
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
2069
Drzwi otworzyły się i ON przekroczył próg. Szedł tak, korytarzem rozświetlonym diodami, tupiąc głośno. Podążał nim aż do końca – do biura Andrzeja Majerskiego. Uśmiechnął się na widok tabliczki, była tylko jego.
Rozłożył się na kanapie, rozweselony komunikatem z ekranu: „Cztery nowe wiadomości". Pomyślał, że warto się z nimi zapoznać, a nuż to właśnie dyrektor spec wydziału zaprasza go na dywanik.
– Panie Majerski – usłyszał głos sekretarki, poprzedzony pukaniem. Przyszła wraz z wielką tacą; z dopiero co zaparzoną kawą i wycinkami z gazet, które wręczyła jako pierwsze.
– Bardzo ładnie, pani Aniu – skwitował, odczytując nagłówki: „Bohater nowego świata", „Kosmopolita przewodnik", „Ostatni uczciwy". To były brednie, wiedział, lecz mile brzmiące w uchu. – Pani Aniu, czym się pani denerwuje? – zapytał, a jego głos nie zabrzmiał naiwnie. Od dawna, być może nawet od samego początku, od pięćdziesiątego piątego czuł, że podopieczni, jak ich nazywał, czują do niego niesmak. A ten niesmak przechodził w strach i – wydawałoby się – był czymś, co spajało jego koło towarzyskie. – Proszę się napić ze mną. Przygotować pani kawę? – pokręciła głową: – Sama zaparzę – odparła i w mgnieniu oka zniknęła mu sprzed oczu.
Nagłówki trafiały na korkową tablicę, na wzór biur z amerykańskiego kina. Żółkły tam, aż wreszcie, wypychane nowymi, tonęły w koszu.
Sekretarka wsunęła się niepewnie, Andrzej wskazał miejsce obok siebie. Każdy by przeczuwał, co lada się wydarzy. Ona: troszkę wystraszona, z drżącymi dłońmi i uroczą twarzyczką, nie potrafiła nie tyle oprzeć się, gdyż nie było to kwestią gustu, przyzwyczajeń, zamiarów czy upodobań, a wyzbyć się lęku i zachować granic między nią, a szefem.
– Od dawna mi się podobasz. Powiedziałbym nawet, że od zawsze – położył nogi na kanapie. – Wiem, że obojgu nam będzie dobrze, przekonasz się – dotknął jej ciepłego ramienia. – Czuję, że nie odrzucam cię aż tak, jak pozostałych. To dobrze – wymusił uśmiech – naprawdę się cieszę.
Leżała teraz na nim, wciąż ubrana, z dłońmi na jego piersi. Całował ją, pieścił jej smukłe, wręcz idealne ciało i za każdym razem, gdy jego ręka zbliżała się ku jej majtkom, dziewczyna jakby się przybliżała. Jakby – nie był pewien, czy faktycznie to robiła. Popełnił błąd, mógł nie pić przed powrotem do biura, mógł odmówić Kasprichowskiemu. Ale nie, kto umiałby mu odmówić? Kto odmówiłby najpotężniejszej personie świata? Nowego świata?
Tak, to był nowy świat, inny od tego, który znał jako dzieciak. I inny od tego, do którego próbował go zaciągnąć Marek. Lepszy i gorszy zarazem, doskonalszy dla niego, zarządcy trzynastego okręgu Komitetu.
Marek: kiedy ostatni raz się widzieli? To kwestia co najmniej kilkunastu lat. Byli wtedy młodsi, głupsi, wierzyli w idee i podążali za tymi, którzy mydlili nimi oczy. Za Jarkiem, zastrzelonym na Placu Penseowskim (tym samym, na którym w trzydziestym dziewiątym zginęli przeciwnicy Kasprichowskiego). Za Pawłem, Konradem, Witkiem. Za nimi wszystkimi, ofiarami młodzieńczych fascynacji, romantycznej postawy buntownika z wilczym biletem. Żyli na obrzeżach, w najuboższych kamienicach, dokąd nikt nie trafiał – dokąd nikt nie chciał trafić. Aż nadeszła ich pora.
– Proszę pana – najwyraźniej od dawna próbowała zwrócić na siebie uwagę, gdyż jej usta, co pojął dopiero teraz, poruszały się od dobrej minuty. Ciało dziewczyny podskakiwało rytmicznie. – Proszę pana, ja… – nie zdążyła wypowiedzieć już ani słowa, rozdziawiła usta w skrywanej ekstazie, aż wreszcie legła na nim z ciężkim oddechem. Było jej dobrze, to pewne, a skoro jej, to i jemu, lecz obaj nie potrafili tego przyznać. Obaj nie potrafili powiedzieć sobie prosto w twarz, że to, co zaszło, ich spełniło. Ani on, podstarzały zdrajca ludzi buntu; Jarka, Marka, Witka, Pawła. Ani ona, ta, którą odrzucał samym swym byciem, samą swą obecnością przy niej.
