- Opowiadanie: oko - Pronuba

Pronuba

Opowiadanie za słowo – to zacna rozrywka. Zbyt kusząca, żeby zrezygnować. Dlatego oburącz zapisałem się. Po prostu wypada tu być.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pronuba

Przysiadła na fragmencie zwalonej kolumny i klęła. Zupełnie jak źle opłacany, szeregowy budowniczy, a nie istota boska. Klęła tak żarliwie, że być może podsycała jeszcze płomienie spragnionych ciepła kościelnych ławek, które schły w chłodnym cieniu świątyni wystarczająco długo, żeby mogły stać się kadzidłem i zwiastowaniem raju. Siedziała pośród hekatomby, a ławki płonęły po szeregu eksplozji, których echo dopiero wracało odbite od pozostałych rzymskich wzgórz. Ogień starał się dosięgnąć ciał porozrzucanych bezładnie po świątyni i odzianych tak ekskluzywnie, że dawno żaden płomień nie spotkał równie suto zastawionego stołu. Przedzierał się przez jedwabie sukien i kamizelek, przez kunsztowne gorsety i marynarki, topił kruszce i szlachetne kamienie osadzone w wiekowej biżuterii, szukał ludzkiego mięsa i tłuszczu, żeby zatruć nozdrza świadków Armagedonu aż do wymiotów. Krew kipiała sycząc nerwowo zanim wyparowała albo mieszała się z betonowym kurzem opadającym spod kopuły, tworząc plamy błota.

 

Bogini rozejrzała się wokół i westchnęła. Kopuła nie stanowiła już monolitu i niedbale osiadła na podłodze, a przez poszarpane szczerby tak drastycznie powiększonego oculusa popołudniowe niebo przyglądało się nieoczekiwanej tragedii. Dziękczynne wota, wcześniej bogato zdobiące ściany i gabloty, rozsypały się pośród chaosu. Witraże wybuchły, odfruwając ławicą pod niebiosa, by wrócić po przegranej walce z grawitacją, stanowiąc wielobarwny plankton, z każdą chwilą grubiej pokrywany warstwami kurzu i popiołów. Bogato rzeźbiony ołtarz rozsypał się, ryjąc bruzdy w kamiennej posadzce misternie zdobionej wzorami skwapliwie interpretowanymi przez współczesne autorytety. Kurz kłębiący się cumulusami pośród spękanych ścian fizycznym płucom odebrałby nadzieję na łyk powietrza. Opadał gęsto i tak leniwie, że zdawał się drwić z przeźroczystości powietrza. Monstrancje, lichtarze i kandelabry, bogato zdobione ramy obrazów, politurowane rzeźby i meble – antyczne rękodzieła w jednej chwili utraciły doskonałość kształtów. Rozrzucone przez impet eksplozji zaległy, gubiąc połysk, pomiędzy nieregularnymi blokami gruzu i ciałami zdeformowanymi siłą eksplozji, dopełniając przygnębienia.

 

Siedziała niedaleko miejsca, gdzie ledwie chwilę temu stał ołtarz okryty ręcznym haftem obrusa w idealnej bieli. Nie byle jaki ołtarz, bo kościół szczycił się historią dłuższą od chrześcijaństwa i po zdławieniu wpływów etruskich przeszedł pod jurysdykcję imperium rzymskiego, aby pod wezwaniem Triady Kapitolińskiej głosić boską potęgę. To tu czczona była od dwudziestu pięciu wieków i do niej wznosili nieśmiałe szepty dawno już zapomniani ludzie. Teraz, w morderczym uścisku terroru, świątynia zmieniła się w miejsce kaźni. W jatkę. Starannie zaplanowane i zrealizowane przedsięwzięcie z absolutną bezwzględnością zdusiło życie wewnątrz kościoła. Pokiereszowane ciała, często przygniecione warstwami gruzu, niekompletne lub zniekształcone siłą rażenia materiałów wybuchowych, drżały gdzieniegdzie naprężeniami gasnącego układu nerwowego. Gdyby nie osypujące się gruzy i pazerność ognia, cisza byłaby dosłownie grobowa.

 

Otoczenie jeszcze nie wie, jeszcze nie zdążyło oswoić się z myślą, że ktoś mógł dokonać tak barbarzyńskiego czynu w obrębie zabytkowego sacrum. Karetki pogotowia, karabinierzy, czy straż pożarna dopiero za kilka minut rozpoczną działania, pośród lamentu syren śpiesząc w stronę epicentrum. Jeszcze nie zaczął się lament, dywagacje i harmider związany z dramatem nowożeńców i ich gości. Nikt nie przetrząsa gruzowiska i nie szuka oznak życia, które nieprawdopodobieństwem jakimś mogło się uchować. Ludzie mogą tak myśleć, ale nie ona. Ona wie, bo widzi więcej niż wzrokiem. Na wprost siedzącej bogini, przygnieciona gruzem kolumny koronkowa suknia, która miała bielą zachwycać. Teraz kwitną na niej krwawe róże gaszone popielatym kurzem. Obok niej kapłan wciąż w dłoni trzymający złoto obrączek, lecz ciało ma tak niekompletne, że tylko resztkom szat kościelnych zawdzięczał będzie rozpoznanie.

