił na mnie wrażenia. Kosze pełne kosztowności, które lądowały u ludzi Gala zawsze uczciwie dzielono. W końcu gotówki miałem pod dostatkiem, dzięki czemu przeniosłem się z dzielnicy rzemieślniczej do lepszej okolicy, po której wieczorami spacerowałem, zapuszczając się w rejony bogaczy. Początkowo robiłem to dla przyjemności, z czasem zrozumiałem, że upatrzyłem sobie zupełnie nowy cel. Cel, o którym nie zamierzałem nikogo informować. Wysoki żywopłot, który okalał jedną z posesji, miał zapewne służyć ochronie i ozdobie, ale ja dostrzegłem w nim potencjał. Łatwo było się na niego wspiąć, bo porastał tak gęsto, a bliskość okien praktycznie ocierających się o drzewa, kusiła moje złodziejskie ego. Zapragnąłem dostać się do środka.
***
Gdy nie zajmowałem się podglądaniem, cały czas trzymałem się z ludźmi Gala. To były równe chłopy i tworzyliśmy zgraną grupę, która naprawdę potrafiła potrząsnąć stolicą, zdobywając przy tym wszystko, czego dusza zapragnie. Szło nam gładko, aż do chwili, gdy zaatakowaliśmy znacznie większą, niż zawsze, grupę zmierzającą do Kumbernach. Przewoźnik karawany się postawił i jeden z bandytów go zabił.
Do dziś pamiętam krzyk ludzi, ich błaganie o litość i monety sypiące się wprost na ubrudzoną krwią ziemię. Ociekająca czerwienią głowa półelfa i twarz zastygła w przerażeniu – ten obraz na zawsze wyrył mi się w pamięci. Stałem bez ruchu, nie mogąc nic zrobić.
Jakby tego było mało, napad przerwało pojawienie się Karminowców. Wyglądem przypominali Ravena w ostatnim stadium choroby. Ich ciała pokrywała czerwień. Panika, która wybuchła, była przerażająca i otumaniała. Podróżni z karawany wpadali na siebie jak w amoku. Mieliśmy ogromne szczęście, zarażeni czerwoną promienicą rzucili się w pierwszej kolejności na umykających do lasu ludzi. Byli niesamowicie szybcy. W jednej chwili kryli się wśród drzew, a w drugiej przegryzali gardła, ręce. Najgorszy jednak był widok młodego Karminowca, który tuż obok moich zdrętwiałych nóg, chłeptał krew, wprost z ran przewoźnika.
– Nim! Rusz się! Spadamy! – zawołał jeden z moich ziomków, pakując ostatnie kosztowności.
Nie wiem, jakim cudem zdołałem się ruszyć i jak to się stało, że Karminowiec nie zwrócił na mnie większej uwagi, ale umknąłem. Po wszystkim wiedziałem, że to był jeden z najgorszych dni mojego życia. Prawie tak samo okropny, jak te, w których straciłem brata i matkę. Nie chciałem nieść więcej śmierci, zbyt wiele miałem jej w życiu. Widok czerwonych ludzi dodatkowo wzbudził we mnie odrazę.
– Przecież nic się takiego nie stało, dzieciaku – powiedział mi Gal tego samego dnia w Gospodzie pod Matroną.
Wszyscy świętowali z powodu zdobytych łupów. Ja nie byłem w stanie nawet się odezwać. Ten człowiek zginął przeze mnie. Ja byłem w bandzie, która zaatakowała tych ludzi. Przynajmniej tak to widziałem i czułem. Gdybym tylko nie brał w tym udziału… Miałem jego krew na rękach. I innych, którzy przez nas zostali zabici lub ranni w starciu z Karminowcami.
Cała banda planowała już kolejny napad, jakby nic niezwykłego nie miało miejsca, ale ja nie chciałem nawet o tym słyszeć. Tego wieczoru upiłem się do nieprzytomności. Zupełnie nie pamiętałem, jak dotarłem do domu. Przelotnie majaczyło wspomnienie – zataczałem się ledwo stojąc na nogach i wsparty o ścianę, by zwrócić zawartość żołądka wprost na ziemię.
Gdy następnego dnia obudziłem się, owionął mnie smród zaschniętych wymiocin. Spojrzałem na swoje ubranie i dostrzegłem krew. Nie należała do mnie. Nie miałem widocznych ran. Przypomniałem sobie, że od wczoraj nawet się nie przebrałem. Czułem się pusty w środku. Wyprany z uczuć, jakby nagle ktoś uderzył mnie młotem w głowę.
Jeszcze tej nocy miałem sen. Najprawdziwszy koszmar, który nawiedzał mnie później przez kolejne lata. Śniłem o ojcu, widziałem go leżącego na ziemi, w kałuży krwi, a nad nim klęczał czerwony Rav. Wokół głowy ojca były rozsypane srebrne i złote monety. Patrzył na mnie pustym, niewidzącym wzrokiem, tak samo jak przewoźnik karawany. Miałem się już nad nim pochylić i pochwycić w ramiona, gdy jego usta otworzyły się i dobył się z nich cichy, chrapliwy głos:
– Nie takiego życia dla ciebie chciałem, synu. Nie takiego…
Jakby tego było mało Rav zaczął łapczywie pić krew, jak zwykły pies.
Po przebudzeniu płakałem jak nigdy przedtem. Czułem ogromny wstyd, a te słowa i ten widok wstrząsnęły mną do głębi.
***
Zrozumiałem, że to nie dla mnie. Musiałem odciąć się od bandy Gala. Nigdy więcej nie chciałem mieć z nimi do czynienia. W jednej chwili dzielnica Manoru straciła w moich oczach na atrakcyjności i zacząłem ją postrzegać jako coś brudnego i ciemnego, gdzie ludzkie życie nie ma dla nikogo wartości i znaczenia. Dla mnie miało znaczenie, bo, choć byłem złodziejem, nie chciałem nikogo skrzywdzić. Postanowiłem nie przekraczać progu Gospody pod Matroną. Początkowo miałem spokój, ale nie potrwało to długo.
Aż pewnego wieczoru mnie dopadli. Wciągnęli do ciemnego zaułka, gdy nikogo nie było w pobliżu.
– No, Nim, Gal przesyła pozdrowienia – powiedział Seth.
Pamiętałem go mgliście z jednej z popijaw urządzonych pod Matroną, ale jedyne, co o nim wiedziałem, to to, że jest kuzynem Gala i, podobnie jak on, ma szerokie bary, muskularne ramiona i wybitne zdolności w spuszczaniu ludziom łomotu.
Oberwałem pięścią w brzuch, aż zabrakło mi tchu. Bandyta uśmiechał się z zadowoleniem.
– Właśnie, kolego, coś długo nie pojawiasz się u nas. Stęskniliśmy się za tobą. – odezwał się niższy i szczuplejszy z mężczyzn. – Przemyśl to, młody, jesteś przecież całkiem niegłupi…
– Chyba wiesz, co cię czeka, jeśli nie wrócisz? – Seth przejechał demonstracyjnie palcem po szyi. – To taka dobra rada na przyszłość, przyjacielu. Gal bardzo nie lubi być ignorowany.
Mięśniak popchnął mnie na ścianę. Uderzyłem w nią nosem, poczułem wilgoć na twarzy. Nim zdążyłem się podnieść, ich już nie było. Bardzo niepewnie ruszyłem w stronę domu, wycierając się rękawem koszuli, która pokryła się czerwoną plamą. Wystraszyłem się, ale ta rana przypomniała mi wypadki sprzed kilku dni. Karminowców i krew, która była wszędzie.
„Nigdy więcej” – powtarzałem sobie w myślach, idąc chwiejnie w kierunku domu.
***
Musiałem coś wymyślić, żeby pozbyć się ludzi Gala. Nie dawali mi żyć. Jeszcze kilkakrotnie próbowali przemówić mi do rozumu, zastraszyć i zmusić do powrotu.
Wykorzystywałem wszystkie znane mi sztuczki, by tylko zgubić ich trop. Dzięki temu zapominałem, przynajmniej na chwilę, o cierpieniu, do którego się przyczyniłem. Przez kilka tygodni skutecznie ich unikałem, aż któregoś dnia zagonili mnie na główny rynek Kumbernach w kupieckiej dzielnicy. Dwójka czarnych elfów podążała za mną krok w krok. Miałem nadzieję, że zgubię ich gdzieś w tłumie przechodniów, ale oni uczepili się mnie niczym rzep psiego ogona. Nie miałem żadnych szans na ucieczkę. Obawiałem się, że to może skończyć się gorzej niż kilkoma siniakami.
