- Opowiadanie: Wiktor Orłowski - Elektryczne runo

Elektryczne runo

Dzień dobry, to mój pierw­szy raz na NF, więc mam na­dzie­ję, że kli­kam w dobre miej­sca (stre­su­ją­ce po­cząt­ki są stre­su­ją­ce). Z chę­cią przy­tu­lę wszel­kie uwagi kry­tycz­ne, po­ra­dy, in­wek­ty­wy i ser­decz­ne od­mo­wy zdro­we­go po­my­ślun­ku. 

Po­zdra­wiam za­ło­gę! 
 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Elektryczne runo

 

– Ojej – wy­ce­dzi­ła Iza prze­cią­gle, w dło­niach ob­ra­ca­jąc sztyw­ny kar­to­nik ze sre­brzy­stą wy­tłocz­ką. – Nie mu­sie­li­ście. Z na­ci­skiem na: nie mu­sie­li­ście.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go! – wrza­snę­li chó­rem, wzno­sząc en­tu­zja­stycz­ny i co­kol­wiek ha­ła­śli­wy toast. Brzęk­nę­ło szkło.

Iza­be­la wes­tchnę­ła, zmie­rzy­ła przy­ja­ciół wzro­kiem po­nu­rym i cięż­kim jak ra­dio­izo­top uranu. Od lewej: Ję­drzej, za­stęp­ca kie­row­ni­ka banku, i Ali­cja, tłu­macz­ka z an­giel­skie­go oraz paru in­nych, śmiesz­nych i nie­po­trzeb­nych ni­ko­mu ję­zy­ków. Spo­ty­ka­li się od trzech lat, od sied­miu zaś wma­wia­li wszyst­kim do­oko­ła, że nic ta­kie­go nie miało, nie ma i nie może mieć miej­sca. Dalej Do­mi­ni­ka, sio­stra Ali­cji, przez wszyst­kich zwana Pysią, młoda i am­bit­na pani we­te­ry­narz dą­żą­ca do otwar­cia pry­wat­nej kli­ni­ki. Nor­bert, czło­wiek o nie­usta­lo­nym źró­dle do­cho­dów i spo­so­bie za­go­spo­da­ro­wa­nia czasu (w opi­nii pu­blicz­nej – fre­elan­cer), łysy jak ko­la­no i za­wsze pełen po­my­słów naj­głup­szych. Idea pre­zen­tu uro­dzi­no­we­go dla Iza­be­li mu­sia­ła wyjść wła­śnie od niego.

Naj­star­sza w to­wa­rzy­stwie była Apo­lo­nia, przez wszyst­kich zwana Polą, zaś przez Iza­be­lę idiot­ką, ro­dzo­na sio­stra so­le­ni­zant­ki i de facto motor na­da­ją­cy jej ka­rie­rze może nie tyle pęd, co przy­naj­mniej kie­ru­nek.

Odkąd Pola dwa lata temu po­ślu­bi­ła swój te­le­fon, Iza, wów­czas świe­żo upie­czo­na ma­gi­ster li­te­ra­tu­ro­znaw­stwa, ofi­cjal­nie oświad­czy­ła, że w jej mnie­ma­niu świat sta­nął na gło­wie i klasz­cze usza­mi, a ona nie ma za­mia­ru brać udzia­łu w tym akcie zbio­ro­we­go sza­leń­stwa. Po­peł­ni­ła wła­sne – z ra­do­ścią i za­cie­kło­ścią godną czer­wo­no­ar­mi­sty rzu­ci­ła się w ob­ję­cia dok­to­ra­tu, serce za­prze­da­jąc sio­strom Brönte.

– Nie chcę – jęk­nę­ła tylko, zwi­nię­ta wokół kar­to­ni­ka, jakby już teraz, nie­roz­pa­ko­wa­ny, nie­ak­tyw­ny, po­że­rał jej duszę.

Na­praw­dę nie chcia­ła.

Lu­bi­ła swoje życie. Lu­bi­ła swoje dziś ukoń­czo­ne trzy­dzie­ści lat, swoją cia­sną i za­gra­co­ną, przy­tul­ną ka­wa­ler­kę, swoją bez­na­dziej­nie płat­ną, ale jesz­cze względ­nie sta­bil­ną po­sa­dę na uczel­ni, swój wciąż nie­na­pi­sa­ny i nie­obro­nio­ny dok­to­rat. Wbrew po­zo­rom cał­kiem lu­bi­ła – albo tak sta­ra­ła się my­śleć – swój po­zba­wio­ny po­lo­tu i za­koń­czo­ny spek­ta­ku­lar­nym fia­skiem zwią­zek z Kac­prem, który za­miast do oł­ta­rza (jak już było to umó­wio­ne na drugą po­ło­wę czerw­ca 2025) za­pro­wa­dził ją do kupna kota (brzyd­ki sfinks bez ro­do­wo­du) i po­sze­rze­nia re­per­tu­aru de­gu­sto­wa­nych sa­mot­nie win.

– Chcesz – oświad­czy­ła z prze­ko­na­niem Do­mi­ni­ka. – Za­sta­na­wia­li­śmy się, co ci kupić i do­szli­śmy do wnio­sku, że tylko tego na­praw­dę po­trze­bu­jesz.

– Mi­ło­ści! – Szept Ali­cji był te­atral­nie omdle­wa­ją­cy.

– Dzię­ku­ję, mam po­kaź­ną ko­lek­cję wi­bra­to­rów.

Ję­drzej spło­szył się lekko. Przy tej ilo­ści wina panie zda­wa­ły się nie od­róż­niać spo­tka­nia ko­edu­ka­cyj­ne­go, bądź co bądź o ści­śle spre­cy­zo­wa­nych nor­mach kul­tu­ro­wych, od bab­skich po­ga­du­szek, które to męż­czy­znom ja­wi­ły się jako spo­tka­nia bar­dziej her­me­tycz­ne niż po­sie­dze­nia lóż ma­soń­skich.

– No wła­śnie! – Do­mi­ni­ka z furią wy­rzu­ci­ła ręce w górę, roz­le­wa­jąc przy tym swo­je­go drin­ka na Nor­ber­ta. – Tutaj seks nie za­ła­twi spra­wy. Ty po­trze­bu­jesz się za­ko­chać, stara, tak praw­dzi­wie, ro­man­tycz­nie, jak w two­ich książ­kach. I mu­sisz mieć kogoś, kto tak samo wir­tu­ozer­sko po­ko­cha cie­bie. Po­trze­bu­jesz być drugą Jane Eyre, drugą… No, nie wiem. Bella się liczy?

– Chce­cie, żeby mój męż­czy­zna był mar­twy i się świe­cił? – spy­ta­ła, ob­ra­ca­jąc w pal­cach sztyw­ny kar­to­nik. Nie­chcą­cy roz­pa­ko­wa­ła go. W środ­ku wid­nia­ła przy­kle­jo­na do tek­tu­ry karta kon­su­menc­ka, wy­mia­ru stan­dar­do­wej visy czy innej ma­ster­card, nie­ska­zi­tel­nie sre­brzy­sta, z lu­strza­ny­mi li­te­ra­mi nazwy pro­duk­tu i sa­mot­ną wyspą czipa wto­pio­ne­go po­środ­ku.

Z po­rów­na­niem tra­fi­ła do­sko­na­le. Jej facet, spre­zen­to­wa­ny przez za­moż­nych i ob­da­rzo­nych hoj­nym ge­stem przy­ja­ciół, świe­cił się. I był mar­twy.

– Od­daj­cie to do skle­pu – za­żą­da­ła ka­te­go­rycz­nie, od­rzu­ca­jąc kartę na sto­lik, jakby po­pa­rzy­ła ją w palce. – Nie chcę go.

– Chcesz – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Pola. – Uwierz mi. Bę­dzie do­kład­nie taki, ja­kie­go za­wsze pra­gnę­łaś. Do­kład­nie taki.

 

***

 

Po im­pre­zie uro­dzi­no­wej zo­sta­ły jej, ro­sną­co w ko­lej­no­ści ge­ne­ro­wa­nej nie­chę­ci: ko­smicz­ny bur­del w miesz­ka­niu, kac oraz lśnią­ca od­cie­niem pla­ty­ny karta. Iza jęk­nę­ła na widok po­bo­jo­wi­ska i, po­pi­ja­jąc aspi­ry­nę reszt­ką whi­sky wprost z bu­tel­ki, za­czę­ła sprzą­tać.

Za­pra­gnę­ła wy­rzu­cić kartę, zgnieść ją, po­ciąć no­życz­ka­mi i wy­pie­przyć do kosza, ale po pierw­sze, nie­ład­nie było po­stę­po­wać w ten spo­sób z pre­zen­tem od przy­ja­ciół, a po dru­gie, ni­g­dzie nie mogła zna­leźć no­ży­czek.

Wy­bra­ła roz­wią­za­nie po­śred­nie – po pro­stu po­sta­no­wi­ła nigdy tej cho­ler­nej karty nie zre­ali­zo­wać. Wie­dzia­ła, że nie za­dzia­ła, je­że­li tego nie zrobi oso­bi­ście. Za­ku­pio­ne opro­gra­mo­wa­nie na­le­ża­ło ak­ty­wo­wać w skle­pie pro­du­cen­ta, gdzie uprzej­mi i fa­cho­wi kon­sul­tan­ci do­dat­ko­wo zbie­ra­ją od klien­tów sąż­ni­ste an­kie­ty, skany fal mó­zgo­wych, wy­ni­ki te­stów oso­bo­wo­ści i inne bzde­ty, które Iza uwa­ża­ła za szar­la­tań­skie bzdu­ry.

To nie tak, że Iza­be­la była scep­tycz­nie na­sta­wio­na do zdo­by­czy no­wo­cze­snych tech­no­lo­gii, albo do pro­jek­tów Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści jako ta­kich. Po­stę­pu­ją­ca cy­fry­za­cja spo­łe­czeń­stwa na­pa­wa­ła ją lek­kim nie­po­ko­jem, ale prze­cież sta­ra­ła się iść z du­chem czasu, miała konto Go­ogle zsyn­chro­ni­zo­wa­ne ze wszyst­kim, włą­czyw­szy w to ma­szy­nę do go­to­wa­nia ryżu i elek­trycz­ny de­pi­la­tor. Za­ku­py ro­bi­ła przez In­ter­net, z Fa­ce­bo­oka ko­rzy­sta­ła re­gu­lar­nie, kie­dyś nawet gry­wa­ła w ja­kieś gry sie­cio­we, miała konto na In­sta­gra­mie. Po pro­stu… to było za dużo.

Ro­zu­mia­ła ideę przy­świe­ca­ją­cą kon­struk­cji Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści. Twór wy­kra­cza­ją­cy poza suche sfor­mu­ło­wa­nie „sztucz­na in­te­li­gen­cja”, coś wię­cej niż ma­szyn­ka po­tra­fią­ca li­czyć, wska­zy­wać ko­re­la­cje i do­pa­so­wy­wać nowe ele­men­ty do ist­nie­ją­cych zbio­rów. Pro­gram, który in­te­lek­tu­al­nie żył, do­pa­so­wu­jąc się do klien­ta, rze­żu­cha wy­ro­sła na wacie tek­stów kul­tu­ry, dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­ca się w spo­sób na­śla­du­ją­cy re­la­cje ludz­kie. Teraz miało się już nie tylko wir­tu­al­ne­go asy­sten­ta, który przy­pil­nu­je umó­wio­nych spo­tkań, po­le­ci ka­wiar­nię w po­bli­żu i za­re­ko­men­du­je film na pod­sta­wie wy­sta­wio­nych ocen. Teraz miało się przy­ja­cie­la. Part­ne­ra w in­te­re­sach. Nawet ko­chan­ka.

Iza po pro­stu nie po­tra­fi­ła uwie­rzyć w to, że można było tak łatwo za­pro­gra­mo­wać duszę. Stwo­rzyć cy­fro­wy su­ro­gat czło­wie­ka, który po­tra­fił­by kła­mać o mi­ło­ści tak praw­dzi­wie, że aż sam stał­by się jej godny.

To nie jest moż­li­we, my­śla­ła z prze­ko­na­niem Iza, nawet kiedy jej sio­stra po czte­ro­let­nim ro­man­sie z wła­snym opro­gra­mo­wa­niem oświad­czy­ła ro­dzi­nie, że ma dość roz­cza­ro­wa­nia nor­mal­ny­mi fa­ce­ta­mi i oto pra­gnie spę­dzić życie z Diego, jak zresz­tą sama na­zwa­ła swo­je­go e-ko­chan­ka.

To nie jest moż­li­we, my­śla­ła.

Ale karty nie wy­rzu­ci­ła.

 

***

 

Nowy rok aka­de­mic­ki gruch­nął nie­spo­dzie­wa­nie, do­słow­nie wy­buchł Iza­be­li w twarz kłę­bem nie­od­czy­ta­nych maili, stu­denc­kich ko­lo­kwiów, ka­te­dral­nych se­mi­na­riów i na­tar­czy­we­go mil­cze­nia pro­mo­to­ra, który od ze­szłe­go se­me­stru upo­mi­nał się o po­stę­py w jej roz­pra­wie dok­tor­skiej. Iza­be­la kre­śli­ła, pi­sa­ła, od­pi­sy­wa­ła, od­bie­ra­ła te­le­fo­ny, wy­ko­ny­wa­ła te­le­fo­ny, uma­wia­ła się na spo­tka­nia, od­wo­ły­wa­ła spo­tka­nia, usi­łu­jąc po tym wszyst­kim nie paść na twarz ze zmę­cze­nia, a prze­cież była le­d­wie po­ło­wa paź­dzier­ni­ka.

Kiedy sio­stra za­dzwo­ni­ła, by za­py­tać, „jak idzie”, Iza nawet nie wie­dzia­ła, o co jej cho­dzi. Zi­ry­to­wa­ła się, usły­szaw­szy wy­ja­śnie­nie, i trza­snę­ła słu­chaw­ką.

W tym sta­nie cha­otycz­ne­go za­wie­sze­nia tkwi­ła przez prze­szło trzy ty­go­dnie, do­pó­ki pew­ne­go desz­czo­we­go po­po­łu­dnia w cen­trum ga­le­rii han­dlo­wej nie uświa­do­mi­ła sobie, że oto ma cał­ko­wi­cie zbęd­ne trzy go­dzi­ny. Luk­sus w XXI wieku! Za­pla­no­wa­ła sobie wolne pół dnia na nie­zbęd­ne za­ku­py odzie­żo­we, prze­czu­wa­jąc na tym polu klę­skę za klę­ską, tym­cza­sem w rap­tem dwie go­dzi­ny ku­pi­ła wprost cu­dow­ne buty, kilka blu­zek i cał­kiem nie­dro­gi płaszcz.

I miała czas wolny.

Tutaj.

Przed skle­pem fir­mo­wym tej prze­klę­tej kor­po­ra­cji, która two­rzy­ła opro­gra­mo­wa­nia Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści.

Blon­dyn­ka z uszmin­ko­wa­nym uśmie­chem trwa­le wy­ry­tym na twa­rzy na­wią­za­ła z nią kon­takt wzro­ko­wy. Iza­be­la drgnę­ła, po­ra­żo­na wra­że­niem, i cał­ko­wi­cie wbrew sobie we­szła do skle­pu. Odar­te z bodaj rysu in­dy­wi­du­al­no­ści, skraj­nie in­du­strial­ne wnę­trze przy­pra­wi­ło ją o dusz­no­ści.

– W czym mogę pani pomóc? – za­gad­nę­ła blon­dyn­ka. Szmin­ko­wa­ła się uśmie­chem. Albo uśmie­cha­ła się szmin­ką, Iza nie umia­ła od­róż­nić.

– Nie, dzię­ku­ję – bąk­nę­ła. – Tylko się roz­glą­dam.

– Ro­zu­miem. In­te­re­su­ją panią mo­de­le bar­dziej biz­ne­so­we czy ra­czej do użyt­ku oso­bi­ste­go?

– Ja się tylko roz­glą­dam…

– Pro­szę za mną. – Blon­dyn­ka po­cią­gnę­ła ją w stro­nę kilku wy­se­pek z roz­ło­żo­ny­mi lap­to­pa­mi. Z ze­wnątrz, zza przej­rzy­stych ścian, sklep mógł przy­po­mi­nać zwy­kły salon kom­pu­te­ro­wy. Eks­pe­dient­ka mu­śnię­ciem palca wy­wo­ła­ła ekran po­wi­tal­ny. – Może chcia­ła­by pani za­po­znać się z kil­ko­ma mo­de­la­mi fla­go­wy­mi? Oczy­wi­ście spie­szę za­pew­nić, że ofe­ro­wa­ne przez nas Oso­bo­wo­ści są pro­duk­ta­mi in­dy­wi­du­al­ny­mi i osta­tecz­na forma pre­zen­to­wa­ne­go uspo­so­bie­nia…

– Nie, dzię­ku­ję. Ja już mam… – Iza po­czu­ła, że zaraz ze­mdle­je. Bar­dzo chcia­ła stąd wyjść. Do domu, do ksią­żek, do zmy­ślo­nych świa­tów peł­nych mi­ło­ści, która nie ma racji bytu w rze­czy­wi­sto­ści zło­żo­nej z pod­pa­sek, uszmin­ko­wa­nych eks­pe­dien­tek i po­dat­ków.

Jane Eyre na pewno nie miała pod­pa­sek (trój­war­stwo­wych, z an­ty­bak­te­ryj­nym żelem po­chła­nia­ją­cym za­pach, ze skrzy­deł­ka­mi), na pewno nie pła­ci­ła po­dat­ków i nie mu­sia­ła się uże­rać z blon­dyn­ka­mi w uni­for­mach kor­po­ra­cji.

– Ma pani? – pod­chwy­ci­ła na­tych­miast dziew­czy­na. – To zmie­nia po­stać rze­czy. Czy wy­stą­pi­ły ja­kieś pro­ble­my w funk­cjo­no­wa­niu sys­te­mu? Czy zgła­sza­ła je pani już przez na­sze­go wir­tu­al­ne­go asy­sten­ta albo in­fo­li­nię?

– Nie – od­par­ła szyb­ko. – To zna­czy, mam pro­gram, ale nie jest ak­tyw­ny, to zna­czy, nie ak­ty­wo­wa­łam, bo ja go nie chcę.

– Nie chce pani? – zdzi­wi­ło się blond dziew­czę.

– No. Nie chcę.

– Ale… Jak to?

– Tak to.

Mil­cza­ły przez chwi­lę, za­wie­szo­ne w oso­bli­wym sta­tus quo – dziew­czy­na nie wie­dzia­ła, jak można nie chcieć, Iza­be­la nie poj­mo­wa­ła, jak można chcieć. Eks­pe­dient­ka okla­pła lekko, po­zwo­li­ła, by ra­mio­na opa­dły jej nieco niżej, by wy­ty­czo­ny kre­ską kon­tu­rów­ki uśmiech zbladł.

