- Opowiadanie: Serathe - Smok w żurawinach

Smok w żurawinach

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Smok w żurawinach

Na zło­mo­wi­sku za­trzę­sła się zie­mia.

 

 

Za­skrzy­pia­ły ster­ty że­la­stwa, osu­nę­ły się me­ta­lo­we góry, za­chwia­ło dźwi­giem. Chwy­tak za­ko­ły­sał mu się jak w ma­szy­nie z plu­sza­ka­mi. Ope­ra­tor dźwi­gu za­klął brzyd­ko, nie­przy­ta­czal­nie, po czym wy­łą­czył sil­nik i się­gnął po pa­pie­ro­sa.

 

Odkąd mie­siąc temu po­now­nie otwar­li ten wąt­pli­wy in­te­res, nic nie chcia­ło iść tak, jak po­win­no. Naj­pierw za­wa­lił się bu­dy­nek biura i mu­sie­li prze­nieść urzę­do­wa­nie do ba­ra­ku, potem spło­nę­ły ga­ra­że, a na ko­niec bru­tal­nie wy­rzu­ce­ni oko­licz­ni zło­mia­rze wró­ci­li i wy­tru­li pra­wie wszyst­kie psy. Na do­da­tek ile­kroć kto­kol­wiek włą­czał cięż­ki sprzęt i przy­mie­rzał się do ja­kich­kol­wiek po­rząd­ków, na­tych­miast za­czy­na­ła trząść się zie­mia. Gdyby jesz­cze miesz­ka­li na złą­cze­niu ja­kichś pie­przo­nych płyt tek­to­nicz­nych, Ry­dlew­ski jakoś by to zro­zu­miał. Ale nie miesz­ka­li. Zie­mia zwy­czaj­nie ro­bi­ła im na złość, wbrew wszel­kim pra­wom geo­lo­gii.

 

Kiedy więc wszyst­ko wokół znowu za­czę­ło uda­wać per­ku­sję, An­to­ni Ry­dlew­ski wy­gra­mo­lił się z ka­bi­ny i po­szedł na za­ple­cze ma­ga­zy­nu po pu­deł­ko z ka­nap­ka­mi. Tam po­sta­no­wił prze­cze­kać wstrzą­sy, smęt­nie żując czer­stwy chleb z pasz­te­tem i ki­szo­nym ogór­kiem. Kiedy w za­my­śle­niu roz­glą­dał się po za­gra­co­nym wnę­trzu, jego wzrok padł na prze­no­śny ra­dio­ma­gne­to­fon, wci­śnię­ty na półkę re­ga­łu obok skrzyn­ki na wier­tar­kę.

 

Urzą­dze­nie oka­za­ło się dzia­łać cał­kiem nie­źle i już po chwi­li od pod­łą­cze­nia do prądu z gło­śni­ków ktoś za­śpie­wał po an­giel­sku, czyli ab­so­lut­nie dla An­to­nie­go nie­zro­zu­mia­le. Ry­dlew­ski stwier­dził jed­nak, że może być, oce­nił dłu­gość kabla i wy­tar­gał radio na ze­wnątrz, by tuż przed drzwia­mi po­sta­wić je na ziemi i pod­krę­cić na cały re­gu­la­tor. Nie­opo­dal stał za­byt­ko­wy czar­ny Ford, któ­re­go opchnął mu jakiś igno­rant i An­to­ni miał za­miar zo­ba­czyć, czy da radę przy­wró­cić to cudo szo­sie.

 

Nie zdą­żył. Prze­szedł za­le­d­wie kilka kro­ków, za­gwiz­dał kilka tonów i sta­nął jak wryty, a le­d­wie od­pa­lo­ny pa­pie­ros wy­padł mu z ust i zgasł na pia­sku. Naj­więk­sza góra złomu, jaką mieli na swoim te­re­nie, ma­low­ni­czo za­pa­dła się, a zie­mia przed nią wy­brzu­szy­ła. W ciągu kilku se­kund wy­rósł spory pa­gó­rek, który na­tych­miast osy­pał się, od­sła­nia­jąc wy­star­cza­ją­co wiele, żeby Ry­dlew­skie­mu prze­szedł pa­ra­liż i włą­czy­ły się nad­na­tu­ral­ne zdol­no­ści prze­miesz­cza­nia się z pręd­ko­ścią świa­tła. Al­bo­wiem spod ziemi wy­ło­ni­ło się stwo­rze­nie wiel­kie i strasz­ne, z kłami i pa­zu­ra­mi, zie­lo­ne i łu­sko­wa­te. Na do­da­tek bar­dzo, ale to bar­dzo nie­wy­spa­ne.