Jedynym rozwiązaniem, jakie wymyśliłem, było wpadnięcie prosto do zakładu krawieckiego, który miałem zamiar kiedyś okraść. Niewiele myśląc, wszedłem do środka. W pomieszczeniu panował zaduch, wszędzie porozrzucano różnorodne materiały. Pokrywały praktycznie całą wolną powierzchnię, nawet kontuar, zza którego ledwo wystawał niski jegomość. Mężczyzna momentalnie zmienił wyraz twarzy. Przywitał mnie szeroki uśmiech profesjonalisty, zarezerwowany jedynie dla klientów.
– Witam! Witam, w moich skromnych progach, szanowny panie. – Mimo już nie najmłodszego wieku, wyskoczył zza kontuaru z ogromną werwą i złożył przede mną głęboki ukłon.
Nic nie odpowiedziałem. Wyglądałem przez niewielkie okno wystawowe, obserwując uważnie otoczenie. Bandyci szli w kierunku zakładu. Nie było czasu. W mojej głowie przewijały się miliony scenariuszy.
– Cóż chciałby pan sobie znaleźć? Jakaś szczególna okazja sprowadziła… – paplał starszy mężczyzna, zupełnie niezrażony dziwnym zachowaniem swojego klienta.
– Ćśśś! – przerwałem mu i uciszyłem gestem ręki.
Spojrzał na mnie zdumiony, jakbym co najmniej go spoliczkował.
– Ty! – powiedział zmieniając oblicze. Zadowolony, uprzejmy mężczyzna, za którego przed chwilą chciał uchodzić, znikł w jednym momencie. – Jak śmiesz mnie uciszać, chłystku!
Poczerwieniał na twarzy, a ja tylko wzruszyłem ramionami, nie odrywając oczu od czarnych elfów, którzy prawie już otwierali drzwi zakładu.
– Jestem najlepszym… – zaczął, a ja mu przerwałem.
– Tak, wiem, i dlatego tu jestem. – Znów otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dałem mu dojść do słowa. Nie było czasu. – Przyszli po ciebie z Manoru, człowieku, a ja zamierzam ci pomóc. Tylko ucisz się, do jasnej cholery! Muszę się zastanowić!
Wyglądał jakby ktoś strzelił mu w twarz. Gdyby sytuacja nie była tak niebezpieczna, to może bym się roześmiał, bo niski jegomość wyglądał trochę tak jak ryba, która próbuje złapać haust powietrza.
W tym samym momencie bandyci wdarli się do środka, ale ja zadziałałem instynktownie. Ściągnąłem z najbliższej półki najgrubsze bele tkanin i jednym zamaszystym ruchem przerzuciłem je nad nimi. W pierwszym odruchu skulili się. To było łatwiejsze niż się spodziewałem. Delikatny, zielony materiał otulał ich z każdej strony. I ten moment postanowiłem wykorzystać. Wypchnąłem mężczyzn na zewnątrz, a oni polecieli na bruk.
– Pomocy! Bandyci! Złodzieje! Nie można im puścić tego płazem! – krzyczałem, ile sił w płucach.
Zbiegowisko zebrało się bardzo szybko. Na placu zaroiło się też od strażników miejskich, którzy, nie zważając na tłumaczenia i groźby ludzi Gala, powlekli ich, wciąż zaplątanych w materiał, w stronę aresztu.
Z tłumu dobiegały rozbawione odgłosy i pogwizdywania.
– Jesteś moim bohaterem! – zakrzyknął krawiec, prawie kłaniając mi się w pas.
***
Nie uniknąłem jeszcze kilku spotkań z ludźmi Gala. Od czasu do czasu czułem na sobie baczny wzrok, śledzący każdy mój krok, ale starałem się to ignorować. Zdawało się nawet, że nieco odpuścili, choć jeszcze czasami spotykały mnie nieprzyjemne sytuacje.
Przez zupełny przypadek zaskarbiłem sobie również przychylność Marwina, krawca, który postanowił wynagrodzić swojego bohatera po stokroć, szykując dla mnie stroje tak wspaniałe, że nie powstydziłby się ich nawet sam król. Nie spierałem się z nim, gdy mnie obdarowywał, w końcu wybawiłem go od kłopotów. Nawet jeśli tak naprawdę to ja byłem ich powodem. Z ogromną przyjemnością zacząłem bywać w jego domu, gdzie czekała na mnie zawsze wspaniała uczta. W ten sposób pomógł nieco odegnać przykre myśli, które nadal mi towarzyszyły, ale jakby z nieco mniejszą siłą.
Poznałem uroczą żonę mojego nowego przyjaciela i jego śliczną córkę. Urodę odziedziczyła po matce, jej ciało było odpowiednio zaokrąglone tu i ówdzie, a strój, który nosiła, podkreślał atuty dziewczyny. Przy każdym naszym spotkaniu czułem, że nie jestem jej obojętny, bo płoniła się, gdy patrzyłem na jej policzki. Sam nie wiem, kiedy zaczęliśmy się spotykać. I tak trwałem. Zdawałoby się, że nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba. Jednak było coś, co nie dawało mi spokoju – moja wybujała ambicja.
***
Zdawać by się mogło, że znajdowałem się na najlepszej drodze do odejścia od kradzieży. Jednakże zwykłe życie szybko zaczęło mnie nudzić. Nawet przez chwilę w głowie pojawiła się myśl, że Livia i ja stworzymy udany związek, będziemy mieć dzieci, a ja przejmę zakład jej ojca. Najpierw pomagając w nim, a później samemu go prowadząc, gdy już Marwina zabraknie. Najśmieszniejsze, że powoli tak właśnie wszystko zaczynało wyglądać. Mistrz krawiecki coraz bardziej liczył się z moim zdaniem i często prosił o pomoc. Zaczęło się od kilku prostych spraw załatwionych w jego imieniu, później dostarczałem przesyłki z ubraniami, aż w końcu zacząłem nawet przyjmować zlecenia, gdy krawcowi brakowało rąk do pracy. I tak mijały tygodnie, a za nimi miesiące. Zdawać by się mogło, że w końcu wychodziłem na ludzi.
Niestety. W środku nadal byłem tym dzieciakiem, przyglądającym się kradzieży i pragnącym jedynie doświadczać tego wspaniałego uczucia ekscytacji, które wiązało się z występkiem. Po wielu miesiącach, wizja śmierci już tak bardzo nie raziła, a wspomnienia w mojej głowie przytępiały. Tylko czasem jeszcze w snach widziałem ojca…
Życie zwykłego, nudnego, szarego człowieka nie mogło być mi pisane. Tak przynajmniej zawsze sobie wmawiałem. Nie od dziś wiadomo, że każdy złodziej ma lepkie ręce. Choć z czasem przestały interesować mnie proste kradzieże, chciałem dokonać czegoś niemożliwego. Byłem wyjątkowo zuchwałym, młodym człowiekiem i postanowiłem, że nic mnie nie powstrzyma.
Dzięki pozycji, jaką zyskałem u rodziny Marwina, mogłem sobie pozwolić na swobodną obserwację dzielnicy, gdzie mieszkali praktycznie sami dworscy dostojnicy. Tym bardziej, że często dowoziłem towar w tamte rejony. Dowiedziałem się do kogo należał ów dom z ogromnym żywopłotem, który wiele miesięcy temu przykuł moją uwagę. Zamieszkiwał go baron Von Delsmogen, królewski doradca. Mógł równie dobrze mieszkać na dworze, ale preferował swoją własną willę, bo zapewniała mu odrobinę prywatności. Codziennie w godzinach rannych wraz z małżonką opuszczali rezydencję w otoczeniu służby, by udać się na zamek znajdujący się na niewielkim wzniesieniu.
Niewzruszone, wręcz skamieniałe oblicza Von Delsmogenów widywałem codziennie. Sprawiali wrażenie ludzi pozbawionych jakichkolwiek emocji. Chociaż przypuszczałem, że ich wyrazy twarzy są takie tylko dla służby i ludzi niższego stanu. Raz nawet dane było mi doświadczyć tego na własnej skórze, gdy dostarczałem przesyłkę od Marwina.