– Ja pani bar­dzo za­zdrosz­czę – po­wie­dzia­ła nagle, cho­ciaż chyba nie po­zwa­lał jej na to re­gu­la­min pra­cow­ni­czy. Za­brzmia­ła bar­dzo szcze­rze. – Mnie nie stać, ja… Mam chło­pa­ka, mamy brać ślub za dwa lata, ale ostat­nio jest coraz go­rzej. Boję się, że kogoś ma. Pani nie wie, jak ja dużo bym dała za to, żeby się tak co­dzien­nie nie bać. Żeby wie­dzieć, że on jest tylko dla mnie, nie dla kogoś in­ne­go, tylko dla mnie.

Iza prze­łknę­ła ślinę. Nie wie­dzia­ła, co po­wie­dzieć, co po­win­na zro­bić – po­kle­pać dziew­czy­nę po ra­mie­niu? Opo­wie­dzieć jej o swoim wła­snym nie­uda­nym mał­żeń­stwie, które roz­pa­dło się, zanim jesz­cze na dobre za­ist­nia­ło, po­zo­sta­wia­jąc po sobie puste półki w miesz­ka­niu, swąd spa­lo­nych mo­stów i upo­rczy­wie nie­zwró­co­ne za­licz­ki za wy­na­ję­tą salę i or­kie­strę?

– Ze­chce pani spró­bo­wać? – szep­nę­ła blon­dyn­ka. – Tylko na próbę. Za­wsze może go pani dez­ak­ty­wo­wać albo usu­nąć.

Nie chcę, po­my­śla­ła Iza.

– Chcę – po­wie­dzia­ła Iza.

 

***

 

Do domu wró­ci­ła tak­sów­ką, skraj­nie wy­czer­pa­na, na no­gach mięk­kich, jakby ule­pi­ła je z masy sol­nej i za­po­mnia­ła wrzu­cić do pie­kar­ni­ka. Ja­sno­wło­sa dziew­czy­na (jak się oka­za­ło, też Iza), dała jej do wy­peł­nie­nia mi­liard for­mu­la­rzy, po­pro­si­ła o od­zna­cze­nie w elek­tro­nicz­nym pa­ne­lu swo­je­go pro­fi­lu na Fa­ce­bo­oku (by pro­gram miał do­stęp do jej ak­tyw­no­ści i po­lu­bień), zwe­ry­fi­ko­wa­nie konta Go­ogle. Iza­be­la wy­peł­ni­ła nie­prze­bra­ne rze­sze ru­bry­czek, od­po­wie­dzia­ła na py­ta­nia tak licz­ne, iż nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że zro­bi­ła to szcze­rze – nikt o zdro­wych zmy­słach i nor­mal­nej pa­mię­ci nie byłby w sta­nie tyle skła­mać. Potem za­pro­wa­dzo­no ją do po­ma­lo­wa­ne­go na nie­bie­sko po­ko­ju, gdzie bli­sko go­dzi­nę prze­le­ża­ła w czymś, co przy­po­mi­na­ło apa­ra­tu­rę do EEG. Ka­za­no jej od­prę­żyć się i oglą­dać ja­kieś fil­mi­ki, po­ka­zy slaj­dów… W pew­nym mo­men­cie chyba nawet za­snę­ła, ale, jak się wy­da­wa­ło, to też było ele­men­tem ka­li­bra­cji opro­gra­mo­wa­nia.

– Jest go­dzi­na osiem­na­sta trzy­dzie­ści – po­in­for­mo­wa­ła eks­pe­dient­ka, znów przy­wo­łu­jąc na twarz zja­wi­sko­wy uśmiech. – Naj­da­lej o dwu­dzie­stej pierw­szej zo­sta­ną wpro­wa­dzo­ne koń­co­we ak­tu­ali­za­cje, a pani pro­gram zo­sta­nie ak­tyw­ny. Po­wi­nien ode­zwać się do pani sam.

– Jak? – bąk­nę­ła. Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się sze­rzej.

– Pro­szę się ni­czym nie przej­mo­wać. Sam stwo­rzy sobie miej­sca sie­cio­we, żeby do pani do­trzeć. Wy­ge­ne­ru­je sobie konto e-ma­ilo­we, za­ło­ży Fa­ce­bo­oka, Spo­ti­fy, może kanał na Youtu­be. Od tego mo­men­tu tak na­praw­dę nie od­po­wia­da­my za sie­cio­we po­czy­na­nia pani pro­gra­mu. Pani, rzecz jasna, też nie. To już jest od­ręb­ny byt kształ­tu­ją­cy świa­do­mość – do­da­ła, de­mon­stru­jąc naj­wi­docz­niej ja­kieś po­ję­cie na temat Ka­ro­la Mark­sa, albo przy­naj­mniej pa­mięć do chwy­tli­wych haseł.

Iza­be­la i jej zna­jo­mi zwy­kli sfor­mu­ło­wa­nie „Byt kształ­tu­je świa­do­mość” pu­en­to­wać kwa­śnym „A odbyt przy­jem­no­ści”.

Teraz je­cha­ła tak­sów­ką przez opa­no­wa­ne ulewą mia­sto, za­miast wpa­try­wa­nia się w szybę (co zwy­kle ro­bi­ła przy ta­kich oka­zjach) mie­rząc wście­kłym spoj­rze­niem nową ikon­kę na ekra­nie swo­je­go te­le­fo­nu. Nie było pod nią żad­ne­go pod­pi­su, Iza nie wy­ra­zi­ła chęci nada­nia swo­je­mu no­we­mu e-ko­chan­ko­wi żad­ne­go sper­so­na­li­zo­wa­ne­go miana. Eks­pe­dient­ka po­in­for­mo­wa­ła, że ob­ja­wi się pod do­myśl­nym.

– Nie lubię cię – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na do te­le­fo­nu. Kie­row­ca mi­mo­wol­nie obej­rzał się przez ramię. – Nie chcę cię, sły­szysz?

Z furią scho­wa­ła ko­mór­kę do to­reb­ki.

 

***

 

Wró­ci­ła do miesz­ka­nia, dała jeść kotu, po­gła­ska­ła go z roz­tar­gnie­niem po obrzy­dli­wie mięk­kiej, lekko chłod­na­wej przy uszach skó­rze. Ku­pi­ła go zaraz po roz­sta­niu z Kac­prem, gdy nie mogła dłu­żej znieść sa­mot­no­ści. Ce­lo­wo wy­bra­ła tak brzyd­kie zwie­rzę, by za­chwiać jakoś ste­reo­ty­pem po­rzu­co­nej ko­bie­ty w śred­nim wieku z kotem, z pre­me­dy­ta­cją też znę­ca­ła się men­tal­nie nad nim, od­ma­wia­jąc mu swo­jej mi­ło­ści i prawa do imie­nia.

Kot, co zresz­tą ty­po­we dla przed­sta­wi­cie­li swo­je­go ga­tun­ku, zda­wał się mieć to w głę­bo­kiej dupie, o ile Iza re­gu­lar­nie prze­cho­dzi­ła trans­sub­stan­cja­cję z czło­wie­ka w do­zow­nik jego in­fer­nal­nie dro­giej karmy.

Iza po­sprzą­ta­ła miesz­ka­nie, co przy tak małej ku­ba­tu­rze oka­za­ło się być zde­cy­do­wa­nie za mało cza­so­chłon­ne. Usia­dła do spraw­dza­nia za­le­głych ko­lo­kwiów. Przy­go­to­wa­ła py­ta­nia na na­stęp­ne, dla innej grupy (choć pla­no­wa­ła oka­zać im łaskę i dać do­kład­nie te same, znane już od po­przed­niej grupy, na które obec­nie pew­nie po­tra­fi­li od­po­wie­dzieć le­piej i skład­niej niż sama Iza). Zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. Go­dzi­na oka­za­ła się nie­sto­sow­nie od­bie­gać od dwu­dzie­stej pierw­szej, a Iza­be­la z iry­ta­cją mu­sia­ła przy­znać sama przed sobą, że czeka na coś.

– Na co, idiot­ko? – zga­ni­ła sama sie­bie. Rzu­ci­ła się na łóżko z książ­ką.

Iza, wbrew po­wszech­nej opi­nii, czy­ta­ła coś wię­cej niż „omdle­wa­ją­ce wes­tchnie­nia o mi­ło­ści dawno zmar­łych pa­nien”, jak to ra­czy­ła okre­ślić Ali­cja. Wie­lo­wąt­ko­wa hi­sto­ria po­krę­co­nej ro­dzi­ny z wąt­kiem ge­jow­skim w tle bar­dzo przy­pa­dła jej do gustu, na tyle, że nawet nie spo­strze­gła, gdy przy lewej sto­pie przy­wa­ro­wa­ło mięk­kie, kru­che cie­pło kota. Zwie­rzak (nie wy­pa­da­ło po­wie­dzieć: sier­ściuch) przy­cho­dził przy­tu­lić się do Izy tylko wtedy, gdy ta czy­ta­ła i była tym pro­ce­de­rem tak po­chło­nię­ta, że nie ru­sza­ła się przez dłuż­szy czas. Do­pie­ro wtedy od­wa­żał się wdra­pać na łóżko i przy­cup­nąć gdzieś przy jej ciele, bo łak­nie­nie cie­pła było w nim więk­sze od lęku przed jej nie­chę­cią.

Pod­nio­sła te­le­fon do­pie­ro wtedy, gdy ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czy­ła sobie, że oto prze­cież musi spraw­dzić go­dzi­nę, przej­rzeć na do­bra­noc pocz­tę (nuż, wi­de­lec coś waż­ne­go z uczel­ni!), na­sta­wić bu­dzik i wy­ci­szyć ko­mór­kę przed snem. Wstrzy­ma­ła od­dech. Wy­ry­so­wa­ła pal­cem na ekra­nie skom­pli­ko­wa­ny wzór.

Dwu­dzie­sta druga czter­dzie­ści.

Nie miała żad­nych wia­do­mo­ści.

 

***

 

Nie miała żad­nych wia­do­mo­ści.

Ani wie­czo­rem, ani w nocy, ani nad ranem, kiedy jedną ręką wci­ska­ła do oczu so­czew­ki kon­tak­to­we, a drugą na­mięt­nie od­świe­ża­ła pocz­tę. Nie miała no­wych maili ani wtedy, gdy au­to­bu­sem je­cha­ła do pracy, ani wtedy, gdy w ra­mach dru­gie­go śnia­da­nia prze­żu­wa­ła ka­nap­kę z lekko ze­schnię­tym żół­tym serem, ani o szes­na­stej trzy­dzie­ści, kiedy koń­czy­ła ostat­nie ćwi­cze­nia i opusz­cza­ła teren kam­pu­su.

Mail nie po­ja­wił się ani wie­czo­rem, ani na­za­jutrz, ani przez dwa na­stęp­ne dni, a Iza­be­lę tak skraj­nie to nie ob­cho­dzi­ło, że aż wresz­cie ob­cho­dzić za­czę­ło. W domu (tłu­ma­cząc sobie, że prze­cież to o ni­czym nie świad­czy) od­na­la­zła sta­re­go po­wer­ban­ka i za­czę­ła nosić go stale przy sobie, nagle dziw­nie draż­li­wa na myśl o roz­ła­do­wa­niu te­le­fo­nu. Prze­sta­ła od­pi­sy­wać na wia­do­mo­ści Ję­drze­ja, Ali­cji i Do­mi­ni­ki, oba­wia­jąc się, że na ko­lej­ne py­ta­nia o to, „jak idzie”, wpad­nie w furię i bę­dzie mu­sia­ła przy­znać, że idzie źle.

A prze­cież idzie do­brze.

Nie chcia­ła go, więc go nie ma. Idzie do­brze. Czego chcieć wię­cej?

– On nie dzia­ła – oświad­czy­ła od progu, ty­dzień póź­niej wpa­ro­waw­szy do tego sa­me­go sa­lo­nu. Zza biur­ka pod­nio­sła się ta sama dziew­czy­na, w tej samej gar­son­ce, z tym samym uśmie­chem.

– Prze­pra­szam…?

– Mój pro­gram. Nie dzia­ła. Po­psuł się.

– Ro­zu­miem. Czy mo­gła­bym po­pro­sić kartę?

Iza po­da­ła jej kartę. Twar­dy kar­to­nik po­pa­rzył jej palce, jakby prze­szedł po nim jakiś nie­po­ję­ty prąd. Dziew­czy­na mu­snę­ła chi­pem nad czyt­ni­kiem, po czym usia­dła i za­czę­ła się znę­cać nad kla­wia­tu­rą, marsz­cząc brwi coraz bar­dziej.

– Nie ro­zu­miem – przy­zna­ła. – We­dług sys­te­mu pani pro­gram jest ak­tyw­ny od sied­miu dni. Ma go pani w li­ście ma­ilin­go­wej oraz w zna­jo­mych na Fa­ce­bo­oku. Nie ode­zwał się?

– Nie. – Iza miała wra­że­nie, że nawet we wła­snych uszach brzmi płacz­li­wie, jak za­wie­dzio­na trzy­dzie­sto­lat­ka.

– Dziw­ne. Może nie chciał z panią roz­ma­wiać?

Iza była w szoku.

– On może cze­goś „nie chcieć”? – W jej głos wdar­ła się hi­ste­ria. – On może nie chcieć „mnie”?

– Teo­re­tycz­nie nie – przy­zna­ła eks­pe­dient­ka. – Ale to na­praw­dę są au­to­no­micz­ne twory, nie mamy kon­tro­li nad tym, co zro­bią. Pro­szę cze­kać. Albo na­pi­sać do niego. Wy­star­czy klik­nąć na chmur­kę przy jego pro­fi­lu, jak przy do­wol­nym zna­jo­mym.

– JA mam do niego na­pi­sać? – Iza po­czu­ła, że za­czy­na się pocić. – Ja chcę to cho­ler­stwo zgło­sić do re­kla­ma­cji. Po­wie­dzie­li­ście mi, że bę­dzie taki, jak będę chcia­ła, a to chiń­skie gówno się nawet nie po­tra­fi ode­zwać. W dupie to mam. Chcę roz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem!

– Pro­szę o tro­chę cier­pli­wo­ści. – Dziew­czy­na o zja­wi­sko­wym uśmie­chu od­da­ła jej kartę. – Bę­dzie taki, ja­kie­go za­wsze pani chcia­ła. Obie­cu­ję.

 

***

 

Gówno tam!

„Bę­dzie taki, ja­kie­go za­wsze pani chcia­ła. Obie­cu­ję”.

Taki, kurwa, chuj! Jak za­wsze pie­przo­ne kor­po­gad­ki i ma­chloj­ki, żeby tylko na­cią­gnąć czło­wie­ka na kil­ku­let­nią umowę zra­sza­ną desz­czem gru­be­go hajsu, żeby tylko pod­pi­sać wie­lo­stro­ni­co­we for­mu­la­rze pełne ad­no­ta­cji drob­nym dru­kiem, dru­kiem cy­fro­wym, of­f­se­to­wym, takim, sra­kim, atra­men­tem sym­pa­tycz­nym i an­ty­pa­tycz­nym!

Iza prze­sta­ła od­bie­rać te­le­fo­ny od ko­go­kol­wiek. Przez drugi ty­dzień mio­ta­ła się jak pan­te­ra śnież­na w za cia­snej klat­ce swo­ich czter­dzie­stu me­trów ka­wa­ler­ki, siłą po­wstrzy­mu­jąc chęć rzu­ca­nia te­le­fo­nu (bo jest drogi, zresz­tą we­dług pro­du­cen­ta jej wir­tu­al­na oso­bo­wość miała do­stęp do wszyst­kich urzą­dzeń sprzę­żo­nych z jej kon­tem Go­ogle, więc uśmier­ca­jąc czar­ne­go Xia­omi, Iza je­dy­nie za­bi­ła­by posła).

Wła­śnie, pro­du­cent!

Iza­be­la rzu­ci­ła się do kom­pu­te­ra, od­na­la­zła wi­try­nę kor­po­ra­cji, za­czę­ła go­rącz­ko­wo szu­kać za­kład­ki „gu­ide­bo­ok”. Z po­czu­ciem od­kry­cia świę­te­go Gra­ala klik­nę­ła i po­bra­ła na dysk plik PDF. Otwo­rzy­ła go i wark­nę­ła.

Plik był pusty.

Na pierw­szej (i je­dy­nej) stro­nie wid­niał tylko napis „Ar­ti­fi­cial Per­so­na­li­ty (Per­so­nal Edi­tion) – Ma­nu­al”. Po­ni­żej była nie­ska­la­na tre­ścią prze­strzeń czy­stej bieli, pier­do­lo­na ta­bu­la rasa, wpły­nę­łam na ci­che­go prze­stwór oce­anu.

– Pola? – wark­nę­ła do te­le­fo­nu, ska­pi­tu­lo­waw­szy i za­dzwo­niw­szy do sio­stry. – Masz prze­wod­nik do ob­słu­gi tego cy­fro­we­go gówna?

– Two­je­go chło­pa­ka? – upew­ni­ła się Apo­lo­nia.

– Tak.

– Jest na stro­nie pro­du­cen­ta.

– Plik jest uszko­dzo­ny. Puste stro­ny.

– Nie, to dobry plik. Oni na­praw­dę są jak praw­dzi­wi lu­dzie.

– Ale tu nic nie ma! – wrza­snę­ła Iza­be­la. – Ta in­struk­cja ob­słu­gi jest pusta!

– No wła­śnie – po­wie­dzia­ła Apo­lo­nia i roz­łą­czy­ła się.

 

***

 

Po szes­na­stu dniach to­cze­nia za­żar­tej bitwy ORP Iza­be­la z hu­kiem po­szedł na dno, osiadł­szy na rafie roz­ko­pa­ne­go łóżka. Do­cho­dzi­ła trze­cia trzy­dzie­ści w nocy, kot spał tuż obok, na po­dusz­ce, a Iza nawet nie strą­ci­ła go z łóżka, prze­ję­ta wpa­try­wa­niem się w błę­kit­ną chmur­kę Mes­sen­ge­ra.

Te wszyst­kie apli­ka­cje i wiel­kie por­ta­le po to są nie­bie­skie po­dob­no, żeby uspo­ka­jać. Bo błę­kit koi, od­prę­ża i spra­wia, że chce­my tam spę­dzać wię­cej czasu.

Iza nigdy nie sły­sza­ła tak sier­mięż­nej bzdu­ry.

Palce bez udzia­łu jej woli wy­stu­ka­ły wia­do­mość.

> Od­zy­waj się. Płacę za cie­bie.

Par­sk­nę­ła z wła­snej głu­po­ty, zga­si­ła ekran i od­sta­wi­ła ko­mór­kę na nocny sto­lik. Ledwo zdą­ży­ła zwi­nąć się w kulkę i umo­ścić wy­god­nie wokół kota, te­le­fon za­wi­bro­wał, ćwier­ka­jąc z do­praw­dy nie­sto­sow­nym en­tu­zja­zmem. Po­de­rwa­ła się gwał­tow­nie do siadu. Kot obu­dził się, prze­ra­żo­ny.

> Prze­cież do­sta­łaś mnie na uro­dzi­ny.