 

Spod ziemi wy­lazł…

 

*

– … smok! – ucie­szył się Uzi, czy­ta­jąc po­ran­ną ga­ze­tę. – Smoka jesz­cze nie ja­dłem!

 

– Ja­dłeś wa­ra­na – od­rzekł mu San­to­ku. – Na pewno sma­ku­je po­dob­nie.

 

– Ale tu piszą, że chcą tego smoka wy­sa­dzić! Taką kupę mięsa!

 

– To idź po­pa­trzeć, jak wy­sa­dza­ją i weź sobie pa­miąt­kę! – wark­nął jego to­wa­rzysz. Był w złym hu­mo­rze. Jacyś szpie­dzy kor­po­ra­cyj­ni znowu wła­ma­li mu się do sejfu i ukra­dli zapis taj­ne­go prze­pi­su ku­li­nar­ne­go, do­pie­ro co przy­wie­zio­ne­go z Ko­mo­do.

 

– I mam potem jeść takie przy­pa­lo­ne?

 

San­to­ku wzdry­gnął się. Był ku­cha­rzem, a to słowo brzmia­ło dla niego jak zgrzyt noża o dno ta­le­rza. Ner­wo­wo prze­łknął ślinę.

 

– A jak po­cze­kam, to ktoś inny po­zbie­ra, wsa­dzi do becz­ki i prze­so­li…

 

Tego już było za dużo.

 

– No dobra, ka­pi­tu­lu­ję. Dzwoń.

 

Uzi uśmiech­nął się trium­fal­nie. Na do­da­tek wła­śnie zna­lazł od­po­wied­ni numer te­le­fo­nu. Aż chcia­ło mu się ob­li­zy­wać.

 

– Dzień dobry, panie Ry­dlew­ski! – wy­re­cy­to­wał chwi­lę póź­niej do słu­chaw­ki. – Tu firma "Pla­ty­pus", Uziel Za­moj­ski i Ga­briel Ra­skol­nik. Zaj­mu­je­my się eks­ter­mi­na­cją zwie­rząt. Mamy stu­pro­cen­to­wą sku­tecz­ność. Sły­sze­li­śmy, że jest pro­blem ze smo­kiem…

 

Pod­czas gdy Uzi roz­ta­czał swój urok pro­fe­sjo­na­li­sty, San­to­ku obej­rzał pod świa­tło ostrzo­ny wła­śnie nóż i dmuch­nął, usu­wa­jąc z po­wierzch­ni me­ta­lo­wy pył. Po raz ko­lej­ny za­dzi­wi­ło go, że nikt nie za­da­je sobie py­ta­nia, dla­cze­go ich firma pro­wa­dzo­na jest przez świa­to­wej klasy szefa kuch­ni, za­trud­nia­ją­ce­go w cha­rak­te­rze ochro­nia­rza czło­wie­ka, któ­re­go wy­rzu­co­no z woj­ska za zje­dze­nie ulu­bio­nej pa­pu­gi ge­ne­ra­ła. Obaj prze­cież po­ja­wia­li się w pra­sie bru­ko­wej wy­star­cza­ją­co czę­sto, by prze­cięt­ny oby­wa­tel przy­swo­ił sobie o nich pod­sta­wo­we in­for­ma­cje.

 

– Mamy tę ro­bo­tę. – Uzi rzu­cił te­le­fon na biur­ko i wstał. – Mogę iść po auto?

 

– Cze­kaj – za­trzy­mał go San­to­ku. – Naj­pierw wy­myśl mi, jak się do tego za­brać – po­le­cił, wie­dząc, że w Uzim dusza zim­ne­go stra­te­ga na­tych­miast zwy­cię­ży nad na­rwa­nym sma­ko­szem.

 

– Sfaj­czyć się nie da…

 

– … bo to stwo­rze­nie samo… pie­cze – do­koń­czył San­to­ku, któ­re­mu cza­sow­nik "faj­czyć" kłó­cił się z es­te­ty­ką ku­li­nar­ną.

W ciągu kil­ku­let­niej prak­ty­ki do­szli do wnio­sku, że ogień jako je­dy­ne re­me­dium za­sad­ni­czo dzia­łał na wszyst­kie stwo­rze­nia, ma­gicz­ne czy nie, za­rów­no pre jak i post mor­tem. Wszel­ki twar­dy ekwi­pu­nek dzia­łał spo­ra­dycz­nie, jeśli się nim wy­star­cza­ją­co mocno tłu­kło dany eg­zem­plarz fauny po gło­wie. Czo­snek i woda świę­co­na nie dzia­ła­ły nigdy. Chyba że do go­to­wa­nia.

 

– A może ode­tnie­my ka­wa­łek, a resz­tę na­praw­dę wy­sa­dzi­my? – wy­my­ślił szyb­ko Uzi, któ­re­mu mimo wszyst­ko bar­dziej za­le­ża­ło na ja­ko­ści niż ilo­ści. – Jak bę­dzie na­praw­dę dobre, to się mo­że­my wy­pra­wić w Smo­cze Góry.

 

– Osta­tecz­nie mo­że­my za­cząć od prób­ki do de­gu­sta­cji – zgo­dził się San­to­ku, z czu­ło­ścią wkła­da­jąc swój naj­lep­szy nóż do fu­te­ra­łu. – Co byś po­wie­dział na wę­dzo­ny smo­czy ogon w żu­ra­wi­nach?

 

*

Tym­cza­sem smok, prze­go­niw­szy na­trę­tów czy­ha­ją­cych na jego skar­by, z po­iry­to­wa­niem prze­cha­dzał się wśród błysz­czą­cych w słoń­cu, choć może nieco przy­bru­dzo­nych gór wsze­la­kie­go złomu, nie­świa­do­mie ła­miąc błęd­ne za­ło­że­nie ludzi, że smoki mają taką samą jak oni opi­nię w kwe­stii szla­chet­no­ści i war­to­ści me­ta­li. Ten aku­rat przed­sta­wi­ciel ga­tun­ku szcze­gól­ne upodo­ba­nie żywił do srebr­ne­go po­bla­sku i jesz­cze kilka wie­ków wstecz z za­cię­ciem zbie­rał to, co przy­no­si­li ze sobą i na sobie oko­licz­ni ry­ce­rze. A potem jakoś prze­sta­li przy­cho­dzić w zbro­jach, a za­czę­li z ar­ma­ta­mi, i trze­ba się było dla świę­te­go spo­ko­ju wy­nieść w ro­dzin­ne stro­ny. Nagła zmia­na obro­ny przed za­własz­cze­niem na chęt­ne i celne od­da­wa­nie smo­ko­wi ca­łe­go me­ta­lu to było dla tego aku­rat gada zwy­czaj­nie za dużo.

Oczy­wi­ście od­wie­dzał co jakiś czas Eu­ro­pę, ale jakoś nie miał szczę­ścia do za­wi­ro­wań hi­sto­rycz­nych i znie­sma­czo­ny re­zy­gno­wał z wy­cie­czek na ko­lej­ne kil­ka­dzie­siąt lat.

 

A teraz wró­cił i miał za­miar zo­stać na dobre. Zna­lazł cze­ka­ją­ce na niego me­ta­lo­we wzgó­rza. Osiadł więc na naj­wyż­szej górze złomu, aż ta za­skrzy­pia­ła i sklę­sła się jak zde­ze­lo­wa­ne łóżko. Po­czuł się jak w domu. Na­stęp­nie na­żarł się oko­licz­nej fauny, wy­ko­pał sobie jamę i po­szedł spać. A potem nagle po­ja­wi­li się lu­dzie i za­czę­li ha­ła­so­wać.

 

Smok prych­nął, aż para po­szła mu z noz­drzy. A prze­cież ich ostrze­gał. Bur­czał, war­czał i trząsł zie­mią. A oni nie po­słu­cha­li.

 

Zza rogu z ja­zgo­tem wy­padł ostat­ni zło­mo­wi­sko­wy bry­tan i na­tych­miast uświa­do­mił sobie swój błąd, ale było już za późno. Zo­stał po­łknię­ty tak szyb­ko, że jego ostat­ni pisk za­brzmiał już w smo­czym żo­łąd­ku. Oka­zał się cał­kiem smacz­ny.

