Na krawędziach rozłupanych desek miarowo kołysały się wodorosty, które przykrył cień przepływającej płaszczki.
Zasłaniająca światło plama przemknęła nad skrytymi w piachu muszlami małży i drobnych skorupiaków, musnęła rozdarty i zasiedlony przez morskie żyjątka maszt wraz z resztkami żagla, na moment zawisła nad aflastonem w kształcie głowy smoka, po czym gwałtownie umknęła ku powierzchni.
Coś się zbliżało.
***
Kolorowe wstęgi wirowały w powietrzu, trzymane w spoconych dłoniach przez panny. Śpiewy niosły się po złotych polach, odbijały od ciemnej ściany lasu, wisiały w gorącym powietrzu, pachnącym cierpkim winem i świeżo upieczonym chlebem. Brakowało oddechu, drużba pokrzykiwała wesoło, dzieci piszczały i okładały się wierzbowymi witkami. Jedzono lepiące się placki z miodem i kruszące w dłoniach ciastka, które na języku zmieniały się w zapychające przełyk miękkie kulki.
Na spalonej słońcem trawie położono włosiem do góry skórę dzika, a na niej dziewczynę o rumianych policzkach i jasnych, skrytych pod panieńskim czepkiem włosach. Oczy zamroczone winem prześlizgiwały się po zmieniających się twarzach.
– Marysiu! Marysieńko! Ciesz się, to twój dzień – mówiły jakieś usta. Jakieś ręce zdjęły jej nakrycie głowy, czyjeś palce wślizgnęły się w ciasne sploty warkocza. Posypały się wetknięte we włosy kwiatki, upadły na kłującą w odkryte łydki skórę dzika.
Jakieś, nie, nie jakieś, a właśnie te, dopiero co przyrzeczone, męskie ramiona poprowadziły ją między złote kłosy. Słońce paliło, męczyło umysł, otumaniało.
Jakiś język wsunął się między jej wargi. Czyjeś – właśnie te – nogi między jej uda.
– Maryś, ty taka piękna i teraz moja. Cała moja. – Chropowaty, zdyszany głos. Rwany oddech.
No tak, przecież było tak gorąco. Tak gorąco.
Po niebie płynęły płaszczki.
***
Skorupiaki pochowały się do muszelek, a bąble powietrza wędrowały w górę, uciekając przed nadchodzącą, nieznaną im falą.
Na rzeźbionego smoka padł jakiś zagubiony na powierzchni promień światła, który szybko zgasł, gdy woda zaczęła się schładzać. Toń ciemniała, z turkusu przechodząc w szarość i granat, aż w końcu z drewnianego pyska zaczęły zwisać sople.
Życie w wodzie zamarzało.
***
Opalone, kobiece dłonie zaciskały się na perłowej muszli, która mieniła się w ostatnich rozbłyskach wypłowiałego słońca. Dziewczyna wpatrywała się w blade, spienione morze i podbite na horyzoncie szarymi chmurami niebo. Wiatr bezskutecznie próbował rozproszyć jej myśli o niechcianym następstwie pewnego letniego dnia.
– Tu jesteś – mruknęła Karola, przykucając na wydmie obok. Palce u stóp utonęły w chłodnym piasku. – Szukają cię w wiosce.
Marysia opuściła wzrok.
– Nie szukają – mruknęła.
Zapadła pełna wahania cisza.
– To prawda. On szuka.
Marysia przełożyła między dłońmi perłową muszelkę.
– Ty wiesz, prawda?
Karola nic nie mówiła. Zaciskała usta, uparcie wpatrując się w morze, jakby tam wypisana była odpowiedź.
– Mhm.
Marysia podniosła jasną głowę w stronę słońca, ku któremu kierowały się już burzowe chmury. Znać było, że nad ranem rozpęta się sztorm.
– I co ja mam teraz twoim zdaniem zrobić?
– Nic. Zupełnie nic. – Karola podniosła się, piasek osypał się ze stóp, pokazując brudne plamy na palcach. – Wrócić do domu.
Marysia westchnęła. Dotknęła palcami punktu, w którym stykały się dwie połówki muszelki, jak gdyby chciała dotrzeć do perły skrytej w jej wnętrzu.
Za plecami odchodzących dziewczyn morze pieniło się i kotłowało. Coś kryło się w głębinach.
***
Płaszczki nie potrafią krzyczeć, więc wszystko odbywało się w mroźnej ciszy.