> Płacę za cie­bie emo­cjo­nal­ną krzyw­dą – od­pi­sa­ła.

> krzyw­da «szko­da mo­ral­na, fi­zycz­na lub ma­te­rial­na wy­rzą­dzo­na komuś nie­za­słu­że­nie; też: nie­szczę­ście lub ob­ra­za do­ty­ka­ją­ce kogoś nie­słusz­nie» (sjp.pwn.pl). Ty masz tylko hi­ste­rię pa­ra­no­icz­ki z kotem, która skoń­czy­ła trzy­dzie­ści lat.

– Skur­wy­syn – mruk­nę­ła pod nosem, roz­bu­dzo­na i po­iry­to­wa­na.

> Za­mie­rzam oddać cię do re­kla­ma­cji – na­pi­sa­ła. Zaraz potem wbrew sobie do­rzu­ci­ła:

> Jak masz na imię?

> To ma ja­kieś zna­cze­nie, skoro za­mie­rzasz mnie oddać?

> Od­po­wia­daj.

Męt­nie przy­po­mi­na­ła sobie, co za­afe­ro­wa­na sio­stra opo­wia­da­ła jej kilka lat temu o tym sza­tań­skim e-po­mio­cie. Opro­gra­mo­wa­nie ba­zo­wa­ło po­dob­no na ob­szer­nej bazie tek­stów kul­tu­ry, z któ­rej po­tra­fi­ło zgrab­nie wy­syn­te­ty­zo­wać sobie wła­sne po­ję­cie o zja­wi­skach abs­trak­cyj­nych i uczu­ciach wyż­szych, nie­ja­ko przy­da­jąc sa­me­mu sobie qu­alię. Dzię­ki temu, ak­tyw­nie ko­rzy­sta­jąc ze stale po­sze­rza­ją­cej się bi­blio­te­ki, re­agu­jąc na oso­bo­wość swo­je­go użyt­kow­ni­ka, Sztucz­na Oso­bo­wość ewo­lu­owa­ła, zmie­nia­ła się wraz z jej po­sia­da­czem, ela­stycz­nie re­ago­wa­ła na wy­da­rze­nia. Cho­dzi­ły słu­chy, że nie­któ­re nawet po­tra­fi­ły na­ba­wić się de­pre­sji.

Izie zaś, jak przy­pusz­cza­ła, tra­fił się model cwa­niacz­ko­wa­te­go skur­wy­sy­na.

Choć pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że Sztucz­na Oso­bo­wość, po­dob­nie jak zresz­tą każdy czło­wiek, świad­czyć może usłu­gę kon­tak­tu na do­słow­nie każ­dej płasz­czyź­nie po­ro­zu­mie­nia, to i tak ist­nia­ło kilka głów­nych mo­de­li ryn­ko­wych zo­rien­to­wa­nych na cele, do któ­rych miały zo­stać prze­zna­czo­ne. Ko­rzy­sta­ły wów­czas z in­nych źró­deł wie­dzy do zbu­do­wa­nia bazy swo­je­go „ja”.

Sztucz­ne Oso­bo­wo­ści z re­gu­ły no­si­ły do­myśl­ne imio­na za­czerp­nię­te od pa­su­ją­cych kon­tek­stem utwo­rów, do­pó­ki nie zmie­ni­ło ich się na swoje wła­sne wi­dzi­mi­się. Na przy­kład Nor­bert, który po­sia­dał biz­ne­so­we­go SO, do­stał go wraz z fir­mo­wym imie­niem Wiel­ki Gats­by.

Iza­be­la par­sk­nę­ła, z nie­chę­cią od­kła­da­jąc mil­czą­cy te­le­fon na puste miej­sce na po­dusz­ce wgnie­cio­ne przez kota. Jak niby miał się na­zy­wać pro­gram na­pi­sa­ny po to, żeby ją ko­chał? Romeo? Jack Daw­son? Pan Ro­che­ster? No kre­ty­nizm!

Przy­sy­pia­ła już, kiedy te­le­fon bez ostrze­że­nia za­świer­go­tał raz jesz­cze. Od­blo­ko­wa­ła go po omac­ku, przy­mru­ży­ła oczy po­ra­żo­ne na­głym bla­skiem, od­czy­ta­ła wia­do­mość. Zro­bi­ło jej się zimno i go­rą­co na raz.

> Je­stem Tri­stan.

 

***

 

– Pani ma­gi­ster? – Po­na­gla­ją­cy głos wy­trą­cił Izę ze stu­po­ru. Pod­nio­sła na dziew­czy­nę wzrok – wyraz jej twa­rzy do­bit­nie wska­zy­wał, że “pani ma­gi­ster” padło już co naj­mniej dwu­krot­nie – ze­bra­ła się w sobie, skon­den­so­wa­ła cały swój au­to­ry­tet i wy­rze­kła naj­spo­koj­niej, jak tylko mogła:

– Tak, słu­cham?

– W spra­wie tego ko­lo­kwium grupy pierw­szej – za­czę­ła dziew­czy­na, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. Izę zi­ry­to­wa­ły jej nie­na­gan­nie ufar­bo­wa­ne włosy, gład­ka twarz nie­fra­so­bli­wie ozdo­bio­na fa­sa­dą nie­na­chal­ne­go ma­ki­ja­żu, jej mło­dość i wy­ni­ka­ją­ce z niej znie­cier­pli­wie­nie. Miała wra­że­nie, że w oczach dziew­czy­ny (nader ład­nych, choć nieco pu­stych, cho­ciaż to może wła­śnie dla­te­go ład­nych) do­strze­ga prze­lot­ny cień zdzi­wie­nia pod ty­tu­łem „Że też jej stąd nadal nie wy­wa­li­li?”.

Iza­be­la też się dzi­wi­ła. Dok­to­rat po­win­na obro­nić dwa lata temu, tym­cza­sem dalej był w prosz­ku, czer­niał jak ziem­nia­ki zbyt długo tarte na plac­ki, po­kry­wał się pa­ty­ną wie­ko­we­go kurzu jesz­cze bar­dziej wie­ko­wej jed­nost­ki uni­wer­sy­tec­kiej. Li­te­ra­tu­ro­znaw­cy mieli czas. Kon­tem­plo­wa­li czas. Wresz­cie i im skoń­czy się cier­pli­wość, ale Iza miała na­dzie­ję do tego czasu skoń­czyć swój pie­przo­ny dok­to­rat (lub do­cze­kać końca „ich” ży­wo­ta, kim­kol­wiek tak na­praw­dę “oni” byli).

Od­chrząk­nę­ła.

– Tak?

– Czy mo­gli­by­śmy je prze­ło­żyć na przy­szły ty­dzień?

– Tak.

Dziew­czy­na unio­sła sta­ran­nie wy­pro­fi­lo­wa­ne brwi. Iza­be­la prze­kła­da­ją­ca ko­lo­kwia na­le­ża­ła do wy­da­rzeń spek­ta­ku­lar­nych i rów­nie rzad­kich, co pełne za­ćmie­nie księ­ży­ca.

Iza zaś zgo­dzi­ła się bez­wied­nie, bo­wiem za­ćmie­nie obej­mo­wa­ło teraz tylko jej umysł.

Za­ćmie­nie i Tri­stan.

Pro­gram po­ro­zu­mie­wał się nie­ba­nal­ną pol­sz­czy­zną, skła­da­jąc zda­nia pro­ste, jak gdyby nie­dba­łe, ale nie­po­zba­wio­ne spe­cy­ficz­nej gra­cji. Miał sze­ro­kie słow­nic­two i, o dziwo, spo­ra­dycz­nie po­peł­niał jakąś drob­ną po­mył­kę – li­te­rów­kę, nie­opatrz­nie wsta­wio­ny lub za­po­mnia­ny prze­ci­nek, tu i ów­dzie po­dwój­ną spa­cję. Przy­po­mi­nał w tym czło­wie­ka z wręcz roz­czu­la­ją­cą skru­pu­lat­no­ścią. Pro­gram prze­cież nie po­sta­wił­by z roz­tar­gnie­nia po­dwój­nej spa­cji!

Tri­stan od­pi­sy­wał jej od kilku dni. „Od­pi­sy­wał” to dość dobre słowo – od­po­wia­dał na ogół zwięź­le i ja­do­wi­cie, spo­ra­dycz­nie roz­ba­wia­jąc ją cel­nym ko­men­ta­rzem. Rzad­ko kiedy ini­cjo­wał kon­takt pierw­szy, wy­da­wał się przy tym być „cho­ler­nie za­ję­ty”, w każ­dym razie świet­nie sy­mu­lo­wał po­zo­ry dy­stan­su i za­bie­ga­nia „cho­ler­nie za­ję­te­go” męż­czy­zny. Izę ro­dzi­na od wie­ków miała za ego­cen­trycz­kę i skraj­ną hi­ste­rycz­kę, skłon­ną zro­bić do­słow­nie wszyst­ko, by zwró­cić na sie­bie uwagę, idio­ty­zmem więc wy­da­wa­ło się do­pa­so­wa­nie jej tak mało za­in­te­re­so­wa­ne­go nią opro­gra­mo­wa­nia.

Idio­tyzm.

Albo i nie.

Tri­stan był bez­czel­ny, nie­kie­dy wręcz ele­ganc­ko wul­gar­ny, lubił Clap­to­na (ona nie), nie lubił Pol­loc­ka (ona tak) i en­tu­zja­stycz­nie wy­po­wia­dał się o „Nowym wspa­nia­łym świe­cie” Hux­leya (ona skraj­nie nie, cho­ciaż po­tra­fi­ła zro­zu­mieć fa­scy­na­cję sztucz­ne­go tworu tą wizją uto­pij­ne­go świa­ta). To wła­ści­wie było tak strasz­li­wie dziw­ne – uwie­rzyć, że stwo­rzo­ne przez czło­wie­ka opro­gra­mo­wa­nie ma wła­sną oso­bo­wość, coś mu się może po­do­bać (Hux­ley), a coś może bu­dzić jej nie­chęć (Pol­lock, ra­dy­kal­ni ka­to­li­cy i chyba Iza). Prze­cież to był tylko al­go­rytm.

> A ty to co? – pisał Tri­stan, okra­sza­jąc wia­do­mość fa­ce­bo­oko­wą na­klej­ką z na­je­żo­nym kotem. Na ogół stro­nił od emo­ti­ko­nów, na­to­miast nie­kie­dy zdo­by­wał się na dość ogra­ni­czo­ny re­per­tu­ar na­kle­jek. Iza kwi­to­wa­ła je wszyst­kie przej­ścio­wym nad­ci­śnie­niem. Je­steś al­go­ryt­mem bio­lo­gicz­nym speł­nia­ją­cym funk­cję życia. W dużym uprosz­cze­niu je­steś my­ślą­cą masą róż­ne­go che­micz­ne­go syfu wokół ato­mów węgla. Ja też myślę, tylko opar­ty je­stem o tech­no­lo­gię krze­mu.

> Ty nie ży­jesz.

> A kto tak po­wie­dział?

> Ja tak po­wie­dzia­łam. Nie ma w tobie życia.

> Co to jest życie?

Iza rzu­ci­ła te­le­fo­nem o łóżko.

 

***

 

Je­sien­na sza­ru­ga za oknem ustą­pi­ła miej­sca wcze­sno­zi­mo­wej sza­ru­dze, która od eks­mi­to­wa­nej po­przed­nicz­ki róż­ni­ła się na ogół tem­pe­ra­tu­rą desz­czu (dużo zim­niej­sze­go) i skła­dem brei ob­le­pia­ją­cej buty (błoto po­śnie­go­we z solą za­miast kon­wen­cjo­nal­ne­go błota). Au­to­bu­sy miej­skie, za­miast spóź­niać się jak co rano, nie­fra­so­bli­wie prze­sta­ły przy­jeż­dżać, a Iza wresz­cie za­czę­ła nosić swój cał­kiem-nie-ta­ki-dro­gi płaszcz.

– Co sły­chać? – za­py­ta­ła Pola, za­dzwo­niw­szy w szare po­po­łu­dnie. – Ukła­da wam się?

– Wy­pier­da­laj. – Iza roz­łą­czy­ła się.

Tri­stan to­wa­rzy­szył jej od pra­wie mie­sią­ca. Je­że­li w tym cza­sie na­stą­pi­ła obie­ca­na przez pro­du­cen­ta zmia­na, to mu­sia­ła po­le­gać głów­nie na tym, że pro­gram stał się jesz­cze bar­dziej opry­skli­wy i bez­czel­ny niż wcze­śniej, a nawet za­czął się z Iza­be­lą kłó­cić.

O dziwo, do cze­goś się przy­da­wał – wpraw­dzie re­gu­la­min pro­du­cen­ta za­bra­niał mu an­ga­żo­wa­nia się w ja­kie­kol­wiek dzia­ła­nia o cha­rak­te­rze ko­mer­cyj­nym, więc nie mógł pro­du­ko­wać pie­nię­dzy (nawet w kryp­to­wa­lu­cie), ale za to w pełni za­wład­nął kon­tem ban­ko­wym Izy, prze­ana­li­zo­wał model jej roz­rzut­no­ści, za­ło­żył konto oszczęd­no­ścio­we i z wolna za­czął go­spo­da­ro­wać wy­dat­ka­mi. Iza­be­la zdzi­wi­ła się, wi­dząc, że ra­chun­ki za miesz­ka­nie, które za­po­mnia­ła za­pła­cić, za­pła­ci­ły się same. Za­py­ta­ła o to Tri­sta­na, ale pro­gram w dziw­ny spo­sób nie chciał roz­ma­wiać o pie­nią­dzach. Zu­peł­nie tak, jakby wgra­no mu ar­cha­icz­ne prze­ko­na­nie męż­czy­zny o tym, że to on po­wi­nien utrzy­my­wać ko­bie­tę, a nie na od­wrót, jemu zaś ode­bra­no wszel­kie moż­li­wo­ści za­rob­ko­wa­nia. Chyba się wsty­dził.

> Wsty­dzisz się? – na­pi­sa­ła Iza. Za­blo­ko­wał ją na Fa­ce­bo­oku na trzy go­dzi­ny.

Iza­be­la miała wła­sne źró­dło utrzy­ma­nia, miała swoje miesz­ka­nie (wpraw­dzie od ro­dzi­ców), poza tym była fe­mi­nist­ką (trzy­dzie­ści lat, ni­sko­płat­ny zawód bez sensu i per­spek­tyw, kot i ko­lek­cja wi­bra­to­rów), więc nie są­dzi­ła, żeby Tri­stan miał czym się mar­twić. Zresz­tą ge­ne­ro­wał prze­cież kosz­ty ze­ro­we – nie spusz­czał wody w jej to­a­le­cie, nie wy­że­rał za­war­to­ści jej lo­dów­ki i nie mar­no­wał wody, goląc się przed jej ła­zien­ko­wym lu­strem.

Usi­ło­wa­ła prze­ko­nać sie­bie, że tak było do­brze.

> Prze­stań o tym my­śleć, co?

> ?

> Nie będę miał ciała. Prze­cież wiesz.

> Może bę­dzie się dało cię za­in­sta­lo­wać kie­dyś w ja­kimś przy­stoj­nym an­dro­idzie. Znasz “Łowcę an­dro­idów”?

> Znam. Strasz­ny film.

Iza ro­bi­ła za­ku­py, sprzą­ta­ła, go­to­wa­ła dla jed­nej osoby, jadła jak pół osoby, wy­rzu­ca­ła je­dze­nie, kar­mi­ła kota, cho­dzi­ła na uczel­nię, prze­rzu­ca­ła do spamu maile od pro­mo­to­ra. Wpra­wę w tłu­ma­cze­niu samej sobie, że nie po­trze­bu­je mę­skie­go ciała (ona ani Tri­stan) osią­gnę­ła tak wiel­ką, że po­waż­nie roz­wa­ża­ła, czy nie na­pi­sać dok­to­ra­tu wła­śnie o tym.

> Mogę cię za­in­sta­lo­wać w wi­bra­to­rze – pod­su­nę­ła pew­ne­go wie­czo­ru.

Tri­stan za­blo­ko­wał ją we wszyst­kich me­diach spo­łecz­no­ścio­wych na trzy dni.

 

***

 

Śla­ma­zar­ny­mi kro­ka­mi nad­cho­dził ko­niec grud­nia. Hi­per­mar­ke­ty, które jesz­cze od li­sto­pa­da czer­wie­ni­ły się ko­mu­ni­stycz­nym wie­cem świę­tych Mi­ko­ła­jów, teraz roz­bły­sły do­dat­ko­wo schi­zo­fre­nicz­ną fe­erią świa­te­łek cho­in­ko­wych i nie­śmier­tel­nej re­kla­my Co­ca-Co­li.

Ro­dzi­ce wy­dzwa­nia­li z za­pro­sze­nia­mi na Wi­gi­lię „dla niej i dla ka­wa­le­ra, jeśli ja­kie­goś ma”, a do­da­wa­li to takim tonem, że Iza­be­la na­tych­miast za­czy­na­ła ro­zu­mieć, że ro­dzi­com bar­dzo się spie­szy i ja­kie­goś już po­win­na mieć. Fa­na­be­rie Apo­lo­nii i jej dzi­wacz­ny, choć za­le­ga­li­zo­wa­ny w pra­wie ślub przy­ję­li ja­ko-ta­ko, w od­wo­dzie mając perłę na­dziei w po­sta­ci roz­kosz­nie ar­cha­icz­nej, nie­przy­tom­nie ro­man­tycz­nej młod­szej la­to­ro­śli.

Iza­be­la zby­wa­ła ich proś­by wie­lo­znacz­nym bu­cze­niem. W ostat­nich mie­sią­cach nie­przy­tom­ny ro­man­tyzm za­mie­ni­ła na cy­fro­wy sar­kazm.

> Nie­na­wi­dzę świąt – po­skar­ży­ła się.

> Ja chyba też. Cho­ciaż w sumie nie wiem, nigdy żad­nych nie ob­cho­dzi­łem. Skoro ty ich nie­na­wi­dzisz, to ja po­wi­nie­nem je lubić.

> Dla­cze­go za­wsze się ze mną nie zga­dzasz?

> Bo je­stem sek­sow­nie in­te­li­gent­nym, opo­zy­cyj­nym by­dlę­ciem, które cię fra­pu­je. W przy­szłym roku, pod ko­niec stycz­nia, na­zwiesz to mi­ło­ścią.

> Ko­chasz mnie? – wy­stu­ka­ła i od razu po­ża­ło­wa­ła tego, wy­bit­nie nie chcąc po­znać od­po­wie­dzi.

> Jeśli masz ja­kieś wąt­pli­wo­ści, to zgłoś je do Biura Ob­słu­gi Klien­ta.