 

Pomyślała, że van Helsing miałby używanie, a raczej, że dopiero będzie je miał, kiedy skojarzy fakty i skonstruuje kolejną teorię spiskową. A odkryje na pewno, że młody ksiądz był potomkiem jezuity Adama Weishaupta i symbolicznie miał uświetnić ślub potomków iluminatów w małżeństwie szczerym, choć od dzieciństwa wspieranym i skrycie animowanym przez pozostałych gości szczycących się podobnym wyznaniem i rodowodem. Dzieci iluminatów bawarskich – wierzące w Nowy Porządek Świata. Pan młody – Saturnin – pochodził w prostej linii z rodu hrabiego Stolberg-Roβla, który oficjalnie zawiesił w osiemnastym wieku działalność stowarzyszenia. Minerwa Montgelas spokrewniona była z bawarskim ministrem, który oficjalnie zdelegalizował i zakazał działalności tajnych stowarzyszeń na terenie Bawarii. Oboje leżeli teraz u stóp bogini, wciąż trzymając się za ręce w śmiertelnym skurczu. Biel sukni spłowiała i ociekała czerwienią, lecz czy to była jej, czy jego krew, trudno było rozpoznać. Spod kamiennej kolumny miażdżącej głowę kobiety wysypywały się długie, czarne włosy i strużki krwi, odbierające jakąkolwiek nadzieję na uratowanie kobiety. Z rozszarpanego wybuchami brzucha mężczyzny wypływały wnętrzności, a wraz z nimi resztki świadomości i o rokowaniach innych niż zgon można było zapomnieć.

 

Chwilę zastanawiała się, kiedy Niemiec odkryje i opisze, w jaki sposób Zakon Syjonu uzyskał informacje o uroczystości z wystarczająco dużym wyprzedzeniem, żeby tak starannie zaprojektować ciąg zdarzeń i przeprowadzić akcję w sposób stawiający ich poza zasięgiem prawa ludzkiego? Kto zdradził i dlaczego? Bo ciąg dalszy zdarzeń był przewidywalny aż po finał. Stawka była niezwykle wysoka, gdyż rzadko zdarza się tak wielkie zgromadzenie przedstawicieli Nowego Zakonu Iluminatów w jednym miejscu i czasie. Pokusa nieodparta, a okazja, żeby jednym zdecydowanym uderzeniem uzyskać efekt większy niż jednostkowymi aktami przeprowadzanymi przez całe pokolenia członków Bractwa, zmobilizowała wszystkich do działania. Drugi raz sytuacja nie miała prawa się zdarzyć, więc trzeba było korzystać za wszelką cenę. Sprowokować ekstremalne bojówki Nowych Czerwonych Brygad za pośrednictwem niemieckiej Frakcji Czerwonej Armii. Kusić, mamić i obiecywać. Zagrać na emocjach gorących głów pochlebstwem i przekupstwem, odwołując się do najniższych instynktów i strachu. Dostarczyć przez nieświadomych pośredników materiałów wybuchowych, środków finansowych, legendę-bajkę szeptaną do uszu ortodoksyjnych, żądnych sławy przywódców i zakulisowo popchnąć sprawy tak, żeby w połowie lutego, w rzymskim kościele podłogi i ściany pełne były materiałów wybuchowych. Żeby kościelne ławki stanowiły pułapkę, z której nie wydostanie się żaden z licznych gości. Później można już było oglądać przedstawienie z bezpiecznej odległości i zupełnie anonimowo, jak zabytek pamiętający etruskie wierzenia i symboliczny dla wiecznego Rzymu obiekt w okamgnieniu zostaje zamieniony w ruinę, nad którą rozpaczać będą konserwatorzy zabytków, gospodarze miasta i turyści z całego świata. W tej chwili niewiele się on różni od pozostałych stojących na wzgórzu ruin, pośród których wiatr prześlizguje się, niosąc nostalgiczne wspomnienia minionej świetności. Już za chwilę nadbiegną ludzie, wiedzeni ciekawością, zwabieni hałasem i chmurą kurzu, która powoli próbuje osiąść brudnym kożuchem okrywając tragedię uczestników. Gdzieś daleko zaczynają jęczeć syreny pojazdów, które wciąż nie wiedzą, z czym przyjdzie walczyć po dotarciu na miejsce. A gdzieś tam, na jednym z sąsiednich wzgórz kilka osób dyskretnie uśmiechnie się, wznosząc kielich z triumfem w oczach.

 

***

 

Siedząca pośród ruin miała w oczach łzy. Klęła Fortunę, która znów wygrała, znów odebrała jej oblubienicę, nie pozwoliła związkowi dojrzeć i nacieszyć się ekstazą wspólnoty i potomstwem. Kolejne małżeństwo, któremu nie zdążyła pobłogosławić w świątyni jej imienia. Kolejne, któremu nie przyniosła w darze płodności i żywotności. A przecież w tej intencji pojawiła się tutaj właśnie dziś. Teraz patrzyła na brzuch Minerwy, który nie zaznał cudu narodzin i chociaż smutek przytłaczał ją, coś kazało jej zerknąć uważniej i przenikliwiej niż potrafią patrzeć ludzie. Akurat dziś rozpoczęła się owulacja… Idealny moment na zapłodnienie…

– Biedaku – szepnęła w stronę mężczyzny, a ten jęknął, zupełnie, jakby dotarło do niego przesłanie.