 

Tylko kol­czat­kę trze­ba było wy­pluć.

 

Smok czknął, pu­ścił gazy i po­szedł wyżyć się na dźwi­gu.

 

*

Kiedy Uzi i San­to­ku do­tar­li do bramy zło­mo­wi­ska, za­sta­li jej skrzy­dła sto­pio­ne w dzie­ło typu "we­so­ły spa­wacz" i pod­par­te za­byt­ko­wym czar­nym For­dem, roz­gnie­cio­nym bo­le­śnie jak mon­stru­al­na mucha. Nie­opo­dal stał wą­sa­ty męż­czy­zna, paląc ner­wo­wo po­mię­te­go pa­pie­ro­sa.

 

– Ry­dlew­ski je­stem – przed­sta­wił się drżą­cym gło­sem. – Wła­ści­ciel tego b… – tu za­wa­hał się nie­znacz­nie – …te­re­nu – ska­pi­tu­lo­wał po chwi­li. Pa­no­wie od eks­ter­mi­na­cji ze zro­zu­mie­niem po­ki­wa­li gło­wa­mi. San­to­ku podał pe­cho­we­mu wła­ści­cie­lo­wi świ­stek pa­pie­ru oraz dłu­go­pis.

 

– Pro­szę pod­pi­sać, że zga­dza się pan na uży­cie wszel­kich do­stęp­nych środ­ków – po­in­stru­ował.

 

– A róbta, co chce­ta – wes­tchnął Ry­dlew­ski, sta­wia­jąc w od­po­wied­nim miej­scu krzy­wy szla­czek. – Mo­że­cie nawet wy­sa­dzić wszyst­ko w drza­zgi, zdą­żył żem się ubez­pie­czyć – za­de­kla­ro­wał. – Prę­dzej pójdę na sto­la­rza, niż znowu rzucę się na złom. Skur­czy­byk znisz­czył mi zdo­bycz­ne auto, wi­dzie­li­ście wy?

 

– Miło mi, że się ro­zu­mie­my – od­parł z za­do­wo­le­niem San­to­ku. – A teraz pan po­zwo­li, praca czeka.

 

– A zej­dzie wam dłu­żej niż do wie­czo­ra? – za­in­te­re­so­wał się zle­ce­nio­daw­ca. – Bo wie­czo­rem mają przy­je­chać ci, no, rze­czo­znaw­cy i jak wtedy nie bę­dzie po ro­bo­cie, to ja im muszę je­chać po­wie­dzieć, coby nie przy­jeż­dża­li…

 

San­to­ku za­my­ślił się na chwi­lę.

 

– Kró­cej – za­wy­ro­ko­wał.

 

– A, no to ja se tu po­sie­dzę – ucie­szył się Ry­dlew­ski i od­szedł w stro­nę po­bli­skiej wierz­by, gdzie, ku zdu­mie­niu resz­ty obec­nych, miał roz­sta­wio­ny leżak.

 

Tym­cza­sem Uzi zna­lazł już naj­słab­szy punkt ogro­dze­nia i ru­szył z se­ka­to­rem ku za­rdze­wia­łej siat­ce, którą ktoś nie wia­do­mo czemu po­ma­lo­wał na fio­le­to­wo.

 

Otwór dało się wy­ciąć bar­dzo łatwo. Trud­niej­sze oka­za­ło się przej­ście przez niego, bo­wiem pierw­szy usi­ło­wał się prze­ci­snąć San­to­ku, ubra­ny w swój nie­śmier­tel­ny biały strój ku­char­ski, łącz­nie z far­tu­chem. I ta­sa­kiem.

 

– Kacz­ka pie­czo­na! – za­klął nagle, kiedy zro­bił krok, za­cze­pił o wy­sta­ją­cy drut i szarp­nę­ło go do tyłu. Kiedy pró­bo­wał przejść po raz drugi, za­dra­pał sobie czoło, bo za­po­mniał się schy­lić.

 

– Mógł­byś nie wy­ci­nać przejść na swój wzrost? – za­py­tał z iry­ta­cją. – Nie wszy­scy miesz­czą się na sto­ją­co pod sto­łem.

 

– Nie trze­ba było pić tyle mleka, to byś taki wiel­ki nie był – od­gryzł się Uzi. Kwe­stia wzro­stu była dla nich obu sta­łym te­ma­tem do­cin­ków.

 

Wresz­cie obaj zna­leź­li się po dru­giej stro­nie płotu i mogli swo­bod­nie się ro­zej­rzeć. A było na co po­pa­trzeć.

 

Póki czło­wiek nie przyj­rzał się bli­żej, teren przy­po­mi­nał co naj­mniej Hi­ma­la­je. W wy­so­kość gór złomu można było uwie­rzyć do­pie­ro, kiedy zo­ba­czy­ło się wiel­kość dźwi­gu, który za­pew­ne je wzniósł. Mocno nad­pa­lo­ne­go dźwi­gu.

 

Kiedy do­li­czy­ło się do tego brud­ny piach pod no­ga­mi, po­sza­rza­łe niebo i po­rzu­co­ne sa­mo­cho­dy, ca­łość wpro­wa­dza­ła kli­mat mocno po­sta­po­ka­lip­tycz­ny, zwłasz­cza z tym zie­lo­nym od­po­wied­ni­kiem Go­dzil­li, który wła­śnie wy­chy­lił się zza uwy­pu­kleń.

 

San­to­ku i Uzi na­tych­miast szczu­pa­kiem rzu­ci­li się za naj­bliż­szy obiekt zdol­ny ich osło­nić. A kon­kret­nie za żół­ciut­kie­go jak ka­na­rek ma­łe­go fiata o dziw­nie smut­nym wy­ra­zie maski. Ale na roz­czu­la­nie się sta­now­czo nie było czasu. Smok po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie zbli­żał się w ich stro­nę.

 

Swoją drogą, nie spo­dzie­wa­li się, że bę­dzie aż taki wiel­ki.

 

– My­ślisz, że nas za­uwa­żył?

 

– A jak są­dzisz? – za­py­tał San­to­ku, kiedy smok ryk­nął wście­kle i przy­spie­szył. Wy­to­czy­li się zza smęt­ne­go fia­ci­ka chwi­lę przed tym, jak smo­czy pło­mień po­rząd­nie go osma­lił. Fia­cik zro­bił się jesz­cze smut­niej­szy.

 

A San­to­ku i Uzi, bo­ga­ci w nowe do­świad­cze­nia, roz­dzie­li­li się i po­bie­gli w dwóch róż­nych kie­run­kach, przed­tem po­ro­zu­miaw­szy się na migi w kwe­stii po­dzia­łu ról. Etat przy­nę­ty przy­padł temu ostat­nie­mu.

 

To, co na­stą­pi­ło potem, z góry mogło przy­po­mi­nać mi­nia­tu­ro­wy układ sło­necz­ny. Dwóch ludzi skra­da­ło się ostroż­nie wokół smoka, pod­czas gdy on nie­zde­cy­do­wa­nie krę­cił się wokół wła­snej osi, usi­łu­jąc nie do­stać roz­bież­ne­go zeza przy ob­ser­wo­wa­niu dwóch obiek­tów naraz. Wresz­cie zde­cy­do­wał się na ten niż­szy i bar­dziej rudy, al­bo­wiem do­strzegł rzecz strasz­ną. Ten ubra­ny w oliw­ko­wą zie­leń czło­wiek śmiał unieść ze stosu srebr­ne drzwi sa­mo­cho­do­we i za­sła­niać się nimi bez­czel­nie, po­ka­zu­jąc smo­ko­wi język przez po­zba­wio­ne szyby okno. Drzwi pro­mie­nio­wa­ły sre­brzy­stym bla­skiem i były, do cho­le­ry, wła­sno­ścią w ca­ło­ści smo­czą.

 

Cięż­ki ogon głu­cho rąb­nął o grunt, aż za­drża­ła zie­mia. Smok wy­giął lekko grzbiet, chcąc zio­nąć, ale na­tych­miast zre­flek­to­wał się, że tak pięk­nej bły­skot­ki przy­pa­lał nie bę­dzie.

 

Nie­zau­wa­żo­ny przez ni­ko­go San­to­ku pod­kradł się do smo­cze­go ogona. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni strzy­kaw­kę z prze­zro­czy­stym pły­nem, ob­ró­cił lekko ten ko­niec gada i pre­cy­zyj­nie wbił igłę w po­zba­wio­ny łuski spód, wci­ska­jąc tłok do oporu. Li­czył, że taka ilość ane­ste­ty­ku znie­czu­li co naj­mniej dwa metry tkan­ki. Ra­do­śnie się­gnął po tasak.

 

Tym­cza­sem smok, po­czuw­szy lek­kie, acz nie­zbyt nie­po­ko­ją­ce ukłu­cie, po­rzu­cił wście­kłe wpa­try­wa­nie się w ten obraz pro­fa­na­cji i po­sta­no­wił spró­bo­wać za­ła­twić spra­wę po­lu­bow­nie. Otwo­rzył lekko pasz­czę.

 

– MHÓJ! SKHARRRRB! – do­bie­gło z głębi jego gar­dła. Z przy­de­chem i war­cze­niem, ale nader zro­zu­mia­le. – WON!

 

Uzi starł z twa­rzy smo­czą ślinę, bojąc się, że ta co naj­mniej prze­pa­li mu skórę.

 

– Nie będę tego jadł! – krzyk­nął.

 

– Czemu?! – roz­le­gło się z dru­giej stro­ny smoka.

 

– To gada!

 

– A czyje ma być?! – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ny San­to­ku, pa­trząc na po­dry­gu­ją­cy ko­niec smo­cze­go ogona.

 

Jego przy­ja­ciel wes­tchnął i prze­szedł na tyły.

 

Smok nie na­pra­wił jesz­cze tej ra­żą­cej po­mył­ki w in­ter­pre­ta­cji łań­cu­cha po­kar­mo­we­go tylko dla­te­go, że uwa­żał ludzi za wy­jąt­ko­wo nie­smacz­nych. Zdą­żył sobie już po­oglą­dać współ­cze­snych przed­sta­wi­cie­li tego ga­tun­ku i utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, iż prę­dzej zo­stał­by we­ge­ta­ria­ni­nem, niż ze­żarł prze­cięt­ne­go homo sa­piens. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że stwier­dze­nie "je­steś tym, co jesz" jest ab­so­lut­nie praw­dzi­we, a jakoś nie miał ocho­ty pod­no­sić sobie po­zio­mu cukru i cho­le­ste­ro­lu. Niby mógł­by dla zdro­wia zre­zy­gno­wać z mięsa, ale wi­dział kto kiedy ro­śli­no­żer­ne­go smoka? Do­szedł więc do lo­gicz­ne­go wnio­sku, że spo­ży­wa­nie stwo­rzeń od­ży­wia­ją­cych się zdro­wo to cał­kiem roz­sąd­na dieta.

 

A po­nie­waż na razie nikt go nie ata­ko­wał, smok od­wró­cił tylko łeb, śle­dząc po­dejrz­li­wie dwa ludz­kie osob­ni­ki, krę­cą­ce mu się koło zadu.

 

– W sen­sie, że mówi – wy­ja­śnił wła­śnie czło­wiek ubra­ny na czar­no.

 

– No i co z tego?

 

– Nie jem ni­cze­go, co po­tra­fi mówić w moim ję­zy­ku.

 

– A pa­pu­gę to ze­żar­łeś – za­uwa­żył osob­nik w bieli.

 

– No bo nie chcia­ła gadać – padła od­po­wiedź.

 

*

Mi­nę­ło ja­kieś pół go­dzi­ny, a San­to­ku ze znu­dze­niem prze­cha­dzał się wśród po­wy­pad­ko­wych wra­ków roz­sta­wio­nych cha­otycz­nie na głów­nym placu. Pa­trzył z da­le­ka, jak jego przy­ja­ciel sie­dzi po tu­rec­ku metr od smo­czej głowy i en­tu­zja­stycz­nie o czymś pe­ro­ru­je, po­ma­ga­jąc sobie rę­ka­mi. Smok kiwał łbem na "tak" oraz trza­skał ogo­nem w grunt na "nie", od­po­wia­da­jąc krót­ko i gar­dło­wo. Obaj wy­da­wa­li się bar­dzo za­ję­ci. Wy­cho­dzi­ło na to, że wszel­kie za­pę­dy, za­rów­no ku­li­nar­ne jak i pi­ro­tech­nicz­ne, trze­ba bę­dzie co naj­mniej odło­żyć na bli­żej nie­okre­ślo­ną przy­szłość. Na­sta­wio­ne­mu na takie wła­śnie dzia­ła­nia sze­fo­wi kuch­ni pa­cy­fi­stycz­ne za­koń­cze­nia zwy­czaj­nie nie przy­pa­da­ły do gustu.

 

– San, sły­szysz? On zna się na uzbro­je­niu! – do­wie­dział się kilka minut póź­niej. – I twier­dzi, że Niem­cy na­praw­dę zbu­do­wa­li czołg pe ty­siąc Ratte!

 

Na­stą­pi­ła chwi­la go­rącz­ko­wych kon­wer­sa­cji i San­to­ku już miał wró­cić do po­dzi­wia­nia wgnie­ce­nia w kształ­cie serca na żół­tym małym fia­cie, kiedy do­wie­dział się jesz­cze:

 

– I mówi jesz­cze, że jak przy­le­ciał, to chcie­li go nim ze­strze­lić, ale on wy­mi­nął po­ci­ski i znisz­czył im go jed­nym zio­nię­ciem, a potem wy­lą­do­wał i po­de­ptał wszyst­kich, któ­rzy tam byli!

 

San­to­ku wy­mow­nie spoj­rzał w niebo. Był zda­nia, że Uzi może i po­sia­dał sporą wie­dzę na temat róż­ne­go ro­dza­ju broni, ale ta jakby umy­ka­ła na samo wspo­mnie­nie scen, które sta­wa­ły się tym bar­dziej wi­do­wi­sko­we, im mniej czło­wiek za­głę­biał się w tech­nicz­ne nie­praw­do­po­do­bień­stwa.

 

– Nadal mamy do wy­ko­na­nia zle­ce­nie! – przy­po­mniał z na­ci­skiem. – Zło­mo­wi­sko ma prze­stać za­wie­rać smoka, pa­mię­tasz?

 

– On mówi, że to jego miej­sce i się stąd nie ruszy!

 

I jak tu wy­tłu­ma­czyć smo­ko­wi ludz­ki sys­tem po­sia­da­nia? Idea pa­pier­ko­wa do niego nie trafi, a jeśli cho­dzi o ar­gu­men­ty, to te smo­cze były sta­now­czo… bar­dziej go­rą­ce. Co do roz­wią­za­nia po­lu­bow­ne­go, to ani smok nie miał moż­li­wo­ści wej­ścia w praw­ne po­sia­da­nie za­miesz­ki­wa­ne­go te­re­nu, ani wła­ści­ciel nie zga­dzał się na smoka w in­wen­ta­rzu. A gdzie dwóch się kłóci…

 

San­to­ku do­tarł szyb­ko do bramy zło­mo­wi­ska, pró­bu­jąc nie zgu­bić po dro­dze po­my­słu.

 

– Panie Ry­dlew­ski! – za­wo­łał. – Pro­szę tu po­dejść!

 

– Idę! – usły­szał i chwi­lę póź­niej pa­trzył już w dół na za­ro­śnię­tą głowę z plac­kiem ły­si­ny na samym czub­ku. – Co się dzie­je?

 

– A jak­by­śmy tak ku­pi­li od pana ten cały teren? – rzu­cił bez ogró­dek. – To ile by pan po­li­czył?

 

Ry­dlew­ski szczę­śli­wie nie za­uwa­żył drob­nej ma­ni­pu­la­cji i z dy­le­ma­tu "sprze­dać czy nie" płyn­nie prze­szedł do kwe­stii ce­no­wych.

 

– Ku­pi­li? Ale… No nie wiem – za­sę­pił się. – To biz­nes ro­dzin­ny jest, wie pan, wręcz bez­cen­ny…

 

San­to­ku za­pro­po­no­wał cenę. Wła­ści­ciel zło­mo­wi­ska wy­ba­łu­szył oczy, prze­łknął ślinę i ener­gicz­nie po­ki­wał głową.

Za­do­wo­lo­ny przy­szły wła­ści­ciel kilku hek­ta­rów złomu wró­cił do resz­ty to­wa­rzy­stwa.

 

– Słu­chaj – zwró­cił się na­tych­miast do smoka, bojąc się, że przez ja­ką­kol­wiek zwło­kę mógł­by stra­cić roz­pęd. Może ewen­tu­al­ne po­pa­rze­nia nie ro­bi­ły na nim zbyt­nie­go wra­że­nia, ale roz­szar­py­wa­nie jakoś nie brzmia­ło zbyt ape­tycz­nie. – Słu­chaj, kupię ten cały teren, będę tu miesz­kał z Uzim, a ty bę­dziesz pil­no­wał, żeby nie wła­ził tu nikt obcy. Po­wie­szę ta­blicz­kę "Uwaga, zły smok!" Ale kar­mić się bę­dziesz mu­siał sam – dodał szyb­ko.

 

I zanim sam smok lub Uzi zdo­ła­li wy­ra­zić swoją opi­nię, od­wró­cił się na pię­cie i po­ma­sze­ro­wał w stro­nę dziu­ry w pło­cie.

Jego przy­szłym lo­ka­to­rom nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak po­że­gnać się uprzej­mie i zająć swo­imi spra­wa­mi. Uzi po­biegł za pra­co­daw­cą, zaś "zły smok" przy­stą­pił do roz­ko­szo­wa­nia się błogą ciszą. Tylko ogon miał lekko zdrę­twia­ły. Ale za to nie było na nim ni krzty­ny żu­ra­win.

 

Na zło­mo­wi­sku po­wiał wie­trzyk.

 

To smok wes­tchnął błogo przez sen.

*

 

 

KO­NIEC

Koniec

Komentarze

Od­bie­ga od normy w stro­nę i spo­sób, które lubię.
Gdzieś tam mi­gnął mi jeden z dru­gim błę­dzik, ale nie będę wy­szu­ki­wał.
Jak dla mnie na czwór­ke z plu­sem, ale plu­sów nie ma, więc, niech stra­cę, masz pięć. Zgod­nie z za­sa­dą za­okrą­gleń.

OK, do kon­kur­su. :)

Świet­ne i ory­gi­nal­ne!

Prze­czy­ta­łem z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią, na­praw­dę się wcią­gną­łem, a przy oka­zji parę razy uśmiech­ną­łem ;)
Je­dy­ne co tro­chę mi się nie spodo­ba­ło to "gwara" Ry­dlew­skie­go, ale nie po­tra­fię po­wie­dzieć o co mi kon­kret­nie cho­dzi, ja­kieś takie su­biek­tyw­ne od­czu­cie po pro­stu :P Oce­niać nie mogę, ale jak­bym mógł to pią­tecz­kę bym dał bez wa­ha­nia.

Kurde. Język opo­wie­ści pod­pa­so­wał mi na tyle, by sku­pić się wy­łącz­nie na fa­bu­le. I tak. Była cał­kiem nie­zła, choć mo­men­ta­mi odro­bin­kę prze­ga­da­na. Ko­niec jed­nak­że roz­pły­nął się, był taki jakiś mi­zer­ny w po­rów­na­niu do ca­ło­ści. Spo­dzie­wa­łem się cze­goś in­ne­go po pu­en­cie, może nie walki okrop­nej i ogni­stej, ale też i nie tak, kurde, po­lu­bow­nej.

 

4 dam. Wiem, tro­chę mało, ale to przez tę koń­ców­kę, która mogła być siar­czyst­sza, a nie była :(

Piona, bo w głos się śmia­łam. "I mię­dzy dźwi­ga­mi i żu­ra­wia­mi nie było złego smoka w żu­ra­wi­nach..."

Dobre opo­wia­da­nie.

Świet­ne opko: ory­gi­nal­ne po­dej­ście do smo­ków, mnó­stwo hu­mo­ru i jesz­cze tytuł ape­tycz­ny. Koń­ców­ka fak­tycz­nie tro­chę bez łup­nię­cia, ale widać nie można mieć wszyst­kie­go.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Plus za nie­ty­po­we po­dej­ście do smoka I uka­za­nie go w nie do końca smo­czych oko­licz­no­ściach, przy za­cho­wa­niu smo­cze­go cha­rak­te­ru. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Lubię smoki i takie opo­wia­da­nia o nich. Od­ku­rzy­łem. Można czy­tać z uśmie­chem.

Nowa Fantastyka