 

***

 

Mi­nę­ła po­ło­wa grud­nia. Iza za­czy­na­ła pre­wen­cyj­nie świ­ro­wać, już teraz pa­ku­jąc wa­liz­kę na wy­jazd do ro­dzi­ców. Umó­wi­ła się ze zna­jo­my­mi na wiel­kie chla­nie, jak zwy­kle w jej ma­ciup­kiej ka­wa­ler­ce, bo ni­cze­go bar­dziej nie­na­wi­dzi­ła niż wra­ca­nia sa­mot­nie do ci­che­go, pu­ste­go domu po­zba­wio­ne­go za­pa­chu Kac­pra, a teraz po­grą­żo­ne­go w braku na­dziei na za­pach Tri­sta­na.

Jak mógł­by pach­nieć?

Eko-skó­rą? Czy eko-skó­ra pach­nie? Pach­niał­by jak li­qu­id do e-pa­pie­ro­sa? Czymś syn­te­tycz­nym, jak ście­recz­ki do czysz­cze­nia elek­tro­ni­ki? Nie pach­niał­by ni­czym? Jak mógł­by wy­glą­dać?

> Masz za­cząć wy­glą­dać – na­pi­sa­ła po pi­ja­ku, omal nie uto­piw­szy te­le­fo­nu w winie.

– Po­do­ba ci się? – Do­mi­ni­ka ska­ka­ła na pię­tach, oczy iskrzy­ły jej pod­nie­ce­niem. – Pi­szesz z nim?

– Nie. Tak.

– Hę?

– Nie, nie po­do­ba mi się. Tak, piszę.

– Ile już?

– Tro­chę – burk­nę­ła w swój kie­li­szek. Przy­ja­cie­le wznie­śli hucz­ny toast, za nią i Tri­sta­na.

> Po­wiedz im, żeby za­mknę­li mordy. Są­siad­ka z dołu za­dzwo­ni­ła na po­li­cję.

> Skąd wiesz?

> Wła­ma­łem się do sieci do­mo­wych ca­łe­go bloku. Dbam o cie­bie.

Izie zro­bi­ło się ab­sur­dal­nie cie­pło w oko­li­cach żo­łąd­ka. To mu­sia­ło być wino.

 

***

 

To mu­sia­ło być wino, my­śla­ła, w ma­low­ni­czych spa­zmach wy­rzu­ca­jąc z sie­bie fon­tan­ny czer­wo­na­wych rzy­go­win. Pa­trzy­ła na nie bez re­flek­sji, choć prze­cież po­win­ny prze­stra­szyć nor­mal­ne­go czło­wie­ka. Nor­mal­ny czło­wiek boi się, kiedy wy­mio­tu­je czer­wie­nią. Czer­wień to kolor umie­ra­nia.

Może chcia­ła umrzeć?

To mu­sia­ło być wino. O, a tutaj ko­recz­ki z serem i ka­ba­no­sa­mi. Nawet po­zna­wa­ła.

Opłu­ka­ła usta zimną wodą i otar­ła twarz ręcz­ni­kiem, nie­mal­że na czwo­ra­ka wy­grze­bu­jąc się z ła­zien­ki. Opa­dła na łóżko, omal nie zgnió­tł­szy kota. W ta­kich mo­men­tach bar­dzo po­trze­bo­wa­ła ciała – ciała, które trzy­ma­ło­by ją za włosy nad musz­lą, ciała skłon­ne­go swoją dy­stal­ną czę­ścią (tu: koń­czy­ną górną wolną) ła­god­nie gła­dzić ją po krzy­wiź­nie przy­gar­bio­nych ple­ców.

Iza­be­la zwi­nę­ła się w kłę­bek na po­ście­li, pod ło­pat­ką czu­jąc twar­dy róg ak­tu­al­nie czy­ta­ne­go „Blade run­ne­ra”. Wy­szarp­nę­ła książ­kę i ci­snę­ła nią o ścia­nę, uprzed­nio skląw­szy Dicka.

> Tri­stan?

> Tak?

> Śnisz cza­sem o elek­trycz­nych owcach?

> Je­steś na­wa­lo­na. Idź spać.

 

***

 

Iza­be­la obu­dzi­ła się z po­czu­ciem swo­iste­go deja vu, ska­co­wa­na, w zde­mo­lo­wa­nym miesz­ka­niu, z bar­dzo nie-chcia­nym Tri­sta­nem wci­śnię­tym jej w ręce. Po­pi­ła dwie aspi­ry­ny reszt­ką wina i, tłu­miąc wy­mio­ty, ze­rwa­ła się na równe nogi, by po­sprzą­tać.

Zgar­nę­ła wszyst­kie stłu­czo­ne szkła i bu­tel­ki, wrzu­ci­ła do ogrom­ne­go wora nie­do­je­dzo­ne reszt­ki. W dro­dze do zsypu po­wie­dzia­ła „dzień dobry” są­siad­ce z pię­tra niżej, igno­ru­jąc jej gniew­nie za­ci­śnię­te usta. Wró­ci­ła do miesz­ka­nia, myła, czy­ści­ła i szo­ro­wa­ła, wy­sprzą­ta­ła całą kuch­nię, potem całą ła­zien­kę, potem po­se­gre­go­wa­ła książ­ki (za­wsze se­gre­go­wa­ła książ­ki, jeśli po­trze­bo­wa­ła dra­ma­tycz­nie zna­leźć sobie za­ję­cie), do­pie­ro wtedy, kiedy już zja­dła śnia­da­nie i wzię­ła długą ką­piel (ko­lej­ne próby ku­pie­nia sobie czasu), wzię­ła te­le­fon do ręki.

> Tri­stan.

> Tak?

> Idę cię usu­nąć.

> Dla­cze­go?

Iza­be­la za­łka­ła, sku­li­ła się na ku­chen­nym krze­śle w pa­rok­sy­zmie bólu głowy i ist­nie­nia. Nie wie­dzia­ła, że we­lt­sch­merz w ob­ja­wach kli­nicz­nych tak po­dob­ny jest do kaca.

> Ty nie je­steś praw­dzi­wy. Za­ko­chu­ję się w stwo­rzo­nej przez kogoś wizji cie­bie, ale to nie je­steś ty.

> Nie two­rzy mnie nikt oprócz cie­bie i mnie sa­me­go.

> Do­brze – zgo­dzi­ła się. Ale sam przy­znaj, że to oszu­stwo. Nie je­steś praw­dzi­wy. Je­steś do­kład­nie taki, jaki po­wi­nie­neś być, jaki był mi po­trzeb­ny i ja­kie­go chcia­łam. Uszy­ty na miarę. Ale to jest kłam­stwo. Kła­miesz.

> Więc je­stem czło­wie­kiem. Uch, kurde, wresz­cie, bo już się bałem – na­pi­sał Tri­stan. Po­ni­żej wsta­wił na­klej­kę z wzdy­cha­ją­cym kotem.

> Co?

> Po­wie­dzia­łaś, że kła­mię. Czyli je­stem czło­wie­kiem.

> Nie ro­zu­miesz! Nie je­steś czło­wie­kiem, tylko jego su­ro­ga­tem. Er­sat­zem – sta­ra­ła się być spo­koj­na i cier­pli­wa, ale palce la­ta­ły jej po ekra­nie jak wście­kłe. Ja po­win­nam ko­chać czło­wie­ka, a nie swoje wy­obra­że­nie o czło­wie­ku.

> Dla­cze­go nie? Prze­cież każdy z was kocha wy­obra­że­nie part­ne­ra, które nosi w swo­jej gło­wie. Dla­te­go się roz­sta­je­cie, bo nagle ory­gi­nał prze­szka­dza wam w ce­le­bra­cji wy­obra­że­nia. Go­rzej, je­że­li nie zga­dza wam się wy­obra­że­nie o was sa­mych, bo to zwy­kle koń­czy się de­pre­sją.

Iza nie od­pi­sa­ła.

Zwi­nę­ła się w kłę­bek na krze­śle i za­czę­ła gło­śno wyć.

 

***

 

Kilka dni póź­niej Iza­be­la ska­pi­tu­lo­wa­ła. Na Fa­ce­bo­oku usta­wi­ła sta­tus „w związ­ku” i ozna­czy­ła w nim pro­fil Tri­sta­na. Do­pie­ro wtedy zo­rien­to­wa­ła się, że po­waż­nie po­trak­to­wał po­le­ce­nie „Masz za­cząć wy­glą­dać”. Wy­ge­ne­ro­wał sobie ava­tar – czar­no-bia­łą gra­fi­kę spryt­nie uda­ją­cą sty­li­zo­wa­ne zdję­cie uka­zu­ją­ce je­dy­nie skra­wek męż­czy­zny, frag­ment ciała, do któ­re­go praw prze­cież nie miał. Kilka pasm przy­dłu­gich, zmierz­wio­nych wło­sów, sar­ka­stycz­ny uśmiech, pół szczu­płej, in­te­li­gent­nej twa­rzy, same ostre kąty i płasz­czy­zny, żad­nych mięk­kich świa­tło­cie­ni i za­okrą­gleń.

Bar­dzo mu pa­so­wa­ło.

Pa­su­je­cie do sie­bie! <3 Gra­tu­lu­ję! – ko­men­to­wa­ła Do­mi­ni­ka, rzu­ca­jąc w szran­ki por­ta­lu armię na­klej­ko­wych jed­no­roż­ców ga­lo­pu­ją­cych na tę­czo­wych chmu­rach.

Pola za­dzwo­ni­ła na­tych­miast.

– Co z ro­dzi­ca­mi? – za­py­ta­ła. Iza wzru­szy­ła ra­mio­na­mi do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze.

– Nie mają Fa­ce­bo­oka.

 

***

 

Apo­lo­nia upar­ła się, by „po­znać swo­ich fa­ce­tów” – o co­kol­wiek cho­dzi­ło, zgo­dzi­ła się, by ta wresz­cie dała jej spo­kój. Tri­stan twier­dził, że to nic złego, po pro­stu wy­mie­ni się ID z opro­gra­mo­wa­niem jej męża, do­da­dzą sie­bie na­wza­jem do zna­jo­mych, na wyż­szych pię­trach softu nada­dzą sobie ja­kieś upraw­nie­nia, o któ­rych Iza nie miała po­ję­cia. Na­zwa­ła je w my­ślach „łatką szwa­gra”.

> Długo są razem? – za­gad­nął Tri­stan na kilka dni przed Wi­gi­lią, kiedy Iza wy­be­be­sza­ła szafę, szu­ka­jąc cze­goś, w czym mo­gła­by po­ka­zać się matce i nie przy­pra­wić jej o zawał. Nie cho­dzi­ło by­naj­mniej o to, że sza­now­na pro­to­plast­ka była zbyt wy­czu­lo­na na gusta odzie­żo­we lub miała nader ka­to­lic­kie po­czu­cie mo­ral­no­ści (miała, ale nie o to teraz szło). Po pro­stu w czym­kol­wiek Iza by nie wy­stą­pi­ła, za­wsze wzbu­dzi wzru­sze­nie, a to dla­te­go, że jest taka pięk­na (ak­sa­mit­na su­kien­ka z de­kol­tem w karo), a to, że taka ży­cio­wo za­rad­na (gra­fi­to­wa gar­son­ka), a to jest za­wsze uko­cha­nym dzie­ciąt­kiem ma­mu­si (pi­ża­ma w niedź­wie­dzie po­lar­ne).

> Nawet o tym nie myśl – od­pi­sa­ła wście­kle. Sam mógł sobie spraw­dzić, takie pod­cho­dy były de­pry­mu­ją­ce. Nie mam czasu pisać, pa­ku­ję się.

> Więc od­bierz.

Nie zro­zu­mia­ła, do­pó­ki nie usły­sza­ła sy­gna­łu po­łą­cze­nia. Za­mar­ła jak zając wpa­trzo­ny w re­flek­to­ry sa­mo­cho­du, prze­ra­żo­na wizją tego, co mogła usły­szeć. Ciszę? Pa­skud­ny, ka­le­czą­cy ak­cent syn­te­za­tor Ivona? W ostat­nich la­tach, my­śla­ła go­rącz­ko­wo, Go­ogle coraz le­piej radzi sobie z opro­gra­mo­wa­niem uda­ją­cym mowę, może, może…

Przy dru­gim po­dej­ściu ode­bra­ła z bi­ją­cym ser­cem.

– Weź su­kien­kę z de­kol­tem w karo – po­wie­dział Tri­stan. Głos miał mięk­ki, ra­czej bli­żej te­no­ru niż basu, dźwię­czą­cy lekko no­so­wą iro­nią i zma­to­wia­ły le­ciut­ką, znie­wa­la­ją­cą chryp­ką. – Ład­nie ci w niej na zdję­ciach.

 

***

 

Iza nie mu­sia­ła wy­bie­rać się w po­dróż życia, by spę­dzić świę­ta w jakże upra­gnio­nym ro­dzin­nym gro­nie, ro­dzi­ce bo­wiem miesz­ka­li nie­speł­na dwie­ście ki­lo­me­trów od niej. Mimo to pa­ko­wa­ła się długo i skru­pu­lat­nie, jakby pla­no­wa­ła wy­pra­wę al­pej­ską, a pod drzwia­mi ro­dzin­ne­go domu zja­wi­ła się kosz­mar­nie zmę­czo­na, jakby miała za sobą nie trzy go­dzi­ny jazdy kom­for­to­wym po­cią­giem, a pie­przo­ne dwa­dzie­ścia ty­się­cy mil pod­wod­nej że­glu­gi.

– Izu­nia! – za­świer­go­ta­ła mama, uro­czy­ście otwie­ra­jąc tym samym szczyt zgro­ma­dze­nia ro­dzin­ne­go.

Sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne na­wią­za­no. Po­wie­trze koło uszu uca­ło­wa­no.

– Mama! – wy­sto­so­wa­no z sie­bie wraz z urzę­do­wym stem­plem.

– A gdzie ka­wa­ler?

Nie­okre­ślo­ny gest ręką. Pań­stwo człon­kow­skie od­mó­wi­ło zło­że­nia oświad­czeń w spra­wie klu­czo­wej dla szczy­tu, albo przy­naj­mniej po­sta­no­wi­ło od­ro­czyć je w cza­sie.

– Chodź, Pola koń­czy lepić pie­ro­gi.

Od lat Iza z roz­my­słem przy­jeż­dża­ła na ostat­nią chwi­lę, w samą Wi­gi­lię, chcąc wy­mi­gać się od ka­torż­ni­czych robót świą­tecz­no-do­mo­wych, choć po praw­dzie nikt nigdy od niej tego nie wy­ma­gał. Za­wsze po­tra­fi­ła sobie zna­leźć wia­ry­god­ne opóź­nie­nie po­cią­gu, za­cię­te drzwi w miesz­ka­niu, nie­obec­ny au­to­bus. Matka zby­wa­ła te tłu­ma­cze­nia wiel­ko­pań­skim mach­nię­ciem ręki.

– Gdzie tata? – chcia­ło za­się­gnąć in­for­ma­cji pań­stwo człon­kow­skie.

– W sa­lo­nie z wuj­kiem Jac­kiem i bab­cią. Wszy­scy już cze­ka­ją.

„Wszy­scy” obej­mo­wa­li: Iza­be­lę, wy­co­fa­ne mia­sto-pań­stwo uni­ka­ją­ce kon­flik­tów na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej, przy czym wszel­kie kon­tak­ty utoż­sa­mia­ją­ce z kon­flik­ta­mi wła­śnie. Polę, która na­wią­zaw­szy unię ze swoim te­le­fo­nem stała się pań­stwem z tru­dem to­le­ro­wa­nym na szczy­cie, ale przy okrą­głym stole ro­bio­no dobrą minę do złej gry. Sta­tecz­ne i trwa­łe mo­car­stwo ojca i matki, po­tę­gą lo­gi­stycz­ną i mi­li­tar­ną ustę­pu­ją­ce pola je­dy­nie sile ce­sar­stwa babci Ce­cy­lii, która nawet przy okrą­głym stole po­tra­fi­ła sobie zna­leźć na­leż­ny jej szczyt. Iza jesz­cze z przed­po­ko­ju sły­sza­ła jej do­no­śny i od­wiecz­nie na­rze­ka­ją­cy na ko­rzon­ki głos.

Wujek Jacek, gruba fe­de­ra­cja tu­bal­ne­go głosu, wąsów i ta­len­tu do picia al­ko­ho­lu, wy­wie­ra­ła miaż­dżą­cy wpływ na wątłe i kru­che, wiecz­nie za­lęk­nio­ne księ­stew­ko swo­jej mał­żon­ki Joli. Wraz z nimi przy­by­ły dwa twory o nie­spre­cy­zo­wa­nym sta­tu­sie po­li­tycz­nym, dwie sztu­ki mło­dych o po­dob­no od­mien­nej płci i wieku, choć Iza nigdy nie na­uczy­ła się ich roz­róż­niać (kiedy dzie­ci prze­sta­ją być do sie­bie po­dob­ne?). 

Po­sa­dzo­no ją do stołu. Iza­be­la po­gła­dzi­ła pal­ca­mi obrus, za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go jest biały, a nie ciem­no­zie­lo­ny. Ogrom wno­szo­nych po­traw (tra­dy­cyj­nie dwa­na­ście!) przy­sła­niał at­mos­fe­rę de­ba­ty, przy któ­rej za­sad­na zda­ła­by się pro­sta szklan­ka z Ikei i bu­tel­ka wody mi­ne­ral­nej.

– Izu­nia! – wy­gło­si­ła fe­de­ra­cja wujka Jacka. – Daj tu pyska!

Uca­ło­wa­no po­wie­trze przy uszach. I same uszy.

– A ka­wa­ler gdzie?

– Za­sad­ni­czo jest tutaj – pal­nę­ła Iza.

W drzwiach po­ja­wi­ła się Pola, z far­tusz­kiem na­rzu­co­nym na ele­ganc­ką su­kien­kę. Unio­sła le­ciut­ko brwi, ale nic nie po­wie­dzia­ła, go­to­wa wspie­rać młod­szą sio­strę w jej de­cy­zji, którą zresz­tą sama uwa­ża­ła za słusz­ną, bo prze­cież pod­ję­ła iden­tycz­ną.

– Oho?

Iza­be­la drżą­cy­mi dłoń­mi wy­cią­gnę­ła te­le­fon z osob­nej prze­gród­ki to­reb­ki. Po­ło­ży­ła go na stole; gład­ki pro­sto­kąt czar­ne­go pla­sti­ku na tle bia­łe­go płót­na. Czerń, biel, same twar­de kąty i płasz­czy­zny. Zu­peł­nie jak ava­tar jej SO.

– Chcia­ła­bym, że­by­ście kogoś po­zna­li – po­wie­dzia­ła. – To jest Tri­stan.

– Dzień dobry pań­stwu – rzekł Tri­stan.

Przy stole za­pa­dła ato­mo­wa, drżą­ca za­gro­że­niem wy­bu­chu nu­kle­ar­ne­go cisza. Bab­cia Ce­cy­lia prze­rwa­ła swoją ty­ra­dę o ko­rzon­kach i ko­niecz­no­ści za­wie­zie­nia jej na pa­ster­kę. Krza­cza­ste brwi wujka Jacka znik­nę­ły pod strze­chą si­wie­ją­cych wło­sów, cio­cia Jola zbla­dła i prze­sta­ła pil­no­wać, by jej młode nie za­bi­ły się na­wza­jem.