Uklękła przy nim widząc jak gaśnie, jak się dusi z braku powietrza przesuszonego od nadmiaru wirujących pyłów, kiedy zaczął w niej narastać bunt. Gdzieś miała Fortunę i jej pomysły zmieniające ludzkie życiorysy, w nosie spiskowe teorie i wszechobecny terroryzm. Nie chciała naruszać świętości śmierci, ale świętość życia wydała się jej wystarczająco ważna, żeby podtrzymać je wbrew knowaniom ludzi i Fortuny. Własnymi dłońmi zabrała ból z ciała mężczyzny, żeby ostatnie chwile życia przestały być męką, a potem… wsunęła mu dłoń w spodnie. Umierał w spełnieniu. Nim oddał nasienie w ostatnim drgnięciu sił witalnych, szepnęła mu do ucha:

– Nie umrzecie… Nie pozwolę. Nie tak!

Dłonią lepką od nasienia sięgnęła pod ślubną suknię, której pan młody unieść nie zdołał i boskim zbliżeniem zapłodniła komórkę, od razu zabierając ją ze sobą ostrożnie, jak kruchy skarb. O czym myślała? Matką dziecka zostać, to skazać je na życie herosa, a przecież miało stać się człowiekiem. Obiecała życie mężczyźnie, który już przestał oddychać i tylko lekki uśmiech błąkał się po tężejącej w agonii twarzy. Im obiecała życie, choć słowa skierowała do niego. Nie. Nie może zostać matką, chyba, że chrzestną. Ukryła we własnym łonie komórkę, która już chciała żyć, choć przed chwilą zaledwie wyrwała się śmierci z rąk.

 

Ta część wydawała się prosta, bo przecież płodnością zajmowała się od bardzo dawna. Komórka w jej łonie była bezpieczna, ale czas nieubłagany. Przecież nie chciała, aby Los ze złośliwym chichotem skazał ją na to macierzyństwo. Musiała mu szybko znaleźć ciało. Młode, zdrowe i pragnące potomstwa. Musiała znaleźć bezpieczeństwo, lecz po tym barbarzyńskim ataku bała się szukać w pobliżu, żeby nie kusić i nie budzić demonów. Powinna usunąć to dziecko poza zasięg wzroku i nienawiści, która zapewne z daleka i anonimowo przygląda się dzisiejszej akcji z satysfakcją i wciąż jest gotowa dokończyć dzieła, gdyby ktokolwiek przeżył masakrę. Analiza lokalnych niepokojów, skłóconej, niepewnej politycznie i gospodarczo Europy zmusiła ją do eliminacji kolejnych krajów. Wreszcie zdecydowała się na Szwajcarię i jej stabilność wystarczającą dla tego maleńkiego życia. Spokój alpejskich wiosek, cisza i bliskość natury powinny dziecku dać świat pełen sił witalnych i godnego życia.

 

Nim przed ruinami świątyni zgromadził się tłum, zanim pierwsze służby zabezpieczyły kordonem ochronnym teren, w ruinach ostatnie życie zgasło. Po boskiej obecności został drobny ślad na zwalonej kolumnie w miejscu, gdzie siedziała, lecz i on za chwilę skrył się pod warstwą nadal opadających drobin.

 

***

 

Nad Alpami popołudnie przeobrażało się we wczesną, zimową noc. Niebo błyskawicznie stężało w szarościach i utonęło w czerni nowiu. Wieczór w Alpach nie przypomina tych, do których przywykli mieszkańcy brzegu Morza Śródziemnego. Tu słońce potrafi znienacka schować się za górskim szczytem, a temperatura w pojedyncze minuty spada o pięć do dziesięciu stopni. Wiatr potrafi się rozpędzać i wcale nie boi się szarpać ludzi tak jak szarpie granit urwistych skał. Mgła wlewa się w doliny i osacza ludzi wilgocią lepką i chłodną. Śnieg tłumi dźwięki tak bardzo, że cisza potrafi dotknąć i oszołomić tych, którzy nie przywykli. Utopione w kopnym śniegu wioski skrzyły się z rzadka w dolinach drobnymi światłami, a szczyty posępne i czarne, wolne od ludzkiej obecności, sięgały budzących się gwiazd. Taki zmierzch byłby problemem, gdyby poszukiwania prowadził człowiek, ale boskie oko bez problemów sięgało pod dachy domów, pozwalając sobie na niezauważalne niedyskrecje w kolejnych wioskach, żeby znaleźć dziecku matkę.

 

W walentynkowy wieczór ujawniają się uczucia i rośnie odwaga zbierana przez cały rok w niedojrzałych, młodych głowach. Bogini z daleka omijała nastoletnie miłości zbyt pochopne, byle jakie i oszukane. Szukała takiej, która przytuli niesione przez nią życie i da mu szansę na przyszłość bez wstydu i strachu. Wreszcie znalazła, w wiosce, której nazwy nie sposób odczytać, bo tablica informacyjna utonęła w śniegu. Przysiadła skromnie w kąciku pokoju na poddaszu, bezwstydnie patrząc na dłonie szukające się nawzajem, na kolana przytulające się na skraju kanapy, na słowa, którym emocje nie pozwalają wydostać się na zewnątrz choćby szeptem. Patrzy, jak w oczach kwitną wyznania zbyt śmiałe do ich wysłowienia, ale czuć w nich ciepło wzajemności i uczucia, które nie zgasną, kiedy dzień wstanie. Chłopak jeszcze nie wie, że dziewczyna już podjęła decyzję, aby tej nocy pokonać strach i wstyd, że właśnie dzisiaj gotowa jest oddać mu się bez reszty i wziąć wszystko, czym będzie potrafił ją obdarować. Ona też nie wie, że właśnie dziś zamierzał poprosić o wszystko. Twają teraz czekając, aż to drugie przełamie się i zrobi krok poza granice poznania.