Zwierzę szarpało się, złapane przez silne, niemal ludzkie ramiona. Ciało drętwiało mu z zimna, pokrywało się szronem w każdym miejscu, gdzie dotknęło błękitnej skóry oprawcy.
Skryty w muszlach i piasku ocean nie reagował. Rozdeptane przez ogromne stopy deski połamały się na jeszcze drobniejsze części.
Tylko pokryta lodem głowa smoka trwała na swoim miejscu, gdy z płaszczki powoli ulatywało życie.
***
Czekał na nią, wielki pod niską zwieszającą się powałą, pod nędznym dachem z trzciny i sitowia. Wydawał się zbyt duży na ten dom, na ich wspólne życie. Zagrabiał przestrzeń, zabierał oddech i wymuszał pochylenie czoła.
– Gdzie żeś polazła? – Słowa kłujące jak zboże tego lata. Złote kłosy, raniące opalone dłonie.
– Nigdzie. Nad morzem byłam.
– Nad morzem. – Ta pauza zdawała się załamywać rzeczywistość, oplatać wyrzutami sumienia. – Nad morzem.
– Karola mnie…
Doskoczył do niej. Wyglądał, jakby miał wybuchnąć złością lub płaczem.
– Czemuś mi nie powiedziała? Czemuś…?!
Wiedziała, że nie chodzi o pójście nad morze. Czuła, że nie powinna oszukiwać, że to nie jest pora na grę. Założyła za ucho kosmyk jasnych włosów.
– Bo ty byś…
– Bo ja bym co? – Dławiąca nuta w jego głosie sugerowała, że jeżeli cokolwiek miało się wydarzyć, stanie się to już, zaraz.
– Kazał mi… Wiesz.
Nie odpowiedział od razu. Gardło napięło mu się raz i drugi, podskoczyło. Marysia zrozumiała, co się stało. Zaskoczyła go.
Nie podejrzewała, że może go to zaskoczyć.
Zapach przetrawionego wina, okruszki chleba w kącikach ust, śpiewy i krzyki, błyszczące oczy, ich pierwsze splecenie ciał i jego konsekwencje, z którymi musieli się zmierzyć tu, pod tą zbyt niską powałą, przygniatającą ich myśli.
– Nie zrobię tego. Nie urodzę tego dziecka.
Przez długi czas nic nie mówił.
A potem ją uderzył. Mocno, prosto w szczękę, aż straciła przytomność, a muszelka, którą trzymała kurczowo w dłoniach potoczyła się po zbutwiałej podłodze.
***
Woda jarzyła się bladym, niezdrowym światłem lodowego olbrzyma. Ogromny stwór, który tylko trochę przypominał człowieka, wciąż trzymał słabnącą płaszczkę.
Olbrzym pomylił się jednak. Zwierzę nie było bezbronne.
Płaszczka wyrywała się i ostatkiem sił wbiła jadowy kolec prosto w pierś lodowego olbrzyma. Błękitne oczy zginęły w mroku zamrożonej twarzy. Wielkolud padł na kolana, trzymając się za pierś.
Tymczasem płaszczka wreszcie mogła odpocząć. Powoli osunęła się na resztki łodzi, wzbijając chmurę piachu.
Była zmęczona. Tak okropnie zmęczona.
Gdzieś wiele mil nad nią wstał szary poranek.
***
Gdy pierwsze promienie słońca rozświetliły ramę okna, Marysia westchnęła rozdzierająco. Mogło być pięknie, ale było dzisiaj. A dzisiaj miało być brzydkie, mroczne i czarne.
Mężczyzna spał, słyszała jego głośny oddech, niespokojny, jak gdyby przeczuwał, co miało się wydarzyć.
Wsunęła stopy w dziurawe trzewiki i zarzuciła na ramiona owczą skórę. Pled pachniał dymem, ogniem, pieczoną rybą, wełna gryzła w policzki, ogrzewała ciało. Marysia wyszła na zewnątrz, w rzednącą noc, która zdawała się otulać ją jak ciemna woda oceanu.
Drogę nad wodę odnalazła bez problemu. Szła w stronę brzegu tak długo, aż fala nie polizała czubków jej butów.
Mocniej zacisnęła palce na perłowej muszli. Przycisnęła ją do serca jak największy dar. A potem ruszyła dalej, woda moczyła jej kostki, uda, biodra. Wnikała w nią, sącząc chłód w pory skóry.
Muszla zdawała się iskrzyć, gdy zetknęła się z wodą.
Aż w końcu mroczna toń zamknęła się nad jasnymi włosami.