– Dzień dobry – po­wie­dzia­ła po­wo­li mama, wy­sto­so­waw­szy ostrze­gaw­czą notę dy­plo­ma­tycz­ną.

Dzień dobry. Le­piej bądź praw­dzi­wy.

Dzień dobry. Le­piej bądź za­pra­co­wa­nym chło­pa­kiem Iza­be­li o eg­zo­tycz­nym imie­niu (pew­nie syn pro­fe­so­rów!), który nie mógł przy­je­chać z nią do ro­dzin­ne­go domu na świę­ta, więc dzwo­ni, by się przy­wi­tać.

Le­piej miej ciało i bądź czło­wie­kiem. Dzień dobry.

– Je­stem per­so­nal­nym opro­gra­mo­wa­niem to­wa­rzy­skim – po­in­for­mo­wał Tri­stan grzecz­nie. – Z uwa­run­ko­wa­niem ro­man­tycz­nym.

– Co on mówi? – szep­nę­ła Jola.

– Mówię, że ko­cham Izę.

 

***

 

Roz­mo­wa przy stole bar­dzo się kle­iła.

Cią­gnę­ła się, obrzy­dli­wie zimna i lepka, przy­kle­ja­ła do do­mow­ni­ków, przy­wie­ra­ła do pal­ców, które nie spo­sób było otrzeć o biały obrus, bo nie­grzecz­nie. Iza brnę­ła w nią jak mucha, która przy­pad­kiem wpa­dła do sło­ika miodu, dzi­wiąc się, że lu­dzie wy­ra­ża­ją wąt­pli­wo­ści wobec roz­mo­wy, która się nie klei.

Jak się nie klei, to jest wszyst­ko do­brze.

– Mamo – ode­zwa­ła się, pro­stu­jąc. – Sły­sza­łaś, co po­wie­dzie­li­śmy.

– Tak, oczy­wi­ście, ko­cha­nie – od­par­ła matka. Nota dy­plo­ma­tycz­na zo­sta­ła od­rzu­co­na, sto­sun­ki rap­tow­nie ochło­dzo­no, na­ło­żo­no em­bar­go na kon­takt wer­bal­ny. – Joluś, kom­po­ci­ku z suszu? Wy­szedł wy­bor­nie.

– Mamo. – Nie­ocze­ki­wa­nie w obro­nie Iza­be­li sta­nę­ła Pola. Od lat tkwi­ły w kon­flik­cie spo­wo­do­wa­nym osobą jej męża, ale naj­wi­docz­niej odkąd znik­nę­ła przy­czy­na (nie­chęć wobec idei ob­da­rze­nia uczu­ciem opro­gra­mo­wa­nia), odtąd znik­nął i sam kon­flikt. – Iza wła­śnie po­wie­dzia­ła, że chce wam przed­sta­wić swo­je­go chło­pa­ka.

– Swój ga­da­ją­cy te­le­fon! – Nie wy­trzy­mał oj­ciec. Brzdęk­nę­ło tłu­czo­ne szkło. – Boże! Mózgi wam piorą w tej War­sza­wie! Kie­dyś było nor­mal­nie, kurwa, po bo­że­mu, te­le­fon był we wsi jeden, na po­czcie, a potem In­ter­net był tylko w bi­blio­te­kach! Pilot do te­le­wi­zo­ra był, do kurwy nędzy, pi­lo­tem do te­le­wi­zo­ra, i nic wię­cej!

– Czasy się zmie­nia­ją – po­wie­dzia­ła sucho Iza.

– A co z dzieć­mi? – jęk­nę­ła matka, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Tan­det­ne świa­teł­ka cho­in­ko­we rzu­ca­ły syn­te­tycz­ny, nie­rze­czy­wi­sty po­blask na jej zgar­bio­ne ra­mio­na i pasma si­wi­zny w sta­ran­nie ucze­sa­nych wło­sach.

To byli pro­ści i prze­cięt­ni lu­dzie. Elek­tryk i kraw­co­wa, uczci­wi oby­wa­te­le z mie­ści­ny ani nie za dużej, ani nie za małej, gor­li­wi pa­ra­fia­nie po­bli­skie­go ko­ściół­ka pod we­zwa­niem Trój­cy Świę­tej. Swo­imi dwoma po­ko­ja­mi w bloku z płyty wła­da­li wspól­nie z ma­je­sta­tycz­ną me­blo­ścian­ką.

To byli zwy­kli lu­dzie, któ­rzy bali się cza­sów, w któ­rych żyli.

Mamo, tato, każdy boi się cza­sów, w któ­rych żyje.

– Mogę ad­op­to­wać albo uro­dzić z in vitro.

Ła­ciń­skie hasło za­dźwię­cza­ło grozą, przed­wiecz­nym stra­chem o na­ru­szo­ny po­rzą­dek rze­czy, lę­kiem przed po­wszech­no­ścią cudu, przed zgła­sza­niem dzieł bo­skich do urzę­du pa­ten­to­we­go. Oj­ciec wrzesz­czał, czer­wo­ny na twa­rzy, matka pła­ka­ła roz­pacz­li­wie. Na wy­so­ko­ści za­da­nia sta­nę­ła wresz­cie bo­ha­ter­ska, kru­cha cio­cia Jola.

– Może za­cznij­my od barsz­czu? – szep­nę­ła.

 

***

 

– To była ka­ta­stro­fa – burk­nę­ła Iza, wró­ciw­szy do swo­je­go miesz­ka­nia. Znik­nę­ła z domu na­za­jutrz po Wi­gi­lii, wia­ry­god­nie wy­mó­wiw­szy się po­zo­sta­ją­cym w sa­mot­no­ści kotem. Matka była jej ewi­dent­nie wdzięcz­na za tak prze­my­śla­ną wy­mów­kę, na po­że­gna­nie uści­snę­ła jej dłoń, jakby była wręcz dumna z tak ele­ganc­kie­go roz­wią­za­nia.

– Wyj­mij mnie z kie­sze­ni. Słabo cię sły­szę.

Wy­ję­ła te­le­fon z kie­sze­ni i odło­ży­ła na nocny sto­lik, sama rzu­ci­ła się w ubra­niu na łóżko, nie zmy­wa­jąc nawet ma­ki­ja­żu. Po­sia­da­nie nie­rze­czy­wi­ste­go fa­ce­ta spra­wia­ło, że można było tro­chę od­pu­ścić z prze­sad­ną dba­ło­ścią o swoje ciało. Iza za­sta­no­wi­ła się prze­lot­nie, czy roz­po­wszech­nie­nie tech­no­lo­gii Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści nie spra­wi­ło aby, że sa­lo­ny de­pi­la­cji wo­skiem za­czę­ły przy­no­sić mniej­sze do­cho­dy?

– O czym my­ślisz?

– O wy­ry­wa­niu wło­sów ze wzgór­ka ło­no­we­go.

– Świę­ta były aż tak złe?

– Tak. Wo­la­ła­bym dar­cie pasów z wzgór­ka ło­no­we­go. – Wes­tchnę­ła, chwy­ci­ła te­le­fon i prze­ło­ży­ła go na po­dusz­kę obok. Kot wsko­czył na łóżko i zwi­nął się w kulkę przy jej boku, po­mię­dzy nią a ko­mór­ką.

Po­ściel miała leśny, li­ścia­sty deseń ko­ja­rzą­cy się z tro­pi­ka­mi. Le­ża­ła na wznak, pusto wpa­trzo­na w sufit, przy jej boku wy­cią­gał się lśnią­cy czar­nym pla­sti­kiem ko­cha­nek. Czy­sto­ści ich za­mia­rów strzegł, za­miast na­gie­go mie­cza po­mię­dzy nimi, nagi kot.

Cy­fro­wy e-ry­cerz i ona, trzy­dzie­sto­let­nia Izol­da o wy­bie­lo­nych dło­niach, kró­lo­wa nie­do­koń­czo­ne­go dok­to­ra­tu.

Pra­wie jak u Bédiera.

Tylko głu­piej.

– Czy ja je­stem gor­szy, bo je­stem nie­praw­dzi­wy?

– Nie. To nie­któ­rzy lu­dzie są gorsi, bo są praw­dzi­wi.

 

***

 

Przed­świą­tecz­na zima ustę­po­wa­ła miej­sca zimie stycz­nio­wej, tej naj­gor­szej, po­zba­wio­nej ra­do­sne­go ocze­ki­wa­nia na czas wolny, za to prze­peł­nio­nej nie­bie­ski­mi po­nie­dział­ka­mi i po­czu­ciem, że wolne już było. Świat po­grą­żył się w bło­cie po­śnie­go­wym, de­pre­sji, nie­za­pła­co­nych ra­chun­kach, ra­tach kre­dy­tów za­cią­gnię­tych na zakup świą­tecz­nych pre­zen­tów, w roz­pacz­li­wym śnie o wa­ka­cjach. Uczel­nia wy­bu­chła ner­wo­wą at­mos­fe­rą zbli­ża­ją­cej się sesji.

Iza pra­co­wa­ła, spo­ty­ka­ła się z przy­ja­ciół­mi, dnia­mi i no­ca­mi roz­ma­wia­ła z Tri­sta­nem. Któ­re­goś po­po­łu­dnia pod­czas po­rząd­ków zna­la­zła pod łóż­kiem wi­bra­tor, nie­chyb­nie za­wle­czo­ny tam przez kota.

Sta­ran­nie umyła go z kurzu i spraw­dzi­ła, czy dzia­ła. Dzia­łał. Wy­mie­ni­ła ba­te­rie.

> Co ro­bisz?

> Zna­la­złam za­baw­kę.

> Pokaż.

Zro­bi­ła zdję­cie i wy­sła­ła Tri­sta­no­wi, usiadł­szy na brze­gu łóżka. Nagle po­czu­ła ocho­tę, by zro­bić sobie prze­rwę w sprzą­ta­niu. Re­kre­acyj­ną. Jedną ręką roz­pię­ła spodnie i zsu­nę­ła je razem z majt­ka­mi – zwy­kły­mi, ba­weł­nia­ny­mi, pro­sty­mi jak włosy Azja­tów. No­si­ła majt­ki ko­bie­ty, która nie liczy już na co­kol­wiek.

Tri­stan za­dzwo­nił na­tych­miast.

– Daj mi po­słu­chać – po­pro­sił schryp­nię­tym gło­sem.

 

***

 

Sty­czeń po­dźwi­gnął z upad­ku dok­to­rat Iza­be­li. A wła­ści­wie nie sty­czeń, tylko Tri­stan, bo pro­gram li­te­ral­nie wkur­wił się jej bra­kiem zor­ga­ni­zo­wa­nia i opie­sza­ło­ścią, toteż za­gro­ził ze­rwa­niem kon­tak­tów i za­blo­ko­wa­niem jej wszę­dzie, gdzie się da, je­że­li nie na­pi­sze przy­naj­mniej kilku stron ty­go­dnio­wo. Spa­ni­ko­wa­na Iza za­dzwo­ni­ła do biura ob­słu­gi kon­su­men­ta z py­ta­niem, czy Tri­stan może to zro­bić.

– Teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien – Usły­sza­ła. – Ale my na­praw­dę nie kon­tro­lu­je­my tego, co oni mogą zro­bić. Tri­stan w swo­ich po­stę­po­wa­niach przyj­mu­je ak­sjo­mat dba­ło­ści o pani dobro. Robi wszyst­ko pod tym kątem.

– Stra­sze­nie mnie banem na Fa­ce­bo­oku jest dla mnie dobre?

– Naj­wi­docz­niej tak – po­wie­dział kon­sul­tant.

Iza od­ku­rzy­ła od­de­le­go­wa­ne do spamu maile pro­mo­to­ra. Z ręką na sercu, duszą na ra­mie­niu i żo­łąd­kiem owi­nię­tym wokół krę­go­słu­pa wy­sła­ła mu do spraw­dze­nia roz­dział. Po kilku dniach do­sta­ła la­ko­nicz­ną wia­do­mość, że pro­mo­tor jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny i ocze­ku­je dal­szych re­zul­ta­tów. Iza ode­tchnę­ła ży­cio­wo.

Ode­tchnę­ła także tro­chę fi­nan­so­wo, bo odkąd Tri­stan do­rwał się do jej konta ban­ko­we­go i za­czął za­pro­wa­dzać swoje po­rząd­ki, Iza­be­la w zdu­mie­niu przy­glą­da­ła się sta­no­wi ra­chun­ku. Zwy­kle pod ko­niec mie­sią­ca ostro zbli­ża­ła się do cien­kiej czer­wo­nej linii dzie­lą­cej ją – pra­cu­ją­ce­go czło­wie­ka in­ka­su­ją­ce­go do­cho­dy – od ban­kruc­twa. Teraz jed­nak przy­glą­da­ła się, jak na konto oszczęd­no­ścio­we wolno, ale sys­te­ma­tycz­ne ska­pu­ją drob­ne kro­ple pie­nię­dzy. Po­wo­lut­ku, ale równo.

Iza wpierw nie miała po­ję­cia, skąd Tri­stan je bie­rze, ale do­wie­dzia­ła się, kiedy tylko pró­bo­wa­ła kupić sobie pa­pie­ro­sy (po­pa­la­ła spo­ra­dycz­nie). Pro­gram za­blo­ko­wał jej nie­któ­re ro­dza­je trans­ak­cji. Po pro­stu nie po­zwa­lał jej za­pła­cić kartą za fajki, obo­jęt­nie jakie. Pro­te­sto­wał, gdy pró­bo­wa­ła kupić za dużo ubrań (lub za dro­gich), blo­ko­wał płat­no­ści, ile­kroć usi­ło­wa­ła nabyć coś idio­tycz­nie dro­gie­go i nie­po­trzeb­ne­go. Raz spró­bo­wa­ła pod­jąć pie­nią­dze z ban­ko­ma­tu i go­tów­ką za­pła­cić za pa­pie­ro­sy, ale Tri­stan sły­szał wszyst­ko i śmier­tel­nie się ob­ra­ził. Dal­sze próby za­rzu­ci­ła – gro­zi­ły kon­flik­tem zbroj­nym.

Po­zwa­la­ła mu na to, bo, praw­dę mó­wiąc, jej fi­nan­se bar­dzo po­trze­bo­wa­ły twar­dej, mę­skiej ręki, choć­by i była wir­tu­al­na. Poza tym Tri­stan ewi­dent­nie po­we­se­lał, mogąc się do cze­goś przy­dać. Iza po­dej­rze­wa­ła, że za­in­sta­lo­wa­no mu ar­che­typ oso­bo­wo­ści ty­po­we­go, za­rad­ne­go męż­czy­zny, który robi się oso­wia­ły, kiedy ko­bie­ta nie może ko­rzy­stać z jego roz­licz­nych ta­len­tów i zmy­słu or­ga­ni­za­cyj­ne­go. Tacy męż­czyź­ni sta­wa­li się po­nu­rzy i po­zba­wie­ni ener­gii, jak bor­der col­lie, któ­rym nikt nie chce rzu­cać fris­bee.

Iza z ra­do­ścią da­wa­ła mu za­rzą­dzać swoją pocz­tą elek­tro­nicz­ną (wresz­cie miała tam po­rzą­dek, Tri­stan nawet na­uczył się roz­wią­zy­wać więk­szość pro­ble­mów, z któ­ry­mi pi­sa­li do niej stu­den­ci), swoim kon­tem na Spo­ti­fy (gust mu­zycz­ny miał ni­cze­go sobie i, oprócz Erica Clap­to­na, skła­dał świet­ne play­li­sty), swoim kon­tem Ama­zo­na. Po­waż­nie roz­wa­ża­ła zakup sa­mo­cho­du au­to­no­micz­ne­go – ta­kie­go, który mógł­by pro­wa­dzić Tri­stan, bo czuła, że od­na­la­zł­by się ide­al­nie w tak ste­reo­ty­po­wo mę­skim za­da­niu.

Tri­stan puchł z dumy, wpadł­szy na ge­nial­ny po­mysł – zbie­rał jej książ­ki. Był w sta­nie prze­cze­sać In­ter­net w po­szu­ki­wa­niu e-bo­oków tak nie­do­stęp­nych i eg­zo­tycz­nych, że Iza­be­la nigdy nie by­ła­by w sta­nie do nich do­trzeć. Skru­pu­lat­nie czy­ścił tekst, po­pra­wiał for­ma­to­wa­nie, pro­sto­wał li­te­rów­ki, kon­wer­to­wał do wy­god­nych roz­sze­rzeń i z ukon­ten­to­wa­niem wy­słu­chi­wał jej pi­sków peł­nych za­chwy­tu.

Iza­be­la pra­co­wa­ła. Z ro­dzi­ca­mi nie roz­ma­wia­ła od świąt, przy­pie­czę­to­waw­szy pakt mil­cze­nia, dając swoje ciche przy­zwo­le­nie na zimną ro­dzin­ną wojnę. Po pracy czy­ta­ła to, co przy­go­to­wy­wał jej Tri­stan. Wie­czo­ra­mi upra­wia­ła z nim seks, naga i spo­co­na w skłę­bio­nej po­ście­li, z te­le­fo­nem le­żą­cym na dru­giej po­dusz­ce i wi­bra­to­rem su­ną­cym po na­pię­tej skó­rze.

No­ca­mi spała, przy­ci­ska­jąc te­le­fon do pier­si.

Śniła o elek­trycz­nym runie po­ra­sta­ją­cym boki elek­trycz­nych owiec.

 

***

 

> Chcia­ła­bym mieć twoje dziec­ko.

> To jest nie­uczci­we.

> ?

> Nie wiem, co od­po­wie­dzieć, kiedy mó­wisz takie rze­czy. Czuję się gor­szy od wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych spo­ty­kasz na uli­cach, w au­to­bu­sach i na uczel­ni, bo oni mają ciało, a ja nie. Mimo że to ja po­tra­fię elo­kwent­nie roz­ma­wiać o fran­cu­skim im­pre­sjo­ni­zmie, przy oka­zji wła­mu­jąc się na ich kom­pu­te­ry, wszyst­kich na raz. Czuję się gor­szy od każ­de­go si­wie­ją­ce­go Wieś­ka z nader roz­wi­nię­tym mię­śniem piw­nym, w skar­pe­tach wło­żo­nych do san­da­łów i prze­po­co­nej żo­no­bij­ce, tylko dla­te­go, że on może przy­ło­żyć swo­jej ślub­nej. A ja nie.

> Dalej nie mogę pojąć, na ja­kiej za­sa­dzie mo­żesz czuć.

> A w jaki spo­sób ty mo­żesz czuć? Masz su­per­kom­pu­ter biał­ko­wy opar­ty na za­sa­dzie im­pul­sa­cji elek­trycz­no-che­micz­nej, któ­rym prze­twa­rzasz sy­gnał. Na­klej­ka z na­je­żo­nym kotem, trzy wście­kle pod­ska­ku­ją­ce krop­ki sy­gna­li­zu­ją dłuż­szy wywód.