 

Wreszcie tama pożądania pękła i czas znikł w uniesieniu, żeby powrócić dopiero wtedy, kiedy sen zmorzył oboje. Śpią wtuleni w siebie jakby bali się stracić kontakt nawet we śnie. Na ustach i w oczach bogini zabłądził uśmiech, jakby sama doświadczyła spełnienia. Podeszła do łóżka i popatrzyła na oboje, jak patrzyć potrafi tylko matka. Odsunęła z zaróżowionego policzka dziewczyny zabłąkany ciemny kosmyk włosów i ucałowała oboje. Szybko przeniosła komórkę w łono kobiety i przysiadła na skraju. Świt był już blisko i przez okno zaglądali Saturn z Jowiszem, jakby chcieli zapytać, czy wszystko w porządku, a bogini zaśmiała się cicho, zasłoniła okno i przykryła młodych kołdrą. Na pożegnanie wyszeptała obojgu:

 

– Przyjdę nieraz, choć mnie nie zobaczycie. Przyjdę na wasz ślub, na chrzciny, w noce upojne przyjdę, żeby wam się wiodło. Będę was odwiedzała często. Żadne z was się nie dowie, że nie tylko wy nawzajem się wybraliście, ale ja was wybrałam też. I będę wam matką chrzestną nie z tego świata. A wasza córka… Moją córką będzie – tą, która pokonała śmierć na rzymskim wzgórzu, żeby żyć na alpejskich łąkach. Człowiekiem, nie herosem. Chciałabym was poprosić, żeby wasza córka dostała imię po mnie… Jestem Juno.

Koniec

Komentarze

Ale co tu robią Iluminaci i van Helsing to nie wiem…

I czemu Weishaupta nazywasz jezuitą?

Parę drobiazgów, zanim się zastanowię nad bardziej analitycznym komentarzem:

 

“obrębie zabytkowego sacrum“: sacrum raczej nie oznacza “budowli sakralnej, świętego miejsca”, ma bardziej abstrakcyjne znaczenie.

 

“Biel sukni spłowiał i ocieka czerwienią”: coś się tu dziwnego podziało zarówno z rodzajem gramatycznym (choć to pewnie akurat literówka), jak i z czasem (wszędzie dookoła jest konsekwentnie przeszły, tu – wymieszane).

 

“Spod kamiennej kolumny miażdżącej głowę kobiety wysypywały się po posadzce długie, czarne włosy przeplatane strużkami krwi”: tu też się stało coś dziwnego, tym razem z frazeologią. Można się wysypywać spod czegoś, ale nie po czymś. “Rozsypywały się po posadzce”, jak już, ale wtedy nie spod kolumny. No i metafora “włosy przeplatane strużkami krwi” chyba, IMHO, idzie za daleko.

 

“trwają teraz w nieśmiałościach“: to pewnie miało być poetyckie, ale wyszło IMHO średnio zręczne, przede wszystkim dlatego, że nieśmiałość nie ma po polsku liczby mnogiej i przez to cała fraza brzmi dość mało naturalnie.

 

“Po boskiej woli został drobny ślad na zwalonej kolumnie w miejscu, gdzie siedziała”: upersonifikowana wola siedziała? Też to nie brzmi najlepiej.

 

Ale żeby było sprawiedliwie: fragment “Świt był już blisko i przez okno zaglądali Saturn z Jowiszem, jakby chcieli zapytać, czy wszystko w porządku, a bogini zaśmiała się cicho, zasłoniła okno i przykryła młodych kołdrą” wydaje mi się za to bardzo udany i pomysłowy, ładnie ogrywający dwuznaczność mitologicznych imion/astronomicznych nazw.

ninedin.home.blog

po kolei.

Cobold – potrzebne były powody do masakry, więc tajne stowarzyszenia wydawały się jakąś opcją – padło na iluminatów, bo zdelegalizowani być może gdzieś przetrwali. Waishaupt uczył się w jezuickiej szkole. A spiskowa teoria dziejów potrzebna jest, żeby znaleźć powiązania pomiędzy zmasakrowanymi uczestnikami uroczystości, stąd van Helsing jako głosiciel nurtu.

Ninedin – Dziękuję za zauważenie. Po sobie sprawdza się najtrudniej. Literówki i detale z personifikacją już poprawiam. Z tym Saturnem, to sprawdzałem, czy jest możliwość zobaczyć w lutym na porannym niebie obie planety – i da się.

 

Waishaupt uczył się w jezuickiej szkole.

Mój syn uczy się w szkole salezjańskiej, ale mam nadzieję, że to nie czyni go zakonnikiem ;)

Założyciel Iluminatów miał raczej na pieńku z jezuitami, a katedrę prawa na Uniwersytecie objął po wyrugowaniu zakonu.

