
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
2039
Spikerka wyglądała na zdenerwowaną.
– Dziś rano – mówiła – wiceprezes Komitetu Jednościowego wygłosił oficjalne przemówienie, w którym poparł kandydaturę Witolda Kasprichowskiego. Jego wyczerpująca mowa była pełna od negatywnych odniesień do pozostałych VIP-ów, biorących udział w naradzie.
Niespodziewanie ktoś jej przerwał, przechyliła tylko głowę, by szept dotarł do uszu, po czym omal nie zapłakała:
– Jak informują pracownicy Wydziału Medialnego Komitetu Jednościowego, pod koniec zjazdu w Kramelnie doszło do… do… – głos jej się łamał, widzowie wiedzieli, nie potrafi pozbawić wypowiedzi uczuć, które dosłownie się w niej przelewały. Załkała. – Przed paroma minutami na placu przed siedzibą Komitetu doszło do wybuchu, zginęło sześciu pozostałych kandydujących, a Witold Kasprichowski trafił na przesłuchanie – odczytała z kartki, dłonią otarła łzy. I siedziała tak, z rozmazanym makijażem i drżącym ciałem.
Boi się – pomyśleliśmy. I nie można było się dziwić, sam zjazd w Kramelnie, centrum nowego życia budził wątpliwości. Najpierw kandydatura Kasprichowskiego, później niezdrowe wypowiedzi, aż wreszcie to – ostatni krok w stronę zwycięstwa. Zwycięstwa złej wizji. Wizji, której od wieków się obawiano.
Andrzej nachylił się do mnie, powiedział szeptem: – Myślę, że to już koniec, o ile ktoś nie rozpieprzy nas wcześniej… – i wrócił do dziewczyny na kanapę. Ta siedziała niczym zaklęta, z mętnym wzrokiem wbitym w ekran telewizora.
Zadzwonił telefon. – Odbiorę – uprzedziłem i podbiegłem pod aparat.
– To Jarek – wyjaśniłem, wróciwszy ze szklanką w dłoni. – Chcecie się napić? – wskazałem przeźroczysty trunek. – Prawdziwa whisky, amerykańska. Kto wie, może i z Kentucky.
Andrzej spojrzał na mnie z ukosa, niezadowolony. Zdawał się pytać: „Potrafisz? Masz na to czas? Stać cię na marnowanie ostatnich dobrych chwil?". A ja chciałem wykrzyknąć mu w twarz: Stańcie wreszcie, otwórzcie oczy i ruszcie łbami, frajerzy! Do piekła dobiegniecie nawet piechotą!
Nie odważyłem się, widząc te ich smutne twarze. Gdyby chociaż sposępniałe, nadąsane od zawsze, od chwili, w której wysunęły się i wpadły w niezmienny świat. Ale nie, te twarze były zupełnie inne, jakby zmarnowane, poszarzałe od wszystkiego, czego stały się świadkami.
– Andrzej – syknąłem i przeszliśmy do kuchni. Jego dziewczyna wciąż wpatrywała się w telewizor.
2040
Lało jak z cebra. Przez moment myślałem, że to sam Bóg zesłał ulewę, by przynajmniej spróbować ostudzić panującą tu sytuację.
– Co myśli pan o Kasprichowskim? – zapytał dziennikarzw studiu. Odpowiedziało mu milczenie, później audycję do reszty zagłuszył świst.
– Wiesz – zaczął Jarek, prowadził – wydaje mi się, że ten Kasprichowski może nam pomóc.
– Nam? – zapytałem ze zdziwieniem. – Co masz przez to na myśli?
Zastanowił się chwilę. – To – odparł – że jest konkretny i zna ludzi, którzy coś mogą.
Pokiwałem głową. – Jasne, szkoda tylko, że oni wszyscy są jego kumplami i skoczą dla niego w ogień. Co jakiś czas znajdzie się taki Kasprichowski, chociażby i największa gnida, i pociągnie za sobą tłumy. Taki skurwiel, cholera… wiesz, co chce zrobić? Słuchałeś kiedyś jego wypowiedzi? Posłuchaj, a zrozumiesz.
Docisnął gaz, silnik zaryczał. Po chwili wóz wtoczył się w żwirową dróżkę. Przez resztę drogi nie odzywaliśmy się.
W „Różowym ogrodzie" panowała zupełna cisza, tak, jakby ostatnie wydarzenia przepędziły amatorów wrażeń, nędznych słuchaczy czy przekupniów bez grosza przy duszy. Gdyby nie recepcjonistka, pomyślałbym, że reszta świata gdzieś zniknęła.
Znałem ją, miała na imię Magda. Dawniej spotykała się z moim kuzynem, dopóki nie wyjechali do Stanów i nie przeszli w fazę ostatecznych starć. A wtedy uświadomili sobie, że nie są w stanie przeżyć wspólnie już ani dnia i – co chyba dobre – zrezygnowali. Rozstali się kulturalnie, spokojnie, bez scen, bez płaczu czy wyzwisk. Powiedziałbym: nienaturalnie.
– Trzynastka? – spytała. Miała na myśli pechowy pokój z trzeciego piętra, ten, do którego nikt nie chciał się zakwaterować. Nawet, gdy był jedynym do wolnym.
– Nie – pokręciłem głową. – Dzisiaj pogadamy tutaj, na dole, przy tobie. Proszę – wręczyłem jej plik banknotów, uznałem, że na nie zasługuje. – Możesz się przysiąść, jeśli chcesz.
Uśmiechnęła się nieśmiało. – Chętnie – odpowiedziała, a ja wpatrywałem się w nią, przyznam, mocno zaskoczony.