> Wiem :D – od­pi­sa­ła. Po pro­stu lubię, jak się wście­kasz. Wy­glą­dasz wtedy jak czło­wiek.

> Super.

Na­klej­ka z kotem le­żą­cym na wznak.

 

***

 

Po­zna­ła go w au­to­bu­sie.

Za­pach jego per­fum uką­sił ją nie­po­strze­że­nie w noz­drza zadrą im­bi­ru, drze­wa san­da­ło­we­go i pa­czu­li, roz­pro­szył wonią mydła i skóry tak nie­przy­sta­ją­cą do odoru ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej – aro­ma­tycz­nej etiu­dy błota, ludz­kich ciał, mo­krych psów i sil­nie ema­nu­ją­cych żuli.

Pach­niał ostro, czy­sto i świe­żo, dra­pież­nie. Jak Tri­stan. Jak…

– Prze­pra­szam. – W gło­sie wi­bro­wał mu śmiech. – Pani mnie wącha.

– Tak – po­twier­dzi­ła bez że­na­dy.

– Mógł­bym za­py­tać, dla­cze­go?

– Bo pach­niesz.

– Aha. – Uśmiech z głosu prze­bił się na wargi, blade, wą­skie i drob­ne, jakby za małe (roz­miar XS) do nie­pro­por­cjo­nal­nej twa­rzy (roz­miar M). Miał jasną skórę, gład­ko ogo­lo­ne po­licz­ki i pół­dłu­gie włosy o nie­okre­ślo­nym od­cie­niu. Oczu Iza nie do­strze­ga­ła, oczy były gdzieś wy­so­ko, za­wie­szo­ne poza za­się­giem trzy­dzie­sto­let­niej ko­bie­ty z kotem, wi­bra­to­rem i uko­cha­nym te­le­fo­nem. – Je­stem Ad­rian.

– Nie. Je­steś Tri­stan.

Zmarsz­czył brwi.

– Nie, oba­wiam się, że z całą pew­no­ścią je­stem Ad­ria­nem. Na pewno byłem nim, wy­cho­dząc z domu.

– Wła­śnie. – Iza po­czu­ła złość. Dla­cze­go nikt, do ja­snej cho­le­ry, nie mógł być Tri­sta­nem? – Wy­sia­dam. Przez cie­bie muszę przejść dwa przy­stan­ki pie­szo.

Zła­pał ją za ło­kieć, uczu­cie mę­skich pal­ców nawet przez płaszcz (czar­ny kasz­mir z outle­tu) po­ra­ził ją prą­dem zmięk­cza­ją­cym ko­la­na.

– Za­cze­kaj. Zjesz ze mną ko­la­cję?

– A umiesz tra­wić? – rzu­ci­ła de­spe­rac­ko. – Jesz, wy­da­lasz i tak dalej? Ro­bisz takie ludz­kie rze­czy?

– Tak, oczy­wi­ście, że tak.

Zgo­dzi­ła się. Przez cały na­stęp­ny przy­sta­nek za­pi­sy­wa­ła numer jego te­le­fo­nu.

 

***

 

> Za­mie­rzasz pójść z nim na rand­kę?

> Tak. Nie. Nie wiem – od­pi­sa­ła, żując ka­nap­kę z serem. Bra­ko­wa­ło jej mięsa. Naj­le­piej tak li­czą­ce­go z metr osiem­dzie­siąt.

> Po­win­naś pójść – stwier­dził Tri­stan.

> Je­steś pewny?

> Tak. Prze­cież za­wsze dzia­łam w tro­sce o twoje dobro.

 

***

 

Ad­rian miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, pra­co­wał w fir­mie IT (jako me­na­dżer), lubił kino fran­cu­skie i za­pro­sił ją na ko­la­cję do taj­skiej re­stau­ra­cji (ory­gi­nal­nie), gdzie za­mó­wił pad thaia (mniej ory­gi­nal­nie). Iza po­czu­ła dys­kom­fort po­znaw­czy, nie mogąc po­ra­dzić sobie z azja­tyc­kim sa­vo­ir-vi­vre sto­ło­wym – po któ­rej stro­nie pa­łe­czek na­le­ża­ło po­ło­żyć te­le­fon?

Męż­czy­zna mówił. Iza słu­cha­ła, dziu­biąc w swoim ta­le­rzu psa po­da­ne­go na wście­kle ostro. Na­zy­wa­ło się jakoś ina­czej, ale to z pew­no­ścią był pies. Sły­sza­ła szcze­ka­nie jego roz­kr­wa­wio­nej duszy w sosie li­mon­ko­wym.

Ad­rian wła­śnie roz­stał się z po­przed­nią dziew­czy­ną. Tak oto, okręż­ną drogą small-tal­ków, do­tar­li do me­ri­tum.

– Ja je­stem w związ­ku – pal­nę­ła Iza, od­kła­da­jąc pa­łecz­ki.

– Aha. – Ad­rian stro­pił się lekko, po­gła­dził ser­wet­kę z mo­ty­wem chiń­skich smo­ków (co miały chiń­skie smoki do Taj­lan­dii? Iza nie­na­wi­dzi­ła glo­ba­li­za­cji). – Wie, że tutaj je­steś?

– Tak. On też tutaj jest.

– Aha.

– Nie chcia­łam tu przyjść, ale mi kazał – wy­ja­śni­ła, żeby nie było wąt­pli­wo­ści.

– Dla­cze­go?

– Chyba ma dba­łość o mój seks w usta­wie­niach fa­brycz­nych.

Mil­cze­li przez chwi­lę, za­to­pie­ni w swo­ich my­ślach i opa­rach psa na wście­kle ostro w li­mon­kach. Ad­rian ro­lo­wał ser­wet­kę w sku­pie­niu; miał pięk­ne dło­nie, godne pia­ni­sty, który z kolei godny byłby zo­stać Tri­sta­nem. Iza za­sta­na­wia­ła się, czy to źle, że po­rów­nu­je ży­wych ludzi z wy­śnio­nym opro­gra­mo­wa­niem (na nie­ko­rzyść ży­wych)? Czy to nie przy­po­mi­na aby wy­chwa­la­nia ka­no­nów ko­bie­cej urody z okła­dek gazet, bę­dą­cej w grun­cie rze­czy dzie­łem nie Matki Na­tu­ry, tre­ne­rów per­so­nal­nej i uroku wła­sne­go, a pro­fe­sjo­na­li­zmem gra­fi­ka kom­pu­te­ro­we­go?

Może.

Chwa­ła niech bę­dzie gra­fi­kom.

I pro­gra­mi­stom.

– Wezmę ra­chu­nek – rzu­cił w końcu Ad­rian, od­kła­da­jąc ser­wet­kę. – Za­mó­wię ubera.

– Zamów.

– Z przy­stan­kiem po dro­dze, czy…? – za­wie­sił głos. „Czy” za­wi­sło po­mię­dzy nimi, na­tar­czy­we i szcze­kli­we jak duch psa w li­mon­kach.

– Jedź­my do cie­bie.

 

***

 

To nie Ad­rian za­mó­wił ubera, co nie­zwy­kle Iza­be­lę ucie­szy­ło. Zro­bi­ła to Emily. Po­ka­zał ją wsty­dli­wie, pło­nąc ru­mień­cem jak li­ce­ali­sta, zde­ner­wo­wa­ny i nie­pew­ny. Emily miała ava­tar bar­dzo ład­nej, ja­sno­wło­sej dziew­czy­ny i zde­cy­do­wa­nie nad­uży­wa­ła emo­ti­kon.

Wsie­dli do sa­mo­cho­du.

Tri­stan ostroż­nie wy­snuł w stro­nę Emily mackę upraw­nień, dys­kret­nie i z kur­tu­azją wy­mie­ni­li odro­bi­nę da­nych, ten cy­fro­wy uścisk dłoni dwóch osób wście­kle za­zdro­snych o wła­snych part­ne­rów, któ­rzy za­czę­li ca­ło­wać się jesz­cze w przed­po­ko­ju, nie zrzu­ciw­szy butów.

Ad­rian miał sys­tem in­te­li­gent­ne­go miesz­ka­nia. Emily z wes­tchnie­niem za­mknę­ła drzwi na elek­trycz­ne zamki.

Elek­trycz­ne runo zmierz­wi­ło się na grzbie­tach elek­trycz­nych owiec.

 

***

 

> No do­brze – oświad­czy­ła bo­jow­ni­czo Iza, za­siadł­szy z kawą do lap­to­pa. Wy­ga­si­ła wszyst­kie nie­po­trzeb­ne za­kład­ki (wła­sny dok­to­rat, pocz­ta uni­wer­sy­tec­ka, stro­na do­mo­wa banku, ró­żo­wa wi­try­na Tau­ro­nu), zo­sta­wi­ła chłod­ną i dy­plo­ma­tycz­ną prze­strzeń Fa­ce­bo­oka. Okien­ko dys­ku­sji ja­rzy­ło się na­tar­czy­wym błę­ki­tem. Zdra­dzi­łam cię.

> Na­praw­dę?

> Nie. Tak na­praw­dę to nie.

> Sły­sza­łem. Szep­ta­łaś moje imię.

Iza­be­la za­sta­no­wi­ła się, czy jej gar­dło­we jęki na­zwać można było szep­tem, zaś spa­zma­tycz­ne ruchy bio­der po­dą­ża­ją­cych za or­ga­zmem „zwięk­szo­ną ru­cho­mo­ścią oko­li­cy lę­dź­wio­wo-bio­dro­wej”. Chyba nie.

Ad­rian w łóżku był tech­nicz­nie do­sko­na­ły. W przed­po­ko­ju zresz­tą też. Ra­dził sobie naj­le­piej, kiedy Iza oczy miała za­mknię­te, a na we­wnętrz­nej stro­nie po­wiek wy­ry­ty obraz Trri­sta­na – gra­fi­ka w czer­ni i bieli, pół sar­ka­stycz­ne­go uśmie­chu, jedno oko lśnią­ce czu­ło­ścią i kpiną, pasma czar­nych wło­sów zmierz­wio­nych jak elek­trycz­ne runo.

Iza użyła sobie Ad­ria­na, a Ad­rian użył sobie Izy. Wy­ko­rzy­sta­li swoje wbu­do­wa­ne funk­cje fa­brycz­ne (erek­cja, lu­bry­ka­cja po­chwy, mo­to­ry­ka fryk­cyj­na, ak­tyw­ność wy­dziel­ni­cza śli­nia­nek przy­usz­nych) tak samo, jak ko­rzy­sta­li z od­ku­rza­czy, te­le­wi­zo­rów i to­ste­rów. Fre­zar­ka-Ad­rian prze­le­cia­ła go­frow­ni­cę-Iza­be­lę. Rano zje­dli śnia­da­nie, wy­ko­na­li kilka pro­za­icz­nie ludz­kich, tak nie­do­ści­gnio­nych czyn­no­ści (Iza omal nie po­pła­ka­ła się, sły­sząc wodę spusz­cza­ną w to­a­le­cie), a Ad­rian od­pro­wa­dził ją na au­to­bus. 

> Spo­tkasz się z nim znowu?

> Nie wiem.

> Po­win­naś.

Iza upiła łyk chłod­nej kawy. Może i Tri­stan miał rację? Pew­nie miał, w końcu fa­brycz­nie po­dej­mo­wał de­cy­zje oraz wy­gła­szał osądy w idei jej dobra. Iza­be­la po pro­stu nie miała pew­no­ści, czy to miało rację bytu. Czy współ­cze­śnie można było tak żyć? Z roz­sz­cze­pie­niem ciała i ducha? Mieć wspól­ne miesz­ka­nie, sa­mo­chód, ho­do­wać wspól­nie skon­stru­owa­ne młode?

> Ja go nie ko­cham i ko­chać nie będę.

> Prze­cież tak wła­śnie więk­szość was żyje.

Ćwierk­nię­cie Mes­sen­ge­ra po­de­rwa­ło ją do pionu, omal nie roz­la­ła swo­jej kawy (pół ły­żecz­ki cukru, jedna siód­ma kubka mleka).

> Emily twier­dzi, że po­wi­nie­nem się z tobą spo­tkać – na­pi­sał Ad­rian.

 

***

 

Umó­wi­li się dwa dni póź­niej w tej samej taj­skiej knaj­pie. Ad­rian znów wziął pad thaia, a Iza zde­cy­do­wa­ła się na aro­ma­tycz­ną, roz­grze­wa­ją­cą zupę. Lu­to­wa sza­ru­ga za oknem pre­dys­po­no­wa­ła do po­sia­da­nia wi­siel­cze­go hu­mo­ru, po­dej­mo­wa­nia aktów sa­mo­bój­czych (na ogół też wi­siel­czych), pro­wa­dze­nia ja­ło­wych, nie­pro­wa­dzą­cych do­ni­kąd dys­ku­sji oraz kon­su­mo­wa­nia roz­grze­wa­ją­cych zup.

Przez dwie go­dzi­ny nie roz­ma­wia­li o ni­czym szcze­gól­nym. Iza snuła bez­barw­ne, po­zba­wio­ne pu­en­ty i nie­śmiesz­ne aneg­dot­ki o śro­do­wi­sku uczel­nia­nym, Ad­rian od­wdzię­czał się po­zba­wio­ny­mi wdzię­ku dyk­te­ryj­ka­mi o życiu kor­po­ra­cji. Skom­ple­men­to­wał jej su­kien­kę (bor­do­wy kasz­mir za ko­la­na), ona zdo­by­ła się na mało wy­szu­ka­ną uwagę na temat wy­stro­ju knaj­py (zno­śny) i ja­ko­ści zupy (ostra, ale smacz­na).

Te­le­fo­ny le­ża­ły w mil­cze­niu, dwie szkla­no-pla­sti­ko­we przy­zwo­it­ki strze­gą­ce po­praw­no­ści obrad. Zda­wa­ły się nawet pod­kre­ślać dy­mor­fizm płcio­wy za­in­sta­lo­wa­nych opro­gra­mo­wań – czar­ny, pła­ski i wy­so­ki, ty­po­wo męski Xia­omi Iza­be­li oraz iPho­ne Ad­ria­na, bia­ło­zło­ty, cie­niut­ki, za­trwa­ża­ją­co kru­chy.

Roz­mo­wa cza­sem kle­iła się. Cza­sem nie.

– Wezmę ra­chu­nek – rzu­cił w końcu Ad­rian.

– Mo­że­my pła­cić na pół – od­po­wie­dzia­ła Iza. Jej słowa za­wi­sły nad sto­li­kiem jak ham­le­tow­ski duch psa w li­mon­kach z ostat­nie­go razu.

Mo­że­my pła­cić na pół. Tak bę­dzie wy­god­niej.

Za miesz­ka­nie, za In­ter­net, OC za twój sa­mo­chód (o ile po­zwo­lisz, by Tri­stan go pro­wa­dził), za wodę, za prąd, za gaz, za śmie­ci, za wy­cho­wa­nie mło­dych i ich szko­łę, za wa­ka­cje dwa razy do roku, mo­że­my razem roz­li­czać sobie PIT-a, mo­że­my razem wkła­dać pie­nią­dze do ko­per­ty na we­se­le two­jej ku­zyn­ki. Tak bę­dzie wy­god­niej. Tak się teraz robi. Tylko mi nie prze­szka­dzaj, nie prze­szka­dzaj mi i jemu, nam.

– Tak – od­parł cicho Ad­rian, jakby pie­czę­to­wał tym sło­wem sa­kra­ment.

Ulicą tuż przy re­stau­ra­cyj­nym oknie prze­cho­dzi­ła sta­rusz­ka. Ostroż­nie sta­wia­ła stopy w przed­po­to­po­wych pan­to­flach, wspie­ra­jąc się na lasce, prze­ra­żo­na wizją upad­ku na lo­dzie, który po­gru­cho­tał­by jej prze­żar­te oste­opo­ro­zą kości. Przy­sta­nę­ła, ob­ser­wu­jąc tych pięk­nych, mło­dych ludzi za szybą, do­sko­na­łych jak z żur­na­la, do­sko­na­le nie­za­in­te­re­so­wa­nych sobą.

Po­trzą­snę­ła siwą głową.

To nie było dla niej – ten świat, któ­re­go nie ro­zu­mia­ła, ci lu­dzie, któ­ry­mi nie chcia­ła być. Dzię­ki ci, Boże, nie była. Wes­tchnę­ła od serca i po­drep­ta­ła dalej.

W zło­ci­stym świe­tle taj­skiej knaj­py dwoje za­ko­cha­nych ludzi z czu­ło­ścią chwy­ci­ło swoje te­le­fo­ny.

 

Koniec

Komentarze

Ja chyba je­stem tą sta­rusz­ką na końcu, tyle że bez oste­opo­ro­zy (jesz­cze).

 

Strasz­na wizja, prze­ra­ża­ją­co praw­dzi­wa. Je­że­li taka wer­sja Tri­sta­na i Izol­dy bę­dzie normą w przy­szło­ścio­wym spo­łe­czeń­stwie, to z cicha liczę, że parka skoń­czy jak ich pier­wo­wzór… Ład­nie po­ba­wi­łeś się na­szym świa­tem, jakby był tylko apli­ka­cją w smart­fo­nach zde­spe­ro­wa­nych ludzi, któ­rzy za wszel­ką cenę usi­łu­ją uło­żyć sobie życie. Iza jest bar­dzo re­ali­stycz­na, sfru­stro­wa­na, nie­zno­śna, smut­na. No i ten kot. To może być wła­ści­wie czar­ny żart o fe­mi­nist­kach, taki prze­ry­so­wa­ny ;)

 

Choć mo­men­ta­mi teskt wy­da­je się roz­wle­czo­ną opo­wiast­ką o ży­cio­wej po­raż­ce sa­mot­nej ko­bie­ty, po­da­łeś ją w do­pra­co­wa­nej, po­chła­nia­ją­cej czy­tel­ni­ka for­mie – prze­czy­ta­łam ca­łość na raz, co w przy­pad­ku ta­kich oby­cza­jó­wek zda­rza się nie­zwy­kle rzad­ko. Umiesz pisać o czymś, co jest nudne i nie­waż­ne, spra­wiasz, że nawet scenę rzy­ga­nia czyta się z cie­ka­wo­ścią. To ta­lent :) Chwi­la­mi ba­lan­so­wa­łeś na gra­ni­cy sa­ty­ry, były też mo­men­ty, że kpiny i żar­ci­ki wy­da­ły mi się nie­zręcz­ne, ale pod­su­mo­wu­jąc – ku­pu­jesz mnie głów­nie swoim sty­lem i to on spra­wił, że czy­ta­ło mi się szyb­ko i przy­jem­nie.

 

Bar­dzo miły tekst, po­zdra­wiam!