Czepiam się tych Iluminatów, bo opowiadanie jest przecież o Junonie Pronubie, a wprowadzenie wątku tajnego stowarzyszenia otwiera w tekście nowy front, moim zdaniem niepotrzebny i odwracający uwagę od tego co istotne. Wolałbym nieokreślony zamach terrorystyczny w miejscu odwiecznego sprawowania kultu i niespodziewaną interwencję dawnej władczyni tego miejsca. 

Podobała mi się końcówka, nastrojowa i delikatna. Początek ujdzie, choć moim zdaniem zbyt egzaltowany. Nie jestem zadowolony ze środka, a scena sztucznej inseminacji wywołała coś w rodzaju zażenowania.

Nie potrafię też umieścić opowiadania w czasie – masz obok siebie vanHelsinga i RAF.

Dlatego starałem się ten wątek ograniczyć. Weishaupt był jezuitą, dopóki istniał zakon. kto wie, czy szukałby nowej ścieżki, gdyby nie likwidacja zakonu (iluminatów bawarskich powołał dopiero po likwidacji zakonu jezuitów). Każdy nosi w sobie marzenia i szuka czegoś zbliżonego do własnych potrzeb, a dopiero kiedy nie znajduje, zaczyna działać na własną rękę. Dla mnie on był jezuitą i to ortodoksyjnym, którego mocno dotknęła decyzja. Zdecydował się na szukanie własnej drogi, zamiast zmienić barwy klubowe. Z Iluminatami może masz rację. Może “poszedłem na łatwiznę”, może naczytałem się Dana Browna (po napisaniu miałem takie pierwsze skojarzenie), ale tego nie zmienię. Nie umknę w kompletną anonimowość terroru trudną do uzasadnienia, wolę schować się w sztampie. Bo (tak, jak zauważyłeś), nie to jest głównym wątkiem – zakony i nazwiska miały za zadanie wyłącznie urealnić barbarzyński zamach.

To co się Tobie najbardziej nie podobało, to był punkt wyjścia do opowiadania. Płód z martwej matki i umierającego ojca, możliwy tylko z ingerencją istoty nadprzyrodzonej. Juno była między innymi boginią utraconych oblubienic, co udało mi się gdzieś wyszperać i ten wątek jest dla mnie konieczny w opowiadaniu. Kolejny las los zadrwił z bogini i zabrał jej trzódkę.

Człowiek żyje, organizacje nie bardzo, ale – podziemie i nasiona są żywotne ponad ludzkie pojmowanie. Ile lat Ci brakuje? 15? 25? W nieskończoność wskrzeszają się frakcje starych organizacji nawet nie zmieniając nazw, a jedynie dodając “NOWA” na początku. Jeśli masz z tym tak duży problem, nazwij to alternatywną historią świata – opowiadanie bez boskiej ingerencji i tak ma niewielkie prawdopodobieństwo, bo po co komu “pogrobowiec” i kto miałby wziąć odpowiedzialność za taką istotę.

Weishaupt nigdy nie był jezuitą. Chodził do szkoły jezuickiej, jak wówczas chyba (nie wiem jak było w Bawarii) większość dobrze sytuowanych młodzieńców, bo takie kolegia zapewniały najlepsze, ogólne wykształcenie.  Nigdy nie przyjął święceń zakonnych, był żonaty. Jezuitów zwalczał z pozycji oświeceniowych. Jeżeli chcesz się odwołać do narracji spiskowej, bardziej na miejscu byłoby “tajny agent jezuitów”.

Pomysł na dziecko wbrew śmierci rodziców jest ciekawy, bardziej zraziła mnie dosłowność opisu jego poczęcia. Po bogini spodziewałem się czegoś bardziej transcendentnego ;)

Nie miałem problemu z trwałością RAF-u tylko z vanHelsingiem. Dopiero po Twoich wyjaśnieniach wpadłem na to, że mogło chodzić nie o Abrahama, tylko o Jana.

I refleksja osobista: piszesz “nie umknę w kompletną anonimowość terroru”. Kiedy nad tym myślę, to dochodzę do wniosku, że właśnie bezsens i przypadkowość wyboru ofiar przez współczesny terror (choćby nawet islamski) jest tym co mnie bardziej przeraża niż zamach wycelowany w konkretne osoby, zaplanowany, mający swoją genealogię, o jakim piszesz. Myślę, że właśnie niemożliwy do przewidzenia przypadek jest tym, co mogłoby mieszać szyki bogów.

Znaczy mam zbyt bujną wyobraźnię. Dla mnie człowiek, który w wieku siedmiu lat poszedł do zakonnej szkoły, to nie na dwie godziny dziennie przez pięć dni w tygodniu, tylko został tam zesłany na naście lat non stop i innego świata nie znał jak zakonne. A powołanie do życia nowego tworu dopiero, gdy stare umarło nadal jest dla mnie sugestią, że był jezuitą z przekonania i wyboru dopóki mógł. Kiedy zakon został rozwiązany, wolał założyć własny na swoich zasadach, niż dołączyć do kogokolwiek. W przypadku van Helsinga miałem na myśli Jana jak najbardziej.