***
Wieńce ziół i suszonych ryb zdobią powałę drewnianej chaty. Na palenisku buzuje złoty ogień, padający na nabrzmiały brzuch matki i otwarte w krzyku usta ojca. Mała Marysia widzi to przez przesłonięte rybią błoną okno, podczas gdy sama trzęsie się z zimna na śniegu.
Ojciec nie pozwala jej wrócić do domu. Jest dla niego zawadą.
Następnego dnia wściekły wypływa w morze w ich łodzi ze smoczą rzeźbą. Ślady od uderzeń pasem nadal bolą Marysię, nawet kiedy ojca nie ma już od wielu dni.
Potem znajdują go na plaży. Z wąsów zwisają mu sople, twarz jest upiorna błękitno-szara, zamarznięta. Cały wydaje się zrobiony z lodu i Marysia boi się go dotknąć.
Matka z trudem pochyla się, by zabrać zaciśniętą w palcach perłową muszlę. Paliczki pękają, gdy rozwiera dłonie topielca.
– To należy do ciebie – mówi i daje upiorny prezent Marysi.
Potem przez chwilę jest dobrze. Siedzą we dwie przy ogniu i jedzą placki z miodem. Matka uśmiecha się, wierzy, że coś jeszcze ją czeka, bo nie może wiedzieć, że ani ona, ani jej syn nie przeżyją porodu. Więc je placek, kawałki ciasta upadają na szarą sukienkę.
Dwa tygodnie później w pustej izbie nadal pachnie miodem.
***
Ocean jest lodowaty, ale już jej nie przeraża.
Marysia wędruje po dnie, a morskie żyjątka uciekają do swych jam i muszli. Gdzieś do góry, na powierzchni, z pewnością rozszalał się sztorm, ale tu jest spokojnie.
Nurt prowadzi ją w miejsce, które pragnęła znaleźć.
Koło roztrzaskanych desek i pokrytego szronem rzeźbionego smoka leży przewrócony lodowy olbrzym. Woda porusza jego pokrytymi soplami wąsami, gęstnieje wokół niego, zamarza niczym wspomnienie zachowane w lodowym bursztynie.
Marysia podchodzi do ciała i powoli wyciąga z niego jadowy kolec. Ułamuje jego koniuszek i chowa do perłowej muszli.
Tyle jej wystarczy, by jednocześnie zapamiętać i zapomnieć ojca.
Gdy odwraca się, dostrzega, że płaszczka żyje. Porusza się na dnie łodzi.
Marysia podchodzi do wykończonego zwierzęcia i kładzie dłoń na jego ciele. Czuje bezbrzeżny spokój. Ocean wydaje się rozgrzewać, zmrożona głowa smoka taje, lodowy olbrzym niezauważenie rozpuszcza się w oceanie.
A wtedy nieoczekiwanie płaszczka przemawia:
– Nie możesz tu zostać. Zabraknie ci powietrza.
***
Fala wyrzuciła ją na brzeg. Przez dłuższą chwilę nie mogła złapać oddechu, aż rozkaszlała się, wypluwając słoną wodę.
– Marysiu! – Karola pochyliła się nad nią. Nawet w ciemności widać było łzy toczące się po jej policzkach. – Tak się martwiłam! Widziałam jak wyszłaś z chaty, a potem… a potem. Och, Marysiu, nie przejmuj się, wszystko się ułoży! Będziesz wspaniałą mamą!
Dziewczyny złączyły się w uścisku. Marysia wciąż nie mogła wziąć pełnego oddechu, ale zacisnęła mocniej palce na perłowej muszli. Czuła znajdujący się w środku ciężar.
Niezauważenie wsunęła muszlę do kieszeni sukni.
Karola odstąpiła o krok.
– Wyglądasz jak siedem nieszczęść! Chodź, ogrzejesz się przy ogniu. Zaprowadzę cię do domu.
– Do domu… – bezwiednie powtórzyła Marysia.
– Tak. – Karola nagle zmarszczyła brwi. – Co tak dziwnie patrzysz?
Złote pola, gorąco i błękit oceanu, mróz.
– Ot tak – kaszlnęła. – Patrzę.
Karola jeszcze przez chwilę przyglądała się jej z mieszanką fascynacji i przerażenia, aż w końcu złapała ją za rękę i pociągnęła w stronę wioski.
Marysia posłusznie ruszyła za nią. W kieszeni ciążył jej kolec, który oferował nieograniczone możliwości.
Ta jedna noc. Jeszcze jedna noc w spokoju i przy ogniu. A potem zdecyduje, co dalej.
W końcu uwolniła się z lodu.