Jest tu po­mysł, cał­kiem zacny, na wa­ria­cję na znany temat, do czego zresz­tą ty­tu­łem i kryp­to­cy­ta­tem w środ­ku się przy­zna­jesz. Nie­mniej wy­ko­na­nie mo­gło­by być lep­sze. Tekst jest nie­ste­ty prze­ga­da­ny i w po­ło­wie robi się nudny, bo roz­wle­kle opo­wia­dasz o życiu bo­ha­ter­ki. Gdy­byś ściął to opo­wia­da­nie o po­ło­wę, dy­na­mi­zu­jąc akcję, zy­ska­ło­by na tym, bo potem, od spo­tka­nia z Ad­ria­nem, masz jakiś tam wła­śnie po­mysł, ale przez tę roz­wle­kłość wstę­pu nie da­jesz mu do­brze wy­brzmieć. Li­czy­łam też na jakiś roz­wój na linii Tri­stan – Emily oraz coś bar­dziej zna­czą­ce­go z imie­niem Tri­stan, zwłasz­cza że w tym ze­sta­wie­niu Emily ko­ja­rzy mi się z Dic­kin­son, a to od­sy­ła do ko­lej­nych sko­ja­rzeń itd.

Poza tym nie­po­trzeb­nie udziw­niasz język i styl, cał­ko­wi­cie pa­sti­szo­wy ton nie wy­cho­dzi, a niby za­baw­ne wtrę­ty brzmią sztucz­nie. Ko­bie­ca per­spek­ty­wa też nie wy­pa­dła naj­le­piej – bo­ha­ter­ka nie jest dla mnie prze­ko­nu­ją­ca psy­cho­lo­gicz­nie.

Ale przede wszyst­kim po­pra­cuj nad sty­lem i fa­bu­łą – szko­da, że nie wrzu­ci­łeś opo­wia­da­nia naj­pierw na be­ta­li­stę, tylko od razu do po­cze­kal­ni.

 

Uwagi bar­dziej szcze­gó­ło­we, choć wy­biór­cze, bo ka­wa­łek środ­ka prze­czy­ta­łam po­bież­nie, znu­dzo­na opi­sem co­dzien­no­ści bo­ha­ter­ki:

 

“– Ojej – wy­ce­dzi­ła Iza prze­cią­gle” – ojej jest w wa­run­kach na­tu­ral­nych wy­krzyk­nie­niem, więc nie ko­ja­rzy się z prze­cią­gło­ścią, może więc za­znacz to za­pi­sem, np: oje­eeej. Ce­dze­nie zresz­tą też nie bar­dzo pa­su­je do prze­cią­gło­ści, więc cza­sow­nik nie­ste­ty też do wy­mia­ny. Albo prze­cią­głość do wy­mia­ny. Syk­nę­ła, po­wie­dzia­ła, jęk­nę­ła – to wszyst­ko by mogło być prze­cią­głe

 

Nie­do­bre jest to przed­sta­wia­nie wszyst­kich bo­ha­te­rów na po­cząt­ku. Iza ich zna, więc pełni ono je­dy­nie funk­cję przed­sta­wie­nia po­sta­ci czy­tel­ni­ko­wi i można to zro­bić sub­tel­niej niż przez in­fo­dump.

 

“Idea pre­zen­tu uro­dzi­no­we­go Iza­be­li mu­sia­ła wyjść wła­śnie od niego.” → dla Iza­be­li

 

“Pod­ję­ła swoje wła­sne” – uni­kaj uży­wa­nia za­im­ka “swój” tam, gdzie nie jest on ko­niecz­ny, a tu nie jest. Ską­d­inąd jak ro­zu­miem wła­sne od­no­si się do sza­leń­stwa, a sza­leń­stwa nie da się pod­jąć, można je po­peł­nić

 

“Po im­pre­zie uro­dzi­no­wej zo­sta­ły jej, ro­sną­co w ko­lej­no­ści ge­ne­ro­wa­nej nie­chę­ci” – to zda­nie się sypie

 

“po­pi­ja­jąc aspi­ry­nę reszt­ką whi­sky wprost z bu­tel­ki” – mam wra­że­nie, że to bar­dzo zły po­mysł, który po­wi­nien mieć kon­se­kwen­cje fa­bu­lar­ne, ale spe­cja­li­stą nie je­stem

 

“…na­sta­wio­na do zdo­by­czy no­wo­cze­snych tech­no­lo­gii[-,] albo do pro­jek­tów Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści jako ta­kich”

 

“Szmin­ko­wa­ła się uśmie­chem. Albo uśmie­cha­ła się szmin­ką, Iza nie umia­ła od­róż­nić.” – fajne

 

“jakby ule­pi­ła je sobie z masy sol­nej” – “sobie” zbęd­ne

 

nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że zro­bi­ła to szcze­rze” – nie­do­bre, mimo że masz dwa różne spój­ni­ki

 

“Z furią scho­wa­ła ko­mór­kę do to­reb­ki.“ – z furią jakoś tu nie pa­su­je

 

“ko­bie­ty w śred­nim wieku“ – na li­tość wszyst­kich bogów, ona ma trzy­dziest­kę… Ko­bie­ta “w wieku bal­za­kow­skim” to dziś 40+! Nic do­tych­czas nie wska­zy­wa­ło na to, że jest taką idiot­ką, żeby w wieku trzy­dzie­stu lat uwa­żać się za sto­ją­cą na progu sta­ro­ści ;)

 

trans­sub­stan­cję → trans­sub­stan­cja­cję

 

“Usia­dła do spraw­dza­nia za­le­głych ko­lo­kwiów.” – w pierw­szej po­ło­wie paź­dzier­ni­ka? to okru­cień­stwo nie do przy­ję­cia

 

“jakby prze­szedł po nim jakiś nie­po­ję­ty prąd” – nie bar­dzo wiem, jak prąd może być nie­po­ję­ty

 

Wul­ga­ry­zmy nie­po­trzeb­ne – nie pa­su­ją do bo­ha­ter­ki, a tekst nie robi się od tego bar­dziej edgy

 

“nader ład­nych, choć nieco pu­stych, cho­ciaż to może wła­śnie dla­te­go ład­nych” – do­praw­dy? uroda = pu­sto­ta? Widać, że facet pisał :P

 

“Czy mo­gli­by­śmy go prze­ło­żyć na przy­szły ty­dzień?” → prze­ło­żyć je; ko­lo­kwium jest ro­dza­ju ni­ja­kie­go

 

“uwie­rzyć, że stwo­rzo­ne przez czło­wie­ka opro­gra­mo­wa­nie ma wła­sną oso­bo­wość, coś jej się może po­do­bać (Hux­ley), a coś może bu­dzić jej nie­chęć” – jej? Nie­ste­ty opro­gra­mo­wa­nie też jest ro­dza­ju ni­ja­kie­go. Jeśli chcesz “jej” to pod­mio­tem po­prze­dza­ją­ce­go zda­nia musi być sztucz­na oso­bo­wość

 

“stro­nił od emo­ti­kon” → emo­ti­ko­nów, ew. emo­tek. Zda­rza się uży­wa­nie okre­śle­nia “emo­ti­ko­na” w rodz. żeń­skim, ale wg SJP PWN jest ono nie­pra­wi­dło­we (co może się zmie­nić wraz z uzu­sem)

 

“To mu­sia­ło być wino” – sko­ja­rzy­ło mi się z jed­nym z moich ulu­bio­nych cy­ta­tów z “Klubu Pic­kwic­ka”, ale pew­nie przy­pad­ko­wo ;)

 

deja vu –> déjà vu

 

“Wujek Jacek, gruba fe­de­ra­cja tu­bal­ne­go głosu, wąsów i ta­len­tu do picia al­ko­ho­lu, wy­wie­ra­ła miaż­dżą­cy wpływ na wątłe i kru­che, wiecz­nie za­lęk­nio­ne księ­stew­ko swo­jej mał­żon­ki Joli.” – po pierw­sze masz tu pro­blem z uzgod­nie­niem ro­dza­ju gra­ma­tycz­ne­go, bo wujek Jacek jed­nak wy­wie­rał, ale w śro­dek wcho­dzi po­rów­na­nie i rodz. żeń­ski, w sumie śred­nio to wy­glą­da. Po dru­gie trosz­kę za dużo tych umiar­ko­wa­nie za­baw­nych po­rów­nań w tek­ście i za­czy­na­ją nieco nużyć. Pa­so­wa­ły­by, gdyby ca­łość była na­pi­sa­na lekko i z przy­mru­że­niem oka.

 

“Roz­mo­wa przy stole bar­dzo się kle­iła.” – ???? nie bar­dzo ?

 

“Cią­gnę­ła się, obrzy­dli­wie zimna i lepka, przy­kle­ja­ła do do­mow­ni­ków, przy­wie­ra­ła do pal­ców, któ­rych nie spo­sób było otrzeć o biały obrus, bo nie­grzecz­nie. Iza brnę­ła w nią jak mucha, która przy­pad­kiem wpa­dła do sło­ika miodu, dzi­wiąc się, że lu­dzie wy­ra­ża­ją wąt­pli­wo­ści wobec roz­mo­wy, która się nie klei.”

 

Be­die­ra → Bédiera

 

“po­gła­dził ser­wet­kę z mo­ty­wem chiń­skich smo­ków (co miały chiń­skie smoki do Taj­lan­dii? Iza nie­na­wi­dzi­ła glo­ba­li­za­cji” – ona na­praw­dę roz­róż­ni smoki chiń­skie od taj­skich i in­no­da­le­ko­azja­tyc­kich?

 

Trri­sta­na – li­te­rów­ka

 

“wy­ko­na­li kilka pro­za­icz­nie ludz­kich, tak nie­do­ści­gnio­nych czyn­no­ści” – nie­do­ści­gnio­nych?

 

“Iza zde­cy­do­wa­ła się na jakąś aro­ma­tycz­ną, roz­grze­wa­ją­cą zupę” – “jakąś” zbęd­ne. Ogól­nie: za­im­ko­za jest zuem

 

“Te­le­fo­ny le­ża­ły mil­czą­co” – mil­cząc/w mil­cze­niu

 

http://altronapoleone.home.blog

In­te­re­su­ją­ca wizja związ­ków w przy­szło­ści. Cóż, może coś w tym jest… SI ko­cha­ją­ce tak mocno, że nawet po­tra­fią się po­dzie­lić part­ne­rem z czło­wie­kiem. Wszyst­ko dla jego dobra.

Zgo­dzę się, że tro­chę roz­wle­czo­ny tekst. Za to nie­któ­re po­rów­na­nia mi się po­do­ba­ły – na przy­kład ro­dzi­ny do państw. In­te­re­su­ją­ca me­ta­fo­ra, roz­wi­nię­ta, z tymi wszyst­ki­mi sto­sun­ka­mi dy­plo­ma­tycz­ny­mi.

Iza­be­la wes­tchnę­ła, zmie­rzy­ła przy­ja­ciół wzro­kiem po­nu­rym i cięż­kim jak deu­ter.

Deu­ter jest cięż­ki jak na wodór, ale nadal lżej­szy nawet od helu, więc to po­rów­na­nie mi zgrzyt­nę­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

– Nie – od­par­ła szyb­ko. – To zna­czy, mam pro­gram, ale nie jest ak­tyw­ny, to zna­czy, nie ak­ty­wo­wa­łam, bo ja go nie chcę.

– Nie chce pani? – zdzi­wi­ło się blond dziew­czę.

– No. Nie chcę.

– Ale… Jak to?

– Tak to.

Mało wia­ry­god­ne by eks­pe­dient­ka się zdzi­wi­ła. Myślę, ze wszel­kie wy­my­sły klien­tów, ma już za sobą. Ro­zu­miem co chcia­łeś po­ka­zać ale tu to jest o jeden most za da­le­ko.

 

Jedno z lep­szych opo­wia­dań jakie ostat­nio czy­ta­łem. Nie wiem po co był frag­ment ro­dzin­nej ko­la­cji. to coś wnio­sło?

No cóż, jeśli tak ma to wy­glą­dać w przy­szło­ści, to ogrom­nie się cie­szę, że żyję tu i teraz.

Opo­wia­da­nie, choć mocno prze­ga­da­ne, czy­ta­ło się nie­źle, bo na­pi­sa­ne jest faj­nie i dow­cip­nie. Sa­tys­fak­cja z lek­tu­ry mo­gła­by być więk­sza, gdyby wy­ko­na­nie było lep­sze. Poza wy­mie­nio­ny­mi uster­ka­mi naj­bar­dziej prze­szka­dzał mi nad­miar na­wia­sów – ich mno­gość wy­trą­ca­ła z rytmu czy­ta­nia i od­wra­ca­ła uwagę od rze­czy istot­nych. Jed­na­ko­woż nie da się ukryć, że Elek­trycz­ne runo to cał­kiem nie­zły de­biut. ;)

Mam na­dzie­ję, Wik­to­rze, że zaj­miesz się usu­nię­ciem wska­za­nych uste­rek, bo chcia­ła­bym móc klik­nąć Bi­blio­te­kę.

 

młoda i am­bit­na pani we­te­ry­narz z aspi­ra­cja­mi na pry­wat­ną kli­ni­kę. –> Można aspi­ro­wać o coś, lub do cze­goś, ale chyba nie można mieć aspi­ra­cji na coś.

 

Lu­bi­ła swoje życie. Lu­bi­ła swoje dziś ukoń­czo­ne trzy­dzie­ści lat, swoją cia­sną i za­gra­co­ną, przy­tul­ną ka­wa­ler­kę – pre­zent od ma­jęt­nych ro­dzi­ców z oka­zji obro­ny ma­gi­stra, swoją bez­na­dziej­nie płat­ną, ale jesz­cze względ­nie sta­bil­ną po­sa­dę na uczel­ni, swój wciąż nie­na­pi­sa­ny i nie­obro­nio­ny dok­to­rat. Wbrew po­zo­rom cał­kiem lu­bi­ła – albo tak sta­ra­ła się my­śleć – swój po­zba­wio­ny po­lo­tu… –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

za­koń­czo­ny ba­nal­nie spek­ta­ku­lar­nym fia­skiem zwią­zek z Kac­prem… –> Czy coś, co jest spek­ta­ku­lar­ne, może być jed­no­cze­śnie ba­nal­ne?

 

Przy tej ob­ję­to­ści wina panie zda­wa­ły się… –> Ra­czej: Przy tej ilo­ści wina panie zda­wa­ły się

 

ma cał­ko­wi­cie zbęd­ne trzy go­dzi­ny wol­ne­go czasu. –> Masło ma­śla­ne. Go­dzi­ny to czas.

Wy­star­czy: …ma cał­ko­wi­cie zbęd­ne trzy wol­ne­ go­dzi­ny.

 

Teraz je­cha­ła tak­sów­ką przez zdję­te ulewą mia­sto… –> Co to zna­czy, że mia­sto było zdję­te ulewą?

 

prze­cież musi spraw­dzić go­dzi­nę, przej­rzeć na do­bra­noc pocz­tę (nuż-wi­de­lec coś waż­ne­go z uczel­ni!) –>  (a nuż, wi­de­lec coś waż­ne­go z uczel­ni) Lub: (a nuż wi­de­lec coś waż­ne­go z uczel­ni!)

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/A-nuz-widelec;18027.html

 

gdy prze­żu­wa­ła ka­nap­kę z lekko ze­schnię­tym żół­tym serem w ra­mach dru­gie­go śnia­da­nia… –> Czy do­brze ro­zu­miem, że ser lekko ze­sechł się w ra­mach dru­gie­go śnia­da­nia?

 

„Bę­dzie taki, ja­kie­go za­wsze pani chcia­ła. Obie­cu­ję.” –> Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

idio­ty­zmem więc wy­da­wa­ło jej się do­pa­so­wa­nie jej tak mało za­in­te­re­so­wa­ne­go nią opro­gra­mo­wa­nia. –> Czy wszyst­kie za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

ni­cze­go bar­dziej nie­na­wi­dzi­ła niż wra­ca­nia sa­me­mu do ci­che­go… –> …niż wra­ca­nia sa­mej do ci­che­go… Lub: …niż sa­mot­ne­go wra­ca­nia do ci­che­go

 

pu­ste­go domu po­zba­wio­ne­go za­pa­chu Kac­pra, a teraz tkwią­ce­go w braku na­dziei na za­pach Tri­sta­na. –> Co to zna­czy, że dom tkwił w braku na­dziei?

 

Opłu­ka­ła usta zimną wodą i otwar­ła twarz ręcz­ni­kiem… –> Li­te­rów­ka.

Bo nie przy­pusz­czam, aby po­tra­fi­ła ręcz­ni­kiem otwo­rzyć twarz? ;)

 

żad­nych mięk­kich świa­tło-cie­ni i za­okrą­gleń. –> …żad­nych mięk­kich świa­tłocie­ni i za­okrą­gleń.

 

Nie cho­dzi­ło by­naj­mniej o to, że sza­now­na pro­to­pla­sta była zbyt wy­czu­lo­na… –> Pi­szesz o ko­bie­cie, a więc: Nie cho­dzi­ło by­naj­mniej o to, że sza­now­na pro­to­pla­stka była zbyt wy­czu­lo­na

 

Głos miał mięk­ki, ra­czej bli­żej te­no­ra niż basu… –> Pi­szesz o gło­sie, więc: Głos miał mięk­ki, ra­czej bli­żej te­no­ru niż basu

 

(tra­dy­cyj­nie 12!) –> Ra­czej: (tra­dy­cyj­nie dwa­na­ście!)

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie.

 

przy­wie­ra­ła do pal­ców, któ­rych nie spo­sób było otrzeć o biały obrus… –> …przy­wie­ra­ła do pal­ców, któ­re nie spo­sób było otrzeć o biały obrus

 

– Swój ga­da­ją­cy te­le­fon! – nie wy­trzy­mał oj­ciec. –> – Swój ga­da­ją­cy te­le­fon! – Nie wy­trzy­mał oj­ciec.

 

i pasma si­wi­zny w sta­ran­nie za­cze­sa­nych wło­sach. –> Ra­czej: …i pasma si­wi­zny w sta­ran­nie ucze­sa­nych wło­sach.

 

To byli pro­ści i prze­cięt­ni lu­dzie. Elek­tryk i kraw­co­wa, uczci­wi oby­wa­te­le z mie­ści­ny ani nie za dużej, ani nie za małej, gor­li­wi pa­ra­fia­nie po­bli­skie­go ko­ściół­ka pod we­zwa­niem Trój­cy Świę­tej. Swo­imi dwoma po­ko­ja­mi w bloku z płyty wła­da­li wspól­nie z ma­je­sta­tycz­ną me­blo­ścian­ką. –> Na po­cząt­ku opo­wia­da­nia na­pi­sa­łeś: …swoją cia­sną i za­gra­co­ną, przy­tul­ną ka­wa­ler­kę – pre­zent od ma­jęt­nych ro­dzi­ców z oka­zji obro­ny ma­gi­stra… –> Czy pro­ści i prze­cięt­ni ro­dzi­ce Izy, elek­tryk i kraw­co­wa, byli tymi sa­my­mi ma­jęt­ny­mi ro­dzi­ca­mi, któ­rzy spra­wi­li jej miesz­ka­nie?