W opowiadaniu można zmieniać wszystko. Ale kiedyś trzeba podjąć decyzję i już się jej trzymać. Wymyśliłem sobie, że giną wszyscy goście w kościele. Wymyśliłem im wspólny rodowód/korzenie, znalazłem dla nich wroga i wykonawcę. Oczywiście że można wyciąć dwa akapity i zrezygnować z próby uzasadnienia. Wtedy pojawi się pytanie kto/dlaczego/skąd taka zapieczona nienawiść – dobrych rozwiązań nie ma. Idąc tą ścieżką wyciąłbym kolejne dwa i następne i zostałby sam tytuł opowiadania, który w zasadzie również można byłoby wyciąć. Takie opowiadanie mi się udało i takie już zostanie.

Mój pomysł broni się troszkę inaczej niż sugerujesz – przypadek dla ludzi niekoniecznie jest przypadkiem dla istot boskich. Ja wymyśliłem sobie, że bogowie nie są dla siebie życzliwi i nawzajem próbują sobie palce w oczy wkładać – Fortuna sprzyjała zamachom, a Juno żyła w nieświadomości. Dlatego wplotłem boginię losu w to opowiadanie.

Pozostaje dosłowność poczęcia i opis – zależało mi na człowieczeństwie dziecka, więc im mniej “cudowności” prokreacyjnych, tym lepiej. Nie chciałem przesadzić z nadzwyczajnością każdego detalu i zostawić jak najwięcej po stronie natury.

W opowiadaniu można zmieniać wszystko. Ale kiedyś trzeba podjąć decyzję i już się jej trzymać.

Absolutnie. Ale będą kolejne opowiadania. Twoje i moje. A z każdej takiej dyskusji komentujący i autor wychodzą mądrzejsi: o punkt widzenia drugiej osoby i o sprecyzowanie własnego gustu.

Masz rację. W końcu nikt się nie obraża i nie obraża drugiej strony, a to chyba najważniejsze, żeby dialog miał sens. Więcej czasu zabrało mi gmeranie po sieci niż pisanie. Ale taka uroda tego konkursu. Chciałem treść osadzić w czymś kojarzonym, żeby nie była to kompletnie wymyślona przestrzeń i czas. Na pewno trochę podkolorowałem i dopowiedziałem, czego nie wiem. W końcu odrobinę wyobraźni mieć trzeba, a kiedy zabraknie faktów można je sobie “zbudować” – i tak miało być opowiadanie z zakresu fantastyki, a nie historii, więc aż się prosi o takie wybryki. Podejrzewam, że niektórzy trafili znacznie gorzej i mogą sporo czasu poświęcić na szukanie “oprawy” wylosowanego słowa zanim w ogóle zaczną pisać. Mam nadzieję, że wyjaśniłem Tobie motywy, które wpłynęły na kształt tego opowiadania. A co dalej – zobaczymy. 

Hmmm. Jak dla mnie – za bardzo statycznie. Ponad połowa tekstu to opisy. Nawet nie zamachu, tylko jego skutków i przyczyn. Bogini siedzi i kontempluje. Potem decyzja, rach-ciach i cała akcja mieści się ostatniej jednej trzeciej opowiadania.

Pomysł uratowania dziecka z nieskonsumowanego małżeństwa bardzo ciekawy, ale kompozycja go skrzywdziła.

Napisane całkiem przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Chyba jednak zbyt dużo wrzuciłeś do tego kociołka. Poetyckie opisy w pierwszej chwili robią wrażenie, ale szybko zaczynają nużyć. Język ładny, ale czasem mniej znaczy więcej. Te wielkie akapity również utrudniają czytanie. Jeśli chodzi o fabułę, to nie bardzo rozumiem po co to zapłodnienie i przeniesienia komórki. Generalnie całość jakoś do mnie nie przemówiła. Sorry.

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Ładne :)

Przynoszę radość :)

.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Mocno statyczny tekst. Same zdania ładne, ale nie jestem w stanie do końca strawić przez brak akcji. Choć sam przedstawiony pomysł jest nawet-nawet. Tylko właśnie w obecnej formie do mnie nie trafił. Bywa.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

dziękuję wszystkim za opinie. niech sobie we mnie podojrzewają.

Cóż, tekst ewidentnie formą stoi, a może się owa forma podobać, lub nie, kwestia to gustu. Bo stylistycznych baboli tam raczej nie ma – wszystko jest napisane ładnie i sprawnie. Czy strawnie – to już, jak napisałem – sprawa osobistej wrażliwości czytelnika. Dla mnie, mimo niewątpliwego piękna niektórych zdań i konstrukcji, mimo uroku niektórych metafor, zwłaszcza w drugiej części, całość sprawia wrażenie nieco zbyt egzaltowanej, zbytnio górnolotnej, a czasem niepotrzebnie skomplikowanej. Poruszałem się na krawędzi zmęczenia, gdyby tekst był choć trochę dłuższy, pewnie bym odpadł. 