Byłem coraz bliżej; Ja, gość z bronią w ręku i spoconym czołem. Cały się trzęsłem, w normalnej sytuacji nikt nie powierzyłby mi przecież takiego zadania.
Kopniakiem otworzyłem drzwi. Dziewczyna poprawiała włosy, Andrzej zapinał rozporek, siedział na sofie. Zmienił się, przez chwilę nie byłem pewien, czy oby to na pewno on. Wątpliwości rozwiał sam:
– Marek? – zapytał mocno zaskoczony. – Myślałem, że nie ży… – nastąpił strzał i chmura dymu wystrzeliła we wszystkie strony. Dziewczyna podskoczyła. Choć się bała, zachowywała spokój, jakby nie wzruszona widmem nieuniknionego.
Nie! – wrzasnąłem w duchu. Wszyscy, ale nie ona. Nawet po tym, jak stała się jednością z tym zdechłym bydlakiem.
Podarowałem jej ostatnie szczere spojrzenie. Uciekłem.
2055
– Zdradziłeś – mówiłem wtedy. – Rozumiałbym, gdyby porwali kogoś z twoich bliskich, gdyby mieli zakładnika, gdyby to zależało od czyjegoś życia. Ale ty sam do nich pobiegłeś.
Obrzucił mnie wtedy irytującym spojrzeniem i nie umiał nie zdobyć się na kąśliwy komentarz: – Wy wszyscy jesteście naiwniakami i wykitujcie tu sobie razem, kupię wam ładną wiązankę.
W tamtej chwili nic nie było w stanie mnie rozjuszyć
– Jeśli chcesz – powiedział – mogę załatwić ci ciepłą posadkę, co ty na to?
Mógł, prawda, i chciałby pewnie, ale do końca życia tłoczyłby się między nami z myślą, że zrekrutował niezdecydowanego frajera.
Kiwnąłem głową w stronę drzwi, zrozumiał. W progu raz jeszcze spojrzał na mnie, po czym zniknął na czternaście lat.
2039
– Nie uciekniesz! – wrzasnęła, jej głos dobywał się zewsząd. – Był winny, wiem, zasłużył na to, ale odejdziemy wraz z nim!
Sam nie wiedziałem – głupota czy miłość doprowadziły ją do punktu, z którego nie widziała odwrotu. Wiedziałem również, co bez wątpienia było wiedzą w owym czasie niezbędną, że jej słowa nie są bez pokrycia, wszystko, ale to wszystko; klamki, poręcze, przełączniki, ściany, było podpięte do źródła zasilania i ich dotknięcie było równoznaczne z przyzwoleniem na popieszczenie dwudziestoma tysiącami volt. Wszystko, prócz podłogi. Za wyjątkiem łącznika między piętrami. A budynek składał się z pięciu.
Uporządkowałem: jestem na trzecim, czwarte powinno być zaciemnione, a z piątego przejdę na lądowisko dla helikopterów, pilnie strzeżonego przez bandę zdurniałych pajaców.
Plan wkroczył w moje życie równie prędko jak myśl, która od ostatniej rozmowy z Andrzejem nie dawała mi spokoju – jeśli za moment zakończę karierę? Co wtedy? Nikt nie postawił mi pomnika, nikt nie okrył mnie słowami w piosence. Nikt, żaden z tych ślepo pędzących gówniarzy.
Piętro piąte; drzwi zamknięte, na plecach czuję czyjś oddech.
– Kurwa twoja mać! – wykrzykuje strażnik, gdy rozrywam go rozgrzanym do czerwoności ostrzem. – Niech cię szlag, ty cholerna gnido!… – i umiera.
Jego krzyk słyszeli pozostali, błądzili po lądowisku w poszukiwaniu jego źródła. Nagle ich dzikie okrzyki przerwał warkot silnika.
– Marek! – to Jarek, zgodnie z planem. I o nim myślał Andrzej, że już dawno gryzie ziemię. Był w błędzie, minął się z przypuszczeniami.
Maszyna zeszła niżej, zasypywana gradem kul. Z jej pokładu zrzucono parę elipsowatych ładunków, które swoim wybuchem uwalniały dziesiątki trujących substancji. Domowej roboty zabawka dla tych, co nie lubią drogiego profesjonalizmu.
Strażnicy klęli jak najęci, łapali się za głowy, nieraz błagali, bym ich ocalił. Ale ja nie reagowałem, kroczyłem wciąż przed siebie, na pokład „Smayta".
– Dlaczego Smayt? – spytałem. – I co zrzuciliście?
– Na pierwsze nie odpowiem, bo nie wiem dlaczego. A zrzuciliśmy… zresztą, zapytaj Antka – skinął w stronę staruszka, siedzącego za moimi plecami.
– Więc co to było? – powtórzyłem pytanie. – To, co myślę, czy coś poważniejszego?
Uśmiechnął się lekko: – Najlepszy drobiazg dla nie dojrzewających chłopców – roześmiał się, jego głos był szorstki, podobnie jak on, nieprzyjemny w obyciu spec od sprzętu wszelkiej maści. – Eh, no dobrze – uspokoił się. – Nazwałem je Nikitą – wyciągnął „to coś" z wypchanego po brzegi worka. – Mieszanina piętnastu różnych trucizn, większości nawet nie znam. Ale wiem, że któraś powoduje poszerzenie tętnic.
– Więc to możliwe – szepnąłem. – Dzięki – powiedziałem do obu. – Cholera, było ciężko.
Jarek skinął głową. – Nie najłatwiej – odpowiedział – ale daliśmy radę. Najbardziej bałbym się tego, co stanie się dalej. Aha, czemu nie spytałem wcześniej, zrobiłeś, co musiałeś?
Musiałem – powtórzyłem w duchu z goryczą.
– Tak, zabiłem go, dostał j e d n ą kulkę. Wystarczyła – popatrzyłem po nich. – Był z dziewczyną, dopiero co skończył.
– Więc umarł spełniony – stwierdził Jarek. – To dobrze, przynajmniej nie załatwiliśmy go, jak się czymś struł. Niech mu będzie, dostał więcej, niż zasłużył. No właśnie, co z nią, co z dziewczyną? Stawiała się?
Zastanowiłem się przez chwilę – powiedzieć im słowo w słowo to, co usłyszałem? A może zmienić fakty, zrobić wszystko, by historia zabrzmiała w formie takiej, jaką chcieli znać?
– Nie – skłamałem. – Nie było z nią problemów.
Poszli mi na rękę, nie zapytali, czy pozbyłem się i jej. Ja sam, zresztą, uwierzyłem w to kłamstwo, nie istniała już dla mnie pewna siebie sekretarka, zakochana w swym przełożonym. I nie istniał jej bunt, gdy zwiałem dokąd mnie nogi poniosą. I mur elektryczny, którym zamierzała mnie zatrzymać i – co pewne – zabić.
Udało się – rzekłem stanowczo. Zwyciężyliśmy. I pomyśleć, że to dopiero pierwsza partia od sześćdziesięciu lat.
- Proszę pana - najwyraźniej od dawna próbowała zwrócić na siebie uwagę, gdyż jej usta, co pojął dopiero teraz, poruszały się od dobrej minuty. Ciało dziewczyny podskakiwało rytmicznie. - Proszę pana, ja... - nie zdążyła wypowiedzieć już ani słowa, rozdziawiła usta w skrywanej ekstazie, aż wreszcie legła na nim z ciężkim oddechem. Było jej dobrze, to pewne, a skoro jej, to i jemu, lecz obaj nie potrafili tego przyznać. Obaj nie potrafili powiedzieć sobie prosto w twarz, że to, co zaszło, ich spełniło. Ani on, podstarzały zdrajca ludzi buntu; Jarka, Marka, Witka, Pawła. Ani ona, ta, którą odrzucał samym swym byciem, samą swą obecnością przy niej. – Słowo „obaj” jest w tym fragmencie trochę niefortunnie użyte. Obaj, mogą być faceci. Jak chłopek i kobitka, to „oboje”.
Tu też tak zawiele tej fantastyki nie widać, oprócz tego, ze akcja dzieje się w przyszłości. NIe za wiele zrozumiałem z tego tekstu, choć jest napisany fajnie, jak poprzednia część. Daję 4. Temu i poprzedniemu fragmentowi.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Według mnie, tekst ciężki nie tylko do zrozumienia, także do przeczytania. Czułem się, jakbym jechał samochodem, w którym co chwila gaśnie silnik. Język przyzwoity, ale sposób prowadzenia narracji - irytujący.
Ostatniego akapitu w ogóle nie rozumiem. Zabili byłego kumpla - co to za zwycięstwo...? Właściwie dlaczego to zrobili? Co z tego wynikło dla świata? Ten kumpel był funkcjonariuszem jakiegoś totalitarnego reżimu, ale byłoby fajnie, gdyby czytelnik dostał o tym reżimie parę informacji, bo tak to ja przynajmniej mam wrażenie, że akcja toczy się w jakiejś wielkiej próżni.