Każdy kolejny dzień wyglądał tak samo i korciło mnie, aby wejść do środka, gdy tylko za Von Delsmogenami zamknie się brama wjazdowa. Jednak kręcąca się po willi służba, mieszkańcy przechadzający się po dzielnicy nie zachęcali do podjęcia próby o tak wczesnej porze. Rozsądek podpowiadał, że to najgorsza możliwa opcja. Mrok nocy zdawał się zapewniać ułudę bezpieczeństwa, a więc czekałem na dogodny moment. Okazało się, że nadszedł on szybciej, niżbym mógł się tego spodziewać.
***
Baron Von Delsmogen wraz z małżonką zostali zaproszeni na bal. Wieści szybko rozchodziły się po okolicy, choć ja dowiedziałem się o tym przez zupełny przypadek i w sumie całą zasługę przypisałem Marwinowi, który, jak się złożyło, na tę okazję przygotował specjalną kreację dla baronowej. Wszystko szło gładko. Ich dom wołał mnie i zapraszał, a ja właśnie na taki moment czekałem. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś może pójść nie tak.
***
– Nie! Nie możecie przerywać w takim momencie! – zawołał oburzony Felixen.
– Co było dalej? Co się stało? – zapytała gospodyni.
Starzec rozejrzał się. Wzrok przez chwilę zatrzymał na oknie. Widział, jak śnieg przysypał je do połowy. Pomyślał o tym, jak ciężki czeka go powrót do domu po oblodzonej i zasypanej drodze. Westchnął jednak ciężko i kontynuował.
***
Noc była wyjątkowo przyjemna. Na niebie lśniły gwiazdy, a księżyc dawał delikatną poświatę. Większość bogaczy bawiła się na zamku. Wiatr delikatnie muskał moją twarz, gdy wdrapywałem się na żywopłot Von Delsmogenów. Swego czasu, jeszcze w Kovenhol, bardzo często wspinałem się na drzewa, by obserwować miasteczko i trakt, którym przejeżdżały karawany.
Willa pochłonięta przez mrok zdawała się wymarła, tylko w pomieszczeniach służby widać było płomień wielu świec. Wyciągnąłem linę, którą starannie owinąłem sobie wokół ciała. Wziąłem ją tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że drzewo rosnące obok domu, znajdowało się zbyt daleko. Było na tyle duże i rozłożyste, że wystarczyło skoczyć, więc upuściłem linę, zostawiając ją wśród krzewów, aby mi nie przeszkadzała i skoczyłem. Gdy chwyciłem gałąź, przez chwilę czułem, że zaraz spadnę. Nie puściłem, choć momentalnie oblał mnie zimny pot. Powoli podciągnąłem się. Gałąź niebezpiecznie zatrzeszczała, ale nie złamała się. Byłem przerażony, że zaraz wszystko się wyda. Narobiłem okropnego hałasu. Wtedy po raz pierwszy w głowie pojawiła się myśl, że to nie najlepszy pomysł. Prawie zawróciłem. Straciłem okazję na dobre życie, w chwili, w której spostrzegłem, że jedno z okien zostawiono uchylone. Przestałem myśleć logicznie.
Przysunąłem się do okna i otworzyłem je szerzej. Po cichu wślizgnąłem się do środka. Pokój pochłaniała ciemność, choć teraz delikatne światło gwiazd i księżyca wpadało do pomieszczenia. Usłyszałem cichy, równomierny oddech. Na chwilę zamarłem w przerażeniu. Rozejrzałem się uważnie i w mroku sypialni dostrzegłem kobietę leżącą na bogato zdobionym łożu. Modląc się, żeby tylko się nie zbudziła, podszedłem do niej. To była młoda kobieta. Spała głębokim snem. Kilka czarnych kosmyków opadało na jej porcelanowo białą twarz. Usta miała lekko rozchylone. Dodawało jej to bezradności. Zaśmiałem się cicho i patrzyłem. Wyglądała tak niewinnie. Pomieszczenie na pewno nie należało do służby, zbyt bogato zdobione meble, najlepszej jakości pościel… To musiała być baronówna. Uzmysłowiłem sobie, że nigdy jej nie widziałem. Nie mogłem wręcz oderwać od niej wzroku. Nie wiem, ile by to jeszcze trwało, gdyby nie śmiech dobiegający gdzieś z wnętrza domu. Otrzeźwił mnie. Z żalem odwróciłem wzrok od dziewczyny i wyszedłem na korytarz.
***
Baronostwo mogli wrócić w każdej chwili. Nie miałem zbyt wiele czasu. Kilka tygodni zajęło mi rozpracowanie pomieszczeń w domu, ale najwyraźniej nie przyłożyłem się do tego odpowiednio, skoro wcześniej nawet nie zauważyłem, że Von Delsmogen ma córkę. Karygodne przeoczenie. Najciszej jak tylko potrafiłem, przeszedłem korytarz i z mocno bijącym sercem, pchnąłem najbliższe drzwi. Trafiłem do kolejnej sypialni. Pełen obaw spojrzałem na łóżko, ale tym razem, na całe szczęście, było puste. Rozejrzałem się uważnie po pomieszczeniu i pełen nadziei skierowałem kroki wprost do wielkiej, zdobionej komody. Bezceremonialnie zacząłem ją przeszukiwać, rozrzucając rzeczy dookoła. Wszystko, co zdało się bardziej wartościowe wrzucałem do cienkiego worka, który wyjąłem z kieszeni spodni. Po przejrzeniu szuflad, otworzyłem szafę, która stała w drugim końcu pokoju. Miałem szczęście, w środku znalazłem sakiewkę z cicho brzęczącymi monetami i pięknie zdobioną biżuterię z najszlachetniejszymi kamieniami. Na sam ich widok serce zabiło mi mocniej. Wiedziałem, że na czarnym rynku zbiję na nich małą fortunę.
Poczułem lekkie ukłucie żalu na widok ślicznych rubinowych kolczyków, które, gdyby nie to, że należały do baronowej, mógłbym śmiało podarować Livii. Na samą myśl coś zakłuło mnie w środku. Przez tak nierozsądne zachowanie mógłbym przysporzyć dziewczynie i sobie nie lada kłopotów, zwłaszcza, że pani Von Delsmogen była stałą klientką Marwina. Jednak nie mogłem przestać sobie wyobrażać, jak Livia pięknie wyglądałaby w długich, delikatnych kolczykach, idealnie kontrastujących z jej jasnymi włosami.
Miałem zamiar przeszukać jeszcze inne pomieszczenia, a potem wrócić tą samą drogą, którą się dostałem do willi. Wyszedłem na korytarz. Nasłuchiwałem i zdawało mi się, że cisza wręcz przenika ściany.
– Chodź, Erin, panienka na pewno już usnęła – powiedział jakiś głos na schodach, które znajdowały się na końcu korytarza.
W odpowiedzi rozległ się kobiecy chichot.
– Póki ich nie ma, skorzystajmy z okazji. Pankin się upił, więc nikt nam nie będzie przeszkadzał. W końcu nam też się coś od życia należy.
Usłyszałem mlaskanie i uznałem to za pocałunek, który mężczyzna musiał złożyć na ustach swojej towarzyszki.
– Cholera – szepnąłem ledwie słyszalnie.
– Tym razem zaszalejemy u nich – odezwał się podniecony, piskliwy kobiecy głos.
– Niech to szlag! – Prawie zgrzytałem ze złości zębami, a zimny pot oblał mnie ze strachu.
– Ej, ty! – zawołał tęgi mężczyzna, który stanął u szczytu schodów na drugim końcu korytarza. – Erin, biegnij po pomoc! Straże!
Skoczyłem do najbliższych drzwi i znów byłem w sypialni córki Von Delsmogenów. Nie bacząc na hałas i krzyki na korytarzu, pognałem wprost do okna. Ale przy nim już ktoś był. Stała tam z przerażoną miną. Taka drobna i piękna z tymi potarganymi włosami. Poczułem nieodpartą chęć, by ująć tę niemal porcelanową twarz w swe dłonie, zbliżyć me usta do jej ust. Nie zdołała wykrztusić z siebie nawet jednego słowa, pocałowałem ją. To był zarazem najkrótszy, ale i najdłuższy pocałunek w moim życiu. W tej samej chwili ktoś wpadł do sypialni, więc puściłem zaskoczoną dziewczynę i wyskoczyłem przez okno na drzewo. Szybko przedostałem się na żywopłot. Nim zniknąłem, obejrzałem się jeszcze za siebie. Patrzyła na mnie z rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Przykładała drobną rękę do ust. Słyszałem, jak ktoś coś krzyczy o rozboju, a potem już mnie nie było.
***
Wpakowałem się w nie lada kłopoty. Problemem nie było pozbycie się łupów, które zdobyłem u Von Delsmogenów. Z tym poradziłem sobie niezwykle szybko i łatwo. Moim utrapieniem okazała się córka barona, której potargane włosy i drobne, delikatne ciało zaprzątały moje myśli. Wszystko straciło na znaczeniu. Musiałem ją poznać! Sam nie wiedziałem, czy mam żałować, że okradłem rodzinę baronówny, czy dziękować bogom, że udało mi się ją pocałować i nie dostać w twarz. Zapewne w tamtej chwili znajdowała się w szoku. Tak czy inaczej czułem, że zostałem postawiony w beznadziejnej sytuacji. Między młotem a kowadłem. Zwłaszcza, kiedy tym młotem była nieznajoma, a kowadłem Livia.
Próbowałem zrezygnować i zapomnieć, ale jeśli odcinałem się od myśli o dziewczynie za dnia, to nawiedzała mnie w nocy. Prawie każdej.
Nie mogłem jeść, nie mogłem spać, a co najgorsze straciłem cały zapał. Nawet do kradzieży. Czarnowłosa piękność zawładnęła moim życiem. Codziennie spacerowałem w okolicy jej domu, ale nie dane mi było ujrzeć jej twarzy, choć pragnąłem tego z całego serca, ale i bałem się. Bałem się tego, co zobaczę w jej oczach. Strach? Niedowierzanie? Obrzydzenie?
Najgorsze jednak, że nie potrafiłem zrezygnować z Livii. Jej uśmiech powodował szybsze bicie mojego serca. Czułem się zawstydzony i zagubiony, po części jakbym ją zdradził. Czy zamierzałem przestać? Nigdy w życiu. Livia była dla mnie niezwykle ważna i bliska, a śliczna Wojla Von Delsmogen jawiła się niczym zakazany owoc. Owoc, który zamierzałem posmakować.
***
W końcu, między pracą u Marwina a spotkaniami z Livią, udało mi się określić poczynania Wojli. Codziennie w okolicy południa udawała się na przejażdżkę do pobliskiego parku, gdzie wstęp mieli jedynie zamożniejsi mieszkańcy, lub wyruszała załatwić swoje sprawunki na mieście. To były krótkie momenty, ale te chwile dały mi nadzieję na spotkanie. Zastanawiałem się, jak mogłem przeoczyć wyjazdy Wojli z domu, gdy szykowałem się do napadu. Czy aż tak pochłonęli mnie jej rodzice i sama służba, że nie dostrzegłem dziewczyny? A może dlatego, że jej uroda była tak nieoczywista? Tak zwiewna i delikatna, że, ku swej rosnącej rozpaczy, przeoczyłem Von Delsmogenównę.
Znów planowałem. Po raz kolejny czułem, że jest to istne szaleństwo. Rozsądek podpowiadał mi, żeby zrezygnować, ale serce mówiło coś innego. Ono pragnęło wrażeń. Życie zwykłego człowieka nigdy tak naprawdę mnie nie interesowało. Gdy robiłem coś szalonego, wtedy czułem, że żyję. Ten rabunek był zupełnie inny niż dotychczas – planowałem skraść komuś serce.
W końcu postanowiłem zaryzykować. Jedynej szansy widziałem we wdarciu się do powozu. Musiałem tylko załatwić specjalną eskortę dla Wojli. W Kumbernach przez ostatnie lata zyskałem kilka znaczących znajomości. Nawet jeśli teraz nie znaczyli wiele w Manorze. Załatwiłem zastępstwo dla woźnicy, gdy ten zachorował oraz ochrony Von Delsmogenówny. Zamiana poszła bezproblemowo. Sam dosiadłem się do stangreta, a gdy tylko powóz minął najbardziej zaludnioną część miasta, wsunąłem się do środka.
Dziewczyna siedziała zupełnie niewzruszona. Podniosła powoli wzrok. Zmierzyła mnie od stóp do głów i zamknęła książkę, która trzymała na kolanach. Po czym powiedziała:
– Czekałam na ciebie, złodzieju.
Stałem zupełnie ogłupiały.
– Długo to trwało… – odezwała się cicho. – Myślałam, że już nigdy się nie zdecydujesz.
Moja mina musiała wyrażać ogromne zdumienie. Rozdziawiłem usta, ale nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa.
– Jestem córką barona, chyba o tym nie zapomniałeś, prawda? Ja też mam swoje sposoby, by wiedzieć, co robią źli ludzie na mieście i jak pomóc tym, którzy powinni być nieobecni. – Po raz pierwszy się uśmiechnęła i ten uśmiech zniewalał. – Jestem Wojla Von Delsmogen.
Wyciągnęła w moim kierunku drobną rękę. Chwyciłem za jej smukłe palce, ale zamiast zrobić to, czego oczekiwała, postawiłem wszystko na jedną kartę. Przyciągnąłem do siebie i pocałowałem.
***
Ach, cóż to była za dziewczyna! Wojla. Moja Wojla. Odsunąłem od siebie Livię, no bo jak mogłaby się z nią równać. Nie obyło się bez płaczu i błagań, ale w końcu dała spokój. Słyszałem, że gdzieś wyjechała i niewiele mnie to obeszło. Czasem tylko czułem lekki żal i ukłucie w sercu, jakbym coś stracił, by po chwili zapomnieć i widzieć tylko ją. Wojlę. Jak można w ogóle równać się z owocem zakazanym? Bo tym dla mnie była Von Delsmogenówna. Czymś, o czym nawet nie śniłem. Dni spędzane z córką barona były najlepszymi w moim życiu. Należeliśmy do ludzi niezwykle ostrożnych, dlatego nie widywaliśmy się zbyt często. Nie mogliśmy wzbudzać niczyich podejrzeń. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Nawet zacząłem snuć plany na przyszłość. I to mnie zgubiło.
– Nie przychodź pod mój dom – powiedziała Wojla, pewnego popołudnia, gdy wtulała się we mnie. – Ojciec cały czas szuka tego złodzieja i ostatnio stwierdził, że ktoś podejrzany kręci się w okolicy.
Położyła mi dłoń na policzku i delikatnie pogładziła nią po kilkudniowym zaroście.
– Nic mi nie będzie – odparłem zupełnie niewzruszony.
– Ale mnie będzie, Nim. Proszę.
Nie wiedziałem, co mógłbym na to rzec. Zazwyczaj o nic nie prosiła.
– Chce wydać mnie za syna króla – powiedziała zupełnie głucho i odsunęła się ode mnie. – Co prawda nie za następcę, ale czy to ważne? – Uśmiechnęła się niewyraźnie, nadal unikając mojego wzroku.
– Co? – zapytałem głupio.
– Nim, chyba mu się uda. Ja nic na to nie poradzę. I tak już sporo ryzykuję, spotykając się z tobą na te kilka godzin. Gdyby tylko ktoś się dowiedział… Nawet nie chcę o tym myśleć – powiedziała, obejmując się za ramiona.
– Ucieknijmy!
Tylko tyle zdołałem z siebie wykrzesać.
– Nie, Nim, nie mogę tego zrobić! To moje życie! – W jej głosie słyszałem głęboki smutek.
– Mam odejść? – powiedziałem głucho. Czułem się, jakby ktoś strzelił mi w twarz.
– Nie! – zawołała
– W takim razie czego oczekujesz?
Znów zamilkła.
– Nie wiem, ale nie tego.
Dobrze wiedziałem, o co chodziło. Byłem zbyt biedny, zbyt mocno nie pasowałem do jej świata.
– W takim razie zmienię się, Wojlo. Dla ciebie… Żebym był ciebie godzien. – Ująłem jej twarz w dłonie i ucałowałem. Poczułem na policzkach łzy dziewczyny.