Fabularnie – mam trochę jak Cobold. To znaczy nie do końca jestem przekonany, czy wrzucanie w to Iluminatów, jakichś tajnych stowarzyszeń i spiskowców ma sens, bo prowadzi czytelnika na fałszywy trop – modne teorie spiskowe wszak nie mają dla historii jakiegoś konkretnego znaczenia. Choć fajnie, że ofiary zamachu nie są anonimowe i coś za tym wszystkim stoi, to zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby zostawić pewną "przypadkowość" ofiar i samego zdarzenia – ot jeszcze jedno dzieło szaleńców lub pokręconych fundamentalistów. Lepiej współgrałoby to z udziałem Fortuny. Ale to jeno moja opinia, oczywiście historia zawarta w tekście jest dokładnie taka, jaką chciałeś przekazać, nie ma co się specjalnie czepiać :-) 

Słowem – ciekawy formalnie tekst, który przeczytałem z przyjemnością, ale niestety bez zachwytu. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Każdy pomysł może być innym, inaczej zbudowanym, ze zmienionymi akcentami, czy zubożony w poszczególne walory. Jednak (tak jak napisałem Coboldowi) – gdzieś musi być kres gdybania i potrzebna jest konsekwencja – tak wymyśliłem sobie ideę i usiłowałem się jej trzymać. Idea nie ubrana w słowa żyje zbyt wielkim chaosem i pozostawia otwarte ścieżki. Opowieść ma ujarzmić przynajmniej część nieokreśloności, żeby mogła się rozpocząć i skończyć. Dzięki za obecność do ostatniej kropki.

Napisane bardzo ładnie, ale i do mnie niezbyt przemówiła ta historia. Może rzeczywiście za dużo elementów? Sam pomysł ciekawy.

Przeczytałam, komentarz po zakończeniu konkursu :)

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nadrabiam komentarz. 

Widzę w tym pomyśle potencjał. Jednak jak na mój gust to nie za bardzo wykorzystany. Przez większość tekstu nic się nie dzieje, tylko bogini siedzi i rozmyśla. Napisane jest ładnie i dobrze, ale to w moich oczach nie ratuje całości. Po prostu brakło tu tego czegoś.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Podoba mi się historia łącząca dwa tak odległe światy – współczesność i antyk.

Trochę za dużo, jak dla mnie, tła historycznego, ale rozumiem, że miało ono uwiarygodnić zamach, spodobał mi się natomiast wątek szwajcarski.

 

gdzie le­d­wie chwi­lę temu stał oł­tarz okry­ty ręcz­nym ha­ftem ob­ru­sa w ide­al­nej bieli. –> Mam wrażenie, że ołtarz był okryty nie ręcznym haftem obrusa, a ręcznie haftowanym obrusem.

 

Spod ka­mien­nej ko­lum­ny miaż­dżą­cej głowę ko­bie­ty wy­sy­py­wa­ły się dłu­gie, czar­ne włosy i struż­ki krwi, od­bie­ra­ją­ce ja­ką­kol­wiek na­dzie­ję na ura­to­wa­nie ko­bie­ty. –> Powtórzenie.

Czy strużki krwi też się wysypywały, czy raczej wypływały/ wyciekały/ sączyły się?

 

jed­nym miej­scu i cza­sie. Po­ku­sa nie­od­par­ta, a oka­zja, żeby jed­nym zde­cy­do­wa­nym ude­rze­niem uzy­skać efekt więk­szy niż jed­nost­ko­wy­mi ak­ta­mi… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

kilka osób dys­kret­nie uśmiech­nie się, wzno­sząc kie­lich z trium­fem w oczach. –> Czy dobrze rozumiem, że kielich miał tryumf w oczach? Czy kilka osób wzniesiło jeden kielich?

Proponuję: …kilka osób dys­kret­nie uśmiech­nie się, z trium­fem w oczach wzno­sząc kie­lichy.

 

zo­stał drob­ny ślad na zwa­lo­nej ko­lum­nie w miej­scu, gdzie sie­dzia­ła, lecz i on za chwi­lę skrył się pod war­stwą nadal opa­da­ją­cych dro­bin. – Niemal powtórzenie.

 

Twają teraz cze­ka­jąc, aż to dru­gie prze­ła­mie się… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

dziękuję wszystkim za odwiedziny – rzeczywistość wygrała z fantazją, co niestety w życiu się zdarza.

Fantastyka – jest

Sposób wykorzystania hasła – w porządku, choć mam wrażenie, że nie do końca wykorzystałeś potencjał

 

Oko – hasło dostałeś wyjątkowo fajne. Naprawdę. Pewnie niektórzy z uczestników Ci zazdrościli :D

Z plusów – ciekawy pomysł z przeniesieniem „życia poczętego” do hmm… nowego lokum ;) W scenie z pozyskiwaniem nasienia było coś niepokojącego i szokującego i na pewno zostanie w mojej pamięci na dłużej. Tworzysz też ciekawe, rozbudowane zdania.

Aaale… Niestety jako osoba mająca dość mało czasu, zmuszona jestem czytać opowiadania szybko. I w przypadku długich, nieco monotonnych opisów, moja uwaga po prostu gdzieś uciekała, odlatywała, słowa traciły sens i znaczenie, momentami się gubiłam. W dodatku nieco poskąpiłeś akcji (wiem, wybuch, zamach, coś się dzieje, ale czytelnik „przybywa” do opowiadania już po tych wydarzeniach), więc opowiadanie mnie troszkę zmęczyło. Jeśli chodzi o Iluminatów, Helsingów i teorie spiskowe, to jakoś tak mi się to wtopiło w fabułę. To znaczy utonęło w opisach. Zauważyłam, owszem, ale moje myśli niezbyt długo zatrzymały się w tamtych rejonach.

Może po prostu nie jestem grupą docelową ;).

 

Z uwag technicznych – napisane w porządku, choć zdarzyło się kilka powtórzeń, które można by wyeliminować, na przykład tu:

 

Chwilę zastanawiała się, kiedy Niemiec odkryje i opisze, w jaki sposób Zakon Syjonu uzyskał informacje o uroczystości z wystarczająco dużym wyprzedzeniem, żeby tak starannie zaprojektować ciąg zdarzeń i przeprowadzić akcję w sposób stawiający ich poza zasięgiem prawa ludzkiego? Kto zdradził i dlaczego? Bo ciąg dalszy zdarzeń był przewidywalny aż po finał. Stawka była niezwykle wysoka, gdyż rzadko zdarza się tak wielkie zgromadzenie przedstawicieli Nowego Zakonu Iluminatów w jednym miejscu i czasie.

 

Mignęła mi też literówka:

 

Twają teraz czekając, aż to drugie przełamie się i zrobi krok poza granice poznania.

 

A tutaj

 

(ogień) Przedzierał się przez jedwabie sukien i kamizelek, przez kunsztowne gorsety i marynarki, topił kruszce i szlachetne kamienie osadzone w wiekowej biżuterii,

 

z kolei mam wątpliwości czysto logiczno-fizyczne. Czy ogień może topić kruszce i szlachetne kamienie? Jak wysoka musiałaby to być temperatura? Może może, nie znam się, tak tylko rozważam, bo pamiętam, że w Grze o Tron był taki fragment, gdy Khal Drogo jakoby stopił złoto, by przygotować koronę dla brata Daenerys. I gdzieś rozpętała się dyskusja, że złoto się topi w jakiejś cholernie wysokiej temperaturze. Dlatego mi to zapadło w pamięć.

Doceniam próbę stylizacji tekstu, bo wcale nie jest łatwo pisać tak, żeby czytelnik mógł poczuć i zobaczyć opisywane wydarzenia. Ale jednak opowiadanie nie za bardzo do mnie przemówiło, pozostawiło niedosyt i trochę może niezrozumienie: dlaczego Juno zależało akurat na tym dziecku?

Hmmm…

Tak sobie, prawdę rzekłszy. Z jednej strony jest wyraźny dryg do malowania słowami, co osobiście bardzo lubię, ale z drugiej – jeszcze wyraźniejszy brak wyczucia, co i jak malować. Jakbyś po prostu zbytnio lubił własne słowa, by poświęcić chwilę głębszej refleksji nad ich faktycznym brzmieniem i sensem, przez co powtarzasz się niemiłosiernie (kurz, wybuchy, krew) i męczysz czytelnika opisami zbyt przekombinowanymi, by czytało się opowiadanie lekko, płynnie i naprawdę przyjemnie (i byś sam się w nich nie gubił), a w dodatku cierpi na tym sama historia, którą – można by rzec – próbujesz uczynić równie (niepotrzebnie) bogatą i przekombinowaną, co styl.

Zupełnie nie przemawia do mnie pomysł, żeby przez większość tekstu atakować czytelnika opisami wysadzonego kościoła, płonących ławek i zmasakrowanych zwłok, a potem wyjaśnić to wszystko nie mającymi żadnego realnego dla samej historii znaczenia porachunkami między mitycznymi organizacjami walczącymi o władzę nad światem, a do tego jeszcze mieszać w to antycznych bogów oraz – to już zupełnie nie wiem po co – Van Helsinga. To trochę tak, jakby wziąć młode, podsmażone ziemniaczki z mizerią, kubełek polędwiczek z KFC, zupę pomidorową, tort weselny i może do tego jeszcze kompot z czereśni – wszystko samo w sobie pyszne – a potem wrzucić te dania do blendera, zmiksować w papkę o jednolitym, podejrzanie brązowym kolorze i podać gościom w takiej właśnie formie. Tylko, kurczę, po co? Albo zupa i ziemniaki, albo KFC. Połączenie nie wychodzi ani atrakcyjnie, ani smacznie, ani zdrowo.

Mogłeś spokojnie uprościć wątek ataku podczas ślubu do, dajmy na to, zamachu terrorystycznego, i człowiek nie zastanawiałby się wtedy, jaką to intrygę tak namiętnie i obszernie budujesz (a potem: po co ją budowałeś), tylko skupił się na tym, co naprawdę ważne. Gęste, nadmiernie rozbudowane opisy również by mu w tym nie przeszkadzały – w każdym razie nie tak bardzo, jak teraz. Co ważniejsze, historia też nic by na tym nie straciła.

Przeklinanie pasuje do Juno – i w sensie ogólnym, i do takiego profilu psychologicznego, jaki jej nadałeś – jak, nie przymierzając, skunks na zwierzątko domowe.

 

Niemniej jednak spod całej tej przekombinowanej warstwy fabularnej i zdecydowanie przedobrzonego stylu momentami wyłaniają się fragmenty naprawdę ładne; obrazowe i klimatyczne, natomiast całość jest oczywistą manifestacją obiecującego talentu, który przydałoby się jednak porządnie okiełznać.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka