
I
I jeden z nas – to jestem ja,
którym pokochał
Tea była dla niego dźwiękiem skrzypiec, zapachem jabłek i ciepłem skóry. Nawet w posępny, zimowy dzień, wypełniony odległym łoskotem, zgrzytem mechanicznych cielsk, smrodem spalenizny i lepką wilgocią. Póki trwała przy siodle, póki patrzyła mu w oczy, póki pozwalała, by milczał, nie znajdując właściwych słów, to wszystko było poza nim.
Tea była dla niego wszystkim, czego nie chciał utracić i właśnie dlatego musiał ją opuścić. Jej łzy, które wkrótce miały popłynąć, zdawały się topić serce żołnierza. Nic mi po nim, pomyślał, już niedługo nic mi po nim.
Gdy odstąpiła wreszcie, spiął konia i ruszył w kierunku czekających na niego ułanów. Uniósł rękę, żegnając ukochaną żonę. Na dzieci, kulące się przy ośnieżonym płocie, nawet nie spojrzał. Tak bardzo bał się zobaczyć w nich siebie sprzed lat.
– Podchorąży Świerszcz melduje gotowość do służby.
Tak bardzo się bał.
Każdej jesieni odnawiali zaślubiny pod gałęziami jabłoni. Nawet tamtego roku, gdy w rdzawoczerwonych liściach kryła się ponura wróżba.
– Będę przy tobie, Teofilo, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Będę po śmierci, będę do końca.
– I jeśli zdołasz jej uciec, ja też tam będę – odpowiedziała, godząc się w ten sposób na to, co postanowił, a o czym nie śmiał jej jeszcze powiedzieć. Mimo to wiedziała, od momentu gdy pośród trzasków z radioodbiornika padł komunikat o kolejnej wielkiej wojnie. Nie miał pojęcia, jak to robiła, ale podejrzewał, że tylekroć zaglądała wprost w jego duszę, że ta nie potrafiła już mieć przed nią tajemnic.
Czuł jej wzrok na plecach, gdy przyglądał się pancernej skorupie, która wkrótce miała stać się jego drugą skórą, grobowcem, przeznaczeniem. Teraz jeszcze tylko maszyna, jeszcze sterowana dźwigniami i przekładniami, obca, martwa i bezduszna. Siedzący w niej żołnierz pobudził do ruchu potężne nogi, korpus mozolnie obrócił się do kierunku ruchu, ramiona-lufy przetoczyły się nad ich głowami z głuchym jękiem.
– To jesteśmy w komplecie – odezwał się przyjmujący meldunek wachmistrz. – Ciesz się wolnością, Świerszczu, nim wskoczysz do puszki. – Uśmiechnął się bez przekonania, ale to wystarczyło, by wlać w serce podchorążego nieco otuchy.

II
A drugi z nas – to jestem ja,
którym nienawiść drżącą począł
Wojna była dla niego zemstą, tęsknotą, ponurym życzeniem z dziecięcych czasów, gdy człowiek bywa okrutny, wcale o tym nie wiedząc. Była kochanką, ale twarz miała Teofili – widział ją wciąż i wciąż, z każdym krokiem monstrualnych kończyn, z każdym głuchym uderzeniem w cierpiącą ziemię. W huku wystrzałów brzmiał cichy płacz skrzypiec, a w dusznym kokpicie dawało się wyczuć nikłą woń przejrzałych jabłek.
Tea dotrzymała słowa i dlatego gdy przyszedł czas, nie zawahał się wykonać powierzonych mu instrukcji. Stojąca za nimi idea była przejrzysta: maszyna miała stać się szybsza i skuteczniejsza, sterowana czystą myślą, bez upośledzającego pośrednictwa ciała, dźwigni i mechanizmów. Człowiek zaś miał zginąć, by stać się niezniszczalnym.
Gdzieś w dole, u jego stóp, śmierć roztańczyła się wśród żołnierzy. Zbliżała się ku niemu, obiecując, że dalej pójdą ramię w ramię, wprost w szeregi wroga. Tak jak kiedyś Tea, przyrzekła, że nigdy go już nie opuści, jeśli i on się jej odda.
– Będę ci służyć – szeptała. – Pozwolę ci powieść mnie gdzie tylko zechcesz.
Instrukcje były proste. Wystarczyło wcisnąć właściwy przycisk. Kokpit wypełnił się gazem, ciało w kilka chwil rozpadło się w pył.
Została tylko wola. Została dusza. I został smutek.
Nie potrafił już słyszeć, nie potrafił czuć zapachów, a jedynym co widział, była pożoga. Był metalowym olbrzymem, kroczącą śmiercią. Był świerszczem w puszce. I był też pamięcią.

III
A trzeci z nas – to jestem ja
odbity w wypłakanych łzach
i ból mój jest jak wielka ciemność
Matka była dla niego dotykiem chłodnej dłoni na rozgrzanych skroniach, cichym szuraniem tuż przed wschodem słońca, twardym spojrzeniem, skrywającym łagodność. Aż do dnia, w którym przez wieś przetoczyła się zawierucha, do chwili, w której razem wygrzebali w ziemi mogiłę i złożyli w niej ciało ojca.
Potem była tylko widmem.
Pamiętał tamten dzień doskonale. Czuwali przy grobie przez długie godziny, póki słońce nie zawisło nisko u skraju nieba. W oddali płonął las i wrony pływały w powietrzu wśród płatków sadzy. Tuż obok stygło mechaniczne truchło bojowego łazika – przodka stalowych kolosów – pokiereszowane i bezużyteczne.
Gdy ocknął się z odrętwienia, chłopięca ciekawość na chwilę przysłoniła rozpacz. Podszedł do machiny, przez uchylony właz zajrzał do środka.
– Posłuchaj, mamo! – zawołał. – Jakby tkwiła tu dusza i śpiewała.
Matka zbliżyła się wtedy, kucnęła przy nim. Twarz miała szarą jak zapadający zmierzch.
– To tylko świerszcz – powiedziała. – Tylko świerszcz i naiwna piosenka o nadziei.
Potem wstała i odeszła do chaty.
Z wysiłkiem zatrzasnął właz – mięśnie ramion zapiekły go boleśnie. Sądził, że w ten sposób nie pozwoli ulecieć duszy do nieba, sprawi, że zostanie przy nich na zawsze.
Przyszedł tam kolejnego wieczoru, ale jesień była w pełni i świerszcze dawno już umilkły.
________________________________
Ilustracje:
Jakub Różalski Farewell
Jakub Różalski Before the storm
Jakub Różalski Price of glory
Tytuły-motta rozdziałów pochodzą z wiersza „Spojrzenie” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego