Dudniące kroki i trzask łamanych drzew nie cichły. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą przybierały na sile, rozbrzmiewając coraz to bliżej.
Głuche „POM!”, jak wielokrotnie wzmocniony wystrzał z korka, przeszyło las, a w ślad za nim, z upiornym gwizdem pognał granat. Jego wybuch rzucił Jaromirem o ziemię, a w powietrze wzbił tumany śniegu, drzazg i pyłu.
– Kurwa! Kurwa, kurwa, kurwa! – wrzasnął podnosząc się z klęczek. – Ale tu się u nich ostatnio popierdoliło! Coraz bardziej!
Najbliższe drzewo z agonalnym jękiem poczęło upadać wprost na ścieżkę, ale on był szybszy. Prześlizgnął się pod nim i pobiegł dalej. „To ich powinno spowolnić” – pomyślał z ulgą.
Kilka minut później, zziajany do granic możliwości, Jaromir stanął na brzegu górskiej hali oprószonej kilkucentymetrową warstwą śniegu. Choć był kwiecień, tak wysoko w górach nadal padało. Chłód nie był przyjemny, ale śliski biały puch i strome zbocza wyraźnie spowolniły piekielną maszynę, która została w tyle. Jaromir prawie już jej nie słyszał.
– Fiu! – westchnął ocierając pot z czoła. Odłożył swoją kochaną laskę i usiadł.
Niepotrzebnie. Przed nim, zaledwie kilkanaście metrów dalej, stał pies.
– O kur… – zaczął, zrywając się na równe nogi.
Bestia z dzikim szczekiem ruszyła za nim. Wiedział, że jeśli go dogoni, to koniec. Wszystko przepadnie. Ktoś znajdzie kamień i cały ten pierdolnik szlag trafi! Nie ma się więc co dziwić, że widząc przegniły, pusty w środku pień, Jaromir nawet się nie zawahał. Wskoczył do niego jak lis do nory, niestety, gubiąc przy tym swoją spiczastą czapę. Pies, jakiś paskudny jamnikowaty kundel, dopadł w tym czasie do pnia i, nie mogąc dostać uciekiniera, próbował porwać jego czerwone nakrycie głowy.
– Oż ty! – warknął Jaromir tłukąc psa laską po pysku.
Pies pisnął, warknął, złapał za laskę i szarpnął. Jaromir zaś poleciał do przodu i przywaliwszy głową o ziemię, stracił przytomność.
***
Powietrze przesiąknięte było zatęchłym potem, dymem, starym drewnem i słodkim zapachem świeżego owczego mleka. Jaromir, na wszelki wypadek, na razie nie ruszał się i nie otwierał oczu, gdyby miało się okazać, że trafił do krainy przodków. Chociaż, wnioskując po zapachach i diabelskim gorącu, trafił raczej do piekła.
– Tato, czy to naprawdę jest…
– Tak, tak mi się wydaje. Nie wiem jak to możliwe, ale w tych czasach nic nie powinno nas już dziwić.
– Myślisz, że ma coś wspólnego z cesarskimi w lesie?
– Mam nadzieję, że nie. Ale jeśli tu przyjdą, nie będziemy mieli wyboru. Będziemy musieli go wydać.
– Ośmielę się powstrzymać wasze zapędy.
Baca i jego syn z grozą spojrzeli na niezwykłego gościa. Gdy odzyskał przytomność, wydawał im się jeszcze bardziej nierealny ze swoją długą białą brodą i oszałamiającymi czterdziestoma centymetrami wzrostu.
– Nazywam się Jaromir i jestem krasnalem z Pod Nowego Targu. A, i możecie na mnie mówić po prostu, Jaro.
– Jaro… – mruknął baca. – Nie ufam kurduplom o tym imieniu. Dlaczego miałbym cię nie wydać Saksończykom tu i teraz?
Siedzący na łóżku krasnal westchnął ciężko i powolnym ruchem, tak aby nie straszyć swoich niespodziewanych gospodarzy, sięgnął po leżącą obok spiczastą czerwoną czapę. Chwilę grzebał w niej, po czym wyjął coś ze środka, a wnętrze chaty rozjaśniła delikatna złota poświata.