-… mamy ostatnią szansę, żeby nie stracić wszystkiego, co osiągnęliśmy – kończył Andrzej. – Mam żonę, wkrótce pojawi się nasze dziecko. Mam dom i pieniądze. Mam to, co mam i z czego jestem zadowolony, co daje mi szczęście. I nie zamierzam tego tracić przez jakiegoś pokręconego kretyna z Komisji.
Milczeliśmy, nikogo z nas nie było stać na choćby najmniejszy gest. O ile mały gest nie okazuje się wielki.
– Wiecie – przerwałem znużony – mam dosyć bredzenia bez końca, mówienia, jak tragicznie skończymy. Brakuje tylko Indian i gadek typu: „Przyjdą po nasze kobiety". Opanujcie się, cholera i weźcie za siebie. Chcecie, żeby prowadził was za rączki? – wskazałem Andrzeja. – Masz żonę – zwróciłem się do niego – w drodze dziecko. Konto wypchane forsą i mnóstwo możliwości, a jedyne, do czego dążysz, to psioczyć na jakiegoś skundlonego durnia – przerwałem, odsapnąłem trochę, po czym mówiłem dalej – jako nastolatek czytałem kiepskie powieści science fiction. Powtarzał się w nich pewien motyw: motyw świata rządzonego przez jednostkę, jednego człowieczka, który jakimś cudem doszedł do władzy – skupiałem się na każdym słowie, mając nadzieję, że w ten sposób doprowadzę swój manifest do perfekcji. Chciałem, to mało powiedziane, pragnąłem, by przewyższył każdy inny. – Później świat ulega destrukcji, jak starożytny Rzym za sprawą rozpusty.
Wówczas wręcz wpili we mnie wzrok. Andrzej również, z rozdziawionymi ustami i brakiem jakichkolwiek słów, które dotychczas nasuwały mu się bez problemu.
Nagle ich spojrzenia wydały mi się groźne. – Rozszarpiecie mnie? – zapytałem, a one znów przemieniły się w niegroźne znaki zapytania.
Zostaliśmy sami, ja i on, kiedyś przyjaciele, dziś wrogowie.
– Nie ukrywam, że nie zgadzam się z twoimi poglądami – wypalił ni stąd ni zowąd, pewnie trafiony impulsem. – Ale dla dobra sprawy nie okazujmy tych różnic, okej? Udajmy, że jest po staremu, dobrze? Będziesz umiał tak żyć? Nie zwracaj uwagi na to, co było, żyj kłamstwem, obłudą, ułudą, jak wolisz… i nie myśl, co było, pamiętaj.
Nie odezwałem się. I wcale nie przez to, że jego słowa zabrzmiały dla mnie jak kiepskie wiersze dorastających panienek; górnolotne, nieodpowiednio zmieszane. Było w nich coś więcej, coś, co mówiło samo za siebie: „Inaczej nie potrafię". A właściwie: „Inaczej nie potrafi", o ile to coś żyło na własną rękę. A w jego przypadku, przypadku pogubionego pana Krasińskiego, i ta wersja była całkiem możliwa.
– W porządku – odpowiedziałem spokojnie. Byłem szczery, naprawdę nie zależało mi na spięciach w zespole. Kłopotów nie brakowało, po co więc, starałem się rozumować w miarę logicznie, prosić o więcej? – Niech tak będzie, zachowajmy pozory.
I pomyśleć, że wszystko zależało właśnie od nich – od pozorów. To one utrzymywały świat w jako takich ramach, w jako takich ryzach.
– Andrzej – rzekłem – nadal cię lubię, ale będzie dochodziło do tarć i wolałbym, żebyśmy przebywali ze sobą jak najrzadziej, może w ogóle.
Zbudził się, obrzucił mnie pytającym spojrzeniem. – O czym mówisz? – spytał. – Daj spokój, to nie powód, żeby zrywać kontakty, znamy się trzydzieści parę lat.
– Tak – kiwnąłem głową – trzydzieści parę lat… i nie warto tego stażu niszczyć, zniweczyć. Rozumiesz? Dlatego lepiej, jak będziemy działali razem, ale osobno: ja w jednym miejscu, ty w drugim. Możesz zostać tutaj, w „Różowym ogrodzie".
Być może chciał się uśmiechnąć, lecz wszelkie emocje przysłoniła żałość. – To całkiem sporo, te trzydzieści lat – reasumował – tyle chwil… jesteś pewien?
– Jestem – odparłem stanowczo. – Przeniosę się do Kremelna, będę działał poza terenem, może zostanę bohaterem – uśmiechnąłem się, by nadać swoim słowom wyrazistości, aczkolwiek, bądź co bądź z pychy, szczerze wierzyłem, że prędzej czy później ktoś zechce postawić mi pomnik; odlać z brązu moją niegardzącą postać i ustawić między ludźmi.
Mhm, mhm, tylko gdzie tu fantastyka? Z takim "przedwiośniem" to do... gdzie indziej.
Spokojnie, to dopiero pierwsza część. ;) Nawiązanie, bez którego reszta nie może istnieć. Albo i może, ale tak jak w poprzednich pracach i ktoś nazwie mój tekst "intrygującym, acz irytującym".
Nawet, gdy był jedynym do wolnym. – To „do” się tu chyba niepotrzebnie przyplątało.
Taki jeden będzik z czystej zmierzłości wynalazłem. Fragment napisany fajnie. Sprawnie i przyjemnie. Miłe w czytaniu. Ale szkoda, że to tylko fragment i że brak tu jakiejkolwiek fantastyki. A ja nie lubię takich fragmentów. Przeczytam w międzyczasie dziesięć innych tekstów, a gdy opublikujesz część drugą, nie będę już pamiętał za dobrze co było w pierwszej... Ale i tak kolejną z chęcią przeczytam. Na razie brak oceny. Poczekam na resztę.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.