***
Chciałem zrobić wszystko, byle tylko być jej godnym. To uczucie mnie zupełnie ogłupiło i popełniałem jeszcze większe błędy. Zacząłem kraść ze zdwojoną siłą. Jakby bycie złodziejem mogło mi dać, to czego potrzebowałem. Więcej pieniędzy. Lepszej pozycji. Rabowałem bogaczy, choć ona błagała mnie, bym przestał. Żal ściskał mi serce, gdy widziałem łzy na jej policzkach, ale nie potrafiłem zrezygnować z tego łatwego napływu gotówki. Chciałem się zmienić, ale najpierw musiałem być godzien miłości Wojli. Takie właśnie myśli zawładnęły mną bez reszty.
Czułem jak los rzuca mi kłody pod nogi. Wszystko się posypało. Wiedzieli, kim jestem, nie dało się tego ukryć. O, ironio! Tym sposobem stałem się naprawdę znany. Urządzono na mnie polowanie.
Pogrzebałem własne nadzieje na miłość Wojli i uciekłem bez słowa. Po raz kolejny utraciłem coś cennego. Po latach wiem, że ta miłość od początku była skazana na porażkę.
***
Wyruszyłem na zachód, jak najdalej od stolicy. W sercu czułem kłujący ból, a ciało zupełnie otępiało. Straciłem nadzieję i plany. Przed oczami cały czas miałem Wojlę, delikatną i drobną, której dłonie oplatały mnie w pasie przy prawie każdym pocałunku. W tamtych chwilach czułem, jak jej serce mocno bije w piersi. Jak mogłem być tak głupi, by uwierzyć, że mamy jakąkolwiek szansę? Uczucie mnie zaślepiło. Ona żyła w zupełnie innym świecie. Nie pasowaliśmy do siebie i jej ojciec doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Uciekałem. Byle gdzie. Byle jak najdalej od Wojli. Straciłem chęć do życia wraz z opuszczeniem Kumbernach. Żywiłem się tym, co udało mi się znaleźć, a było tego niewiele. Zazwyczaj jakieś zioła, trochę dzikich owoców. Brakowało mi doświadczenia, ale nie dbałem o to. Przynajmniej do momentu, w którym los postawił mi na drodze Karminowca.
Zapuściłem się w rejony, w których żyło niewielu ludzi. Byłem taki głupi! Jego czerwone ciało odznaczało się w mroku nocy, jakby świeciło. A może to był blask, który bił od dopalającego się jeszcze ogniska? Patrzyłem na niego, a on na mnie. Torba z nożem leżała tak boleśnie daleko, rzucona gdzieś poza zasięgiem rąk. Rzucił się do przodu. Próbowałem go odepchnąć, ale jego zęby i tak wbiły się w moją nogę! Usiłowałem strącić z siebie napastnika, ale nie zważał na to, a ja czułem coraz silniejszy, otępiający ból. Rzucałem się, kopałem, ale potwór trzymał mnie w stalowym uścisku. Miałem jednak trochę szczęścia, bo przez swój przeraźliwy taniec w objęciach Karminowca znalazłem się blisko ogniska. Szybkim ruchem wyciągnąłem grube, tlące się jeszcze polano i docisnąłem do jego boku. Poczułem pieczenie, później ból wyrywanych kawałków ciała. Potwór podniósł na mnie wzrok. Jego oczy były czarne jak noc, ale jakby znajome. Czas na chwilę zatrzymał się w miejscu. Kiedyś znałem te oczy tak dobrze jak własne. Dawniej były jasnoniebieskie, pełne życia i szczęścia. Do jasnej cholery, to był mój brat! Raven! Gdyby nie kolor skóry, oczu i strój, a właściwie jego brak, wyglądałby tak samo jak kiedyś. Więc tak kończy się życie… Tak właśnie się umiera… Prawda uderzyła ze zdwojoną siłą. Pewne rzeczy docierają do nas zbyt późno.
***
– Zapewne się zastanawiacie, co się później wydarzyło? No, cóż… Mój niegdysiejszy brat odwrócił się i pognał w las, a ja zostałem z krwawiącą nogą, zupełnie oszołomiony, bo dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego ojciec tak dziwnie się zachowywał po śmierci Ravena. Wtedy też dotarło do mnie, dlaczego miał pretensje do matki i co spowodowało jej śmierć. Nie mogła wytrzymać tego, że skazała swojego syna na taki los. W wiecznym zawieszeniu… Z drugiej strony była matką, więc jak mogła dopuścić, by ukochany syn zginął z jej ręki?
W izbie zapadła cisza, wszyscy czekali na to, co im jeszcze powie.
– Jak widzicie ja się nie zaraziłem. Tej samej nocy odciąłem sobie nogę, aż dziw, że Karminowcy nie wrócili, a i dzikie zwierzęta nie zainteresowały się moim wyciem. Chyba odstraszyłem wszystkich w okolicy. Tak bardzo nie chciałem skończyć jak Raven, że postanowiłem spróbować jedynego sposobu, który przyszedł mi wtedy do głowy. Ostatecznie uratował mnie medyk mieszkający w pobliskim miasteczku. Powiedziałem mu, że to dzikie zwierzę rozszarpało mi nogę. Obawiałem się prawdy, dlatego skłamałem, by móc żyć. Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo w tamtych czasach ludzie bali się promienicy.
– A co z Wojlą?– zapytał Halv.
– A cóż ma być? Doszły mnie słuchy, że wydana została za syna króla. Baron znalazł jej najlepszą możliwą partię. Chyba była szczęśliwa. Nie mogłem już do niej wrócić. Nie dlatego, że uciekłem, jak pies z podkulonym ogonem, ale dlatego, że kalectwo przekreśliło nasze wspólne życie. Nie sądziłem, by uczucie z jej strony mogło być aż tak silne, by przetrwać. Ona była z innego świata, tego gdzie życie zdawało się łatwe i przyjemne.
Wszyscy zgromadzeni siedzieli w milczeniu albo w zamyśleniu.
– Dlaczego nam to opowiedziałeś? – ciszę przerwał Felixen.
– Chciałem wam powiedzieć, że niczego nie żałuję, że to nie był dla mnie koniec. Podniosłem się z tego. I wiecie co w tym wszystkim okazało się najlepsze? Spotkałem Livię. Miała rodzinę niedaleko miasteczka, w którym pomogli mi zupełnie obcy ludzie. Okazało się, że wyjechała z Kumbernach, by rodzicom nie narobić wstydu. Była w ciąży. Ze mną! Los nie zawsze splata się tak, jakbyśmy się tego spodziewali. Zostałem ojcem i wtedy naprawdę się zmieniłem. Nigdy nie wróciliśmy do stolicy, ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi i kochałem ją. Szczerą, prawdziwą miłością. Każdego dnia dziękowałem, że mi wybaczyła. – Przerwał na chwilę, po czym powiedział: – Recepta na udane życie jest jedna. Musicie się starać, by układało się jak najlepiej. Zawsze trzeba próbować przetrwać ten najtrudniejszy czas, bo po każdej burzy, która nas spotyka, zawsze wyjdzie słońce, nawet, jeśli chmury są tak ogromne, że wydaje się, iż nie damy rady ich rozgonić.
Podniósł się ciężko z krzesła. Ukłonił się w milczeniu Halvowi i założył płaszcz. Nikt się nie poruszył, wszyscy wpatrywali się w mężczyznę. W końcu starzec westchnął cicho i postukując drewnianą laską opuścił zebranych. Przez okna domostwa można było zauważyć ciemną sylwetkę na tle białego śniegu, sunącą powoli, nieco chwiejnie, w kierunku zabudowań na samym końcu drogi.
Noo, nie taki znowu kloc! Znaków niby dużo, ale czyta się lekko i przyjemnie. Opowiadanie bardzo interesujące i intrygujące. Utożsamiałem się ze słuchaczami Nima, którzy nie pozwalali mu przerwać opowieści.
A żeby było merytorycznie, to poniżej uwagi:
Sny z matką w roli głównej przestały mnie nawiedzać.
Nie pasuje mi tu wyrażenie “W roli głównej”. Wydaje mi się, że takiego określenia można użyć, jeśli piszemy o czymś z przymrużeniem oka lub sarkastycznie, nie wtedy, kiedy opowiadamy o czymś poważnym i bolesnym.
Gdy oddaliłem się na tyle, że poczułem się bezpiecznie, mięśnie mi sflaczały i mało nie upadłem. To był właśnie pierwszy raz. Wtedy już wiedziałem, że nie ostatni.
Tu mu brakuje wyjaśnienia, co takiego w tym przeżyciu sprawiło, że Nim postanowił kontynuować złodziejski proceder. “Sflaczenie” nie brzmi jak coś kuszącego, co chce się powtarzać. :)
W końcu, po kolejnej połajance, nie wytrzymał, widziałem, że miarka się przebrała, i że ma tego serdecznie dość. Przez jakiś czas przestał mi truć nad uchem, choć nadal robiłem to samo. Nie liczyło się nic poza tym uczuciem, gdy działałem ponad wszystkimi zakazami. Ale ta chwila spokoju, była tak naprawdę ciszą przed burzą.
Troszkę chaotycznie rozmieszczone zdania, bo najpierw piszesz o reakcji ojca (Przestał mi truć nad uchem), potem o odczuciach Nima (Nie liczyło się nic poza tym uczuciem), a potem znowu o ojcu (Ale ta chwila spokoju…).
Zamieszkałem w dzielnicy rzemieślniczej, w domu znajomych brata mistrza kowalskiego, u którego pracował ojciec.
Dom znajomych brata mistrza, u którego pracował ojciec. Zawiłe. :) Może ja jestem mało domyślny, ale musiałem się zatrzymać i zastanowić o kogo chodzi, a to zaburza płynność czytania.
W tartaku pojawiłem się tylko raz. Kompletnie nie nadawałem się do ciężkiej fizycznej pracy. I śmiało mogę stwierdzić, że to był o jeden raz za dużo.
Podobny chaosik z układem zdań jak wyżej. Owszem, jest to zrozumiałe, ale zaburza płynność czytania.
Zacząłem niepewnie i niewinnie, ale szybko okazało się, że idzie mi gładko. Nie miałem problemu z przechodniami, czasem okradałem kramy kupieckie, a gdy miałem szczęście, to i szlachcica udało mi się obrabować.
Przydałby się jakiś przykład skoku, najlepiej barwny i w jakiś sposób wyjątkowy.
Wyglądali jak my, ale inaczej.
Hmm… :)
Zdawało się nawet, że nieco odpuścili, choć jeszcze czasami spotykały mnie nieprzyjemne sytuacje.
Strasznie łatwo się poddali jak na bandziorów i morderców.
Przestałem logicznie myśleć.
Tu się może czepiam, ale IMO lepiej brzmiałoby “Przestałem myśleć logicznie”.
Należeliśmy do ludzi niezwykle ostrożnych, dlatego nie widywaliśmy się zbyt często.
Raczej zwyczajowe zachowanie Nima nie świadczy o nadmiernej ostrożności…
Położyła mi dłoń na policzku i delikatnie przejechała nią po kilkudniowym zaroście.
“Przejechała” trochę zgrzyta. Może “pogładziła” albo coś?
Szybkim ruchem wyciągnąłem grube, tlące się jeszcze polano i cisnąłem w jego bok.
Docisnąłem do jego boku?
Trochę też zachowanie bohatera było niespójne. Czasem zachowuje się jak osobnik antyspołeczny i impulsywny, a czasem jak wrażliwy i ostrożny.
Pomimo tych uwag tekst mi się podobał, większych błędów nie zauważyłem i klikam Bibliotekę.
Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/
No cóż, historia złodzieja, na którego życiu zaciążyły doświadczenia z przeszłości i nawiedzanego wspomnieniami tychże doświadczeń, mogłaby okazać się nawet zajmująca, gdyby nie była tak bardzo przegadana. Ustawiczne rozwodzenie się Nima nad własnym nieudanym życiem w pewnym momencie zaczyna męczyć i nużyć. Szkoda, że tak bardzo skupiłaś się na przemyśleniach chłopaka, który wiedział, że postępuje źle, ale nie umiał przestać zła czynić, no bo ile razy można czytać wyznanie „chciałem się zmienić, ale nie potrafiłem”.
Przyjmuję do wiadomości, że Livia mogła wpłynąć na zmianę postępowania Nima, ale zastanawiam się, po co dodałaś historyjkę o baronównie – ani była on, jak na mój gust, romantyczna, ani ciekawa, a i dramatyzmu kompletnie w niej zabrakło, a tylko niepotrzebnie wydłużyła opowiadanie.
Brakło mi też zakończenia – skoro Nim znalazł w końcu szczęście u boku Livii i dziecka, to dlaczego teraz wędruje po świecie i najmuje się do różnych prac. Co stało się z dziewczyną i dzieckiem?
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia – jest tu sporo błędów, różnych usterek i nie zawsze poprawnie skonstruowanych zdań. Interpunkcja mogłaby być lepsza. Przeszkadzały mi też niektóre sformułowania, moim zdaniem zbyt współczesne, by znaleźć się w opowiadaniu, np.: Przez jakiś czas przestał mi truć nad uchem; I tak właśnie Gal wkręcił mnie w biznes; kusiła moje złodziejskie ego; zajmowałem się moim nowym hobby; tworzyliśmy zgraną paczkę; Rusz się! Spadamy!; Mięśniak popchnął mnie na ścianę; czy zrezygnować z tego łatwego zastrzyku gotówki, że na tym poprzestanę.
Kaleki starzec bez nogi, oparty na lasce i drewnianej nodze, powoli kuśtykał. –> Czy to celowe powtórzenie?
Podano mu kufel parującego, grzanego piwa. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zapach gorącego wina owionął pobrużdżoną zmarszczkami twarz. –> Jakim sposobem piwo zmieniło się w wino?
Dziękowano w ten sposób za owocne plony i modlono się o kolejne zbiory na wiosnę. –> Czy aby na pewno na wiosnę? Bo mnie się zdaje, że zbiory to raczej na jesieni.
Z daleka postacie zlewały się ze sobą w jedną kolorową masę, która podrygiwała wraz z rozchodzącym się po izbie pogłosem i zapachem jedzenia wniesionego przez gospodynię. –> W jaki sposób podryguje pogłos i zapach jedzenia?
Później jaki mężczyzna, chyba z rodziny gospodarza… –> Literówka.
Swoje żniwa zawsze zbierała obficie. –> Swoje żniwa/ żniwo zawsze zbierała obfite.
Ojciec początkowo nic nie zauważył, a całe uczucie, którym ojciec obdarzał żonę… –> Powtórzenie.
…a z ust spływała grudka śliny. –> Jak to możliwe, że ślina była grudką i jeszcze spływała?
Wyjechaliśmy, zabierając jedynie konia i powóz. –> Wydaje mi się, że raczej: Wyjechaliśmy, zabierając jedynie konia i wóz.
Za SJP PWN: powóz «pojazd konny czterokołowy, na resorach, z podnoszoną budą»
Ludzie zachowywali się, jakbyśmy przestali istnieć. Poczułem, jakbym na nowo… –> Nie brzmi to najlepiej.
Do dziś pamiętam, jaką radość czuł na widok starych, rozpadających się ścian i sypiącego dachu… –> Co sypał dach?
Proponuję: …widok starych, rozpadających się ścian i zmurszałego/ butwiejącego/ zniszczonego dachu…
…napawały przerażeniem i zniechęceniem.. –> Jedna kropka wystarczy. No, chyba że miał być wielokropek.
…zauważyłem, że na wozie prowadzono młodego chłopaka. –> Wiem, że na wozie można kogoś wieźć, ale nie mam pojęcia, jak można prowadzić kogoś na wozie?
Masło maślane. Chłopak jest młody z definicji.
– Nic się nie stało, Nim. – powiedział głucho. –> Zbędna kropka po wypowiedzi.
Przez chwilę nawet miałem wyrzuty sumienia i dlatego przez jakiś czas udawałem, że pracuję. Miałem tylko cichą nadzieję… –> Powtórzenia.
Podeszli do przejścia i zapukali, ale nie tak zwyczajnie. –> Raczej: Podeszli do wejścia i zapukali, ale nie tak zwyczajnie.
Niepewnie minąłem zacieniony korytarz i zszedłem na dół. –> Masło maślane. Czy mógł zejść na górę?
W kamiennych ścianach co kilka metrów… –> Znali metry?
Kilka osób zajmowało stoliki. –> W gospodach nie ustawiano stolików, raczej masywne stoły.
Proponuje: Kilka osób siedziało przy stołach.
Skierowałem się do baru. –> W gospodach nie było baru.
Po czym sam upadłem na ziemię u jego stóp. –> Po czym sam upadłem na podłogę u jego stóp.
Skoro poślizgnął się na posadzce, nie mógł upaść na ziemię.
Serce zakuło mnie w piersi. –> W jaki sposób i w czyje piersi serce zakuło Nima?
Sprawdź znaczenie słów zakuć i zakłuć.
…umarli właśnie w miejscu, nazywane kiedyś przeze mnie domem. –> …umarli właśnie w miejscu, nazywanym kiedyś przeze mnie domem.
Całe ich ciała pokrywała czerwień. –> Skąd wiadomo, że całe ciała? Czy byli nadzy?
…to był jeden z najgorszych dni mojego życia. Prawie tak samo okropny, jak te, w których straciłem brata, matkę i ojca. –> Ojca wyłączyłabym, bo przecież kiedy zginął, Nim w ogóle o tym nie wiedział.
Przelotnie w mojej głowie pojawiło się wspomnienie – zataczałem się ledwo utrzymując się na nogach i podpierałem się o ścianę… –> Siękoza.
Proponuję: Przelotnie majaczyło wspomnienie – zataczałem się, ledwo stojąc na nogach i wsparty o ścianę…
Śniłem o ojcu, widziałem go rozłożonego na ziemi… –> Raczej: Śniłem o ojcu, widziałem go leżącego na ziemi…
Wciągnęli do ciemnego zaułku… –> Wciągnęli do ciemnego zaułka…
Przemyśl to, młody, jesteś przecież całkiem nie głupi… –> Przemyśl to, młody, jesteś przecież całkiem niegłupi…
Ściągnąłem z najbliższej półki najgrubsze rolki tkanin… –> Raczej: Ściągnąłem z najbliższej półki najgrubsze bele tkanin…
A oni niczym kostki domina polecieli na bruk. –> By mówić o efekcie domina, potrzeba wiele kostek. Dwie to za mało.
…a strój, który nosiła, niezbyt nachalny, podkreślał atuty młodej dziewczyny. –> Skoro to córka krawca, to zrozumiałe, że jest młoda. Dziewczyna jest młoda z definicji.
Na czym polega nachalność stroju?
Proponuję: …a strój, który nosiła, podkreślał atuty dziewczyny, choć pozostawał skromny.
…bo płoniła się, gdy patrzyłem na jej rumiane policzki. –> Skoro już miała rumiane policzki, to skąd wiadomo, że się rumieniła?
Za SJP PWN: płonić się daw. «okrywać się rumieńcem»
Mistrz krawiecki coraz częściej liczył się z moim zdaniem i często prosił o pomoc. –> Nie brzmi to najlepiej.
Na na niebie lśniły gwiazdy… –> Dwa grzybki w barszczyku.
…w pomieszczeniach służby widać było płomień świec. –> Jeden płomień wielu świec?
To była młoda dziewczyna. –> Masło maślane.
Kilka czarnych kosmyków opadało na jej porcelanowo białą buzię. –> Raczej: …na jej porcelanowo białą twarz.
Buzię mają dzieci.
– Niech to szlag!- Prawie zgrzytałem… –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.
Owoc, którego zamierzałem posmakować. –> Owoc, który zamierzałem posmakować.
Codziennie w okolicy południa wyjeżdżała na przejażdżkę… –> Brzmi to fatalnie.
Może: Codziennie w okolicy południa wyjeżdżała na spacer… Lub: Codziennie w okolicy południa udawała się na przejażdżkę…
…do pobliskiego parku miejskiego… –> Zbędne dookreślenie. Czy bywają parki wiejskie?
Jedynej szansy dopatrywałem się we wdarciu się do powozu. –> Nie brzmi to najlepiej.
Może: Jedyną szansę widziałem we wdarciu się do powozu.
Dla ciebie… Żeby być ciebie godzien… –> Dla ciebie… Żeby być ciebie godnym… Lub: Dla ciebie… Żebym był ciebie godzien…
Chciałem zrobić wszystko, byle tylko być jej godzien. –> Chciałem zrobić wszystko, byle tylko być jej godnym. Lub: Chciałem zrobić wszystko, bylem tylko był jej godzien.
…wszystkich w promieniu wielu kilometrów. –> Czy aby na pewno znano kilometry?
Wszyscy zgromadzeni siedzieli milczeniu albo w zamyśleniu. –> Skąd wiadomo, którzy tylko milczeli, a którzy byli zamyśleni?
Może wystarczy: Wszyscy zgromadzeni siedzieli w milczeniu. Lub: Wszyscy zgromadzeni siedzieli zamyśleni.
Dlaczego nam to opowiedziałeś? – ciszę przerwał Felixen. –> Dość osobliwe pytanie – zdaje mi się, że Nim opowiadał na życzenie zebranych, w tym głównie Felixena.
Podniósł się ciężko z fotela. –> Kiedy przesiadł się na fotel?
Na początku opowieści napisałaś: Starzec podkuśtykał do stojącego w kącie krzesła. Usadowił się wygodnie i rozejrzał uważnie po pomieszczeniu.
Zza okien domostwa można było zauważyć ciemną sylwetkę… –> Przez okna domostwa można było zauważyć ciemną sylwetkę…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za lekturę i za wypunktowanie błędów postaram się je nanieść dziś lub jutro w miarę możliwości lub się do nich ustosunkować.
El Lobo Muymalo,
cieszę się, że mimo jakichś “ale” tekst przypadł Ci do gustu. Myślę, że Nim zachowywał się różnie ze względu na etapy życia i dodatkowo na to jak dojrzewał i zmieniali go ludzie, których spotkał na swojej drodze.
Reg,
wybacz, że mój tekst wymęczył Cię i się dłużył. Nie potrafiłam go bardziej skrócić i tak wycięłam ładnych kilka tysięcy znaków, ale w zamian powstało kilka kolejnych. Widocznie na niekorzyść… Co do Livii nie podałam tego łopatologicznie, ale Nim jest już stary, Livia umarła, a on po prostu wędruje po świecie, bo takie życie po jej śmierci obrał. Miałam dodać kilka słów na ten temat, ale nie dodałam, bo wydawało mi się, że tak jest lepiej. A co do samej postaci, no cóż chodziło mi raczej o to, że wygrała zwykła, prosta miłość do zwyczajnej kobiety, która może przy innych wcale nie jest wielce atrakcyjna, ale czy tak nie odbywa się to w normalnym życiu? Nim widocznie chciał tej normalności i zwyczajności, bo tego mu brakowało.
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Morgiano, ale losy baronówny są opisane, dlatego brakło mi Livii – domyśliłam się, że nie żyje – i wzmianki o dziecku – wszak powinno żyć, może opiekować się ojcem. Choć rozumiem, że Nim wolał tułaczkę.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Mam bardzo mieszane uczucia. Opowiadanie napisane tak boleśnie “po bożemu”, jeśli chodzi o narrację, że aż nudno. Historia od a do z, linearnie, pierwszoosobowo, niemalże jak opisowe CV ubiegającego się o pracę… Dość to nudne i przegadane, niestety, kompletnie pozbawione dynamizmu (wstawki “nie nie przerywajcie…” wychodzą dość komicznie), choć sama historyjka, gdyby ją ciekawiej napisać, mogłaby się obronić, mimo że opowieść o kimś, kto się wplątał w niecne sprawki i chce się z nich wyplątać oraz jest rozdarty między dwiema kobietami, do bardzo oryginalnych nie należy. Zakończenie nagłe i takie, no, jakieś nie tego.
A za największy grzech tego opowiadania uważam wprowadzenie naprawdę fajnego i ciekawego motywu – Karminowców i promienicy – i totalne jego olanie… To by był znacznie ciekawszy temat niż opowiedziany życiorys Nima.
Rama kursywą jest rekwizytem, z którego nic tak naprawdę nie wynika.
Garść szczegółów:
W kwestii Livii – wynika z tego tekstu, że tak naprawdę była Nimowi kompletnie obojętna…
“Wzrok starca już nie sprawował się tak dobrze jak dawniej. Z daleka postacie zlewały się ze sobą w jedną kolorową masę” – tak widzi krótkowidz, a na charakterystyczną wadą wzroku na starość jest dalekowidztwo – w patrzeniu w dal nic się nie zmienia (ewentualnie poprawia, jeśli ktoś jest właśnie krótkowidzem z natury, ale ponoć nie zawsze), tylko z bliska się nie widzi dobrze.
“Mamy czas, Nimie, jesteś osobistością. Nikt w Garl nic o tobie nie wie, a mieszkasz tu już jakiś czas. Jeśli tylko masz ochotę, to opowiedz nam swoją historię. “ Jak dla mnie bardzo ta motywacja grubymi nićmi szyta. Osobistość to raczej ktoś, kogo wszyscy znają i przynajmniej mają wrażenie, że dużo o nim wiedzą, no i ktoś albo na stanowisku, albo sławny. Po drugie mam wrażenie, że w tego typu społeczności ktoś, o kim nikt nic nie wie, mimo że mieszka długo, będzie raczej budził co najmniej nieufność, a nie sympatię.
“Na zarazę nie znano ratunku.” Mam z tym problem. Zaraza to wg SJP PWN ‘choroba zakaźna występująca masowo’, więc to, co zabiło Ravena chyba nie jest zarazą, bo mimo że “wielu wtedy umarło”, nie masz innych cech zarazy, mimo że jest panika – to raczej jak krup, szkarlatyna czy nawet gruźlica, na które wielu umierało, ale nie są to zarazy. Etiologia choroby, jak ją następnie opisujesz, też nie uzasadnia określenia zaraza.
“Rusz się, to nie pora na kwilenie…” Nie pasuje mi użycie tego kwilenia w tym kontekście. Chlipanie, szlochanie, płacz, roztkliwianie się… (SJP PWN: kwilić: o dzieciach: płakać cicho i żałośnie; poza tym o ptakach)
“W pierwszej chwili byłem wściekły, że za plecami załatwił mi pracę w tamtejszym tartaku.” Strasznie to nowocześnie brzmi.
“w domu znajomych brata mistrza kowalskiego” za dużo dopełniaczy (w domu kogo znajomych kogo brata kogo mistrza…), fatalnie to brzmi
“Kumbernach była ogromnym miastem” – dlaczego rodzaj żeński?
“Ojciec zawsze uważał, że alkohol nie idzie w parze z siłą i inteligencją.” To też brzmi anachronicznie.
“Prze-e-epraszam” – w takich sytuacjach przeciągamy raczej sylaby akcentowane
“Serce zakuło mnie w piersi.” ???
“Jakby tego było mało, napad przypieczętowało pojawienie się Karminowców.” to przypieczętowanie stylistycznie nieszczególne. Na dodatek do wszystkiego pojawili się K. w zupełności by wystarczyło
“Nim, ty idioto”– Idiota nie pasuje mi do takiej “średniowiecznej” fantasy, bo wprawdzie słowo (w fomie idyjota) znano, ale chyba nie było wyzwiskiem znaczącym tyle, co obecnie, ale niestety slownik etymologiczny się zepsuł, więc nie sprawdzę w rzetelnym źródle :(
“Jedynym rozwiązaniem, jakie wymyśliłem, było wpadnięcie prosto do zakładu krawieckiego” – coś mi tu zgrzyta, głównie to “wpadnięcie”
“Zwłaszcza, kiedy tym młotem była nieznajoma, a kowadłem Livia.” Hmm. Jak dla mnie, zabrzmiało to komicznie, co chyba nie było zamierzone…
“udało mi się określić poczynania Wojli” – opisujesz następnie rutynę jej codziennego życia, więc te poczynania chyba na wyrost, określić poczynania – coś tu nie pasuje
“Żeby być ciebie godzien” → godnym. dalej też
No i jak często z fantasy mam problem z tym, że imiona i nazwy własne są całkowicie przypadkowo z różnych bajek.
http://altronapoleone.home.blog
Hmmm. Fantastyka wydaje się pełnić głównie rolę dekoracji.
Jest jakaś fabuła, ale strasznie rozwleczona. Naprawdę na pytanie o utratę nogi trzeba odpowiadać, rozwodząc się nad młodzieńczymi miłostkami? Choroba fajna, ale tę samą rolę mogłaby spełnić zwykła gangrena. Końcowy morał trochę wyłupany łopatą.
Warsztatowo nie jest źle, ale usterki są.
Chłód wnikał w ciało, powodując ból w kościach przy każdym kolejnym kroku. Mocniej opatulił ramiona materiałem.
Co jest podmiotem w drugim zdaniu i dlaczego chłód?
Podano mu kufel parującego, grzanego piwa. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zapach gorącego wina owionął pobrużdżoną zmarszczkami twarz.
Piwo GMO? ;-)
Babska logika rządzi!
Mi też najbardziej spodobał się wątek choroby. Promienica i Karminowcy – fajnie to opisałaś, trochę przerażająco, trochę tajemniczo i też bym bardziej ten motyw rozwinęła.
Tak czy inaczej opowiadanie mimo długości czytało mi się gładko i przyjemnie. Klimatyczne, emocjonalne, interesujące…
Jeśli chodzi o Nima… Zachowywał się różnie i różne kierowały nim pobudki, ale w sumie, co w tym dziwnego. Często patrząc na innych, i nawet na samą siebie, zadaję sobie pytanie gdzie w tym wszystkim spójność? I nie znajduję odpowiedzi…
Też podepnę się pod głosy tych, których mocniej zainteresowały motywy światotwórcze w postaci promienicy i Karminowców. Mało o nich trochę w tekście.
Co do losów bohatera, to koniec końców ni ziębiły, ni grzały. Postać Nima szła spokojnie od punktu A do punktu B, spotykając pewne przeciwności losu, jednak nigdy nie czułem o niego strachu – może być za to odpowiedzialna forma tekstu, gdzie starszy bohater opowiada wszystko współmieszkańcom wioski w karczmie.
Zakończenie z gatunku tych nagłych – pach i romans z baronówną się urwał. Zgodnie z oczekiwaniami – nieszczęśliwie.
Podsumowując: przyzwoicie, ale większych fajerwerków nie zobaczyłem.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Auć! No, cóż dzięki za wszystkie uwagi. Wezmę je sobie do serca, choć w sumie celowo wybrałam taką formę opowieści, ale no mam nauczkę. Jeśli zdecyduje się coś jeszcze napisać, a z tym ostatnimi czasy różnie u mnie bywa, to postaram się popełniać mniej błędów, nawet jeśli nie stylistycznych, to chociaż w konstruowaniu fabuły. Dzięki. Zaraz zabieram się za usterki.
Katiu, cieszę się, że Tobie się w miarę się podobało i dzięki za klik.
Dla reszty wyrazy współczucia za zmarnowany czas. ;)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Ojtam, zaraz zmarnowany ;) Wprawdzie poza dyżurem pewnie nie zabrałabym się za 60k fantasy, ale np. Karminowcy naprawdę mnie zaintrygowali i mam nadzieję, że kiedyś coś o nich napiszesz…
http://altronapoleone.home.blog
Czytałam na raty, w drodze do i z pracy. Nie będę się więc odnosić do jakichś drobnych usterek, które rzuciły mi się w oczy, bo pewnie i tak zostały już wskazane i poprawione.
Mimo tych usterek czytało mi się dobrze i szybko. Tekst jest bez nadmiernego szaleństwa, ale spokojnie da się czytać. Zgadzam się z poprzednikami, że jest on też stosunkowo spokojny i nie ma miejsca na jakieś emocje związane z losem bohatera. Tu jednak myślę, że głównym “winowajcą” jest fakt, że Nim opowiada własne dzieje i wiemy, że żyje i ma się w miarę dobrze (sam wspomina na początku, że jest szczęśliwy) – nie ma się więc jak i o kogo bać, ani komu kibicować. I mnie też zabrakło czegoś więcej na temat Karminowców i losów Ravena.
Jednak wbrew wszystkiemu i Twoim obawom, Morgiano, nie uważam czasu poświęconego na lekturę za stracony :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Zgadzam się, że nie jest on wybitnie szalony, bo wiemy, że główny bohater żyje, ale z drugiej strony mnie bardziej chodziło o pokazanie czerpania radości z małych, dobrych rzeczy, które nas spotykają, nawet jeśli całe życie nie układa się po naszej myśli i los często rzuca nam kłody pod nogi.
Cieszę się, że dało się czytać. Dzięki za słowa otuchy, Śpioszko. :)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Jakby to już kiedyś czytał… Podobało mi się, Morgi ? Jeśli dobrze pamiętam to było niezłe, więc klik.
Dzięki, Zygfrydzie. Cieszę się, że pamiętasz chociaż tyle. ;)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll