Poranek był upalny, zapowiadał duszny wieczór. Lato wisiało w powietrzu, przeganiało późną wiosnę całą swoją mocą. Wygrywało pasikonikami ciche pieśni, malowało nietrwałe miraże z rozgrzanego powietrza, tuż nad powierzchnią ziemi. Pole żyta, poznaczone niebieskimi łebkami bławatków falowało jak morze, poruszane słabym, ciepłym wiatrem. Strużka rzeki Mleczki, o wodach zabielonych osadem z wapiennych skał w jej górnym biegu, zauroczona słońcem parowała ku niebu. Krzaki czarnego bzu i jaśminu pachniały na potęgę. Kręciło się w głowie.
***
Wal ustawiła na progu, jak co dzień, miseczkę z wodą koloru mleka i spodek z malinami – poczęstunek dla kotów i polnych skrzatów. Mały rytuał, wspomnienie prababci, która odeszła dwa miesiące temu. Przeżyła matkę Wal, bo ta umarła przy porodzie, i jej babkę, która utopiła się pięć lat temu w rzece. O ojcu Wal nikt nigdy nie wspominał, a dziewczyna nie pytała. Prababka, mimo swojego sędziwego wieku, trzymała się nieźle. Czasami tylko cierpiała na silne migreny i bezsenność, które w spadku, razem ze starą chatą, małym poletkiem, ogrodem oraz stadem na wpół dzikich kotów, odziedziczyła Wal. Kiedy przychodził ból głowy, staruszka piła wywar z buławinki czerwonej. Miał niemal cudowne działanie, ból znikał po kilkunastu minutach, niestety nieco osłabiał i wprowadzał w dziwaczne stany. Świat wyglądał po nim inaczej, jakby oglądany przez kolorowy witraż. Prababka udawała się wtedy na jedną z rabatek z ziołami, kładła pośród nich i odpoczywała.
Nauczyła Wal wszystkiego, co sama potrafiła, zaszczepiła w niej miłość do roślin, swoje małe dziwactwa i przyzwyczajenia. Umarła otoczona ziołami. Kiedy Wal ją znalazła, leżała na wznak, uśmiechnięta, z rozpostartymi ramionami, wpatrzona w niebo, pośród kępy kozłka, od którego potocznej nazwy prawnuczka otrzymała imię. Może wypiła za dużo wywaru, a może zwyczajnie przyszedł jej czas.
Waleria została sama, jeśli nie liczyć kilkunastu kotów, które nie przestały odwiedzać chaty z odejściem prababki. Przeciwnie, pojawiły się nawet nowe, w tym chuderlawa, biała kotka. Szczególnie upodobała sobie poletko chabrów, które kobiety co roku siały na barwnik, przez co jej sierść nabrała miejscami niebieskiego koloru. Kiedy prababcia żyła, sprzedawały płatki kwiatów u tkacza w pobliskim Gniewczynie. Podobno wełna barwiona ich bławatkiem trafiała aż na targ w Przeworsku. Handlowały też żytem – ziarnem i słomą, idealną do naprawy strzech. Ich specjalnością jednak były zioła, na mniejsze i większe bolączki, niespokojny umysł, bezsenność i inne dolegliwości. Wszystko skończyło się wraz ze śmiercią staruszki.
Waleria zawsze trzymała się z trochę boku, była milcząca i nieufna, ale po śmierci prababki całkiem przestała odwiedzać Gniewczyn. Nie pojawiała się na targu i unikała ludzi. We wsi mówili, że całkiem zdziczała, że żałoba odbiera jej rozum.
***
Ból pulsował jednostajnie w lewej skroni. Maliny na spodku pachniały zbyt intensywnie, a niebieski kolor chabrów wdzierał się boleśnie do oczu. Oślepiał jaskrawością. Tak samo, jak wszechobecne słońce. Uciec. Schować się i jakoś zagłuszyć to męczące brzęczenie. Waleria odruchowo machnęła dłonią gdzieś przy swoim uchu, ale przecież wszystkich pszczół i much nie przegoni. Zapachy, kolory i dźwięki, które zwykle dawały jej tyle przyjemności, teraz wprawiały jedynie w irytację, potęgowały ból.
To już czwarty raz w tym tygodniu. Bezsenna, zbyt długa noc. I jeszcze ten przeklęty dzięcioł. Stuka tak głośno, jakby chciał obudzić umarłych. Gdyby go tak przegnać, wystraszyć. Albo złapać i rozerwać na strzępy… Powoli traciła cierpliwość, szczególnie że znała sposób jak uśmierzyć ból.
***
Dziewczyna wychyliła duszkiem wywar z buławianki i powędrowała na łączkę kocimiętki. Położyła się wśród małych krzaczków, rozpostarła ramiona i zamknęła oczy. Odurzający zapach ziół nie przeszkadzał jak inne, przynosił ulgę. Waleria zaczęła mruczeć pod nosem słowa piosenki:
Święty Antoni, Święty Antoni,
Serce zgubiłam pod miedzą.
Oj, co to będzie, święty Antoni,
Gdy się sąsiedzi dowiedzą.
Noce takie są upalne
I słowiki spać nie dają,
A przez okno do mej izby
Jakieś strachy zaglądają.
Gwiazdy gdzieś się pochowały
I utonął księżyc w stawie,
Więc uciekłam z dusznej chaty,
Po wilgotnej biegłam trawie…
Święty Antoni, Święty Antoni,
Strach mnie od rana opada,
Palą mnie skronie, w uchu mi dzwoni,
Już pewnie wieś o tym gada.
Święty Antoni, patron Przeworska, był częstym powiernikiem modlitw w tych stronach. Waleria, tak jak prababka, nie była religijna, ale piosenka towarzyszyła im od zawsze. Słowa nie miały wiele wspólnego z modlitwą, jednak przynosiły podobny skutek, uspokajały.
Poddała się.
Po cóż walczyć w mękach, skoro można rozpuścić ból jak dojrzałą malinę, zgniataną językiem o podniebienie? Po chwili poczuła się wygodniej w swoim ciele. Dotknęła pulsującej skroni, ucisk zelżał. Przejechała palcami po lewym uchu i mruknęła zadowolona. Przekręciła się na prawy bok i przeciągnęła mocno, wyciągając dłonie daleko, ponad głowę. Zapach kocimiętki drażnił zmysły.
***
Powietrze wokół drgnęło. Wal otworzyła oczy i zerwała się na równe nogi. Ktoś tu był. Przykucnęła i rozejrzała się uważnie. Syn tkacza uciekał w stronę wioski. Musiał mnie podglądać. Przeklęty, ciekawski bachor. Czy powinnam go gonić? Spojrzała na błękitnawą kotkę, wylegującą się pośród chabrów, zwierzątko miauknęło z wyrzutem. To chyba nie ma większego sensu, bo co powiedzieć, kiedy go dopadnę? Niech ucieka, lepiej poszukać tego paskudnego dzięcioła…
***
– Mówię wam tato, ona ma ogon! – wykrzykiwał rozpalony jak w gorączce, podekscytowany chłopiec. – I szpiczaste uszy! Jak u kota! I rzeka, rzeka jest cała biała! Zamieniła ją w mleko!
Stary tkacz podrapał się po czarnej plamie na przedramieniu i otarł czoło z potu wierzchem lekko trzęsącej się dłoni. Biała rzeka. Wydawało mu się przez chwilę, że wody Mleczki zawsze były zabielone, ale zaraz wrócił mu rozum. Przecie woda to woda, nie może być biała – a nawet jeśli, to ten ogon i uszy to już niechybnie czary.
Chłopak dygotał z podniecenia, raz po raz pocierał rozpalone policzki.
– Do tego ma niebieskiego kota! Jak matulę kocham, jest cały niebieski! I bluźniła! Śpiewała jakieś zaklęcia i bluźniła o Świętym Antonim! – wykrzyknął nagle, na jednym tchu, jakby dopiero sobie przypomniał.
To przelało czarę. Mężczyzna pokiwał głową i sapnął.
– Psiajucha, gorąco… – burknął, po czym zwrócił się do syna. – Leć po plebana Jędrek, musimy coś uradzić.
***
Przyszli od strony lasu, o zachodzie słońca. Cała wioska. Brakowało tylko starców i niemowląt. Kobiety, dzieci, mężczyźni – wszyscy. Uzbrojeni w kosy, widły i kije. Niektórzy śpiewali pieśni kościelne, modlili się w ekstazie, inni popłakiwali i mamrotali niezrozumiale, jeszcze inni chichotali złym, nerwowym śmiechem. Rozpaleni niezdrową ekscytacją, żądni krwi.

Waleria wyczuła ich dość wcześnie. Może zdołałaby uciec, gdyby nie osłabienie, pozostałość po buławince i przytępione od porannego bólu zmysły. Dopadli ją, kiedy starła się czmychnąć do pobliskiego lasku. Omotali linę wokół jej ramion i zawlekli na sklecony naprędce stos. Słoma z żyta, suche gałęzie i trochę siana, pośrodku palik w kształcie krzyża oblany oliwą.
Starała się tłumaczyć, prosić, jednak rozgorączkowany tłum nie słuchał. Zanim podłożyli ogień, dziewczyna zdążyła wykrzyczeć:
– Co złego wam uczyniłam?! Przeklinam was, przeklinam was wszystkich! Niechaj strawi was ogień na jaki mnie skazujecie! Niechaj odpadną wam ręce, którymi mnie mordujecie…
Zakrztusiła się, zadławiła dymem, który wdarł się w płuca taranem. Tak bardzo szczypał w oczy. Jak przez mgłę, dojrzała jeszcze błękitną kotkę, która obserwowała wszystko z dachu chałupy, po czym straciła przytomność.
Świat spłonął.
Prababcia mówiła, że śmierć potrafi być przyjemna. To prawda. Tonę w oślepiającym świetle, jak w białych wodach Mleczki. Maliny i mleko na progu domu wabią zapachem polne skrzaty. Pierwszy raz widzę ich małe ciałka. Pulsują życiem, pochowane między kłosami i w trawie. Żyto nieśmiało szumi o tajemnicach sporyszu, a mój anioł stróż tarza się w kocimiętce. W cieniu krzaków czarnego bzu dyszy lato. Przyklejam plecy do ziemi, okrążam z nią półprzytomne słońce. Kiedyś płynęło – teraz wszystko paruje. Ja też. Jestem przezroczysta. Nieznośna lekkość chmur łaskocze i mrowi. Drżę. Staje się zimno, bardzo zimno. Skraplam się i opadam deszczem na liście starej jabłonki. Wokół pachnie życiem.
Otwieram oczy.

Błękitna kotka wdrapała się po pniu na jabłoń i usadowiła obok mniejszego kota.
– Mogłaś się powstrzymać od tej przemiany w ciągu dnia… – zamiauczała zdegustowana. – Teraz musimy poszukać innego miejsca na dom. Lepiej nie ryzykować. Mnie, moja mała, w przeciwieństwie do was, zostało już tylko jedno życie.
Mniejsza kocica zwiesiła łeb jakby zawstydzona.
– Przestań ją strofować, mamo. Tydzień temu skończyła szesnaście lat, to normalne, że chęć przemiany jest teraz u niej taka silna. – Ruda kotka miauknęła zadzierając łeb. Stała pod jabłonką, w towarzystwie czwartego, czarnego kota, który zamruczał przeciągle.
– Musisz bardziej uważać na swoje wywary babciu. Faktycznie, zostało ci już tylko jedno życie.
– Udajmy się nad morze – zamiauczała najmniejsza kocica i machnęła wesoło ogonem. – Nikt nas tam nie zna, mogłybyśmy wszystkie częściej chodzić na dwóch.
– Po szesnastu latach wracania do ludzkiej formy tylko nocami, przywykłam do czterech łap, ale morze rzeczywiście chętnie bym zobaczyła – zamruczała czarna kotka.
***
W Przeworsku dzwony biły przez godzinę, bez przerwy. Czarna klepsydra – tak wtedy mówili. Zaraza zmogła Gniewczyn, małą, pobliską wioskę nad Mleczką. Ludzie umierali tam w cierpieniach. Kiedy trafił do nich medyk z miasteczka, nie miał kogo ratować. Rozpalone ciała, pozbawione członków i zmysłów – to zastał. Nikt nie przeżył. Podobno chorzy krzyczeli o potworze, o dziewczynie, co rzekę w mleko zamieniła. Inni opowiadali w malignie historie o kotach przemieniających się w ludzi, albo o starej chacie, w której żyje niebieska kocica. Majaki umęczonych gorączką umysłów. Są jednak tacy, którzy do dziś plotą, że to pewnie wiedźma rzuciła urok na wioskę. Na szczęście co bardziej rozumni upatrują w zarazie przyziemnych przyczyn. Łapiduch wrócił z Gniewczyna cały i zdrowy. Nie zaraził się – znaczy najpewniej zabrała ich choroba krwawego chleba, zbrukanego brudnym ziarnem. Tak też zapisano w kronice miejskiej.
Święty Ogień strawił Gniewczyn.