- Opowiadanie: Morgiana89 - Po każdej burzy wyjdzie słońce

Po każdej burzy wyjdzie słońce

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy II, katia72, zygfryd89

Oceny

Po każdej burzy wyjdzie słońce

Stuk, stuk, stuk.

Po ka­mien­nym, miej­sca­mi dziu­ra­wym i po­pę­ka­nym bruku niósł się od­głos kro­ków. Ka­le­ki sta­rzec, opar­ty na lasce i drew­nia­nej nodze, po­wo­li kuś­ty­kał. Śnieg pró­szył, sta­ran­nie okry­wa­jąc zie­mię. Zimny wiatr wzbi­jał poły upstrzo­ne­go ła­ta­mi płasz­cza. Chłód wni­kał w ciało, po­wo­du­jąc ból w ko­ściach przy każ­dym ko­lej­nym kroku. Moc­niej opa­tu­lił ra­mio­na ma­te­ria­łem.

“Już nie­da­le­ko” – po­my­ślał, gdy w od­da­li spo­strzegł roz­świe­tlo­ne świe­ca­mi okna.

W końcu do­tarł do wej­ścia, na chwi­lę przy­sta­nął, za­char­czał i splu­nął gęstą, żółtą plwo­ci­ną na świe­ży śnieg. Za­pu­kał zmar­z­nię­ty­mi knyk­cia­mi w drzwi i cze­kał. W progu sta­nę­ła kor­pu­lent­na ko­bie­ta, ubra­na w mocno sfa­ty­go­wa­ny far­tuch.

– Wejdź­cie, do­bro­dzie­ju. Cze­ka­li­śmy, za­pra­sza­my – przy­wi­ta­ła go z uśmie­chem, po czym zro­bi­ła miej­sce, by mógł przejść.

 Sta­rzec nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wszedł do środ­ka.

 

***

 

W izbie znaj­do­wał się ogrom­ny stół, który prak­tycz­nie zaj­mo­wał całą wolną prze­strzeń. Go­spo­darz za­sia­dał u szczy­tu i z za­wzię­ciem opo­wia­dał coś swoim to­wa­rzy­szom.

Gdy tylko spo­strze­gli przy­by­cie ka­le­ki, roz­mo­wy urwa­ły się gwał­tow­nie.

– Nie przej­muj­cie się mną. Nie przej­muj­cie, mości Ha­lvie. Dam sobie radę – po­wie­dział sta­rzec, ma­cha­jąc w kie­run­ku pana domu, który już pod­no­sił się z miej­sca, aby przy­wi­tać spóź­nio­ne­go go­ścia.

Sta­rzec pod­kuś­ty­kał do sto­ją­ce­go w kącie krze­sła. Usa­do­wił się wy­god­nie i ro­zej­rzał uważ­nie po po­miesz­cze­niu. Czuł się dziw­nie wy­ob­co­wa­ny, gdyż od lat nikt go do sie­bie nie za­pra­szał. Spro­wa­dził się do Garl nie­daw­no. Nie miał tu ani ro­dzi­ny, ani zna­jo­mych. Od kilku ty­go­dni pra­co­wał do­ryw­czo w za­kła­dzie rze­mieśl­ni­czym na­le­żą­cym do Halva.

Do­sko­na­le pa­mię­tał dzień, w któ­rym przy­szedł za­py­tać o po­sa­dę. Spoj­rze­nie jakim ob­da­rzył go go­spo­darz za­wie­ra­ło mie­sza­ni­nę po­gar­dy, za­że­no­wa­nia, ale i li­to­ści. I to wła­śnie ta ostat­nia za­pew­ni­ła star­co­wi pracę. Obie­cał sobie wtedy, że zrobi wszyst­ko, by Halv był z niego za­do­wo­lo­ny. Nie przej­mo­wał się do­cin­ka­mi mło­dzi­ków, czę­sto krę­cą­cych się po oko­li­cy. Po pro­stu robił swoje.

Po­da­no mu kufel pa­ru­ją­ce­go, grza­ne­go piwa. Uśmiech­nął się pod nosem, gdy za­pach go­rą­ce­go trunku owio­nął po­bruż­dżo­ną zmarszcz­ka­mi twarz. Świę­to Be­lin­ki, bo­gi­ni do­brej zmia­ny. Za­wsze hucz­nie ob­cho­dzo­ne w całym kró­le­stwie, tak aby przed ostrą zimą na­jeść się do syta i po­krze­pić serca do­bry­mi trun­ka­mi. Dzię­ko­wa­no w ten spo­sób za owoc­ne plony i mo­dlo­no się o ko­lej­ne zbio­ry na jesieni. Sta­rzec nie przy­po­mi­nał sobie, kiedy ostat­ni raz dane mu było uczest­ni­czyć w ob­cho­dach. Dziś wraz z przy­ja­ciół­mi i pra­cow­ni­ka­mi Halva miał oka­zję świę­to­wać jak zwy­kli lu­dzie.

Gwar pro­wa­dzo­nych roz­mów roz­brzmie­wał ra­do­śnie wokół. Męż­czy­zna lubił prze­by­wać wśród ludzi, choć oni nie gar­nę­li się do niego. Wzrok star­ca już nie spra­wo­wał się tak do­brze jak daw­niej. Z da­le­ka po­sta­cie zle­wa­ły się ze sobą w jedną ko­lo­ro­wą masę, która po­dry­gi­wa­ła. Po izbie rozchodził się po­gło­s i za­pa­ch je­dze­nia wnie­sio­ne­go przez go­spo­dy­nię. Pod wpły­wem aro­ma­tu, jaki do­by­wał się z garn­ka, męż­czyź­nie za­schło w ustach, mimo że do­pie­ro po­cią­gnął po­tęż­ny łyk z kufla. Po na­ło­że­niu po­sił­ku na ta­le­rze i zmó­wie­niu krót­kiej mo­dli­twy do Be­lin­ki, go­spo­darz rzekł:

– No to smacz­ne­go. Nie ma na co cze­kać, gdy cie­płe jadło sty­gnie. – Mru­gnął zna­czą­co do mał­żon­ki i przez chwi­lę nie było sły­chać nic poza po­dzwa­nia­niem ta­le­rzy i gło­śnym mla­ska­niem.

Ka­le­ka mu­siał przy­znać, że to naj­lep­szy po­si­łek, jaki jadł od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Za­zwy­czaj za­do­wa­lał się na­pręd­ce przy­rzą­dzo­ną po­traw­ką, bo pie­nię­dzy bra­ko­wa­ło, a i ku­cha­rzem był mar­nym.

Po je­dze­niu wraz z le­ją­cym się piwem i winem, lu­dziom za­czę­ły roz­wią­zy­wać się ję­zy­ki. Sta­rzec mil­czał, bo i po cóż gadać miał po próż­ni­cy, ale słu­chał uważ­nie, jak go­spo­dy­ni opo­wia­da­ła o nie­ślub­nym dziec­ku, które wy­rod­na matka od­da­ła na wy­cho­wa­nie do Garl, zo­sta­wia­jąc na progu zie­lar­ki. Póź­niej jakiś męż­czy­zna, chyba z ro­dzi­ny go­spo­da­rza, za­czął na­rze­kać na słabe plony i wciąż ro­sną­ce po­dat­ki.

Ile razy sta­rzec słu­chał już po­dob­nych na­rze­kań? Jak czę­sto lu­dzie uty­ski­wa­li na swój nie­szczę­śli­wy los, nie ro­biąc nic, aby po­pra­wić sy­tu­ację, w któ­rej się zna­leź­li? Żal ści­snął mu serce na myśl, że wszę­dzie jest tak samo.

“Na wio­snę opusz­czę to miej­sce” – po­my­ślał po­nu­ro.

– A tobie ni­cze­go nie bra­ku­je, Nimie? – ode­zwał się Halv bez­po­śred­nio do star­ca.

Pod­niósł za­sko­czo­ny wzrok.

– Nie… – urwał zdez­o­rien­to­wa­ny.

„Co mogę im po­wie­dzieć? Ow­szem je­stem bied­ny, a moje życie nie na­le­ży do ła­twych. Ale prze­cież nie to jest naj­waż­niej­sze” – po­my­ślał.

– Na­praw­dę? – za­py­ta­ła żona Halva. – Może mo­gli­by­śmy ci jakoś ulżyć?

Li­tość. Nie cier­piał jej. Bo i nie było nad czym się li­to­wać. On ją od­czu­wał, gdy pa­trzył na ludzi. Nawet teraz są­dził, że w tym po­miesz­cze­niu jest tylko jeden szczę­śli­wy czło­wiek. I jest nim on sam.

– Nie trze­ba, radzę sobie – po­wie­dział.

– Jak to się stało? – ode­zwał się Fe­li­xen, mło­dzie­niec, który nie tak dawno wy­ty­kał Nima pal­ca­mi i wy­śmiał, gdy sta­rzec przy­był do Halva z proś­bą o pracę.

Teraz wska­zy­wał na jego nogę, a wła­ści­wie jej brak.

Sta­rzec nie oka­zał zdu­mie­nia, ani obu­rze­nia, choć w izbie na chwi­lę za­pa­dła cisza. Ka­le­ka prze­wier­cał tylko mło­dzień­ca spoj­rze­niem, aż pi­ja­ny chło­pak od­wró­cił wzrok.

– Prze­pra­szam – bąk­nął.

– Nie masz za co. Cie­ka­wość to nic złego. Ja też kie­dyś byłem cie­ka­wy świa­ta – po­wie­dział sta­rzec. – Tylko moja hi­sto­ria jest długa… Nie chciał­bym was za­nu­dzić…

Nikt się nie od­zy­wał. Fe­li­xen spu­ścił wzrok. Ciszę prze­rwał Halv.

– Mamy czas, Nimie, je­steś oso­bi­sto­ścią. Nikt w Garl nic o tobie nie wie, a miesz­kasz tu już jakiś czas. Jeśli tylko masz ocho­tę, to opo­wiedz nam swoją hi­sto­rię. 

Mil­cze­nie znów wy­peł­ni­ło izbę. Sta­rzec po­cią­gnął tęgi łyk z kufla, opróż­nia­jąc go. Go­spo­dy­ni do­la­ła zło­te­go trun­ku, jakby w oba­wie, że gość po­sta­no­wi ich opu­ścić.

Nim jesz­cze przez chwi­lę cze­kał, ale gdy nikt się nie ode­zwał, za­czął snuć swoją opo­wieść.

 

***

 

Byłem małym chłop­cem, gdy zmar­ła mi matka. To stało się tuż po śmier­ci mo­je­go star­sze­go brata – Ra­ve­na, który zgi­nął, tra­pio­ny czer­wo­ną pro­mie­ni­cą. Wielu wtedy umar­ło, choć nie pa­mię­tam z tam­te­go okre­su zbyt wiele. Wi­dzia­łem tylko, jak jed­ne­go pięk­ne­go, let­nie­go dnia okaz zdro­wia i siły zmie­nił się nie do po­zna­nia, by ko­lej­ne­go leżeć w łóżku, z po­ja­wia­ją­cy­mi się co rusz czer­wo­ny­mi kre­ska­mi, które roz­cho­dzi­ły się po całym ciele w skom­pli­ko­wa­nych wzo­rach. Matka na ich widok pła­ka­ła tak strasz­li­wie, że my­śla­łem, iż pęk­nie mi serce.

Na promienicę nie znano ra­tun­ku. Z cza­sem czer­wień po­kry­ła całe ciało Ra­ve­na, aż w końcu za­bra­kło miej­sca, gdzie widać by­ło­by praw­dzi­wy kolor jego skóry. Wy­glą­da­ło to dziw­nie i nie­po­ko­ją­co. W ostat­nim sta­dium tra­pi­ła cho­rych wy­so­ka go­rącz­ka i ma­ja­ki. W końcu za­ka­za­no mi się zbli­żać do brata. W tam­tych dniach oj­ciec stale coś krzy­czał o kon­tak­tach z od­mień­ca­mi, ale wtedy nie ro­zu­mia­łem, że cho­ro­bą za­ra­ża­li je­dy­nie Kar­mi­now­cy. Lud tak róż­nią­cy się od na­sze­go, że trud­no było okre­ślić go żywym. Bar­dzo rzad­ko spo­ty­ka­ni, ata­ko­wa­li w chwi­li za­gro­że­nia. Ich domem był las, ale gdy się po­ja­wia­li, po­ja­wia­ła się też pro­mie­ni­ca. Swoje żniwa za­wsze zbie­ra­ła ob­fi­te. Matki za­ka­zy­wa­ły dzie­ciom wy­cho­dzić, lu­dzie nie opusz­cza­li wio­sek, a domy na noc za­my­ka­no na wszyst­kie spu­sty. Jed­nak to wła­śnie pierw­sze ofia­ry da­wa­ły znać, że Kar­mi­now­cy są w po­bli­żu. Nie spo­sób było się przed nimi uchro­nić.

Nie wi­dzia­łem, jak mój brat zgasł. Życie jest takie nie­trwa­łe, w jed­nej chwi­li ist­nie­je­my, a w dru­giej zni­ka­my i mamy szczę­ście, jeśli ktoś o nas pa­mię­ta. Po śmier­ci pier­wo­rod­ne­go oj­ciec tylko raz wy­mó­wił imię Ra­ve­na, a gdy po la­tach pró­bo­wa­łem do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej, za­ci­skał zęby w nie­mym gry­ma­sie i od­wra­cał wzrok, więc w końcu prze­sta­łem pytać.

Po wszyst­kim zda­wa­ło się, że wró­ci­li­śmy do nor­mal­ne­go życia. Przez jakiś czas wy­glą­da­ło na to, że wy­cho­dzi­li­śmy na pro­stą. Lato do­bie­ga­ło końca, a w go­spo­dar­stwie pracy nie uby­wa­ło. Nawet dla ta­kie­go dzie­cia­ka jak ja za­wsze zna­la­zło się coś do ro­bo­ty. Gdy teraz pa­trzę wstecz, to wiem, że na śmierć mamy za­no­si­ło się od dłuż­sze­go czasu. Pierw­szy cios oj­ciec zniósł cał­kiem nie­źle, ale drugi go dobił.

Mama, pulch­na nie­gdyś ko­bie­ta, zu­peł­nie zmi­zer­nia­ła w ciągu kilku ty­go­dni. Ubra­nie wi­sia­ło na jej wy­chu­dzo­nym ciele, a oczy i twarz stra­ci­ły blask oraz kolor. Oj­ciec po­cząt­ko­wo nic nie za­uwa­żył, a całe uczu­cie, któ­rym ob­da­rzał żonę, wraz ze stra­tą syna ule­cia­ło. Pa­mię­tam, jak oschle się do niej zwra­cał, zwłasz­cza w te cięż­kie dni, gdy oczy miała pełne łez, jakby była winna śmier­ci Ra­ve­na. Cza­sem chcia­łem do niej po­dejść, po­cie­szyć, ale nie po­tra­fi­łem. Bałem się, bo w tam­tym cza­sie nie za­cho­wy­wa­ła się jak moja mama. Stra­ta pier­wo­rod­ne­go od­ci­snę­ła na niej swe pięt­no. 

– Hawka, ro­bo­ta nie za­cze­ka. Weź się w garść… Rusz się, to nie pora na płacz… Je­steś temu winna, gdyby nie ty, już dawno po­ra­dzi­li­by­śmy sobie z tym pro­ble­mem. Kto to wi­dział, by wła­sne­go syna ska­zy­wać na taki los?

Pa­mię­ta­łem te kłót­nie, choć tak na­praw­dę to tylko oj­ciec krzy­czał. Matka coraz bar­dziej za­my­ka­ła się w sobie i mil­kła. Jej twarz przy­bie­ra­ła po­nu­ry wyraz, a z każ­dym ko­lej­nym za­da­nym cięż­ki­mi sło­wa­mi cio­sem, po­ja­wia­ła się nowa zmarszcz­ka. Teraz, po cza­sie, wiem, że prak­tycz­nie prze­sta­ła żyć, a my jej nie po­mo­gli­śmy, gdy naj­bar­dziej po­trze­bo­wa­ła wspar­cia. Ja byłem za młody, za głupi, a oj­ciec za­śle­pio­ny zło­ścią i go­ry­czą. On też po­trze­bo­wał wspar­cia, ale lu­dzie z wio­ski za­czę­li omi­jać nas sze­ro­kim łu­kiem, jak­by­śmy sami cięż­ko cho­ro­wa­li.

Gdy lato już prak­tycz­nie do­bie­ga­ło końca i pew­ne­go rześ­kie­go po­ran­ka szy­ko­wa­li­śmy się do pracy w polu, zna­la­złem mamę po­wie­szo­ną w sta­rej szo­pie na sznu­rze, któ­re­go uży­wa­li­śmy do wią­za­nia koni. Jej twarz była sina, oczy wy­szły na wierzch, a z ust spły­wa­ła strużka śliny. Mój krzyk roz­szedł się po oko­li­cy, a gdy oj­ciec zna­lazł mnie chwi­lę póź­niej przy­cze­pio­ne­go do jej nóg, za­bra­kło mu słów. Do tej pory pa­mię­tam, że wciąż była cie­pła. Wie­dzia­łem, że nigdy nie za­po­mnę tego pu­ste­go ob­li­cza, z któ­re­go ule­cia­ło całe życie.

– Hawko! Ha­wecz­ko, moja naj­mil­sza! – oj­ciec po­chli­py­wał wprost do jej ucha, gdy udało nam się ścią­gnąć ciało na kle­pi­sko.

I wy­da­wa­ło się, że to po­czą­tek końca. Nie zo­sta­li­śmy tam długo, gdy mi­nę­ła je­sień i zima, opu­ści­li­śmy nasz dom na za­wsze. Oj­ciec nigdy sobie nie wy­ba­czył, że stra­cił nie tylko syna, ale i żonę. Ru­szy­li­śmy na wschód, aby za­po­mnieć.

Nie przy­zna­łem się, ale od­czu­łem ogrom­ną ulgę, na wieść o wy­pro­wadz­ce. Przez ostat­nie mie­sią­ce uni­ka­łem, jak tylko mo­głem, wcho­dze­nia do szopy. Bałem się tego, co tam za­sta­nę, a naj­bar­dziej wi­do­ku matki, która od­wie­dza­ła mnie w snach. Wi­sia­ła na sznu­rze, jej mar­twe ciało ki­wa­ło się na boki, a z gar­dła do­by­wał się cichy szept, mó­wią­cy za­wsze to samo:

– To nie twoja wina, Nim.

Sen przy­cho­dził pra­wie każ­dej nocy, a ja bu­dzi­łem się z krzy­kiem i pła­czem. Oj­ciec nigdy do mnie nie zaj­rzał. 

 

***

 

Oj­ciec sprze­dał go­spo­dar­kę za gro­sze. Nie­ła­two do­stać dobrą cenę za obej­ście, w któ­rym w tra­gicz­ny spo­sób zgi­nę­ły dwie osoby. Zwłasz­cza tar­gnię­cie się na wła­sne życie uwa­ża­no za zły omen.

W końcu na­sta­ła wio­sna, a gdy zie­mia da­wa­ła za­czą­tek plo­nów, ku­piec też się zna­lazł, bo i cena była wy­star­cza­ją­co niska. Wy­je­cha­li­śmy, za­bie­ra­jąc je­dy­nie konia i wóz. Nikt nas nie po­że­gnał. Lu­dzie za­cho­wy­wa­li się, jak­by­śmy prze­sta­li ist­nieć.

Spro­wa­dzi­li­śmy się do mia­stecz­ka Ko­ven­hol, które znaj­do­wa­ło się trzy dni drogi od sto­li­cy. Nie było zbyt duże, ale pracy za­pew­nia­ło wy­star­cza­ją­co wiele, aby­śmy mogli za­cząć tam życie od nowa. Za­miesz­ka­li­śmy w małym domku na obrze­żach. Jego kiep­ski stan nie od­stra­szył ojca, na nic lep­sze­go nie było nas stać w tam­tej chwi­li. Do dziś pa­mię­tam, jaką ra­dość czuł na widok sta­rych, roz­pa­da­ją­cych się ścian i zmurszałego dachu, które mnie na­pa­wa­ły prze­ra­że­niem i znie­chę­ce­niem.

– Nie martw się, Rav, bę­dzie do­brze.

Za­mar­łem, a oj­ciec zmie­szał się, co naj­mniej jakby z jego ust wy­do­by­ło się naj­gor­sze bluź­nier­stwo. To był ten ostat­ni raz, kiedy wy­mó­wił imię Ra­ve­na.

– Yyy… Prze-e-epra­szam, Nim, ja… – słowa uwię­zły mu w gar­dle, ale wie­dzia­łem, co chce po­wie­dzieć i tylko po­ki­wa­łem głową.

Od­szedł zmie­sza­ny w głąb domu, a ja zro­zu­mia­łem, że nie tylko tam. W pew­nym sen­sie opu­ścił mnie na za­wsze. Mu­sia­łem sobie od tej pory ra­dzić sam.

 

***

 

Czas zda­wał się le­czyć rany i humor ojca po­pra­wiał się z dnia na dzień. Można by po­wie­dzieć, że po­wo­dzi­ło nam się cał­kiem nie­źle.

Pierw­sze lata nie na­le­ża­ły do lek­kich, a ja nie uła­twia­łem ro­dzi­co­wi życia. Łobuz ze mnie był okrop­ny, znany w pra­wie całym mia­stecz­ku. Teraz wiem, że w ten spo­sób chcia­łem zwró­cić na sie­bie jego uwagę. Jed­nak z cza­sem na­uczy­łem się do­ce­niać to, co dla mnie robił. I dla sie­bie. Tro­chę się po­pra­wi­łem, ale tylko tro­chę.

Oj­ciec cięż­ko pra­co­wał w je­dy­nym za­kła­dzie ko­wal­skim w Ko­ven­hol. Nigdy wcze­śniej nie miał do czy­nie­nia z tym fa­chem, ale szyb­ko się uczył i oka­zał się wspa­nia­łym po­moc­ni­kiem. Nie­raz ma­wiał do mnie po cięż­kim dniu:

– To jest coś, co lubię, Nim. Na­praw­dę. – A ja wi­dzia­łem jego roz­pa­lo­ne spoj­rze­nie, spra­co­wa­ne i znisz­czo­ne ręce.

Przez mia­sto szedł głów­ny trakt pro­wa­dzą­cy do sto­li­cy, to wła­śnie on za­pew­niał stały przy­chód w za­kła­dzie. Nie było dnia, by nie tęt­nił ży­ciem. Za­wsze zna­lazł się ktoś, kto po­trze­bo­wał po­mo­cy ko­wa­la. Czę­sto przy­cho­dzi­łem do kuźni, a wła­ści­wie to tuż pod jej wej­ście. Lu­bi­łem ob­ser­wo­wać ludzi, kra­sno­lu­dów, gnomy i masę in­nych stwo­rzeń, które prze­ta­cza­ły się przez mia­stecz­ko. Za­wsze w więk­szych gru­pach, bo wła­śnie one za­pew­nia­ły bez­pie­czeń­stwo na nie­go­ścin­nych zie­miach kró­le­stwa. Wiele sły­sza­ło się o ata­kach Kar­mi­now­ców oraz zło­dziei czy­ha­ją­cych na łatwe łupy. Z cza­sem pod­glą­da­nie przy­jezd­nych stało się moim zwy­cza­jem.

Za­wsze, gdy do­cho­dzi­ło do ata­ków, zda­wa­ło się, że Ko­ven­hol za­mie­ra. Oj­ciec wtedy uważ­nie ob­ser­wo­wał grupę wjeż­dża­ją­cą do mia­sta. Z da­le­ka wo­ła­no o pomoc me­dy­ków. Pa­mię­tam, że naj­gor­szy był mo­ment, w któ­rym za­uwa­ży­łem, że na wozie przywieziono chło­pa­ka. Mu­siał być w wieku po­dob­nym do Ra­ve­na, na jego twa­rzy do­pie­ro po­ja­wia­ły się czer­wo­ne bruz­dy zna­czą­ce po­czą­tek pro­mie­ni­cy. Oj­ciec za­ci­snął w zło­ści pię­ści, a knyk­cie mu po­bie­la­ły.

– Tato? – za­wa­ha­łem się. – Tato, wszyst­ko w po­rząd­ku?

Ale on zda­wał się mnie nie sły­szeć. Przy­glą­dał się je­dy­nie lu­dziom, któ­rzy zbie­gli się, aby pomóc przy­jezd­nym. Mło­dzie­niec ma­ja­czył, a my sta­li­śmy zbyt da­le­ko, by zro­zu­mieć, co mówił. Gdy zdję­li go z wozu i po­nie­śli w dół ulicy, chło­pak za­krzyk­nął:

– Nie! Nie! Ja… Nie! Nie chcę umie­rać!

Nikt się nie ode­zwał. Te słowa za­wi­sły w po­wie­trzu. Pa­trzy­łem zdru­zgo­ta­ny na od­da­la­ją­cy się po­chód.

– Tato?

Ale mo­je­go ojca nie było. Ni­g­dzie nie mo­głem go zna­leźć, choć szu­ka­łem wszę­dzie, a przy­naj­mniej tak mi się zda­wa­ło. W końcu póź­nym wie­czo­rem, gdy stra­ci­łem zu­peł­nie na­dzie­ję, wró­cił do domu. Otwo­rzył drzwi i wszedł do środ­ka. Był cały mokry, tak, że z ubra­nia ska­py­wa­ły kro­ple wody. Było to o tyle dziw­ne, że na dwo­rze nie padał deszcz.

– Tato!

Moja twarz mu­sia­ła wy­ra­żać wiele. Strach. Zwąt­pie­nie. Ulgę.

– Nic się nie stało, Nim. – po­wie­dział głu­cho – Nic się nie stało…

I po­szedł do sie­bie, wię­cej na mnie nie pa­trząc. Na­stęp­ne­go dnia za­cho­wy­wał się, jakby nic się nie stało. Do­my­śli­łem się, że pró­bo­wał się zabić i dzię­ko­wa­łem bogom, że tego dnia nie zo­sta­łem sie­ro­tą.

 

***

 

Do­sko­na­le pa­mię­tam mo­ment, w któ­rym moje życie się zmie­ni­ło. Byłem już dużo by­strzej­szym dzie­cia­kiem i zo­ba­czy­łem coś, co mnie za­fa­scy­no­wa­ło. 

Nie­po­zor­ny mło­dzie­niec prze­ci­skał się przez tłum ludzi i szyb­kim zwin­nym ru­chem od­ciął sa­kiew­kę od paska star­sze­go męż­czy­zny. Ten, po­chło­nię­ty roz­mo­wą z ja­kimś kup­cem, nawet się nie zo­rien­to­wał, że coś się wy­da­rzy­ło. To było pra­wie jak magia, która w tych stro­nach była nie­mi­le wi­dzia­na. Nikt nor­mal­ny nie do­strzegł­by w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale mnie aż uro­sło serce. Od tej chwi­li wie­dzia­łem, czym będę się zaj­mo­wać. Za­pra­gną­łem zo­stać zło­dzie­jem. I wła­śnie to do­pro­wa­dzi­ło mnie do zguby.

Sporo czasu za­ję­ły mi same ob­ser­wa­cje. Li­czy­łem na ko­lej­ną kra­dzież, która może tym razem mo­gła­by mnie cze­goś na­uczyć, ale wie­dzia­łem, że dobry zło­dziej nie po­wi­nien dać się tak łatwo przy­ła­pać. Mia­łem pełną świa­do­mość, że to, co zo­ba­czy­łem, to przy­pa­dek i wię­cej może się nie po­wtó­rzyć. 

Na szczę­ście oj­ciec nie wie­dział, w jaki spo­sób spę­dzam czas. Gdyby tylko usły­szał, czym się za­in­te­re­so­wa­łem, na pewno przy­pła­cił­by to swoim zdro­wiem, ale wcze­śniej sprał­by mnie na kwa­śne jabł­ko. Za­wsze miał w po­gar­dzie ludzi, któ­rzy od­bie­ra­li innym do­by­tek. Nie­waż­ne czy byli to zło­dzie­je, czy woj­sko. Za­wsze cenił uczci­wą pracę, a jed­nak mimo jego nauk i tak zde­cy­do­wa­łem o swoim życiu ina­czej.

Nie wiem tak na­praw­dę, co mną po­wo­do­wa­ło. Może mia­łem żal, że nigdy nie po­ja­wił się w drzwiach sy­pial­ni, gdy mie­wa­łem kosz­ma­ry? Może wy­da­wa­ło mi się, że po ro­dzin­nej tra­ge­dii za­mknął swe serce na czte­ry spu­sty i opie­ku­je się mną nie z mi­ło­ści, a z po­czu­cia obo­wiąz­ku? A może po pro­stu chcia­łem rzu­cić się w wir nie­bez­piecz­nej przy­go­dy, by o wszyst­kim za­po­mnieć?

Choć nigdy nie bra­ko­wa­ło mi jego ży­cio­wych rad, które uwiel­biał wy­gła­szać.

– Pa­mię­taj, Nim, cięż­ka praca jest naj­waż­niej­sza. Do­pó­ki je­steś uczci­wy, twoje życie bę­dzie dobre – po­wta­rzał raz na jakiś czas, a ja tylko ki­wa­łem na od­czep­ne­go głową, nie przy­wią­zu­jąc uwagi do jego słów, choć te oka­za­ły się nader praw­dzi­we.

Wszyst­ko za­czę­ło się nie­win­nie. Naj­pierw nie­po­strze­że­nie prze­my­ka­łem mię­dzy przy­jezd­ny­mi, spie­szą­cy­mi w sobie tylko zna­nym kie­run­ku. Za­wsze to byli obcy. Nigdy nie ru­szy­łem miej­sco­wych, choć zwra­ca­łem uwagę, czy moje za­cho­wa­nie nie rzuca się za­nad­to w oczy. Przy­glą­da­łem się, co robią z kosz­tow­no­ścia­mi. Z ła­two­ścią po­tra­fi­łem wy­ła­py­wać dźwię­ki brzę­czą­cych monet, a także do­sko­na­le do­strze­ga­łem dro­go­cen­ne ozdo­by. Z cza­sem moje ob­ser­wa­cje zmie­ni­ły się w pla­no­wa­nie.

Pa­mię­tam to uczu­cie, gdy pierw­szy raz się­gną­łem po cudzą wła­sność. Trzą­słem się na całym ciele jak osika, my­śla­łem, że z wra­że­nia ze­mdle­ję. Gdyby wtedy ktoś na mnie spoj­rzał, od razu by zgadł, jakie mam za­mia­ry, a przy­naj­mniej do­my­ślił­by się, że pla­nu­ję coś złego. Ale nic ta­kie­go nie miało miej­sca. Zgar­ną­łem sa­kiew­kę mło­dej ko­bie­cie, a ona nawet nie za­uwa­ży­ła chwi­li, w któ­rej to zro­bi­łem. Całą siłą woli po­wstrzy­ma­łem się, by nie pu­ścić się pędem wzdłuż trak­tu. Serce wa­li­ło w mojej pier­si jak osza­la­łe. Gdy od­da­li­łem się na tyle, że po­czu­łem się bez­piecz­nie, mię­śnie mi zwiotczały i mało nie upa­dłem. To był wła­śnie pierw­szy raz. Wtedy już wie­dzia­łem, że nie ostat­ni.

 

***

 

 

Naj­pierw przez długi czas mę­czy­łem się w Ko­ven­hol i pró­bo­wa­łem w wol­nych chwi­lach do­sko­na­lić swoje zło­dziej­skie, dość pry­mi­tyw­ne tech­ni­ki, któ­rych nijak nie mia­łem się od kogo na­uczyć. Za­zwy­czaj koń­czy­ło się na pro­stych kra­dzie­żach po­dob­nych do tej pierw­szej. Je­dy­ną róż­ni­cą była więk­sza pew­ność sie­bie. Nie bra­ko­wa­ło mi od­wa­gi, ale roz­są­dek pod­po­wia­dał, by nie rzu­cać się w oczy.

Oj­ciec się wście­kał, bo byłem coraz star­szy, a nie spie­szy­ło mi się do uczci­wej pracy. W końcu, po ko­lej­nej po­ła­jan­ce, nie wy­trzy­mał, wi­dzia­łem, że miar­ka się prze­bra­ła, i że ma tego ser­decz­nie dość. Przez jakiś czas prze­stał mi truć nad uchem, choć nadal ro­bi­łem to samo. Nie li­czy­ło się nic poza tym uczu­ciem, gdy dzia­ła­łem ponad wszyst­ki­mi za­ka­za­mi. Ale ta chwi­la spo­ko­ju, była tak na­praw­dę ciszą przed burzą.

Któ­re­goś ranka oj­ciec spoj­rzał na mnie prze­ni­kli­wie, a jego po­waż­na mina świad­czy­ła o tym, że nie jest za­chwy­co­ny. Mia­łem wra­że­nie, że tym wzro­kiem jest w sta­nie zo­ba­czyć nawet moje myśli. Cza­sa­mi czu­łem, że wie, co ro­bi­łem, choć nie po­wi­nien. Nikt nie wie­dział. Nigdy nie zo­sta­łem zła­pa­ny.

– Wy­jeż­dżasz za trzy dni – po­wie­dział.

– Co? – za­py­ta­łem głu­pio.

Po­pa­trzył na mnie srogo.

– Je­dziesz do sto­li­cy, to trzy dni drogi stąd. Skoro sam nie je­steś w sta­nie za­dbać o swoją przy­szłość, ja zro­bię to za cie­bie. Nigdy nie chcia­łem cię do ni­cze­go zmu­szać, ale sto­czysz się, Nim, czuję, że tak wła­śnie bę­dzie.

Te słowa za­bo­la­ły. W pierw­szej chwi­li byłem wście­kły, że za ple­ca­mi za­ła­twił mi pracę w tam­tej­szym tar­ta­ku. Nie za­mie­rza­łem tyrać za marne gro­sze. Chcia­łem się kłó­cić i po­ka­zać, że nie może rzą­dzić i de­cy­do­wać o moim życiu. Osta­tecz­nie jed­nak po­wstrzy­ma­łem się. Gdy tak na mnie pa­trzył, po raz pierw­szy od wielu lat zo­ba­czy­łem sta­re­go i zmę­czo­ne­go ży­ciem czło­wie­ka. Wtedy zro­zu­mia­łem, że cał­ko­wi­cie po­świę­cił się dla je­dy­ne­go dziec­ka. Nic wię­cej nie po­wie­dzia­łem. Wy­je­cha­łem trzy dni póź­niej.

 

***

 

Sto­li­ca przy­pra­wi­ła mnie o za­wrót głowy. Ileż tam było ludzi! Po­cząt­ko­wo czu­łem się przy­tło­czo­ny.

Za­miesz­ka­łem w dziel­ni­cy rze­mieśl­ni­czej, w domu zna­jo­mych brata mi­strza ko­wal­skie­go, u któ­re­go pra­co­wał oj­ciec. W tar­ta­ku po­ja­wi­łem się tylko raz. I śmiało mogę stwierdzić, że to był o jeden raz za dużo. Kom­plet­nie nie nada­wa­łem się do cięż­kiej fi­zycz­nej pracy. Po całym dniu czu­łem się tak okrop­nie obo­la­ły, że ma­rzy­łem tylko o łóżku. Nie taką przy­szłość sobie wy­ma­rzy­łem. Czy oba­wia­łem się re­ak­cji ojca, gdy się dowie? Czy mar­twi­ły mnie krzy­we spoj­rze­nia moich go­spo­da­rzy, gdy okaże się, że po­rzu­ci­łem dobrą, uczci­wą pracę? Może tro­chę. Przez chwi­lę nawet mia­łem wy­rzu­ty su­mie­nia i dla­te­go jakiś czas uda­wa­łem, że pra­cu­ję. Liczyłem, że w tak dużym mie­ście uj­dzie mi to pła­zem i nie wyda się zbyt szyb­ko. I nie wy­da­ło się. Nikt tak na­praw­dę nie in­te­re­so­wał się tym, co robię.

Kum­ber­nach była ogrom­nym mia­stem. W sto­li­cy znaj­do­wa­ły się dziel­ni­ce po­dzie­lo­ne wzglę­dem sta­tu­su spo­łecz­ne­go. Zła­zi­łem całą dziel­ni­cę rze­mieśl­ni­czą, w któ­rej umiej­sco­wio­ne zo­sta­ły wszyst­kie zna­czą­ce za­kła­dy, po­zna­jąc ją na wylot. To miej­sce tęt­ni­ło ży­ciem w ciągu dnia, by wie­czo­ra­mi prak­tycz­nie wy­mie­rać. Lu­dzie prze­no­si­li się do czę­ści ku­piec­kiej, gdzie miesz­kań­cy i przy­jezd­ni krę­ci­li się przez cały czas, po­czy­na­jąc od doków ry­bac­kich, koń­cząc na głów­nym rynku. Naj­wię­cej go­spód od­wie­dzi­łem wła­śnie tam i tam na­uczy­łem się pić. Wcze­śniej tylko parę razy dane mi było spró­bo­wać moc­niej­sze­go trun­ku. Oj­ciec za­wsze uwa­żał, że al­ko­hol nie idzie w parze z siłą i in­te­li­gen­cją. I tak wła­śnie było. Całe dnie się ba­wi­łem i w końcu czu­łem, że żyję.

Trwa­ło to do mo­men­tu, gdy za­pa­sy pie­nię­dzy, które spe­cjal­nie dla mnie przez wiele mie­się­cy od­kła­dał, za­czę­ły top­nieć. Wtedy po raz pierw­szy po­my­śla­łem o kra­dzie­ży i uzmy­sło­wi­łem sobie, że tata miał rację, że sto­li­ca bę­dzie do­brym po­cząt­kiem. Rze­czy­wi­ście była. Zło­dziej­stwo mia­łem we krwi i czu­łem, że je­stem w tym na­praw­dę dobry.

Za­czą­łem nie­pew­nie i nie­win­nie, ale szyb­ko oka­za­ło się, że idzie mi gład­ko. Nie mia­łem pro­ble­mu z prze­chod­nia­mi, cza­sem okra­da­łem kramy ku­piec­kie, a gdy mia­łem szczę­ście, to i szlach­ci­ca udało mi się ob­ra­bo­wać.

Nie chwa­ląc się, moja cha­ry­zma i na­tu­ral­na pre­dys­po­zy­cja do kłam­stwa uła­twia­ły życie. Czu­łem, że się roz­wi­jam i tak tra­fi­łem na Manor – naj­bar­dziej po­dej­rza­ną część Kum­ber­nach. Ban­dy­ci, zło­dzie­je i różne inne ciem­ne typy wła­śnie tam mieli swoje miej­sce. Za­cie­ka­wi­ły mnie słowa ludzi, któ­rzy raz po raz po­wta­rza­li:

– Oby tylko ci z Ma­no­ru się nie po­ja­wi­li…

– Manor to gówno, nie idź tam, dzie­cia­ku…

– Jeśli raz wsiąk­niesz w tam­tej­sze to­wa­rzy­stwo, już nigdy nie uda ci się wyjść z tego bagna…

I wiele in­nych. Wszyst­kie te roz­mo­wy roz­bu­dzi­ły tylko moją cie­ka­wość. Naj­czę­ściej były to wy­ję­te z kon­tek­stu zda­nia, ale jedno po­wie­dze­nie w całym Kum­ber­nach po­wta­rza­no ni­czym man­trę.

„Jeśli w duszy masz mrok, to ciem­ny Manor po­chło­nie cię bez resz­ty”.

I po­chło­nął, ale za­cznij­my od po­cząt­ku.

 

***

 

Sta­łem się czę­stym go­ściem par­szy­wej dziel­ni­cy Kum­ber­nach, w któ­rej ple­ni­ło się róż­ne­go ro­dza­ju ta­ła­taj­stwo. Nawet w naj­bar­dziej sło­necz­ny dzień zda­wa­ła się być po­nu­ra, jakby nie chcia­ła wpu­ścić choć­by krzty­ny świa­tła w swoje za­cie­nio­ne, brud­ne progi. O każ­dej porze można było zna­leźć w niej stwo­rze­nia wszel­kiej maści. Naj­po­pu­lar­niej­szą spe­lu­ną, do któ­rej przy­cho­dzi­li wszy­scy była owia­na złą sławą Go­spo­da pod Ma­tro­ną.

Go­spo­da nie wy­róż­nia­ła się zu­peł­nie ni­czym na tle in­nych ciem­nych za­uł­ków. Ko­lej­ne ob­dra­pa­ne drzwi, z któ­rych od­pa­da­ła wy­pło­wia­ła farba. Na drew­nie nie­wy­raź­nie wy­rzeź­bio­no wi­ze­ru­nek ko­bie­ty. Nawet nie zwró­cił­bym na to uwagi, gdyby nie to, że przy­pad­kiem spo­strze­głem dwój­kę kra­sno­lu­dów, roz­pra­wia­ją­cych o czymś za­wzię­cie.

– La­no­rze, zaraz ci wszyst­ko opo­wiem. Wejdź­my ino do środ­ka. Wiedz, że Ka­nvit nie bę­dzie na nas cze­kać. – Nawet z da­le­ka wi­dzia­łem, jak oczy świe­cą mu się z pod­nie­ce­nia.

Drugi nie­zbyt chęt­nie po­ki­wał głową. Po­de­szli do wej­ścia i za­pu­ka­li, ale nie tak zwy­czaj­nie. To był rytm. Drzwi, gło­śno skrzy­piąc, otwo­rzy­ły się, a kra­sno­lu­dy znik­nę­ły w środ­ku. Nie za­sta­na­wia­jąc się, pod­sze­dłem do wej­ścia i wy­stu­ka­łem kod.

 

***

 

Moim oczom uka­zał się długi ko­ry­tarz za­koń­czo­ny scho­da­mi pro­wa­dzą­cy­mi w dół. Ogrom­ny męż­czy­zna, który mnie wpu­ścił, nie zdzi­wił się na widok ob­ce­go w go­spo­dzie. Wi­docz­nie wiele osób prze­wi­ja­ło się przez jej progi. Z dołu do­cho­dził gwar roz­mów.

Nie­pew­nie mi­ną­łem za­cie­nio­ny ko­ry­tarz i zsze­dłem . Wnę­trze oka­za­ło się wy­jąt­ko­wo czy­ste i przy­tul­ne. Nigdy nie przy­pusz­cza­łem, że takie miej­sce może być tak do­brze utrzy­ma­ne. Stoły usta­wio­ne po bo­kach głów­nej izby, lata świet­no­ści miały już za sobą, ale mimo to lśni­ły czy­sto­ścią. W ka­mien­nych ścia­nach u­mo­co­wa­no uchwy­ty na po­chod­nie.

Nie tak wy­obra­ża­łem sobie go­spo­dę po­sia­da­ją­cą naj­gor­szą sławę w mie­ście. Kilka osób siedziało przy stołach. Nikt nie zwró­cił na mnie uwagi, poza szyn­ka­rzem sto­ją­cym za wy­so­kim kon­tu­arem. Skie­ro­wa­łem się do szynkwasu. Za­pła­ci­łem za wiel­ki kufel piwa i po­sta­no­wi­łem po­ob­ser­wo­wać oto­cze­nie i wy­ba­dać teren. Ale wtedy stało się coś, czego nie prze­wi­dzia­łem. Po­śli­zgną­łem się na wy­po­le­ro­wa­nej ka­mien­nej po­sadz­ce i wy­la­łem cały tru­nek na naj­pa­skud­niej­sze­go, naj­par­szy­wiej wy­glą­da­ją­ce­go czło­wie­ka, ja­kie­go dane mi było zo­ba­czyć. Po czym sam upa­dłem na podłogę u jego stóp.

– Prze-e-epra­szam – bąk­ną­łem cicho, nie pod­no­sząc się. W każ­dej chwi­li spo­dzie­wa­łem się ciosu z góry.

Ktoś po­cią­gnął mnie jed­nym szyb­kim ru­chem. Męż­czy­zna spo­glą­dał groź­nie. Jego twarz była su­ro­wa, po­ora­na licz­ny­mi bli­zna­mi. Serce za­bi­ło mi moc­niej, cze­ka­łem na pierw­szy cios, ale wtedy ban­dy­ta za­śmiał się gło­śno i po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

– Prze­cież nic się nie stało.

Czu­łem jak po­wie­trze wy­la­tu­je ze świ­stem z płuc. Mia­łem wra­że­nie, że wszy­scy ga­pią­cy się na nas ode­tchnę­li z ulgą. Po­mruk roz­szedł się po izbie i wszy­scy stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie naszą dwój­ką.

– Sia­daj dzie­cia­ku, po­roz­ma­wia­my tro­chę sobie.

I tak to wła­śnie się za­czę­ło. Z cza­sem sta­łem się czę­stym go­ściem w Go­spo­dzie pod Ma­tro­ną, a mój ob­la­ny to­wa­rzysz Gal oka­zał się prze­pust­ką do zło­dziej­skie­go świat­ka. Tam zdo­by­łem pierw­sze kon­tak­ty i przy­jaź­nie. Mia­łem wiel­kie plany i chcia­łem roz­wi­nąć skrzy­dła, a wtedy wła­śnie na­pły­nę­ły wie­ści z Ko­ven­hol.

 

***

 

– Czy śmierć ojca coś we mnie zmie­ni­ła? Chyba teraz, po cza­sie, mogę po­wie­dzieć, że nie. A przy­naj­mniej nie zmie­ni­ła na lep­sze. Wiele lat póź­niej ża­ło­wa­łem pew­nych czy­nów i słów. Bo jak nie ża­ło­wać, gdy sta­jesz się naj­bar­dziej zna­nym zło­dzie­jem w Kum­ber­nach. Przy­naj­mniej za­wsze tak o sobie my­śla­łem, choć przy­pusz­czam, że taka sława nie może być ni­czym do­brym. – Sta­rzec za­śmiał się, a z nim cała izba. – Wsią­kłem w ten świat do­szczęt­nie i nie byłem w sta­nie się z niego wy­do­stać. Nawet gdy­bym chciał. To już było ni­czym uza­leż­nie­nie, a czło­wiek pod wpły­wem pra­gnień nie myśli jasno i może stać się nie­bez­piecz­ny. I tak wła­śnie było ze mną.

Prze­rwał na chwi­lę, by wy­chy­lić z kufla, ale na dnie nic nie zo­sta­ło. Męż­czy­zna prze­tarł zmę­czo­ne po­wie­ki.

– Chyba czas już na mnie. Jeśli ka­pry­śna Panna Zima po­zwo­li, kie­dyś opo­wiem wam resz­tę. – Na te słowa pod­niósł się i po­czął zbie­rać do wyj­ścia.

Pierw­szy z miej­sca po­de­rwał się go­spo­darz.

– Nie mo­że­cie tak skoń­czyć, Nimie. Po­siedź­cie jesz­cze, noc prze­cie młoda – po­wie­dział, a ręce roz­ło­żył w ge­ście za­pro­sze­nia.

– Szko­da by­ło­by za­koń­czyć w takim mo­men­cie! – ob­ru­szył się młody Fe­li­xen.

– Wła­śnie!

–  Chcie­li­by­śmy wie­dzieć, co dalej się wy­da­rzy­ło – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie szcze­rze żona Halva.

Na­mo­wom nie było końca. W końcu, po wielu za­pew­nie­niach, że wszy­scy pra­gną wy­słu­chać dal­szej czę­ści opo­wie­ści, sta­rzec rzekł:

– No, do­brze… Niech tak bę­dzie.

Przed ka­le­ką po­sta­wio­no ko­lej­ny kufel. Męż­czy­zna po­cią­gnął z niego, za­mla­skał i za­czął na nowo opo­wia­dać.

 

***

 

Wró­ci­łem, ale tak na­praw­dę było już za późno w mo­men­cie, gdy do­szły mnie słu­chy o Ko­ven­hol. Z mia­stecz­ka nie zo­sta­ło zu­peł­nie nic. Spa­lo­no je, nie oszczę­dza­jąc ni­cze­go. Od nie­licz­nych, któ­rzy prze­ży­li, do­wie­dzia­łem się, że mój oj­ciec zgi­nął jako jeden z pierw­szych. Za­szty­le­to­wa­ny.

– Nim, to byli obcy – po­wie­dział mi jeden z przy­ja­ciół ojca. – Był z nimi mag…

Te słowa ni­czym czar­na chmu­ra za­wi­sły w po­wie­trzu. Magów nie­czę­sto spo­ty­ka­no w tych stro­nach, a w szcze­gól­no­ści rzad­ko pa­ra­li się roz­bo­jem. Ich usłu­gi były sze­ro­ko znane, ale i hor­ren­dal­nie dro­gie. Mogli sobie na nie po­zwo­lić je­dy­nie do­stoj­ni­cy, choć nie­raz sły­sza­łem, że nie­któ­re ma­gicz­ne przed­mio­ty da się nabyć na czar­nym rynku.

– To on wszyst­ko spa­lił. Lu­dzie pło­nę­li żyw­cem, Nim! Żyw­cem! Nawet nie zda­jesz sobie spra­wy, jak krzy­cze­li. Tak okrop­nie… Krzy­cze­li… Bałem się, że umrę… – po­wie­dział cicho.

Na wspo­mnie­nie wy­da­rzeń sa­mot­na łza po­pły­nę­ła po po­licz­ku męż­czy­zny. Serce za­kłu­ło mnie w pier­si. W duchu ucie­szy­łem się, że mój oj­ciec nie cier­piał i przy­naj­mniej miał lekką śmierć.

Nie po­cho­wa­łem go, bo ciała spo­czę­ły już we wspól­nej mo­gi­le. Zbyt wiele pracy kosz­to­wa­ło­by ludzi wy­ko­pa­nie osob­nych gro­bów. Z tego, co sły­sza­łem, więk­szość zwłok była zma­sa­kro­wa­na. Na całe szczę­ście nie mu­sia­łem pa­trzeć na ciało ojca.

Tak szyb­ko jak przy­je­cha­łem, tak samo szyb­ko opu­ści­łem Ko­ven­hol. Zu­peł­nie otę­pia­ły wy­je­cha­łem do Kum­ber­nach i wtedy na­praw­dę od­czu­łem, że zo­sta­łem sam.

 

***

 

Nic nie wska­zy­wa­ło na to, żeby wy­da­rze­nia na za­chód od Kum­ber­nach wpły­nę­ły jakoś na życie miesz­kań­ców sto­li­cy. Mieli oni wła­sne pro­ble­my i one sta­no­wi­ły dla nich naj­więk­sze zmar­twie­nie. Wtedy po raz ko­lej­ny od­czu­łem, jak mało zna­czę. Nie tylko ja, ale i lu­dzie, któ­rych zna­łem i któ­rzy umar­li wła­śnie w miej­scu, na­zy­wa­nym kie­dyś prze­ze mnie domem. Gdyby tylko w Ko­ven­hol miesz­kał po­mniej­szy szlach­cic, spra­wa za­pew­ne wy­glą­da­ła­by zu­peł­nie ina­czej. Może nawet wy­sła­no by woj­sko w celu zli­kwi­do­wa­nia ban­dy­tów. A tak? Zu­peł­nie zi­gno­ro­wa­no pro­blem.

Je­dy­ne co byłem w sta­nie zro­bić, to uciec. Nie po­tra­fi­łem unik­nąć cier­pie­nia, które ogar­nę­ło mnie w Ko­ven­hol. Cały czas w pod­świa­do­mo­ści sły­sza­łem głos ojca, który mówił:

„Od teraz na za­wsze je­steś sam”.

Sta­ra­łem się żyć, ale cały czas byłem otę­pia­ły i nie­obec­ny. Wtedy wła­śnie mnie zna­leź­li.

– Jak raz wej­dziesz do Go­spo­dy pod Ma­tro­ną i cię za­uwa­żą, już nigdy nie zo­sta­wią cię w spo­ko­ju – po­wie­dział do mnie Gal, a ja po raz pierw­szy od dawna po­czu­łem nie­pew­ny uśmiech, który po­ja­wił się na mojej twa­rzy.

Wtedy jesz­cze nie zda­wa­łem sobie spra­wy, jak bar­dzo praw­dzi­we są słowa, które do mnie wy­po­wie­dział. Wcho­dzisz do­bro­wol­nie, ale nie wy­cho­dzisz już nigdy, chyba, że po śmier­ci. I tak wła­śnie Gal wkrę­cił mnie w interes, a był on nie byle jaki. Skoń­czy­ło się okra­da­nie po­mniej­szych kup­ców i miesz­kań­ców Kum­ber­nach. Wpro­wa­dził mnie do na­pa­dów na ka­ra­wa­ny zmie­rza­ją­ce do sto­li­cy głów­nym trak­tem. Nie­waż­ne, czy lu­dzie byli bo­ga­ty­mi kup­ca­mi, szlach­tą, czy woj­skiem. Ważne, by prze­wo­żo­ny przez nich towar miał od­po­wied­nią war­tość.

– To praw­dzi­wa żyła złota, dzie­cia­ku! Sam zo­ba­czysz! – po­wta­rzał raz po raz.

Od sa­me­go po­cząt­ku była to dobra za­ba­wa. Au­ten­tycz­ny strach w oczach ofiar w ogóle nie robił na mnie wra­że­nia. Kosze pełne kosz­tow­no­ści, które lą­do­wa­ły u ludzi Gala za­wsze uczci­wie dzie­lo­no. W końcu go­tów­ki mia­łem pod do­stat­kiem, dzię­ki czemu prze­nio­słem się z dziel­ni­cy rze­mieśl­ni­czej do lep­szej oko­li­cy, po któ­rej wie­czo­ra­mi spa­ce­ro­wa­łem, za­pusz­cza­jąc się w re­jo­ny bo­ga­czy. Po­cząt­ko­wo ro­bi­łem to dla przy­jem­no­ści, z cza­sem zro­zu­mia­łem, że upa­trzy­łem sobie zu­peł­nie nowy cel. Cel, o któ­rym nie za­mie­rza­łem ni­ko­go in­for­mo­wać. Wy­so­ki ży­wo­płot, który oka­lał jedną z po­se­sji, miał za­pew­ne słu­żyć ochro­nie i ozdo­bie, ale ja do­strze­głem w nim po­ten­cjał. Łatwo było się na niego wspiąć, bo po­ra­stał tak gęsto, a bli­skość okien prak­tycz­nie ocie­ra­ją­cych się o drze­wa, ku­si­ła moje zło­dziej­skie ego. Za­pra­gną­łem do­stać się do środ­ka.

 

***

 

Gdy nie zaj­mo­wa­łem się podglądaniem, cały czas trzy­ma­łem się z ludź­mi Gala. To były równe chło­py i two­rzy­li­śmy zgra­ną grupę, która na­praw­dę po­tra­fi­ła po­trzą­snąć sto­li­cą, zdo­by­wa­jąc przy tym wszyst­ko, czego dusza za­pra­gnie. Szło nam gład­ko, aż do chwi­li, gdy za­ata­ko­wa­li­śmy znacz­nie więk­szą, niż za­wsze, grupę zmie­rza­ją­cą do Kum­ber­nach. Prze­woź­nik ka­ra­wa­ny się po­sta­wił i jeden z ban­dy­tów go zabił.

Do dziś pa­mię­tam krzyk ludzi, ich bła­ga­nie o li­tość i mo­ne­ty sy­pią­ce się wprost na ubru­dzo­ną krwią zie­mię. Ocie­ka­ją­ca czer­wie­nią głowa pół­el­fa i twarz za­sty­gła w prze­ra­że­niu – ten obraz na za­wsze wyrył mi się w pa­mię­ci. Sta­łem bez ruchu, nie mogąc nic zro­bić.

Jakby tego było mało, napad przerwało po­ja­wie­nie się Kar­mi­now­ców. Wy­glą­dem przy­po­mi­na­li Ra­ve­na w ostat­nim sta­dium cho­ro­by. Ich ciała po­kry­wa­ła czer­wień. Pa­ni­ka, która wy­bu­chła, była prze­ra­ża­ją­ca i otu­ma­nia­ła. Po­dróż­ni z ka­ra­wa­ny wpa­da­li na sie­bie jak w amoku. Mie­li­śmy ogrom­ne szczę­ście, za­ra­że­ni czer­wo­ną pro­mie­ni­cą rzu­ci­li się w pierw­szej ko­lej­no­ści na umy­ka­ją­cych do lasu ludzi. Byli nie­sa­mo­wi­cie szyb­cy. W jed­nej chwi­li kryli się wśród drzew, a w dru­giej prze­gry­za­li gar­dła, ręce. Naj­gor­szy jed­nak był widok mło­de­go Kar­mi­now­ca, który tuż obok moich zdrę­twia­łych nóg, chłep­tał krew, wprost z ran prze­woź­ni­ka.

– Nim! Rusz się! Spa­da­my! – za­wo­łał jeden z moich ziom­ków, pa­ku­jąc ostat­nie kosz­tow­no­ści.

Nie wiem, jakim cudem zdo­ła­łem się ru­szyć i jak to się stało, że Kar­mi­no­wiec nie zwró­cił na mnie więk­szej uwagi, ale umkną­łem. Po wszyst­kim wie­dzia­łem, że to był jeden z naj­gor­szych dni mo­je­go życia. Pra­wie tak samo okrop­ny, jak te, w któ­rych stra­ci­łem brata i matkę. Nie chcia­łem nieść wię­cej śmier­ci, zbyt wiele mia­łem jej w życiu. Widok czer­wo­nych ludzi do­dat­ko­wo wzbu­dził we mnie od­ra­zę.

– Prze­cież nic się ta­kie­go nie stało, dzie­cia­ku – po­wie­dział mi Gal tego sa­me­go dnia w Go­spo­dzie pod Ma­tro­ną.

Wszy­scy świę­to­wa­li z po­wo­du zdo­by­tych łupów. Ja nie byłem w sta­nie nawet się ode­zwać. Ten czło­wiek zgi­nął prze­ze mnie. Ja byłem w ban­dzie, która za­ata­ko­wa­ła tych ludzi. Przy­naj­mniej tak to wi­dzia­łem i czu­łem. Gdy­bym tylko nie brał w tym udzia­łu… Mia­łem jego krew na rę­kach. I in­nych, któ­rzy przez nas zo­sta­li za­bi­ci lub ranni w star­ciu z Kar­mi­now­ca­mi.

Cała banda pla­no­wa­ła już ko­lej­ny napad, jakby nic nie­zwy­kłe­go nie miało miej­sca, ale ja nie chcia­łem nawet o tym sły­szeć. Tego wie­czo­ru upi­łem się do nie­przy­tom­no­ści. Zu­peł­nie nie pa­mię­ta­łem, jak do­tar­łem do domu. Prze­lot­nie majaczyło wspo­mnie­nie – za­ta­cza­łem się ledwo stojąc na no­gach i wsparty o ścia­nę, by zwró­cić za­war­tość żo­łąd­ka wprost na zie­mię.

Gdy na­stęp­ne­go dnia obu­dzi­łem się, owio­nął mnie smród za­schnię­tych wy­mio­cin. Spoj­rza­łem na swoje ubra­nie i do­strze­głem krew. Nie na­le­ża­ła do mnie. Nie mia­łem wi­docz­nych ran. Przy­po­mnia­łem sobie, że od wczo­raj nawet się nie prze­bra­łem. Czu­łem się pusty w środ­ku. Wy­pra­ny z uczuć, jakby nagle ktoś ude­rzył mnie mło­tem w głowę.

Jesz­cze tej nocy mia­łem sen. Naj­praw­dziw­szy kosz­mar, który na­wie­dzał mnie póź­niej przez ko­lej­ne lata. Śni­łem o ojcu, wi­dzia­łem go leżącego na ziemi, w ka­łu­ży krwi, a nad nim klę­czał czer­wo­ny Rav. Wokół głowy ojca były roz­sy­pa­ne srebr­ne i złote mo­ne­ty. Pa­trzył na mnie pu­stym, nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, tak samo jak prze­woź­nik ka­ra­wa­ny. Mia­łem się już nad nim po­chy­lić i po­chwy­cić w ra­mio­na, gdy jego usta otwo­rzy­ły się i dobył się z nich cichy, chra­pli­wy głos:

– Nie ta­kie­go życia dla cie­bie chcia­łem, synu. Nie ta­kie­go…

Jakby tego było mało Rav za­czął łap­czy­wie pić krew, jak zwy­kły pies.

Po prze­bu­dze­niu pła­ka­łem jak nigdy przed­tem. Czu­łem ogrom­ny wstyd, a te słowa i ten widok wstrzą­snę­ły mną do głębi.

 

***

 

Zro­zu­mia­łem, że to nie dla mnie. Mu­sia­łem od­ciąć się od bandy Gala. Nigdy wię­cej nie chcia­łem mieć z nimi do czy­nie­nia. W jed­nej chwi­li dziel­ni­ca Ma­no­ru stra­ci­ła w moich oczach na atrak­cyj­no­ści i za­czą­łem ją po­strze­gać jako coś brud­ne­go i ciem­ne­go, gdzie ludz­kie życie nie ma dla ni­ko­go war­to­ści i zna­cze­nia. Dla mnie miało zna­cze­nie, bo, choć byłem zło­dzie­jem, nie chcia­łem ni­ko­go skrzyw­dzić. Po­sta­no­wi­łem nie prze­kra­czać progu Go­spo­dy pod Ma­tro­ną. Po­cząt­ko­wo mia­łem spo­kój, ale nie po­trwa­ło to długo.

Aż pew­ne­go wie­czo­ru mnie do­pa­dli. Wcią­gnę­li do ciem­ne­go za­uł­ka, gdy ni­ko­go nie było w po­bli­żu.

– No, Nim, Gal prze­sy­ła po­zdro­wie­nia – po­wie­dział Seth.

Pa­mię­ta­łem go mgli­ście z jed­nej z po­pi­jaw urzą­dzo­nych pod Ma­tro­ną, ale je­dy­ne, co o nim wie­dzia­łem, to to, że jest ku­zy­nem Gala i, po­dob­nie jak on, ma sze­ro­kie bary, mu­sku­lar­ne ra­mio­na i wy­bit­ne zdol­no­ści w spusz­cza­niu lu­dziom ło­mo­tu.

Obe­rwa­łem pię­ścią w brzuch, aż za­bra­kło mi tchu. Ban­dy­ta uśmie­chał się z za­do­wo­le­niem.

– Wła­śnie, ko­le­go, coś długo nie po­ja­wiasz się u nas. Stę­sk­ni­li­śmy się za tobą. – ode­zwał się niż­szy i szczu­plej­szy z męż­czyzn. – Prze­myśl to, młody, je­steś prze­cież cał­kiem niegłupi…

– Chyba wiesz, co cię czeka, jeśli nie wró­cisz? – Seth prze­je­chał de­mon­stra­cyj­nie pal­cem po szyi. – To taka dobra rada na przy­szłość, przy­ja­cie­lu. Gal bar­dzo nie lubi być igno­ro­wa­ny.

Mię­śniak po­pchnął mnie na ścia­nę. Ude­rzy­łem w nią nosem, po­czu­łem wil­goć na twa­rzy. Nim zdą­ży­łem się pod­nieść, ich już nie było. Bar­dzo nie­pew­nie ru­szy­łem w stro­nę domu, wy­cie­ra­jąc się rę­ka­wem ko­szu­li, która po­kry­ła się czer­wo­ną plamą. Wy­stra­szy­łem się, ale ta rana przy­po­mnia­ła mi wy­pad­ki sprzed kilku dni. Kar­mi­now­ców i krew, która była wszę­dzie.

„Nigdy wię­cej” – po­wta­rza­łem sobie w my­ślach, idąc chwiej­nie w kie­run­ku domu.

 

***

 

Mu­sia­łem coś wy­my­ślić, żeby po­zbyć się ludzi Gala. Nie da­wa­li mi żyć. Jesz­cze kil­ka­krot­nie pró­bo­wa­li prze­mó­wić mi do ro­zu­mu, za­stra­szyć i zmu­sić do po­wro­tu.

Wy­ko­rzy­sty­wa­łem wszyst­kie znane mi sztucz­ki, by tylko zgu­bić ich trop. Dzię­ki temu za­po­mi­na­łem, przy­naj­mniej na chwi­lę, o cier­pie­niu, do któ­re­go się przy­czy­ni­łem. Przez kilka ty­go­dni sku­tecz­nie ich uni­ka­łem, aż któ­re­goś dnia za­go­ni­li mnie na głów­ny rynek Kum­ber­nach w ku­piec­kiej dziel­ni­cy. Dwój­ka czar­nych elfów po­dą­ża­ła za mną krok w krok. Mia­łem na­dzie­ję, że zgu­bię ich gdzieś w tłu­mie prze­chod­niów, ale oni ucze­pi­li się mnie ni­czym rzep psie­go ogona. Nie mia­łem żad­nych szans na uciecz­kę. Oba­wia­łem się, że to może skoń­czyć się go­rzej niż kil­ko­ma si­nia­ka­mi.

Je­dy­nym roz­wią­za­niem, jakie wy­my­śli­łem, było wpad­nię­cie pro­sto do za­kła­du kra­wiec­kie­go, który mia­łem za­miar kie­dyś okraść. Nie­wie­le my­śląc, wsze­dłem do środ­ka. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał za­duch, wszę­dzie po­roz­rzu­ca­no róż­no­rod­ne ma­te­ria­ły. Po­kry­wa­ły prak­tycz­nie całą wolną po­wierzch­nię, nawet kon­tu­ar, zza któ­re­go ledwo wy­sta­wał niski je­go­mość. Męż­czy­zna mo­men­tal­nie zmie­nił wyraz twa­rzy. Przy­wi­tał mnie sze­ro­ki uśmiech pro­fe­sjo­na­li­sty, za­re­zer­wo­wa­ny je­dy­nie dla klien­tów.

– Witam! Witam, w moich skrom­nych pro­gach, sza­now­ny panie. – Mimo już nie naj­młod­sze­go wieku, wy­sko­czył zza kon­tu­aru z ogrom­ną werwą i zło­żył przede mną głę­bo­ki ukłon.

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Wy­glą­da­łem przez nie­wiel­kie okno wy­sta­wo­we, ob­ser­wu­jąc uważ­nie oto­cze­nie. Ban­dy­ci szli w kie­run­ku za­kła­du. Nie było czasu. W mojej gło­wie prze­wi­ja­ły się mi­lio­ny sce­na­riu­szy.

– Cóż chciał­by pan sobie zna­leźć? Jakaś szcze­gól­na oka­zja spro­wa­dzi­ła… – pa­plał star­szy męż­czy­zna, zu­peł­nie nie­zra­żo­ny dziw­nym za­cho­wa­niem swo­je­go klien­ta.

– Ćśśś! – prze­rwa­łem mu i uci­szy­łem ge­stem ręki.

Spoj­rzał na mnie zdu­mio­ny, jak­bym co naj­mniej go spo­licz­ko­wał.

– Ty! – po­wie­dział zmie­nia­jąc ob­li­cze. Za­do­wo­lo­ny, uprzej­my męż­czy­zna, za któ­re­go przed chwi­lą chciał ucho­dzić, znikł w jed­nym mo­men­cie. – Jak śmiesz mnie uci­szać, chłyst­ku!

Po­czer­wie­niał na twa­rzy, a ja tylko wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, nie od­ry­wa­jąc oczu od czar­nych elfów, któ­rzy pra­wie już otwie­ra­li drzwi za­kła­du.

– Je­stem naj­lep­szym… – za­czął, a ja mu prze­rwa­łem.

– Tak, wiem, i dla­te­go tu je­stem. – Znów otwie­rał usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale nie dałem mu dojść do słowa. Nie było czasu. – Przy­szli po cie­bie z Ma­no­ru, czło­wie­ku, a ja za­mie­rzam ci pomóc. Tylko ucisz się, do ja­snej cho­le­ry! Muszę się za­sta­no­wić!

Wy­glą­dał jakby ktoś strze­lił mu w twarz. Gdyby sy­tu­acja nie była tak nie­bez­piecz­na, to może bym się ro­ze­śmiał, bo niski je­go­mość wy­glą­dał tro­chę tak jak ryba, która pró­bu­je zła­pać haust po­wie­trza.

W tym samym mo­men­cie ban­dy­ci wdar­li się do środ­ka, ale ja za­dzia­ła­łem in­stynk­tow­nie. Ścią­gną­łem z naj­bliż­szej półki  naj­grub­sze bele tka­nin i jed­nym za­ma­szy­stym ru­chem prze­rzu­ci­łem je nad nimi. W pierw­szym od­ru­chu sku­li­li się. To było ła­twiej­sze niż się spo­dzie­wa­łem. De­li­kat­ny, zie­lo­ny ma­te­riał otu­lał ich z każ­dej stro­ny. I ten mo­ment po­sta­no­wi­łem wy­ko­rzy­stać. Wy­pchną­łem męż­czyzn na ze­wnątrz, a oni po­le­cie­li na bruk.

– Po­mo­cy! Ban­dy­ci! Zło­dzie­je! Nie można im pu­ścić tego pła­zem! – krzy­cza­łem, ile sił w płu­cach.

Zbie­go­wi­sko ze­bra­ło się bar­dzo szyb­ko. Na placu za­ro­iło się też od straż­ni­ków miej­skich, któ­rzy, nie zwa­ża­jąc na tłu­ma­cze­nia i groź­by ludzi Gala, po­wle­kli ich, wciąż za­plą­ta­nych w ma­te­riał, w stro­nę aresz­tu.

Z tłumu do­bie­ga­ły roz­ba­wio­ne od­gło­sy i po­gwiz­dy­wa­nia.

– Je­steś moim bo­ha­te­rem! – za­krzyk­nął kra­wiec, pra­wie kła­nia­jąc mi się w pas.

 

***

 

Nie unik­ną­łem jesz­cze kilku spo­tkań z ludź­mi Gala. Od czasu do czasu czu­łem na sobie bacz­ny wzrok, śle­dzą­cy każdy mój krok, ale sta­ra­łem się to igno­ro­wać. Zda­wa­ło się nawet, że nieco od­pu­ści­li, choć jesz­cze cza­sa­mi spo­ty­ka­ły mnie nie­przy­jem­ne sy­tu­acje.

Przez zu­peł­ny przy­pa­dek za­skar­bi­łem sobie rów­nież przy­chyl­ność Mar­wi­na, kraw­ca, który po­sta­no­wił wy­na­gro­dzić swo­je­go bo­ha­te­ra po sto­kroć, szy­ku­jąc dla mnie stro­je tak wspa­nia­łe, że nie po­wsty­dził­by się ich nawet sam król. Nie spie­ra­łem się z nim, gdy mnie ob­da­ro­wy­wał, w końcu wy­ba­wi­łem go od kło­po­tów. Nawet jeśli tak na­praw­dę to ja byłem ich po­wo­dem. Z ogrom­ną przy­jem­no­ścią za­czą­łem bywać w jego domu, gdzie cze­ka­ła na mnie za­wsze wspa­nia­ła uczta. W ten spo­sób po­mógł nieco ode­gnać przy­kre myśli, które nadal mi to­wa­rzy­szy­ły, ale jakby z nieco mniej­szą siłą.

Po­zna­łem uro­czą żonę mo­je­go no­we­go przy­ja­cie­la i jego ślicz­ną córkę. Urodę odzie­dzi­czy­ła po matce, jej ciało było od­po­wied­nio za­okrą­glo­ne tu i ów­dzie, a strój, który no­si­ła, pod­kre­ślał atuty dziew­czy­ny. Przy każ­dym na­szym spo­tka­niu czu­łem, że nie je­stem jej obo­jęt­ny, bo pło­ni­ła się, gdy pa­trzy­łem na jej po­licz­ki. Sam nie wiem, kiedy za­czę­li­śmy się spo­ty­kać. I tak trwa­łem. Zda­wa­ło­by się, że nic wię­cej do szczę­ścia mi nie po­trze­ba. Jed­nak było coś, co nie da­wa­ło mi spo­ko­ju – moja wy­bu­ja­ła am­bi­cja.

 

***

 

Zda­wać by się mogło, że znaj­do­wa­łem się na naj­lep­szej dro­dze do odej­ścia od kra­dzie­ży. Jed­nak­że zwy­kłe życie szyb­ko za­czę­ło mnie nu­dzić. Nawet przez chwi­lę w gło­wie po­ja­wi­ła się myśl, że Livia i ja stwo­rzy­my udany zwią­zek, bę­dzie­my mieć dzie­ci, a ja przej­mę za­kład jej ojca. Naj­pierw po­ma­ga­jąc w nim, a póź­niej sa­me­mu go pro­wa­dząc, gdy już Mar­wi­na za­brak­nie. Naj­śmiesz­niej­sze, że po­wo­li tak wła­śnie wszyst­ko za­czy­na­ło wy­glą­dać. Mistrz kra­wiec­ki coraz bardziej li­czył się z moim zda­niem i czę­sto pro­sił o pomoc. Za­czę­ło się od kilku pro­stych spraw za­ła­twio­nych w jego imie­niu, póź­niej do­star­cza­łem prze­sył­ki z ubra­nia­mi, aż w końcu za­czą­łem nawet przyj­mo­wać zle­ce­nia, gdy kraw­co­wi bra­ko­wa­ło rąk do pracy. I tak mi­ja­ły ty­go­dnie, a za nimi mie­sią­ce. Zda­wać by się mogło, że w końcu wy­cho­dzi­łem na ludzi.

Nie­ste­ty. W środ­ku nadal byłem tym dzie­cia­kiem, przy­glą­da­ją­cym się kra­dzie­ży i pra­gną­cym je­dy­nie do­świad­czać tego wspa­nia­łe­go uczu­cia eks­cy­ta­cji, które wią­za­ło się z wy­stęp­kiem. Po wielu mie­sią­cach, wizja śmier­ci już tak bar­dzo nie ra­zi­ła, a wspo­mnie­nia w mojej gło­wie przy­tę­pia­ły. Tylko cza­sem jesz­cze w snach wi­dzia­łem ojca…

Życie zwy­kłe­go, nud­ne­go, sza­re­go czło­wie­ka nie mogło być mi pi­sa­ne. Tak przy­naj­mniej za­wsze sobie wma­wia­łem. Nie od dziś wia­do­mo, że każdy zło­dziej ma lep­kie ręce. Choć z cza­sem prze­sta­ły in­te­re­so­wać mnie pro­ste kra­dzie­że, chcia­łem do­ko­nać cze­goś nie­moż­li­we­go. Byłem wy­jąt­ko­wo zu­chwa­łym, mło­dym czło­wie­kiem i po­sta­no­wi­łem, że nic mnie nie po­wstrzy­ma.

Dzię­ki po­zy­cji, jaką zy­ska­łem u ro­dzi­ny Mar­wi­na, mo­głem sobie po­zwo­lić na swo­bod­ną ob­ser­wa­cję dziel­ni­cy, gdzie miesz­ka­li prak­tycz­nie sami dwor­scy do­stoj­ni­cy. Tym bar­dziej, że czę­sto do­wo­zi­łem towar w tamte re­jo­ny. Do­wie­dzia­łem się do kogo na­le­żał ów dom z ogrom­nym ży­wo­pło­tem, który wiele mie­się­cy temu przy­kuł moją uwagę. Za­miesz­ki­wał go baron Von Del­smo­gen, kró­lew­ski do­rad­ca. Mógł rów­nie do­brze miesz­kać na dwo­rze, ale pre­fe­ro­wał swoją wła­sną willę, bo za­pew­nia­ła mu odro­bi­nę pry­wat­no­ści. Co­dzien­nie w go­dzi­nach ran­nych wraz z mał­żon­ką opusz­cza­li re­zy­den­cję w oto­cze­niu służ­by, by udać się na zamek znaj­du­ją­cy się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu.

Nie­wzru­szo­ne, wręcz ska­mie­nia­łe ob­li­cza Von Del­smo­ge­nów wi­dy­wa­łem co­dzien­nie. Spra­wia­li wra­że­nie ludzi po­zba­wio­nych ja­kich­kol­wiek emo­cji. Cho­ciaż przy­pusz­cza­łem, że ich wy­ra­zy twa­rzy są takie tylko dla służ­by i ludzi niż­sze­go stanu. Raz nawet dane było mi do­świad­czyć tego na wła­snej skó­rze, gdy do­star­cza­łem prze­sył­kę od Mar­wi­na.

Każdy ko­lej­ny dzień wy­glą­dał tak samo i kor­ci­ło mnie, aby wejść do środ­ka, gdy tylko za Von Del­smo­ge­na­mi za­mknie się brama wjaz­do­wa. Jed­nak krę­cą­ca się po willi służ­ba, miesz­kań­cy prze­cha­dza­ją­cy się po dziel­ni­cy nie za­chę­ca­li do pod­ję­cia próby o tak wcze­snej porze. Roz­są­dek pod­po­wia­dał, że to naj­gor­sza moż­li­wa opcja. Mrok nocy zda­wał się za­pew­niać ułudę bez­pie­czeń­stwa, a więc cze­ka­łem na do­god­ny mo­ment. Oka­za­ło się, że nad­szedł on szyb­ciej, niż­bym mógł się tego spo­dzie­wać.

 

***

 

Baron Von Del­smo­gen wraz z mał­żon­ką zo­sta­li za­pro­sze­ni na bal. Wie­ści szyb­ko roz­cho­dzi­ły się po oko­li­cy, choć ja do­wie­dzia­łem się o tym przez zu­peł­ny przy­pa­dek i w sumie całą za­słu­gę przy­pi­sa­łem Mar­wi­no­wi, który, jak się zło­ży­ło, na tę oka­zję przy­go­to­wał spe­cjal­ną kre­ację dla ba­ro­no­wej. Wszyst­ko szło gład­ko. Ich dom wołał mnie i za­pra­szał, a ja wła­śnie na taki mo­ment cze­ka­łem. Nawet przez myśl mi nie prze­szło, że coś może pójść nie tak.

 

***

 

– Nie! Nie mo­że­cie prze­ry­wać w takim mo­men­cie! – za­wo­łał obu­rzo­ny Fe­li­xen.

– Co było dalej? Co się stało? – za­py­ta­ła go­spo­dy­ni.

Sta­rzec ro­zej­rzał się. Wzrok przez chwi­lę za­trzy­mał na oknie. Wi­dział, jak śnieg przy­sy­pał je do po­ło­wy. Po­my­ślał o tym, jak cięż­ki czeka go po­wrót do domu po ob­lo­dzo­nej i za­sy­pa­nej dro­dze. Wes­tchnął jed­nak cięż­ko i kon­ty­nu­ował.

 

***

 

Noc była wy­jąt­ko­wo przy­jem­na. Na nie­bie lśni­ły gwiaz­dy, a księ­życ dawał de­li­kat­ną po­świa­tę. Więk­szość bo­ga­czy ba­wi­ła się na zamku. Wiatr de­li­kat­nie mu­skał moją twarz, gdy wdra­py­wa­łem się na ży­wo­płot Von Del­smo­ge­nów. Swego czasu, jesz­cze w Ko­ven­hol, bar­dzo czę­sto wspi­na­łem się na drze­wa, by ob­ser­wo­wać mia­stecz­ko i trakt, któ­rym prze­jeż­dża­ły ka­ra­wa­ny.

Willa po­chło­nię­ta przez mrok zda­wa­ła się wy­mar­ła, tylko w po­miesz­cze­niach służ­by widać było pło­mień wielu świec. Wy­cią­gną­łem linę, którą sta­ran­nie owi­ną­łem sobie wokół ciała. Wzią­łem ją tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdyby oka­za­ło się, że drze­wo ro­sną­ce obok domu, znaj­do­wa­ło się zbyt da­le­ko. Było na tyle duże i roz­ło­ży­ste, że wy­star­czy­ło sko­czyć, więc upu­ści­łem linę, zo­sta­wia­jąc ją wśród krze­wów, aby mi nie prze­szka­dza­ła i sko­czy­łem. Gdy chwy­ci­łem gałąź, przez chwi­lę czu­łem, że zaraz spad­nę. Nie pu­ści­łem, choć mo­men­tal­nie oblał mnie zimny pot. Po­wo­li pod­cią­gną­łem się. Gałąź nie­bez­piecz­nie za­trzesz­cza­ła, ale nie zła­ma­ła się. Byłem prze­ra­żo­ny, że zaraz wszyst­ko się wyda. Na­ro­bi­łem okrop­ne­go ha­ła­su. Wtedy po raz pierw­szy w gło­wie po­ja­wi­ła się myśl, że to nie naj­lep­szy po­mysł. Pra­wie za­wró­ci­łem. Stra­ci­łem oka­zję na dobre życie, w chwi­li, w któ­rej spo­strze­głem, że jedno z okien zo­sta­wio­no uchy­lo­ne. Prze­sta­łem my­śleć logicznie.

Przy­su­ną­łem się do okna i otwo­rzy­łem je sze­rzej. Po cichu wśli­zgną­łem się do środ­ka. Pokój po­chła­nia­ła ciem­ność, choć teraz de­li­kat­ne świa­tło gwiazd i księ­ży­ca wpa­da­ło do po­miesz­cze­nia. Usły­sza­łem cichy, rów­no­mier­ny od­dech. Na chwi­lę za­mar­łem w prze­ra­że­niu. Ro­zej­rza­łem się uważ­nie i w mroku sy­pial­ni do­strze­głem ko­bie­tę le­żą­cą na bo­ga­to zdo­bio­nym łożu. Mo­dląc się, żeby tylko się nie zbu­dzi­ła, pod­sze­dłem do niej. To była młoda kobieta. Spała głę­bo­kim snem. Kilka czar­nych ko­smy­ków opa­da­ło na jej por­ce­la­no­wo białą twarz. Usta miała lekko roz­chy­lo­ne. Do­da­wa­ło jej to bez­rad­no­ści. Za­śmia­łem się cicho i pa­trzy­łem. Wy­glą­da­ła tak nie­win­nie. Po­miesz­cze­nie na pewno nie na­le­ża­ło do służ­by, zbyt bo­ga­to zdo­bio­ne meble, naj­lep­szej ja­ko­ści po­ściel… To mu­sia­ła być ba­ro­nów­na. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że nigdy jej nie wi­dzia­łem. Nie mo­głem wręcz ode­rwać od niej wzro­ku. Nie wiem, ile by to jesz­cze trwa­ło, gdyby nie śmiech do­bie­ga­ją­cy gdzieś z wnę­trza domu. Otrzeź­wił mnie. Z żalem od­wró­ci­łem wzrok od dziew­czy­ny i wy­sze­dłem na ko­ry­tarz.

 

***

 

Ba­ro­no­stwo mogli wró­cić w każ­dej chwi­li. Nie mia­łem zbyt wiele czasu. Kilka ty­go­dni za­ję­ło mi roz­pra­co­wa­nie po­miesz­czeń w domu, ale naj­wy­raź­niej nie przy­ło­ży­łem się do tego od­po­wied­nio, skoro wcze­śniej nawet nie za­uwa­ży­łem, że Von Del­smo­gen ma córkę. Ka­ry­god­ne prze­ocze­nie. Naj­ci­szej jak tylko po­tra­fi­łem, prze­sze­dłem ko­ry­tarz i z mocno bi­ją­cym ser­cem, pchną­łem naj­bliż­sze drzwi. Tra­fi­łem do ko­lej­nej sy­pial­ni. Pełen obaw spoj­rza­łem na łóżko, ale tym razem, na całe szczę­ście, było puste. Ro­zej­rza­łem się uważ­nie po po­miesz­cze­niu i pełen na­dziei skie­ro­wa­łem kroki wprost do wiel­kiej, zdo­bio­nej ko­mo­dy. Bez­ce­re­mo­nial­nie za­czą­łem ją prze­szu­ki­wać, roz­rzu­ca­jąc rze­czy do­oko­ła. Wszyst­ko, co zdało się bar­dziej war­to­ścio­we wrzu­ca­łem do cien­kie­go worka, który wy­ją­łem z kie­sze­ni spodni. Po przej­rze­niu szu­flad, otwo­rzy­łem szafę, która stała w dru­gim końcu po­ko­ju. Mia­łem szczę­ście, w środ­ku zna­la­złem sa­kiew­kę z cicho brzę­czą­cy­mi mo­ne­ta­mi i pięk­nie zdo­bio­ną bi­żu­te­rię z naj­szla­chet­niej­szy­mi ka­mie­nia­mi. Na sam ich widok serce za­bi­ło mi moc­niej. Wie­dzia­łem, że na czar­nym rynku zbiję na nich małą for­tu­nę.

Po­czu­łem lek­kie ukłu­cie żalu na widok ślicz­nych ru­bi­no­wych kol­czy­ków, które, gdyby nie to, że na­le­ża­ły do ba­ro­no­wej, mógł­bym śmia­ło po­da­ro­wać Livii. Na samą myśl coś za­kłu­ło mnie w środ­ku. Przez tak nie­roz­sąd­ne za­cho­wa­nie mógł­bym przy­spo­rzyć dziew­czy­nie i sobie nie lada kło­po­tów, zwłasz­cza, że pani Von Del­smo­gen była stałą klient­ką Mar­wi­na. Jed­nak nie mo­głem prze­stać sobie wy­obra­żać, jak Livia pięk­nie wy­glą­da­ła­by w dłu­gich, de­li­kat­nych kol­czy­kach, ide­al­nie kon­tra­stu­ją­cych z jej ja­sny­mi wło­sa­mi.

Mia­łem za­miar prze­szu­kać jesz­cze inne po­miesz­cze­nia, a potem wró­cić tą samą drogą, którą się do­sta­łem do willi. Wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Na­słu­chi­wa­łem i zda­wa­ło mi się, że cisza wręcz prze­ni­ka ścia­ny.

– Chodź, Erin, pa­nien­ka na pewno już usnę­ła – po­wie­dział jakiś głos na scho­dach, które znaj­do­wa­ły się na końcu ko­ry­ta­rza.

W od­po­wie­dzi roz­legł się ko­bie­cy chi­chot.

– Póki ich nie ma, sko­rzy­staj­my z oka­zji. Pan­kin się upił, więc nikt nam nie bę­dzie prze­szka­dzał. W końcu nam też się coś od życia na­le­ży.

Usły­sza­łem mla­ska­nie i uzna­łem to za po­ca­łu­nek, który męż­czy­zna mu­siał zło­żyć na ustach swo­jej to­wa­rzysz­ki.

– Cho­le­ra – szep­ną­łem le­d­wie sły­szal­nie.

– Tym razem za­sza­le­je­my u nich – ode­zwał się pod­nie­co­ny, pi­skli­wy ko­bie­cy głos.

– Niech to szlag! – Pra­wie zgrzy­ta­łem ze zło­ści zę­ba­mi, a zimny pot oblał mnie ze stra­chu.

– Ej, ty! – za­wo­łał tęgi męż­czy­zna, który sta­nął u szczy­tu scho­dów na dru­gim końcu ko­ry­ta­rza. – Erin, bie­gnij po pomoc! Stra­że!

Sko­czy­łem do naj­bliż­szych drzwi i znów byłem w sy­pial­ni córki Von Del­smo­ge­nów. Nie ba­cząc na hałas i krzy­ki na ko­ry­ta­rzu, po­gna­łem wprost do okna. Ale przy nim już ktoś był. Stała tam z prze­ra­żo­ną miną. Taka drob­na i pięk­na z tymi po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi. Po­czu­łem nie­od­par­tą chęć, by ująć tę nie­mal por­ce­la­no­wą twarz w swe dło­nie, zbli­żyć me usta do jej ust. Nie zdo­ła­ła wy­krztu­sić z sie­bie nawet jed­ne­go słowa, po­ca­ło­wa­łem ją. To był za­ra­zem naj­krót­szy, ale i naj­dłuż­szy po­ca­łu­nek w moim życiu. W tej samej chwi­li ktoś wpadł do sy­pial­ni, więc pu­ści­łem za­sko­czo­ną dziew­czy­nę i wy­sko­czy­łem przez okno na drze­wo. Szyb­ko prze­do­sta­łem się na ży­wo­płot. Nim znik­ną­łem, obej­rza­łem się jesz­cze za sie­bie. Pa­trzy­ła na mnie z roz­sze­rzo­ny­mi ze zdu­mie­nia ocza­mi. Przy­kła­da­ła drob­ną rękę do ust. Sły­sza­łem, jak ktoś coś krzy­czy o roz­bo­ju, a potem już mnie nie było.

 

***

 

Wpa­ko­wa­łem się w nie lada kło­po­ty. Pro­ble­mem nie było po­zby­cie się łupów, które zdo­by­łem u Von Del­smo­ge­nów. Z tym po­ra­dzi­łem sobie nie­zwy­kle szyb­ko i łatwo. Moim utra­pie­niem oka­za­ła się córka ba­ro­na, któ­rej po­tar­ga­ne włosy i drob­ne, de­li­kat­ne ciało za­przą­ta­ły moje myśli. Wszyst­ko stra­ci­ło na zna­cze­niu. Mu­sia­łem ją po­znać! Sam nie wie­dzia­łem, czy mam ża­ło­wać, że okra­dłem ro­dzi­nę ba­ro­nów­ny, czy dzię­ko­wać bogom, że udało mi się ją po­ca­ło­wać i nie do­stać w twarz. Za­pew­ne w tam­tej chwi­li znaj­do­wa­ła się w szoku. Tak czy ina­czej czu­łem, że zo­sta­łem po­sta­wio­ny w bez­na­dziej­nej sy­tu­acji. Mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem. Zwłasz­cza, kiedy tym mło­tem była nie­zna­jo­ma, a ko­wa­dłem Livia.

Pró­bo­wa­łem zre­zy­gno­wać i za­po­mnieć, ale jeśli od­ci­na­łem się od myśli o dziew­czy­nie za dnia, to na­wie­dza­ła mnie w nocy. Pra­wie każ­dej.

Nie mo­głem jeść, nie mo­głem spać, a co naj­gor­sze stra­ci­łem cały zapał. Nawet do kra­dzie­ży. Czar­no­wło­sa pięk­ność za­wład­nę­ła moim ży­ciem. Co­dzien­nie spa­ce­ro­wa­łem w oko­li­cy jej domu, ale nie dane mi było uj­rzeć jej twa­rzy, choć pra­gną­łem tego z ca­łe­go serca, ale i bałem się. Bałem się tego, co zo­ba­czę w jej oczach. Strach? Nie­do­wie­rza­nie? Obrzy­dze­nie?

Naj­gor­sze jed­nak, że nie po­tra­fi­łem zre­zy­gno­wać z Livii. Jej uśmiech po­wo­do­wał szyb­sze bicie mo­je­go serca. Czu­łem się za­wsty­dzo­ny i za­gu­bio­ny, po czę­ści jak­bym ją zdra­dził. Czy za­mie­rza­łem prze­stać? Nigdy w życiu. Livia była dla mnie nie­zwy­kle ważna i bli­ska, a ślicz­na Wojla Von Del­smo­gen ja­wi­ła się ni­czym za­ka­za­ny owoc. Owoc, któ­ry za­mie­rza­łem po­sma­ko­wać.

 

***

 

W końcu, mię­dzy pracą u Mar­wi­na a spo­tka­nia­mi z Livią, udało mi się okre­ślić po­czy­na­nia Wojli. Co­dzien­nie w oko­li­cy po­łu­dnia udawała się na prze­jażdż­kę do po­bli­skie­go parku, gdzie wstęp mieli je­dy­nie za­moż­niej­si miesz­kań­cy, lub wy­ru­sza­ła za­ła­twić swoje spra­wun­ki na mie­ście. To były krót­kie mo­men­ty, ale te chwi­le dały mi na­dzie­ję na spo­tka­nie. Za­sta­na­wia­łem się, jak mo­głem prze­oczyć wy­jaz­dy Wojli z domu, gdy szy­ko­wa­łem się do na­pa­du. Czy aż tak po­chło­nę­li mnie jej ro­dzi­ce i sama służ­ba, że nie do­strze­głem dziew­czy­ny? A może dla­te­go, że jej uroda była tak nie­oczy­wi­sta? Tak zwiew­na i de­li­kat­na, że, ku swej ro­sną­cej roz­pa­czy, prze­oczy­łem Von Del­smo­ge­nów­nę.

Znów pla­no­wa­łem. Po raz ko­lej­ny czu­łem, że jest to istne sza­leń­stwo. Roz­są­dek pod­po­wia­dał mi, żeby zre­zy­gno­wać, ale serce mó­wi­ło coś in­ne­go. Ono pra­gnę­ło wra­żeń. Życie zwy­kłe­go czło­wie­ka nigdy tak na­praw­dę mnie nie in­te­re­so­wa­ło. Gdy ro­bi­łem coś sza­lo­ne­go, wtedy czu­łem, że żyję. Ten ra­bu­nek był zu­peł­nie inny niż do­tych­czas – pla­no­wa­łem skraść komuś serce.

W końcu po­sta­no­wi­łem za­ry­zy­ko­wać. Je­dy­nej szan­sy widziałem we wdar­ciu się do po­wo­zu. Mu­sia­łem tylko za­ła­twić spe­cjal­ną eskor­tę dla Wojli. W Kum­ber­nach przez ostat­nie lata zy­ska­łem kilka zna­czą­cych zna­jo­mo­ści. Nawet jeśli teraz nie zna­czy­li wiele w Ma­no­rze. Za­ła­twi­łem za­stęp­stwo dla woź­ni­cy, gdy ten za­cho­ro­wał oraz ochro­ny Von Del­smo­ge­nów­ny. Za­mia­na po­szła bez­pro­ble­mo­wo. Sam do­sia­dłem się do stan­gre­ta, a gdy tylko powóz minął naj­bar­dziej za­lud­nio­ną część mia­sta, wsu­ną­łem się do środ­ka.

Dziew­czy­na sie­dzia­ła zu­peł­nie nie­wzru­szo­na. Pod­nio­sła po­wo­li wzrok. Zmie­rzy­ła mnie od stóp do głów i za­mknę­ła książ­kę, która trzy­ma­ła na ko­la­nach. Po czym po­wie­dzia­ła:

– Cze­ka­łam na cie­bie, zło­dzie­ju.

Sta­łem zu­peł­nie ogłu­pia­ły.

– Długo to trwa­ło… – ode­zwa­ła się cicho. – My­śla­łam, że już nigdy się nie zde­cy­du­jesz.

Moja mina mu­sia­ła wy­ra­żać ogrom­ne zdu­mie­nie. Roz­dzia­wi­łem usta, ale nie byłem w sta­nie wy­po­wie­dzieć ani jed­ne­go słowa.

– Je­stem córką ba­ro­na, chyba o tym nie za­po­mnia­łeś, praw­da? Ja też mam swoje spo­so­by, by wie­dzieć, co robią źli lu­dzie na mie­ście i jak pomóc tym, któ­rzy po­win­ni być nie­obec­ni. – Po raz pierw­szy się uśmiech­nę­ła i ten uśmiech znie­wa­lał. – Je­stem Wojla Von Del­smo­gen.

Wy­cią­gnę­ła w moim kie­run­ku drob­ną rękę. Chwy­ci­łem za jej smu­kłe palce, ale za­miast zro­bić to, czego ocze­ki­wa­ła, po­sta­wi­łem wszyst­ko na jedną kartę. Przy­cią­gną­łem do sie­bie i po­ca­ło­wa­łem.

 

***

 

Ach, cóż to była za dziew­czy­na! Wojla. Moja Wojla. Od­su­ną­łem od sie­bie Livię, no bo jak mo­gła­by się z nią rów­nać. Nie obyło się bez pła­czu i bła­gań, ale w końcu dała spo­kój. Sły­sza­łem, że gdzieś wy­je­cha­ła i nie­wie­le mnie to obe­szło. Cza­sem tylko czu­łem lekki żal i ukłu­cie w sercu, jak­bym coś stra­cił, by po chwi­li za­po­mnieć i wi­dzieć tylko ją. Wojlę. Jak można w ogóle rów­nać się z owo­cem za­ka­za­nym? Bo tym dla mnie była Von Del­smo­ge­nów­na. Czymś, o czym nawet nie śni­łem. Dni spę­dza­ne z córką ba­ro­na były naj­lep­szy­mi w moim życiu. Na­le­że­li­śmy do ludzi nie­zwy­kle ostroż­nych, dla­te­go nie wi­dy­wa­li­śmy się zbyt czę­sto. Nie mo­gli­śmy wzbu­dzać ni­czy­ich po­dej­rzeń. Wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko zmie­rza w dobrą stro­nę. Nawet za­czą­łem snuć plany na przy­szłość. I to mnie zgu­bi­ło.

– Nie przy­chodź pod mój dom – po­wie­dzia­ła Wojla, pew­ne­go po­po­łu­dnia, gdy wtu­la­ła się we mnie. – Oj­ciec cały czas szuka tego zło­dzie­ja i ostat­nio stwier­dził, że ktoś po­dej­rza­ny kręci się w oko­li­cy.

Po­ło­ży­ła mi dłoń na po­licz­ku i de­li­kat­nie pogładziła nią po kil­ku­dnio­wym za­ro­ście.

– Nic mi nie bę­dzie – od­par­łem zu­peł­nie nie­wzru­szo­ny.

– Ale mnie bę­dzie, Nim. Pro­szę.

Nie wie­dzia­łem, co mógł­bym na to rzec. Za­zwy­czaj o nic nie pro­si­ła.

– Chce wydać mnie za syna króla – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie głu­cho i od­su­nę­ła się ode mnie. – Co praw­da nie za na­stęp­cę, ale czy to ważne? – Uśmiech­nę­ła się nie­wy­raź­nie, nadal uni­ka­jąc mo­je­go wzro­ku.

– Co? – za­py­ta­łem głu­pio.

– Nim, chyba mu się uda. Ja nic na to nie po­ra­dzę. I tak już sporo ry­zy­ku­ję, spo­ty­ka­jąc się z tobą na te kilka go­dzin. Gdyby tylko ktoś się do­wie­dział… Nawet nie chcę o tym my­śleć – po­wie­dzia­ła, obej­mu­jąc się za ra­mio­na.

– Uciek­nij­my!

Tylko tyle zdo­ła­łem z sie­bie wy­krze­sać.

– Nie, Nim, nie mogę tego zro­bić! To moje życie! – W jej gło­sie sły­sza­łem głę­bo­ki smu­tek.

– Mam odejść? – po­wie­dzia­łem głu­cho. Czu­łem się, jakby ktoś strze­lił mi w twarz.

– Nie! – za­wo­ła­ła

– W takim razie czego ocze­ku­jesz?

Znów za­mil­kła.

– Nie wiem, ale nie tego.

Do­brze wie­dzia­łem, o co cho­dzi­ło. Byłem zbyt bied­ny, zbyt mocno nie pa­so­wa­łem do jej świa­ta.

– W takim razie zmie­nię się, Wojlo. Dla cie­bie… Żebym był cie­bie go­dzien. – Ują­łem jej twarz w dło­nie i uca­ło­wa­łem. Po­czu­łem na po­licz­kach łzy dziew­czy­ny.

 

***

 

Chcia­łem zro­bić wszyst­ko, byle tylko być jej go­dnym. To uczu­cie mnie zu­peł­nie ogłu­pi­ło i po­peł­nia­łem jesz­cze więk­sze błędy. Za­czą­łem kraść ze zdwo­jo­ną siłą. Jakby bycie zło­dzie­jem mogło mi dać, to czego po­trze­bo­wa­łem. Wię­cej pie­nię­dzy. Lep­szej po­zy­cji. Ra­bo­wa­łem bo­ga­czy, choć ona bła­ga­ła mnie, bym prze­stał. Żal ści­skał mi serce, gdy wi­dzia­łem łzy na jej po­licz­kach, ale nie po­tra­fi­łem zre­zy­gno­wać z tego ła­twe­go napływu go­tów­ki. Chcia­łem się zmie­nić, ale naj­pierw mu­sia­łem być go­dzien mi­ło­ści Wojli. Takie wła­śnie myśli za­wład­nę­ły mną bez resz­ty.

Czu­łem jak los rzuca mi kłody pod nogi. Wszyst­ko się po­sy­pa­ło. Wie­dzie­li, kim je­stem, nie dało się tego ukryć. O, iro­nio! Tym spo­so­bem sta­łem się na­praw­dę znany. Urzą­dzo­no na mnie po­lo­wa­nie.

Po­grze­ba­łem wła­sne na­dzie­je na mi­łość Wojli i ucie­kłem bez słowa. Po raz ko­lej­ny utra­ci­łem coś cen­ne­go. Po la­tach wiem, że ta mi­łość od po­cząt­ku była ska­za­na na po­raż­kę.

 

***

 

Wy­ru­szy­łem na za­chód, jak naj­da­lej od sto­li­cy. W sercu czu­łem kłu­ją­cy ból, a ciało zu­peł­nie otę­pia­ło. Stra­ci­łem na­dzie­ję i plany. Przed ocza­mi cały czas mia­łem Wojlę, de­li­kat­ną i drob­ną, któ­rej dło­nie opla­ta­ły mnie w pasie przy pra­wie każ­dym po­ca­łun­ku. W tam­tych chwi­lach czu­łem, jak jej serce mocno bije w pier­si. Jak mo­głem być tak głupi, by uwie­rzyć, że mamy ja­ką­kol­wiek szan­sę? Uczu­cie mnie za­śle­pi­ło. Ona żyła w zu­peł­nie innym świe­cie. Nie pa­so­wa­li­śmy do sie­bie i jej oj­ciec do­sko­na­le zda­wał sobie z tego spra­wę.

Ucie­ka­łem. Byle gdzie. Byle jak naj­da­lej od Wojli. Stra­ci­łem chęć do życia wraz z opusz­cze­niem Kum­ber­nach. Ży­wi­łem się tym, co udało mi się zna­leźć, a było tego nie­wie­le. Za­zwy­czaj ja­kieś zioła, tro­chę dzi­kich owo­ców. Bra­ko­wa­ło mi do­świad­cze­nia, ale nie dba­łem o to. Przy­naj­mniej do mo­men­tu, w któ­rym los po­sta­wił mi na dro­dze Kar­mi­now­ca.

Za­pu­ści­łem się w re­jo­ny, w któ­rych żyło nie­wie­lu ludzi. Byłem taki głupi! Jego czer­wo­ne ciało od­zna­cza­ło się w mroku nocy, jakby świe­ci­ło. A może to był blask, który bił od do­pa­la­ją­ce­go się jesz­cze ogni­ska? Pa­trzy­łem na niego, a on na mnie. Torba z nożem le­ża­ła tak bo­le­śnie da­le­ko, rzu­co­na gdzieś poza za­się­giem rąk. Rzu­cił się do przo­du. Pró­bo­wa­łem go ode­pchnąć, ale jego zęby i tak wbiły się w moją nogę! Usi­ło­wa­łem strą­cić z sie­bie na­past­ni­ka, ale nie zwa­żał na to, a ja czu­łem coraz sil­niej­szy, otę­pia­ją­cy ból. Rzu­ca­łem się, ko­pa­łem, ale po­twór trzy­mał mnie w sta­lo­wym uści­sku. Mia­łem jed­nak tro­chę szczę­ścia, bo przez swój prze­raź­li­wy ta­niec w ob­ję­ciach Kar­mi­now­ca zna­la­złem się bli­sko ogni­ska. Szyb­kim ru­chem wy­cią­gną­łem grube, tlące się jesz­cze po­la­no i doci­sną­łem do jego boku. Po­czu­łem pie­cze­nie, póź­niej ból wy­ry­wa­nych ka­wał­ków ciała. Po­twór pod­niósł na mnie wzrok. Jego oczy były czar­ne jak noc, ale jakby zna­jo­me. Czas na chwi­lę za­trzy­mał się w miej­scu. Kie­dyś zna­łem te oczy tak do­brze jak wła­sne. Daw­niej były ja­sno­nie­bie­skie, pełne życia i szczę­ścia. Do ja­snej cho­le­ry, to był mój brat! Raven! Gdyby nie kolor skóry, oczu i strój, a wła­ści­wie jego brak, wy­glą­dał­by tak samo jak kie­dyś. Więc tak koń­czy się życie… Tak wła­śnie się umie­ra… Praw­da ude­rzy­ła ze zdwo­jo­ną siłą. Pewne rze­czy do­cie­ra­ją do nas zbyt późno.

 

***

 

– Za­pew­ne się za­sta­na­wia­cie, co się póź­niej wy­da­rzy­ło? No, cóż… Mój nie­gdy­siej­szy brat od­wró­cił się i po­gnał w las, a ja zo­sta­łem z krwa­wią­cą nogą, zu­peł­nie oszo­ło­mio­ny, bo do­pie­ro teraz zro­zu­mia­łem, dla­cze­go oj­ciec tak dziw­nie się za­cho­wy­wał po śmier­ci Ra­ve­na. Wtedy też do­tar­ło do mnie, dla­cze­go miał pre­ten­sje do matki i co spo­wo­do­wa­ło jej śmierć. Nie mogła wy­trzy­mać tego, że ska­za­ła swo­je­go syna na taki los. W wiecz­nym za­wie­sze­niu… Z dru­giej stro­ny była matką, więc jak mogła do­pu­ścić, by uko­cha­ny syn zgi­nął z jej ręki?

W izbie za­pa­dła cisza, wszy­scy cze­ka­li na to, co im jesz­cze powie.

– Jak wi­dzi­cie ja się nie za­ra­zi­łem. Tej samej nocy od­cią­łem sobie nogę, aż dziw, że Kar­mi­now­cy nie wró­ci­li, a i dzi­kie zwie­rzę­ta nie za­in­te­re­so­wa­ły się moim wy­ciem. Chyba od­stra­szy­łem wszyst­kich w okolicy. Tak bar­dzo nie chcia­łem skoń­czyć jak Raven, że po­sta­no­wi­łem spró­bo­wać je­dy­ne­go spo­so­bu, który przy­szedł mi wtedy do głowy. Osta­tecz­nie ura­to­wał mnie medyk miesz­ka­ją­cy w po­bli­skim mia­stecz­ku. Po­wie­dzia­łem mu, że to dzi­kie zwie­rzę roz­szar­pa­ło mi nogę. Oba­wia­łem się praw­dy, dla­te­go skła­ma­łem, by móc żyć. Zda­wa­łem sobie spra­wę, jak bar­dzo w tam­tych cza­sach lu­dzie bali się pro­mie­ni­cy.

– A co z Wojlą?– za­py­tał Halv.

– A cóż ma być? Do­szły mnie słu­chy, że wy­da­na zo­sta­ła za syna króla. Baron zna­lazł jej naj­lep­szą moż­li­wą par­tię. Chyba była szczę­śli­wa. Nie mo­głem już do niej wró­cić. Nie dla­te­go, że ucie­kłem, jak pies z pod­ku­lo­nym ogo­nem, ale dla­te­go, że ka­lec­two prze­kre­śli­ło nasze wspól­ne życie. Nie są­dzi­łem, by uczu­cie z jej stro­ny mogło być aż tak silne, by prze­trwać. Ona była z in­ne­go świa­ta, tego gdzie życie zda­wa­ło się łatwe i przy­jem­ne.

Wszy­scy zgro­ma­dze­ni sie­dzie­li w mil­cze­niu albo w za­my­śle­niu.

– Dla­cze­go nam to opo­wie­dzia­łeś? – ciszę prze­rwał Fe­li­xen.

– Chcia­łem wam po­wie­dzieć, że ni­cze­go nie ża­łu­ję, że to nie był dla mnie ko­niec. Pod­nio­słem się z tego. I wie­cie co w tym wszyst­kim oka­za­ło się naj­lep­sze? Spo­tka­łem Livię. Miała ro­dzi­nę nie­da­le­ko mia­stecz­ka, w któ­rym po­mo­gli mi zu­peł­nie obcy lu­dzie. Oka­za­ło się, że wy­je­cha­ła z Kum­ber­nach, by ro­dzi­com nie na­ro­bić wsty­du. Była w ciąży. Ze mną! Los nie za­wsze spla­ta się tak, jak­by­śmy się tego spo­dzie­wa­li. Zo­sta­łem ojcem i wtedy na­praw­dę się zmie­ni­łem. Nigdy nie wró­ci­li­śmy do sto­li­cy, ale by­li­śmy szczę­śli­wi. Na­praw­dę szczę­śli­wi i ko­cha­łem ją. Szcze­rą, praw­dzi­wą mi­ło­ścią. Każ­de­go dnia dzię­ko­wa­łem, że mi wy­ba­czy­ła. – Prze­rwał na chwi­lę, po czym po­wie­dział: – Re­cep­ta na udane życie jest jedna. Mu­si­cie się sta­rać, by ukła­da­ło się jak naj­le­piej. Za­wsze trze­ba pró­bo­wać prze­trwać ten naj­trud­niej­szy czas, bo po każ­dej burzy, która nas spo­ty­ka, za­wsze wyj­dzie słoń­ce, nawet, jeśli chmu­ry są tak ogrom­ne, że wy­da­je się, iż nie damy rady ich roz­go­nić.

Pod­niósł się cięż­ko z krzesła. Ukło­nił się w mil­cze­niu Ha­lvo­wi i za­ło­żył płaszcz. Nikt się nie po­ru­szył, wszy­scy wpa­try­wa­li się w męż­czy­znę. W końcu sta­rzec wes­tchnął cicho i po­stu­ku­jąc drew­nia­ną laską opu­ścił ze­bra­nych. Przez okna do­mo­stwa można było za­uwa­żyć ciem­ną syl­wet­kę na tle bia­łe­go śnie­gu, su­ną­cą po­wo­li, nieco chwiej­nie, w kie­run­ku za­bu­do­wań na samym końcu drogi.

 

Koniec

Komentarze

Noo, nie taki znowu kloc! Znaków niby dużo, ale czyta się lekko i przyjemnie. Opowiadanie bardzo interesujące i intrygujące. Utożsamiałem się ze słuchaczami Nima, którzy nie pozwalali mu przerwać opowieści.

A żeby było merytorycznie, to poniżej uwagi:

 

Sny z matką w roli głównej przestały mnie nawiedzać.

Nie pasuje mi tu wyrażenie “W roli głównej”. Wydaje mi się, że takiego określenia można użyć, jeśli piszemy o czymś z przymrużeniem oka lub sarkastycznie, nie wtedy, kiedy opowiadamy o czymś poważnym i bolesnym.

 

Gdy oddaliłem się na tyle, że poczułem się bezpiecznie, mięśnie mi sflaczały i mało nie upadłem. To był właśnie pierwszy raz. Wtedy już wiedziałem, że nie ostatni.

Tu mu brakuje wyjaśnienia, co takiego w tym przeżyciu sprawiło, że Nim postanowił kontynuować złodziejski proceder. “Sflaczenie” nie brzmi jak coś kuszącego, co chce się powtarzać. :)

 

W końcu, po kolejnej połajance, nie wytrzymał, widziałem, że miarka się przebrała, i że ma tego serdecznie dość. Przez jakiś czas przestał mi truć nad uchem, choć nadal robiłem to samo. Nie liczyło się nic poza tym uczuciem, gdy działałem ponad wszystkimi zakazami. Ale ta chwila spokoju, była tak naprawdę ciszą przed burzą. 

Troszkę chaotycznie rozmieszczone zdania, bo najpierw piszesz o reakcji ojca (Przestał mi truć nad uchem), potem o odczuciach Nima (Nie liczyło się nic poza tym uczuciem), a potem znowu o ojcu (Ale ta chwila spokoju…). 

 

Zamieszkałem w dzielnicy rzemieślniczej, w domu znajomych brata mistrza kowalskiego, u którego pracował ojciec.

Dom znajomych brata mistrza, u którego pracował ojciec. Zawiłe. :) Może ja jestem mało domyślny, ale musiałem się zatrzymać i zastanowić o kogo chodzi, a to zaburza płynność czytania.

 

W tartaku pojawiłem się tylko raz. Kompletnie nie nadawałem się do ciężkiej fizycznej pracy. I śmiało mogę stwierdzić, że to był o jeden raz za dużo.

Podobny chaosik z układem zdań jak wyżej. Owszem, jest to zrozumiałe, ale zaburza płynność czytania.

 

Zacząłem niepewnie i niewinnie, ale szybko okazało się, że idzie mi gładko. Nie miałem problemu z przechodniami, czasem okradałem kramy kupieckie, a gdy miałem szczęście, to i szlachcica udało mi się obrabować.

Przydałby się jakiś przykład skoku, najlepiej barwny i w jakiś sposób wyjątkowy.

 

 

Wyglądali jak my, ale inaczej.

Hmm… :)

 

Zdawało się nawet, że nieco odpuścili, choć jeszcze czasami spotykały mnie nieprzyjemne sytuacje.

Strasznie łatwo się poddali jak na bandziorów i morderców.

 

Przestałem logicznie myśleć.

Tu się może czepiam, ale IMO lepiej brzmiałoby “Przestałem myśleć logicznie”.

 

Należeliśmy do ludzi niezwykle ostrożnych, dlatego nie widywaliśmy się zbyt często.

Raczej zwyczajowe zachowanie Nima nie świadczy o nadmiernej ostrożności…

 

Położyła mi dłoń na policzku i delikatnie przejechała nią po kilkudniowym zaroście.

“Przejechała” trochę zgrzyta. Może “pogładziła” albo coś?

 

Szybkim ruchem wyciągnąłem grube, tlące się jeszcze polano i cisnąłem w jego bok.

Docisnąłem do jego boku?

 

Trochę też zachowanie bohatera było niespójne. Czasem zachowuje się jak osobnik antyspołeczny i impulsywny, a czasem jak wrażliwy i ostrożny.

Pomimo tych uwag tekst mi się podobał, większych błędów nie zauważyłem i klikam Bibliotekę.

 

 

 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No cóż, historia złodzieja, na którego życiu zaciążyły doświadczenia z przeszłości i nawiedzanego wspomnieniami tychże doświadczeń, mogłaby okazać się nawet zajmująca, gdyby nie była tak bardzo przegadana. Ustawiczne rozwodzenie się Nima nad własnym nieudanym życiem w pewnym momencie zaczyna męczyć i nużyć. Szkoda, że tak bardzo skupiłaś się na przemyśleniach chłopaka, który wiedział, że postępuje źle, ale nie umiał przestać zła czynić, no bo ile razy można czytać wyznanie „chciałem się zmienić, ale nie potrafiłem”.

Przyjmuję do wiadomości, że Livia mogła wpłynąć na zmianę postępowania Nima, ale zastanawiam się, po co dodałaś historyjkę o baronównie – ani była on, jak na mój gust, romantyczna, ani ciekawa, a i dramatyzmu kompletnie w niej zabrakło, a tylko niepotrzebnie wydłużyła opowiadanie.

Brakło mi też zakończenia – skoro Nim znalazł w końcu szczęście u boku Livii i dziecka, to dlaczego teraz wędruje po świecie i najmuje się do różnych prac. Co stało się z dziewczyną i dzieckiem?

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia – jest tu sporo błędów, różnych usterek i nie zawsze poprawnie skonstruowanych zdań. Interpunkcja mogłaby być lepsza. Przeszkadzały mi też niektóre sformułowania, moim zdaniem zbyt współczesne, by znaleźć się w opowiadaniu, np.: Przez jakiś czas prze­stał mi truć nad uchem; I tak wła­śnie Gal wkrę­cił mnie w biz­nes; ku­si­ła moje zło­dziej­skie ego; zaj­mo­wa­łem się moim nowym hobby; two­rzy­li­śmy zgra­ną pacz­kę; Rusz się! Spa­da­my!; Mię­śniak po­pchnął mnie na ścia­nę; czy zre­zy­gno­wać z tego ła­twe­go za­strzy­ku go­tów­ki, że na tym poprzestanę.

 

Ka­le­ki sta­rzec bez nogi, opar­ty na lasce i drew­nia­nej nodze, po­wo­li kuś­ty­kał. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Po­da­no mu kufel pa­ru­ją­ce­go, grza­ne­go piwa. Uśmiech­nął się pod nosem, gdy za­pach go­rą­ce­go wina owio­nął po­bruż­dżo­ną zmarszcz­ka­mi twarz. –> Jakim sposobem piwo zmieniło się w wino?

 

Dzię­ko­wa­no w ten spo­sób za owoc­ne plony i mo­dlo­no się o ko­lej­ne zbio­ry na wio­snę. –> Czy aby na pewno na wiosnę? Bo mnie się zdaje, że zbiory to raczej na jesieni.

 

Z da­le­ka po­sta­cie zle­wa­ły się ze sobą w jedną ko­lo­ro­wą masę, która po­dry­gi­wa­ła wraz z roz­cho­dzą­cym się po izbie po­gło­sem i za­pa­chem je­dze­nia wnie­sio­ne­go przez go­spo­dy­nię. –> W jaki sposób podryguje pogłos i zapach jedzenia?

 

Póź­niej jaki męż­czy­zna, chyba z ro­dzi­ny go­spo­da­rza… –> Literówka.

 

Swoje żniwa za­wsze zbie­ra­ła ob­fi­cie. –> Swoje żniwa/ żniwo za­wsze zbie­ra­ła ob­fi­te.

 

Oj­ciec po­cząt­ko­wo nic nie za­uwa­żył, a całe uczu­cie, któ­rym oj­ciec ob­da­rzał żonę… –> Powtórzenie.

 

a z ust spły­wa­ła grud­ka śliny. –> Jak to możliwe, że ślina była grudką i jeszcze spływała?

 

Wy­je­cha­li­śmy, za­bie­ra­jąc je­dy­nie konia i powóz. –> Wydaje mi się, że raczej: Wy­je­cha­li­śmy, za­bie­ra­jąc je­dy­nie konia i wóz.

Za SJP PWN: powóz «pojazd konny czterokołowy, na resorach, z podnoszoną budą»

 

Lu­dzie za­cho­wy­wa­li się, jak­by­śmy prze­sta­li ist­nieć. Po­czu­łem, jak­bym na nowo… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Do dziś pa­mię­tam, jaką ra­dość czuł na widok sta­rych, roz­pa­da­ją­cych się ścian i sy­pią­ce­go dachu… –> Co sypał dach?

Proponuję: …widok sta­rych, roz­pa­da­ją­cych się ścian i zmurszałego/ butwiejącego/ zniszczonego dachu

 

na­pa­wa­ły prze­ra­że­niem i znie­chę­ce­niem.. –> Jedna kropka wystarczy. No, chyba że miał być wielokropek.

 

za­uwa­ży­łem, że na wozie pro­wa­dzo­no mło­de­go chło­pa­ka. –> Wiem, że na wozie można kogoś wieźć, ale nie mam pojęcia, jak można prowadzić kogoś na wozie?

Masło maślane. Chłopak jest młody z definicji.

 

– Nic się nie stało, Nim. – po­wie­dział głu­cho. –> Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Przez chwi­lę nawet mia­łem wy­rzu­ty su­mie­nia i dla­te­go przez jakiś czas uda­wa­łem, że pra­cu­ję. Mia­łem tylko cichą na­dzie­ję… –> Powtórzenia.

 

Po­de­szli do przej­ścia i za­pu­ka­li, ale nie tak zwy­czaj­nie. –> Raczej: Po­de­szli do wejścia i za­pu­ka­li, ale nie tak zwy­czaj­nie.

 

Nie­pew­nie mi­ną­łem za­cie­nio­ny ko­ry­tarz i zsze­dłem na dół. –> Masło maślane. Czy mógł zejść na górę?

 

W ka­mien­nych ścia­nach co kilka me­trów… –> Znali metry?

 

Kilka osób zaj­mo­wa­ło sto­li­ki. –> W gospodach nie ustawiano stolików, raczej masywne stoły.

Proponuje: Kilka osób siedziało przy stołach.

 

Skie­ro­wa­łem się do baru. –> W gospodach nie było baru.

 

Po czym sam upa­dłem na zie­mię u jego stóp. –> Po czym sam upa­dłem na podłogę u jego stóp.

Skoro poślizgnął się na posadzce, nie mógł upaść na ziemię.

 

Serce za­ku­ło mnie w pier­si. –> W jaki sposób i w czyje piersi serce zakuło Nima?

Sprawdź znaczenie słów zakućzakłuć.

 

umar­li wła­śnie w miej­scu, na­zy­wa­ne kie­dyś prze­ze mnie domem. –> …umar­li wła­śnie w miej­scu, na­zy­wa­nym kie­dyś prze­ze mnie domem.

 

Całe ich ciała po­kry­wa­ła czer­wień. –> Skąd wiadomo, że całe ciała? Czy byli nadzy?

 

to był jeden z naj­gor­szych dni mo­je­go życia. Pra­wie tak samo okrop­ny, jak te, w któ­rych stra­ci­łem brata, matkę i ojca. –> Ojca wyłączyłabym, bo przecież kiedy zginął, Nim w ogóle o tym nie wiedział.

 

Prze­lot­nie w mojej gło­wie po­ja­wi­ło się wspo­mnie­nie – za­ta­cza­łem się ledwo utrzy­mu­jąc się na no­gach i pod­pie­ra­łem się o ścia­nę… –> Siękoza.

Proponuję: Prze­lot­nie majaczyło wspo­mnie­nie – za­ta­cza­łem się, ledwo stojąc na no­gach i wsparty o ścia­nę

 

Śni­łem o ojcu, wi­dzia­łem go roz­ło­żo­ne­go na ziemi… –> Raczej: Śni­łem o ojcu, wi­dzia­łem go leżącego na ziemi

 

Wcią­gnę­li do ciem­ne­go za­uł­ku… –> Wcią­gnę­li do ciem­ne­go za­uł­ka

 

Prze­myśl to, młody, je­steś prze­cież cał­kiem nie głupi… –> Prze­myśl to, młody, je­steś prze­cież cał­kiem niegłupi

 

Ścią­gną­łem z naj­bliż­szej półki  naj­grub­sze rolki tka­nin… –> Raczej: Ścią­gną­łem z naj­bliż­szej półki naj­grub­sze bele tka­nin

 

A oni ni­czym kost­ki do­mi­na po­le­cie­li na bruk. –> By mówić o efekcie domina, potrzeba wiele kostek. Dwie to za mało.

 

a strój, który no­si­ła, nie­zbyt na­chal­ny, pod­kre­ślał atuty mło­dej dziew­czy­ny. –> Skoro to córka krawca, to zrozumiałe, że jest młoda. Dziewczyna jest młoda z definicji.

Na czym polega nachalność stroju?

Proponuję: …a strój, który no­si­ła, pod­kre­ślał atuty dziew­czy­ny, choć pozostawał skromny.

 

bo pło­ni­ła się, gdy pa­trzy­łem na jej ru­mia­ne po­licz­ki. –> Skoro już miała rumiane policzki, to skąd wiadomo, że się rumieniła?

Za SJP PWN: płonić się daw. «okrywać się rumieńcem»

 

Mistrz kra­wiec­ki coraz czę­ściej li­czył się z moim zda­niem i czę­sto pro­sił o pomoc. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na na nie­bie lśni­ły gwiaz­dy… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

w po­miesz­cze­niach służ­by widać było pło­mień świec. –> Jeden płomień wielu świec?

 

To była młoda dziew­czy­na. –> Masło maślane.

 

Kilka czar­nych ko­smy­ków opa­da­ło na jej por­ce­la­no­wo białą buzię. –> Raczej: …na jej por­ce­la­no­wo białą twarz.

Buzię mają dzieci.

 

– Niech to szlag!- Pra­wie zgrzy­ta­łem… –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Owoc, któ­re­go za­mie­rza­łem po­sma­ko­wać. –> Owoc, któ­ry za­mie­rza­łem po­sma­ko­wać.

 

Co­dzien­nie w oko­li­cy po­łu­dnia wy­jeż­dża­ła na prze­jażdż­kę… –> Brzmi to fatalnie.

Może: Co­dzien­nie w oko­li­cy po­łu­dnia wy­jeż­dża­ła na spacer… Lub: Co­dzien­nie w oko­li­cy po­łu­dnia udawała się na prze­jażdż­kę…

 

do po­bli­skie­go parku miej­skie­go… –> Zbędne dookreślenie. Czy bywają parki wiejskie?

 

Je­dy­nej szan­sy do­pa­try­wa­łem się we wdar­ciu się do po­wo­zu. –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Je­dy­ną szansę widziałem we wdar­ciu się do po­wo­zu.

 

Dla cie­bie… Żeby być cie­bie go­dzien… –> Dla cie­bie… Żeby być cie­bie go­dnym… Lub: Dla cie­bie… Żebym był cie­bie go­dzien

 

Chcia­łem zro­bić wszyst­ko, byle tylko być jej go­dzien. –> Chcia­łem zro­bić wszyst­ko, byle tylko być jej go­dnym. Lub: Chcia­łem zro­bić wszyst­ko, bylem tylko był jej go­dzien.

 

wszyst­kich w pro­mie­niu wielu ki­lo­me­trów. –> Czy aby na pewno znano kilometry?

 

Wszy­scy zgro­ma­dze­ni sie­dzie­li mil­cze­niu albo w za­my­śle­niu. –> Skąd wiadomo, którzy tylko milczeli, a którzy byli zamyśleni?

Może wystarczy: Wszy­scy zgro­ma­dze­ni sie­dzie­li w mil­cze­niu. Lub: Wszy­scy zgro­ma­dze­ni sie­dzie­li za­my­śle­ni.

 

Dla­cze­go nam to opo­wie­dzia­łeś? – ciszę prze­rwał Fe­li­xen. –> Dość osobliwe pytanie – zdaje mi się, że Nim opowiadał na życzenie zebranych, w tym głównie Felixena.

 

Pod­niósł się cięż­ko z fo­te­la. –> Kiedy przesiadł się na fotel?

Na początku opowieści napisałaś: Starzec podkuśtykał do stojącego w kącie krzesła. Usadowił się wygodnie i rozejrzał uważnie po pomieszczeniu.

 

Zza okien do­mo­stwa można było za­uwa­żyć ciem­ną syl­wet­kę… –> Przez okna do­mo­stwa można było za­uwa­żyć ciem­ną syl­wet­kę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za lekturę i za wypunktowanie błędów postaram się je nanieść dziś lub jutro w miarę możliwości lub się do nich ustosunkować.

 

El Lobo Muymalo,

cieszę się, że mimo jakichś “ale” tekst przypadł Ci do gustu. Myślę, że Nim zachowywał się różnie ze względu na etapy życia i dodatkowo na to jak dojrzewał i zmieniali go ludzie, których spotkał na swojej drodze.

 

Reg,

wybacz, że mój tekst wymęczył Cię i się dłużył. Nie potrafiłam go bardziej skrócić i tak wycięłam ładnych kilka tysięcy znaków, ale w zamian powstało kilka kolejnych. Widocznie na niekorzyść… Co do Livii nie podałam tego łopatologicznie, ale Nim jest już stary, Livia umarła, a on po prostu wędruje po świecie, bo takie życie po jej śmierci obrał. Miałam dodać kilka słów na ten temat, ale nie dodałam, bo wydawało mi się, że tak jest lepiej.  A co do samej postaci, no cóż chodziło mi raczej o to, że wygrała zwykła, prosta miłość do zwyczajnej kobiety, która może przy innych wcale nie jest wielce atrakcyjna, ale czy tak nie odbywa się to w normalnym życiu? Nim widocznie chciał tej normalności i zwyczajności, bo tego mu brakowało.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Morgiano, ale losy baronówny są opisane, dlatego brakło mi Livii – domyśliłam się, że nie żyje – i wzmianki o dziecku – wszak powinno żyć, może opiekować się ojcem. Choć rozumiem, że Nim wolał tułaczkę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam bardzo mieszane uczucia. Opowiadanie napisane tak boleśnie “po bożemu”, jeśli chodzi o narrację, że aż nudno. Historia od a do z, linearnie, pierwszoosobowo, niemalże jak opisowe CV ubiegającego się o pracę… Dość to nudne i przegadane, niestety, kompletnie pozbawione dynamizmu (wstawki “nie nie przerywajcie…” wychodzą dość komicznie), choć sama historyjka, gdyby ją ciekawiej napisać, mogłaby się obronić, mimo że opowieść o kimś, kto się wplątał w niecne sprawki i chce się z nich wyplątać oraz jest rozdarty między dwiema kobietami, do bardzo oryginalnych nie należy. Zakończenie nagłe i takie, no, jakieś nie tego.

A za największy grzech tego opowiadania uważam wprowadzenie naprawdę fajnego i ciekawego motywu – Karminowców i promienicy – i totalne jego olanie… To by był znacznie ciekawszy temat niż opowiedziany życiorys Nima.

Rama kursywą jest rekwizytem, z którego nic tak naprawdę nie wynika.

 

Garść szczegółów:

 

W kwestii Livii – wynika z tego tekstu, że tak naprawdę była Nimowi kompletnie obojętna…

 

“Wzrok starca już nie sprawował się tak dobrze jak dawniej. Z daleka postacie zlewały się ze sobą w jedną kolorową masę” – tak widzi krótkowidz, a na charakterystyczną wadą wzroku na starość jest dalekowidztwo – w patrzeniu w dal nic się nie zmienia (ewentualnie poprawia, jeśli ktoś jest właśnie krótkowidzem z natury, ale ponoć nie zawsze), tylko z bliska się nie widzi dobrze.

 

“Mamy czas, Nimie, jesteś osobistością. Nikt w Garl nic o tobie nie wie, a mieszkasz tu już jakiś czas. Jeśli tylko masz ochotę, to opowiedz nam swoją historię. “ Jak dla mnie bardzo ta motywacja grubymi nićmi szyta. Osobistość to raczej ktoś, kogo wszyscy znają i przynajmniej mają wrażenie, że dużo o nim wiedzą, no i ktoś albo na stanowisku, albo sławny. Po drugie mam wrażenie, że w tego typu społeczności ktoś, o kim nikt nic nie wie, mimo że mieszka długo, będzie raczej budził co najmniej nieufność, a nie sympatię.

 

“Na zarazę nie znano ratunku.” Mam z tym problem. Zaraza to wg SJP PWN ‘choroba zakaźna występująca masowo’, więc to, co zabiło Ravena chyba nie jest zarazą, bo mimo że “wielu wtedy umarło”, nie masz innych cech zarazy, mimo że jest panika – to raczej jak krup, szkarlatyna czy nawet gruźlica, na które wielu umierało, ale nie są to zarazy. Etiologia choroby, jak ją następnie opisujesz, też nie uzasadnia określenia zaraza.

 

“Rusz się, to nie pora na kwilenie…” Nie pasuje mi użycie tego kwilenia w tym kontekście. Chlipanie, szlochanie, płacz, roztkliwianie się… (SJP PWN: kwilić: o dzieciach: płakać cicho i żałośnie; poza tym o ptakach)

 

“W pierwszej chwili byłem wściekły, że za plecami załatwił mi pracę w tamtejszym tartaku.” Strasznie to nowocześnie brzmi.

 

“w domu znajomych brata mistrza kowalskiego” za dużo dopełniaczy (w domu kogo znajomych kogo brata kogo mistrza…), fatalnie to brzmi

 

“Kumbernach była ogromnym miastem” – dlaczego rodzaj żeński?

 

“Ojciec zawsze uważał, że alkohol nie idzie w parze z siłą i inteligencją.” To też brzmi anachronicznie.

 

“Prze-e-epraszam” – w takich sytuacjach przeciągamy raczej sylaby akcentowane

 

“Serce zakuło mnie w piersi.” ???

 

“Jakby tego było mało, napad przypieczętowało pojawienie się Karminowców.” to przypieczętowanie stylistycznie nieszczególne. Na dodatek do wszystkiego pojawili się K. w zupełności by wystarczyło

 

“Nim, ty idioto”– Idiota nie pasuje mi do takiej “średniowiecznej” fantasy, bo wprawdzie słowo (w fomie idyjota) znano, ale chyba nie było wyzwiskiem znaczącym tyle, co obecnie, ale niestety slownik etymologiczny się zepsuł, więc nie sprawdzę w rzetelnym źródle :(

 

“Jedynym rozwiązaniem, jakie wymyśliłem, było wpadnięcie prosto do zakładu krawieckiego” – coś mi tu zgrzyta, głównie to “wpadnięcie”

 

“Zwłaszcza, kiedy tym młotem była nieznajoma, a kowadłem Livia.” Hmm. Jak dla mnie, zabrzmiało to komicznie, co chyba nie było zamierzone…

 

“udało mi się określić poczynania Wojli” – opisujesz następnie rutynę jej codziennego życia, więc te poczynania chyba na wyrost, określić poczynania – coś tu nie pasuje

 

“Żeby być ciebie godzien” → godnym. dalej też

 

No i jak często z fantasy mam problem z tym, że imiona i nazwy własne są całkowicie przypadkowo z różnych bajek.

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm. Fantastyka wydaje się pełnić głównie rolę dekoracji.

Jest jakaś fabuła, ale strasznie rozwleczona. Naprawdę na pytanie o utratę nogi trzeba odpowiadać, rozwodząc się nad młodzieńczymi miłostkami? Choroba fajna, ale tę samą rolę mogłaby spełnić zwykła gangrena. Końcowy morał trochę wyłupany łopatą.

Warsztatowo nie jest źle, ale usterki są.

Chłód wnikał w ciało, powodując ból w kościach przy każdym kolejnym kroku. Mocniej opatulił ramiona materiałem.

Co jest podmiotem w drugim zdaniu i dlaczego chłód?

Podano mu kufel parującego, grzanego piwa. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zapach gorącego wina owionął pobrużdżoną zmarszczkami twarz.

Piwo GMO? ;-)

Babska logika rządzi!

Mi też najbardziej spodobał się wątek choroby. Promienica i Karminowcy – fajnie to opisałaś, trochę przerażająco, trochę tajemniczo i też bym bardziej ten motyw rozwinęła.

Tak czy inaczej opowiadanie mimo długości czytało mi się gładko i przyjemnie. Klimatyczne, emocjonalne, interesujące…

Jeśli chodzi o Nima… Zachowywał się różnie i różne kierowały nim pobudki, ale w sumie, co w tym dziwnego. Często patrząc na innych, i nawet na samą siebie, zadaję sobie pytanie gdzie w tym wszystkim spójność? I nie znajduję odpowiedzi…

Też podepnę się pod głosy tych, których mocniej zainteresowały motywy światotwórcze w postaci promienicy i Karminowców. Mało o nich trochę w tekście.

Co do losów bohatera, to koniec końców ni ziębiły, ni grzały. Postać Nima szła spokojnie od punktu A do punktu B, spotykając pewne przeciwności losu, jednak nigdy nie czułem o niego strachu – może być za to odpowiedzialna forma tekstu, gdzie starszy bohater opowiada wszystko współmieszkańcom wioski w karczmie.

Zakończenie z gatunku tych nagłych – pach i romans z baronówną się urwał. Zgodnie z oczekiwaniami – nieszczęśliwie.

Podsumowując: przyzwoicie, ale większych fajerwerków nie zobaczyłem.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Auć! No, cóż dzięki za wszystkie uwagi. Wezmę je sobie do serca, choć w sumie celowo wybrałam taką formę opowieści, ale no mam nauczkę. Jeśli zdecyduje się coś jeszcze napisać, a z tym ostatnimi czasy różnie u mnie bywa, to postaram się popełniać mniej błędów, nawet jeśli nie stylistycznych, to chociaż w konstruowaniu fabuły. Dzięki. Zaraz zabieram się za usterki. 

 

Katiu, cieszę się, że Tobie się w miarę się podobało i dzięki za klik. 

 

Dla reszty wyrazy współczucia za zmarnowany czas. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Ojtam, zaraz zmarnowany ;) Wprawdzie poza dyżurem pewnie nie zabrałabym się za 60k fantasy, ale np. Karminowcy naprawdę mnie zaintrygowali i mam nadzieję, że kiedyś coś o nich napiszesz…

http://altronapoleone.home.blog

Czytałam na raty, w drodze do i z pracy. Nie będę się więc odnosić do jakichś drobnych usterek, które rzuciły mi się w oczy, bo pewnie i tak zostały już wskazane i poprawione. 

Mimo tych usterek czytało mi się dobrze i szybko. Tekst jest bez nadmiernego szaleństwa, ale spokojnie da się czytać. Zgadzam się z poprzednikami, że jest on też stosunkowo spokojny i nie ma miejsca na jakieś emocje związane z losem bohatera. Tu jednak myślę, że głównym “winowajcą” jest fakt, że Nim opowiada własne dzieje i wiemy, że żyje i ma się w miarę dobrze (sam wspomina na początku, że jest szczęśliwy) – nie ma się więc jak i o kogo bać, ani komu kibicować. I mnie też zabrakło czegoś więcej na temat Karminowców i losów Ravena.

Jednak wbrew wszystkiemu i Twoim obawom, Morgiano, nie uważam czasu poświęconego na lekturę za stracony :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zgadzam się, że nie jest on wybitnie szalony, bo wiemy, że główny bohater żyje, ale z drugiej strony mnie bardziej chodziło o pokazanie czerpania radości z małych, dobrych rzeczy, które nas spotykają, nawet jeśli całe życie nie układa się po naszej myśli i los często rzuca nam kłody pod nogi.

Cieszę się, że dało się czytać. Dzięki za słowa otuchy, Śpioszko. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Jakby to już kiedyś czytał… Podobało mi się, Morgi ? laugh Jeśli dobrze pamiętam to było niezłe, więc klik.

Dzięki, Zygfrydzie. Cieszę się, że pamiętasz chociaż tyle. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Nowa Fantastyka