Z popielnika na Wojtusia
Iskiereczka mruga
Chodź, opowiem ci bajeczkę…
Cyt! Spalona wioska.
Nie pomoże mama, tata,
Ani Matka Boska
Opuść rączki, zamknij oczka
Taki miałem rozkaz.

Szarość deszczowego wieczoru uparcie próbowała wlać się do wnętrza domu kuchennym oknem. Musiała jednak ustąpić przed światłem lamp naftowych, które ciepło złociło niedawno bielone ściany, goniło cienie po półkach kredensu, nabłyszczało garnki. Skapywało z wiązanek ziół, suszących się nad piecem.
Przy stole siedzieli czterej żołnierze. Ułani, oficerowie. Przemoczone, wronie spojrzenia pod wymiętymi rogatywkami. Policzki stalowoszare, jak lufy karabinów. Dłonie złożone na poplamionej mapie, a na tych dłoniach linie innej mapy, kreślonej brudem. Zapis długiego i znojnego szlaku.
– Elektryczności nie macie – bardziej stwierdził niż zapytał najstarszy stopniem, rotmistrz.
– Ano nie. – Janina Pogorzelska, sołtysowa wdowa, nerwowo odgarnęła kosmyk siwych włosów, ciągle wypadający spod pstrokatej chusty. – Mieli ciągnąć, nawet słupy postawili, ale wojna… W Lewaczach jest, i telegraf też.
– Czytać umiecie?
– Ja starej daty – skłamała po chwili wahania. – Nie czytata i nie pisata.
Wydawało się, że obecność gospodyni uzasadniona jest tylko dbaniem o to, by na oficerskich talerzach znajdowały się pierogi, a kubki były pełne mleka. Córka wraz z dzieciakami została przepędzona do chałupy sąsiadów, jedynie wiekowa babka nie dała się zgonić z zapiecka i głośnym chrapaniem demonstrowała starczą obojętność.
– Taaak. Ciemno się robi. O czym to ja…
– Dymy na północy – wtrącił starszy chorąży Nitecki, szarpiąc końcówkę zaniedbanego wąsa – łuna na zachodzie. Nie przejdziemy!
Zapadło milczenie. Na podwórzu parsknął koń, zaklął wartownik. Cały, niewielki oddział szybko i bez zbędnego zamieszania rozlokowano w nielicznych gospodarstwach przysiółka Stara Huta. Nawet psy nie oznajmiały światu obecności obcych, świadome powagi sytuacji.
– Więc trzeba nam się przebić. Tutaj, między lasem a Małyńskimi Mokradłami. – Rotmistrz kolnął mapę sękatym paluchem.
– Ale t-tam jest szwadron Ast-trachańców. – Chorąży Sarapuk, od czasu gdy bolszewicki mechpancyr dosłownie skosił pod nim konia, okropnie się jąkał. – I m-mają ch-chochoła.
– Dlatego nad ranem spotykamy się z plutonem Radziwiłłowicza. O tu, przy moście. Radziwiłłowicz prowadzi putiłówkę i dwa ckm-y. Chochoł jest lekko opancerzony, damy mu radę.
– T-tak, ale w-w ot-twartym polu…
– Nie będziemy się bić w polu, prawda? – Chorąży Rzewuski rozciągnął szramę pod dolną wargą w świeżo zabliźnionej parodii uśmiechu.
– Prawda – westchnął rotmistrz. – Weźmiecie kilku ludzi i zrobicie za przynętę. Ściągniecie Astrachańców na Lewacze, gdzie zasadzi się reszta, razem z Radziwiłłowiczem. Wpuścimy ich w ulicówkę, domy i kościelne mury dadzą nam osłonę…
Oficer mówił szybko, jakby czym prędzej chciał wypluć paskudnie smakujące słowa. Wszyscy znieruchomieli i opuścili głowy, niczym Matki Boskie w przydrożnych kapliczkach. Szarość za oknem ołowiowo zmatowiała, coraz odważniej liżąc szyby ciężkim jęzorem.
– Ale jak to tak – nagle odezwała się sołtysowa. Dowódca zamrugał zdziwiony, przypominając sobie o jej obecności. – Ale tak we wsi? Toż tam jutro wesele. Młody Rydel się żeni… Ludzi trza ostrzec, a i tak dobytek przepadnie…
– Cholera wasza mać! – Rotmistrz Henryk Ortwein huknął kubkiem o blat, rozgwieżdżając mapę kropelkami Drogi Mlecznej. – Koniec świata nadchodzi, Apokalipsa świętego Jana na oczach naszych się spełnia, a tym weseliska w głowach! Modlić się o Ojczyzny, ba, Europy ratowanie, a nie wódkę chlać!
– U mnie sześćdziesiąt lat na karku – wdowa Pogorzelska mówiła spokojnie, z gardłem zaciśniętym mocniej, niż oficerski kułak – i niejeden koniec świata ja już widziała.
Szarość zdobyła przyczółek, zapuściła korzenie pod parapetem, rozkrzewiła się za zazdrostką.
– Rozumiem. – Oficer nieco się uspokoił, a pozostali żołnierze odetchnęli z ulgą. Wybuchy rotmistrza bywały niebezpieczne. – Lecz teraz to co innego. Być może trzynaście lat temu na Syberię rzeczywiście spadła Gwiazda Piołun, a Szatan uczynił bolszewików swymi poplecznikami w dziele zniszczenia. Nie wiem. Nie interesuje mnie teologia, a technologia. A w tym momencie tylko my stoimy na drodze ich diabelskich maszyn. I póki co, jakoś się trzymamy, ale gdy Tuchaczewski uruchomi i przyprowadzi swoje sybiraki, padniemy. A później Warszawa, Berlin, Paryż. Zginie świat, taki, jaki znamy. Chyba, że…
Zawiesił głos, a sołtysowa zaczęła się zastanawiać, kto był adresatem tej przemowy. Chyba nie oficerowie, którzy musieli ją słyszeć wielokrotnie. Ona? Wątpliwe. Rotmistrz Ortwein zapewne mówił do siebie.
A szarość powoli przejmowała kąty.
– Pod Skarżyskiem powstają nowe Legiony. Stalowa husaria, broń, dzięki której przeprowadzimy kontrofensywę, a te ziemie i wy, droga gospodyni, będziecie świadkiem największej bitwy w historii. Wpierw jednak to, co wieziemy, co zdobyliśmy, musi trafić we właściwe ręce, inaczej nasze wojska pancerne nie będą wiele warte.
Cylindryczny, metalowy pojemnik, stojący pod kredensem, nie robił specjalnego wrażenia. Od zwykłej bańki na mleko, czy wojskową grochówkę, odróżniał go tylko bursztynowo błyszczący symbol na pokrywie.
– Właśnie dlatego musimy się przebić. Dlatego nikt, powtarzam – nikt nie może pobiec do Lewaczów by wszcząć alarm i tym samym ostrzec bolszewików. Bo zasadzka musi być skuteczna. A ofiary… – W tym jednym momencie rotmistrz wydał się Pogorzelskiej starszy od niej. I bardziej zmęczony. – Ofiary obciążą moje sumienie. Jeśli ceną jest Piekło, to chętnie ją zapłacę.
Cisza przejęła kuchnię, jakby z pomieszczenia wypompowano powietrze. Słychać było tylko szarość, pełznącą po ścianach.
– A jak nie pobijecie ruskich? – Sołtysowa uniosła podbródek, hardo patrząc oficerowi w oczy.
– Ładunek zostaje tutaj, pod opieką chorążego Niteckiego i dwóch ludzi. Jeśli nie otrzymacie żadnych wieści do jutrzejszego wieczora, Nitecki ma przedostać się na zachód. Za wszelką cenę. Skradając się, kradnąc i zabijając, jeśli będzie taka potrzeba. A wy, sołtysowo, macie zapewnić im prowiant, luzaki, a nawet cywilne ciuchy i przewodnika. Ku chwale Ojczyzny. A teraz odpoczynek. Jutro idziemy na wesele. Zatańczyć z chochołem.
*
Następnego dnia nadeszła burza. Potężny cumulonimbus srożył się na północy, wygrażał światu kułakami piorunów, deptał Małyńskie Mokradła stopami błyskawic. Na próżno; uwagę wszystkich odwróciła południowa nawałnica. Nad Lewaczami. W Lewaczach. Tam basowo grzmiały działa, szalało staccato karabinów maszynowych, kwiki koni wibrowały w sopranowych rejestrach. Dymy ciągnęły niebo w dół.