– Ano, dlatego – odparł pokazując trzymany w ręce, lśniący złotym blaskiem klejnot.
***
Potężna maszyna parła przed siebie z jednostajnym stukotem pracującego na wysokich obrotach silnika parowego. Buchający z pieca żar zmieniał stalowe wnętrze mecha w parowar. Gustaw, czuł jak koszula lepi mu się do ciała i miał ochotę zrzucić z siebie mundur, zdjąć buty i wskoczyć do najbliższego strumienia. Powstrzymał się. Jako dowódca nie mógł sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Zamiast tego, nabił fajkę i wspiął się po drabinie na dach swojego kroczącego monstrum, swojej Brunhilde.
Na zewnątrz panował przyjemny chłód. Co prawda zeszli już z gór i śnieg ustąpił miejsca wiosennie zielonej trawie, ale nadal byli w Tatrach. Poruszali się w kierunku północnym z prędkością blisko czterdziestu kilometrów na godzinę i właśnie zbliżali się do Łysej Polany, jak ją nazywali miejscowi. Osada, o ile tak można było o niej mówić, składała się z pięciu, może sześciu pasterskich chat rozrzuconych bez ładu i składu. Ale Gustawa interesowała ta wysunięta najbardziej na lewo. Dla pewności, wyciągnął z kieszonki złocony przyrząd – dla niewprawnego oka wyglądający jak zwyczajny zegarek kieszonkowy – i otworzył pokrywę. Czarna strzała z niezachwianą pewnością wskazywała ten sam, wcześniej obrany kierunek, a frenetyczne pikanie instrumentu mówiło jedno, byli już prawie na miejscu.
Dowódca zapalił fajkę i zadumał się nad swoją misją. Nie wierzył legendom, a bajki go nudziły, ale mimo to… człowiek, który go odwiedził, rzeczy które mu mówił i które mu pokazał… Gustaw mu zaufał. Może to po prostu chęć uczynienia swojego kraju wielkim i potężnym, romantyczna chęć odrodzenia Cesarstwa, a może ten człowiek rzeczywiście przeniósł się ponad dwadzieścia lat wstecz, by zmienić bieg historii…
Jaka nie byłaby prawda, Gustaw von Duiburg, mimo tego, że za jego życia świat zmienił się nie do poznania, nadal nie mógł uwierzyć, że ścigał krasnala.
***
– Dlatego właśnie, jeśli Saksończycy go przejmą, to będzie po nas wszystkich. I to nie wy będziecie pasać owieczki, baco, a mechy.
– Mechy są za drogie, krasnalu. Nic się nie zmieni. Po co mamy ryzykować?
– Jeśli nie wyrównamy sił, jeśli nie oddam kamienia Polakom, apetyt tych germańskich wilków będzie tylko rósł i rósł. A wtedy będzie wojna. Większa niż jakakolwiek inna, nawet niż ta ostatnia.
– To nie jest nasz problem – upierał się baca, gotów zaciągnąć Jaromira za fraki do najbliższego saksońskiego patrolu.
Krasnal westchnął i chwytając się swojej ostatniej szansy, zapytał:
– Jak myślisz, gdy przyjdą wcielić twojego syna do armii, to dadzą wam spokój, gdy powiesz, że wojna to nie jest wasz problem?
W tym momencie, Jaromir wiedział, że go przekonał.
***

Gustaw kazał zatrzymać Brunhilde niecałe sto metrów od chaty. Chciał, aby była doskonale widoczna i budziła przerażenie, ze swoimi sześciometrowymi nogami, wielkim działem i czarnym dymem złowieszczo unoszącym się z komina. Majstersztyk saksońskiej inżynierii, do bólu praktyczna machina, a mimo to elegancka w swej prostocie.
Towarzyszącym mu szturmowcom, von Duiburg kazał zostać przy maszynie, nie potrzebował ich. Wystarczyły mu jego dwa wilkory, Nacht i Tag. Noc i Dzień. Miał je od szczeniaka i zwierzęta były mu bezwzględnie posłuszne. Nawet nie obróciły się w stronę pasących się nieopodal owiec. Za to od razu spostrzegły zbliżającego się człowieka.
Góral, który wyszedł im naprzeciw, wyglądał jak żywcem wyjęty ze scenki rodzajowej będącej dziełem lubującego się w folklorze artysty. Luźne białe spodnie, lniana, jasna koszula z długim rękawem, a na to kożuch. No i oczywiście, obowiązkowy kapelusz i ciupaga w ręce. Ta ostatnia chyba dla dodania sobie animuszu.
– Witajcie, panie – przywitał się grzecznie góral. – Co was sprowadza do naszej skromnej osady?
– Szukam karła – bez ceregieli odparł von Duisburg. – Ma z pół metra wzrostu. Nosi szpiczastą czerwoną czapkę, ma długą białą brodę i niewyparzony język.
– Nie widziałem takiego – stwierdził baca. – Ale jak zobaczę, to dam znać. Coś jeszcze?
– Tak…
Gustaw z trudem powstrzymywał gniew. Nienawidził, gdy ktoś okłamywał go prosto w twarz. Normalnie wziąłby takiego delikwenta na tortury, ale obecnie niezbyt miał na to czas. Zamiast tego, ściągnął z pleców swój granatnik, wycelował i wystrzelił.
Granat przeciął powietrze z dobrze znanym świstem i wylądował trzydzieści metrów od chaty. Huk wybuchu rozniósł się szerokim echem po okolicy, a przerażony góral stał jak słup soli, nie mogąc wydobyć z siebie nawet słowa.
– Wiem, że go tam macie, dobry człowieku. W tej waszej pięknej chacie – Gustaw cedził słowa przez zęby, gotów rzucić to wszystko w diabły i ruszyć w kierunku domostwa przechodząc po trupie gospodarza.
– Nie… nie wiem o czym mówicie, panie – jąkał się baca. – Naprawdę, my żadnego…
– Nacht, Tag – rzucił von Duisburg, a dwa wilkory dopadły przerażonego górala nim zdążył chociażby mrugnąć. Jedno ze zwierząt trzymało za szyję, drugie w okolicy tętnicy udowej. Oba czekały.
– Wyłaź, krasnalu! – krzyknął Gustaw. – Bo on umrze. A jak umrze, to nic nie będzie stało na przeszkodzie, by wysadzić dom tego biednego człowieka. Nie masz dokąd uciec i dobrze o tym wiesz. Oddawaj to, po co przyszedłem!
W chacie rozległy się krzyki, a po nich seria różnego rodzaju rumorów, trzasków i dźwięków tłuczonej ceramiki. Wtem otwarły się drzwi.
– Ty mały jebańcu! Puszczaj, kurwa! Puszczaj mówię!
Gustaw z rozbawieniem przyglądał się jak, na oko, trzynastoletni chłopak wyciąga krasnala z chaty.
***
– Ty skurwielu, ty chory pojebie! – Jaromir klęczał na mokrej od krwi trawie u stóp Gustawa von Duisburga. – Nie wiesz… nie masz pojęcia co na wszystkich ściągasz. To będzie masakra!
Saksoński dowódca uśmiechnął się krwiożerczo. W końcu dostał to, czego pragnął. Złocisty kamień, niewiele większy od ziarna fasoli, emanował ciepłym blaskiem w jego dłoni. Słowa nieznajomego okazały się prawdziwe, klejnot naprawdę istniał, a Cesarstwo miało się odrodzić w całej swej glorii i chwale.
Von Duisburg z rozwagą ominął rozszarpane przez wilkory trupy bacy i jego syna, by móc pochylić się nad krasnalem i, tak by nie słyszeli tego stojący nieopodal żołnierze, wyszeptać mu do ucha:
– Ten, który kazał mi cię znaleźć – zaczął. – Ten, który za tym wszystkim stoi, chciał, abym przekazał ci dwa słowa nim umrzesz, krasnalu. Mówił, że będziesz wiedział o co chodzi.
– Kazał powiedzieć: Heil Hitler.