Trzej ułani siedzieli w kuchni sołtysowej wdowy, Janiny Pogorzelskiej, spokojnie, w milczeniu. Ale ich dzikie, rozbiegane spojrzenia mówiły wiele. Sama gospodyni spoczywała w duchocie małżeńskiej sypialni, na szerokim łożu, od dawna nie używanym. Ściany wydawały się dziwnie puste; nie było na nich żadnych fotografii, zdjęć ślubnych, rodzinnych, nawet świętych obrazów. Już dawno trafiły na strych, bo z martwych oczu przedstawionych postaci wyzierała mokra, wieczorna szarość. Ta sama, która często odwiedzała te stare mury, mimo świeżego wapna, solidnej, drewnianej podłogi i nowej dachówki, w miejscu strzechy. Dom za bardzo nasiąknął opowieściami, przeszłością, a w kątach przy suficie zamieszkały duchy, płosząc pająki.
A szarość lubi duchy.
Takie jak dziadek Janiny Pogorzelskiej, który w sześćdziesiątym czwartym padł gdzieś na szlaku, nie zasługując nawet na własną mogiłę, rozdziobany przez kruki i wrony. Jak ojciec i matka, którym drogę do Nieba posrebrzał zimny, syberyjski księżyc. Albo brat, co piętnaście lat temu pojechał handlować do Białegostoku i nie wrócił, bo dopadła go historia, przypadkowo i bez sensu. Syn i zięć, przyjaciele z sąsiednich podwórek, którzy zupełnie niedawno zginęli w tym samym gradzie szrapneli, ale we wrogich sobie szańcach.
Jak sołtys Gustaw Pogorzelski, którego szare oczy na zdjęciach i obrazach zaprowadziły do stodoły, pod belkę stropową. Idealną do tego, by przerzucić przez nią sznur.
… będziecie świadkiem największej bitwy w historii.
Wdowa poderwała się gwałtownie, na miarę możliwości spracowanych stawów.
Do czorta z Ojczyzną.
To moja ziemia. Moje pole.
Moja wieś.
Mój dom.
I nie ma tu miejsca dla kolejnych duchów.
*
– Panowie oficery – kobieta postawiła na stole kubki z aromatycznym naparem. – Od rotmistrza ni wieści…
– Racja – Nitecki był bardzo blady. – Czas już. Bolszewicy mogą być tuż-tuż.
– Wnet przygotuję, co trza. Ale wpierw napijcie się rumianku. Z wódką. Na drogę.
– Dziękujemy, sołtysowo. Za wszystko.
Rumianek. Bieluń. I chryzantemy…
Stół pomógł jej utrzymać się na nogach. Szeptane zdrowaśki, zachować przytomność.
*
– Nu, Wojtek, chodź, niemoto! – ponagliła Pogorzelska i natychmiast pożałowała. Chłopiec umiał mówić, tylko od czasu masakry w Lewaczach nie powiedział ani słowa.
– Chodź – powtórzyła łagodniej. – Nie ma na co patrzeć.
Było na co.
Pastwisko zieleniło się pod borem, gęsto nakrapiane czarno-białymi plamkami obojętnych krów. Bezużyteczne słupy linii elektrycznej nieco łamały słoneczną, sielankową kompozycję, jak z obrazów Tetmajera. A za lasem szły potwory. Wielkie niczym kościoły, stalowe mechpancyry klasy Sybir grzmiały, hurkotały i dudniły, prąc na zachód. Na Warszawę. Na Berlin. Na Paryż.
Daleko od Starej Huty i zgliszcz Lewaczów.
*
Tamtego dnia nie wrócił nikt z oddziału rotmistrza Ortweina. Bolszewicy też się nie pojawili, najwyraźniej oberwali za bardzo, by myśleć o ściganiu ułańskich niedobitków.
Wdowie Pogorzelskiej nie było jednak lekko. Musiała umieścić zwłoki trzech żołnierzy w dole pod gruszą, wśród chryzantem. I nie chodziło o ciężar; kobieta, mimo wieku, była silna jak wół. Brzemię nie miało fizycznej natury.
Cóż, przynajmniej kwiaty były zadowolone. Chryzantemy lubią żałobę.
Razem z oficerami, do bezimiennej mogiły trafiła zawartość tajemniczego pojemnika rotmistrza. Plany, rysunki, tabele, wykresy, mapy. Oraz dziwny, żeberkowany przedmiot, matowoczarny, acz zdający się emitować niepokojącą, elektryczno-niebieską poświatę. Sam kanister pozostał – świetnie się nadawał do transportu mleka.
*
– Napasłeś oczy, Wojtuś? To módl się, żebyś więcej czortów nie zobaczył. I ruszaj wreszcie. Święty Jan świętym Janem, ale Genowefa sama się nie wydoi.
W ręku sołtysowej raźno dyndał rotmistrzowski pojemnik. Symbol skrzydlatego rogu, umieszczony na pokrywie, błyszczał złociście w ciepłych promieniach słońca.