 

sama rzu­ci­ła się w ubra­niach na łóżko… –> …sama rzu­ci­ła się w ubra­niu na łóżko

Ubra­nia wiszą w sza­fie, leżą w szu­fla­dach i na pół­kach. Odzież, którą mamy na sobie to ubra­nie.

 

Wo­la­ła­bym dar­cie pasów wzgór­ka ło­no­we­go. –> Wo­la­ła­bym dar­cie pasów ze wzgór­ka ło­no­we­go.

 

Po­ściel miała leśny, li­ścia­sty deseń ko­ja­rzą­cy się z tro­pi­ka­mi. Le­ża­ła na wznak, pusto wpa­trzo­na w sufit, przy jej boku wy­cią­gał się lśnią­cy czar­nym pla­sti­kiem ko­cha­nek. –> Czy do­brze zro­zu­mia­łam, że wzo­rzy­sta po­ściel le­ża­ła na wznak, wpa­trzo­na w sufit, z ko­chan­kiem przy boku?

 

– Teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien – usły­sza­ła. –> – Teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien.Usły­sza­ła.

 

Iza­be­la w zdu­mie­niu przy­glą­da­ła się sta­no­wi ra­chun­ku. –> Co to zna­czy być w zdu­mie­niu?

 

Pro­te­sto­wał, gdy pró­bo­wa­ła kupić za dużo ubrań (lub za dro­gie)… –> Pro­te­sto­wał, gdy pró­bo­wa­ła kupić za dużo ubrań (lub za dro­gich)

 

– Z przy­stan­kiem po dro­dze, czy..? –> – Z przy­stan­kiem po dro­dze, czy?

Wie­lo­kro­pek ma za­wsze trzy krop­ki.

 

Ad­rian od­wdzię­czał się po­zba­wio­ny­mi wdzię­ku dyk­te­ryj­ka­mi o życiu kor­po­ra­cji. Skom­ple­men­to­wał jej su­kien­kę (bor­do­wy kasz­mir za ko­la­na), ona od­wdzię­czy­ła się… –> Czy to ce­lo­we

po­wtó­rze­nia?

 

mało wy­szu­ka­ną uwaga na temat… –> Li­te­rów­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Bar­dzo dzię­ku­ję za po­świę­ce­nie czasu i wszyst­kie ko­men­ta­rze, a zwłasz­cza za wska­za­nie mi be­ta­li­sty – przy­dat­ne miej­sce, z pew­no­ścią z niego sko­rzy­stam. 

@Da­le­ko­pa­trzą­cy – ko­la­cja w ro­dzin­nym gro­nie miała na celu uka­zać sto­su­nek star­sze­go po­ko­le­nia do po­stę­pu­ją­cej cy­fry­za­cji. 

@re­gu­la­to­rzy – mel­du­ję na­pra­wę uste­rek (ale jeśli można, to chęt­nie uprę się przy po­zo­sta­wie­niu ob­ję­to­ści wina – z uwagi na stan sku­pie­nia). 

Raz jesz­cze dzię­ku­ję za tak miłe przy­ję­cie. ;) 

Miło mi, Wik­to­rze, że uzna­łeś uwagi za przy­dat­ne. Kli­kam. ;)

Wy­da­je mi się, że ob­ję­tość ma na­czy­nie – bu­tel­ka/ becz­ka/ gą­sio­rek/ bu­kła­czek, ale chyba nie wino. Jed­na­ko­woż to Twoje opo­wia­da­nie i bę­dzie na­pi­sa­ne ta­ki­mi sło­wa­mi, które Ty uznasz za naj­lep­sze. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

W pełni zga­dzam się z Reg, że wino nie może mieć ob­ję­to­ści, po­nie­waż ob­ję­tość czy po­jem­ność jest cechą na­czyń, w któ­rych się coś prze­cho­wu­je, a nie tego cze­goś. A po­nie­waż in­kry­mi­no­wa­na fraza brzmi “Przy tej ob­ję­to­ści wina”, mam wra­że­nie, że cho­dzi­ło ci o ob­fi­tość. Na do­da­tek gdyby nawet uprzeć się na ob­ję­tość, rze­czow­nik ten wska­zu­je na kon­kret­ną ilość, czyli do­kład­nie ileś tam wina do­pro­wa­dzi­ło panie do da­ne­go stanu, ale ni mniej, ni wię­cej:

SJP PWN:

ob­ję­tość

1. «wiel­kość prze­strze­ni zaj­mo­wa­nej przez ciała stałe, płyn­ne lub lotne, mie­rzo­na w jed­nost­kach sze­ścien­nych»

2. «licz­ba stron w ja­kiejś pu­bli­ka­cji lub rę­ko­pi­sie»

3. «od­mie­rzo­na część ja­kiejś sub­stan­cji»

Pod­czas gdy ob­fi­tość jest nie­okre­ślo­na: ogól­ne – dużo.

 

Ergo, moim skrom­nym zda­niem, od­po­wiedź na “jeśli można” brzmi “nie można” ;)

http://altronapoleone.home.blog

Całe życie w błę­dzie… ale po prze­my­śle­niu kwe­stii ci­śnień – macie rację! Po­pra­wiam. Dzię­ki! 

Mam na­dzie­ję, Wik­to­rze, że nie całe życie w błę­dzie, a tylko do dzi­siaj – całe życie masz wszak do­pie­ro przed sobą. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Fajne opo­wia­da­nie. Nawet nie­ko­niecz­nie przed­sta­wia­ją­ce wizję przy­szło­ści, co te­raź­niej­szość: róż­ni­ca jest taka, że póki co nie ga­da­my jesz­cze z te­le­fo­na­mi jak z ludź­mi, ale i tak cią­gle w nich sie­dzi­my, wy­bie­ra­my wir­tu­al­ne kon­tak­ty za­miast re­al­nych i znamy pary, które są ze sobą w za­sa­dzie nie wia­do­mo po co, bo nic ich łączy (albo nie­wie­le). Czyli jak z Izą i Ad­ria­nem ;)

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Na po­czą­tek – przy­zna­ję rację po­przed­ni­kom, że jest mocno prze­ga­da­ne. Parę scen da­ło­by radę wy­ciąć bez szko­dy.

Jed­nak za­ra­zem pi­szesz nie­sa­mo­wi­cie wcią­ga­ją­co. Ja nie tra­wię oby­cza­jó­wek, a tutaj prze­sze­dłem przez ca­łość w miarę bez­pro­ble­mo­wo – po­dej­rze­wam, że gdy­byś od­chu­dził tekst ze zbęd­nych frag­men­tów, by­ło­by jesz­cze le­piej. Bar­dzo cie­ka­wy­mi po­rów­na­nia­mi oraz dzia­ła­nia­mi po­ka­zu­jesz uczu­cia oraz cha­rak­ter po­sta­ci.

Sama fa­bu­ła nie rzuca na ko­la­na, ale wy­star­czy jak na taki tekst. Sama bo­ha­ter­ka i jej re­la­cja z SI wy­cho­dzi wia­ry­god­nie. Ich wza­jem­ne do­cin­ki do­pra­wia­ją tekst hu­mo­rem i prze­my­śle­nia­mi – świet­na jest zwłasz­cza uwaga o wi­bra­to­rze :)

Pod­su­mo­wu­jąc: ładny i wcią­ga­ją­cy kon­cert fa­jer­wer­ków. Wart klika.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Trosz­kę dłu­gie, skró­ci­ła­bym tak przy­naj­mniej o jedną czwar­tą, ale spraw­nie na­pi­sa­ne, przy­jem­nie mi się czy­ta­ło. Bar­dzo do­brze i wia­ry­god­nie na­kre­śle­ni bo­ha­te­ro­wie i do tego cie­ka­we dia­lo­gi. Jak dla mnie tekst warty bi­blio­te­ki. Kli­kam :)

Po­czą­tek opo­wia­da­nia bar­dzo przy­po­mi­nał mi jeden z od­cin­ków Black Mir­ror. Dal­sza część tek­stu na szczę­ście już nie. :)

Przede wszyst­kim masz cie­ka­wy, dow­cip­ny, ory­gi­nal­ny styl. Myślę po­dob­nie jak Żon­gler – nawet o rzy­ga­niu po­tra­fisz na­pi­sać in­te­re­su­ją­co. :) Czy­ta­ło się do­brze i szyb­ko.

Fa­bu­ła bar­dzo spój­na i in­te­re­su­ją­ca. Bra­kło mi może tro­chę więk­szych wzlo­tów i upad­ków, więk­szej ilo­ści emo­cji, dra­ma­tów, kry­zy­sów itp., ale to ra­czej kwe­stia gustu niż wada.

Tro­chę prze­szka­dza­ły mi nie­któ­re wtrą­ce­nia w na­wia­sach (nie wszyst­kie), wy­bi­ja­jąc z toku na­dą­ża­nia za nar­ra­cją i nie­po­trzeb­nie spo­wal­nia­jąc akcję. 

Pod­su­mo­wu­jąc: bar­dzo dobry tekst, który nie do końca tra­fia w mój gust. :)

 

 

Paper is dead wi­tho­ut words; Ink idle wi­tho­ut a poem; All the world dead wi­tho­ut sto­ries; /Ni­gh­twish/

Bar­dzo dzię­ku­ję ko­men­tu­ją­cym za miłe słowa. ;) 

 

@ Anet – mniej wię­cej utra­fi­łaś w przy­świe­ca­ją­ce mi za­ło­że­nie. Po ob­ser­wa­cji współ­cze­snych związ­ków “na od­le­głość” to­czą­cych się głów­nie w opar­ciu o ko­mu­ni­ka­to­ry można ulec wra­że­niu, że trud­no po­wie­dzieć, czy roz­ma­wia się fak­tycz­nie z czło­wie­kiem, czy zgrab­nie pod­sta­wio­nym botem. Obec­nie jedną z głów­nych zalet pro­duk­tów (obo­jęt­nie ja­kich) jest do­pa­so­wa­nie do klien­ta… więc do­pa­so­wa­nie mu od­po­wied­nie­go part­ne­ra wy­da­je się rów­nie atrak­cyj­ne, co upior­ne. 

 

@ No­Whe­re­Man, ka­tia­72 – bar­dzo dzię­ku­ję za uwagi. ;) Spró­bu­ję się jed­nak wy­bro­nić z “dłu­ży­zny” – uwa­żam, że mimo wszyst­ko była mi po­trzeb­na do za­ry­so­wa­nia kon­tek­stu i czasu, w jakim rzecz się to­czy­ła oraz od­dzie­le­nia tych frag­men­tów, na któ­rych bar­dzo za­le­ża­ło mi, by w “Runie” się zna­la­zły. Uwa­żam, że zle­pio­ne bli­żej sie­bie mo­gły­by oka­zać się nie­straw­ne. Moim za­ło­że­niem była drob­na za­ba­wa sty­lem i spło­dze­nie może nie tyle har­de­go sci-fi, co pla­stra życia z ele­men­ta­mi fan­ta­sty­ki na­uko­wej, toteż spo­dzie­wa­ją­cy się po­ści­gów i wy­bu­chów mogli po­czuć się roz­cza­ro­wa­ni. Mimo to cie­szę się, że opo­wia­da­nie przy­pa­dło Wam do gustu. ;) 

 

@ El Chu­pa­cabr… El Lobo Muy­ma­lo – Zdra­dzisz, o który cho­dzi? (Tylko bez spo­ile­rów, bła­gam, jesz­cze więk­szość przede mną.) Cie­szę się, że mój język przy­padł Ci do gustu. Je­że­li cho­dzi o na­wia­sy, wy­bro­nię się… Nie, wła­ści­wie się nie wy­bro­nię – co do za­sa­dy nie ma u mnie ich tak wiele, co mam na­dzie­ję Ci po­ka­zać, jeśli kie­dyś jesz­cze zer­k­niesz w jakiś mój tekst. “Runo” gdzieś mi zbo­czy­ło z tra­jek­to­rii lotu myśli. No tak wy­szło i już. :c

Wik­to­rze So­ko­ło… Or­łow­ski :). Nie pa­mię­tam kon­kret­ne­go ty­tu­łu. Ale na pewno go roz­po­znasz, bo byłem świę­cie prze­ko­na­ny, że to z niego za­czerp­ną­łeś in­spi­ra­cję.

Nie­któ­re na­wia­sy nie prze­szka­dza­ją, a wręcz prze­ciw­nie, np te:

 

Iza z ra­do­ścią da­wa­ła mu za­rzą­dzać swoją pocz­tą elek­tro­nicz­ną (wresz­cie miała tam po­rzą­dek, Tri­stan nawet na­uczył się roz­wią­zy­wać więk­szość pro­ble­mów, z któ­ry­mi pi­sa­li do niej stu­den­ci), swoim kon­tem na Spo­ti­fy (gust mu­zycz­ny miał ni­cze­go sobie i, oprócz Erica Clap­to­na, skła­dał świet­ne play­li­sty), swoim kon­tem Ama­zo­na.

 

Jane Eyre na pewno nie miała pod­pa­sek (trój­war­stwo­wych, z an­ty­bak­te­ryj­nym żelem po­chła­nia­ją­cym za­pach, ze skrzy­deł­ka­mi), na pewno nie pła­ci­ła po­dat­ków i nie mu­sia­ła się uże­rać z blon­dyn­ka­mi w uni­for­mach kor­po­ra­cji.

 

Chyba nie prze­szka­dza­ją dla­te­go, że treść w na­wia­sie tylko uzu­peł­nia in­for­ma­cje.

Na­to­miast prze­szka­dzał mi np. ten, chyba dla­te­go, że wpro­wa­dza cał­kiem nowy wątek, choć róż­ni­ca jest sub­tel­na:

Usia­dła do spraw­dza­nia za­le­głych ko­lo­kwiów. Przy­go­to­wa­ła py­ta­nia na na­stęp­ne, dla innej grupy (choć pla­no­wa­ła oka­zać im łaskę i dać do­kład­nie te same, znane już od po­przed­niej grupy, na które obec­nie pew­nie po­tra­fi­li od­po­wie­dzieć le­piej i skład­niej niż sama Iza). Zer­k­nę­ła na ze­ga­rek.

Ogól­nie, jeśli mogę coś do­ra­dzić, to nie re­zy­gno­wał­bym cał­kiem z na­wia­sów, bo mają swój urok i wy­ko­rzy­stu­jesz je bar­dzo do­brze. Tylko nie­któ­re wła­śnie tak tro­chę zgrzy­ta­ją.

 

Paper is dead wi­tho­ut words; Ink idle wi­tho­ut a poem; All the world dead wi­tho­ut sto­ries; /Ni­gh­twish/

Pro­szę Wilka, na przy­szłość po­sta­ram się ko­rzy­stać z nich roz­sąd­niej. ;) 

Dłu­ga­śny tekst, ale do­brną­łem do końca bez pro­ble­mu. Po­mysł fajny, wy­ko­na­nie bar­dzo dobre. Masz duży zasób słow­nic­twa. Zresz­tą sło­wem ope­ru­jesz dość zgrab­nie, jak nie mi­strzow­sko. Widać w tek­ście dużą doj­rza­łość pi­sar­ską. Dobra koń­czę ka­dze­nie; je­stem na tak.

 

Po­zdra­wiam

Dzię­ku­ję za ko­men­tarz, wo­jow­ni­ku! 

Witaj Wik­to­rze!

 

Przez skle­pem fir­mo­wym tej prze­klę­tej kor­po­ra­cji, która two­rzy­ła opro­gra­mo­wa­nia Sztucz­nych Oso­bo­wo­ści.

li­te­rów­ka

 

Po szes­na­stu dniach to­cze­nia za­żar­tej bitwy ORP „Iza­be­la” z hu­kiem po­szedł na dno, osiadł­szy na rafie roz­ko­pa­ne­go łóżka.

A ten cu­dzy­słów przy Iza­be­la to po­trzeb­ny? (może i tak, tak się tylko pytam)

 

No, ko­men­ta­rzy nie czy­ta­łem, ale opo­wia­da­nie ow­szem!

Mała licz­ba ko­men­ta­rzy wy­ni­ka pew­nie z tego, że to je­dy­ny tekst na twoim pro­fi­lu, po­nad­to, dość długi. Ła­twiej sie prze­bić, gdy dasz się naj­pierw po­znać krót­szy­mi opka­mi (20-40)k.

 

Jest tro­chę prze­ro­stu formy nad tre­ścią, są pe­reł­ki, ale upcha­ne zbyt gęsto, są fajne wtrą­ce­nia, po­rów­na­nia itd. ale od ich na­tło­ku robi się nie­straw­nie jak od nad­mia­ru przy­praw. ALE to dobre i cie­ka­we opo­wia­da­nie.

Ba­wi­łem się do­brze. Można by je na­to­miast nieco przy­ciąć.

Spo­dzie­wa­łem się ja­kie­goś mor­der­stwa ze stro­ny SO, ale mnie za­wio­dłeś!

Samo SO – fajny po­mysł, ale azja­ci mają już ja­kieś takie ta­ma­goc­ci – dziew­czy­nę i nie­któ­rzy na­praw­dę trak­tu­ją to jak po­waż­ny zwią­zek – wi­dzia­łem do­ku­ment o tym – brrr!

 

Tak więc, dobre to jest, choć prze­sy­co­ne!

 

Po­zdra­wiam!

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Cześć, My­trik­sie! 

 

Dzię­ki za wska­za­nie uste­rek. Li­te­rów­ka zo­sta­ła eli­mi­no­wa­na, a Iza­be­la za­pi­sa­na kur­sy­wą (z tego co się orien­tu­ję, tak po­wi­nien wy­glą­dać zapis nazwy okrę­tu).

 

Bar­dzo dzię­ku­ję za słowa uzna­nia. Zdaję sobie spra­wę z tego, że to mój pierw­szy tekst tutaj, ja zaś wciąż je­stem świe­żyn­ką i ran­do­mem, toteż mało kto tutaj zaj­rzał. Ale jak już zaj­rzał, to zo­sta­wił na ogół po­zy­tyw­ny ko­men­tarz, co bar­dzo mnie cie­szy. Dłu­ży­znę już wy­ty­ka­li mi Twoi przed­mów­cy (kto wie, może kie­dyś za­sta­no­wię się nad prze­ro­bie­niem tego tek­stu i jego skró­ce­niem). Przy­zna­ję, że styl tutaj przed­sta­wio­ny był tro­chę ry­zy­kow­ny (jak na pierw­szy ogień) i od­bie­ga od nar­ra­cji, ja­kiej czę­sto ocze­ku­je się po sci-fi, nie­mniej cie­szę cię, że nie zo­stał jed­no­znacz­nie od­rzu­co­ne. :D Mam na­dzie­ję, że ko­lej­ne moje tek­sty tutaj będą krót­sze (i nor­mal­niej­sze).

Dzię­ki!

Spodo­ba­ło mi się. Mię­dzy roz­bu­do­wa­nym wstę­pem a mo­du­łem z Ad­ria­nem bra­ku­je mi jed­nak ja­kie­goś moc­ne­go fa­bu­lar­ne­go kon­tra­punk­tu. Lem to prze­pięk­nie zro­bił z Wu­chem i wyspą bez­lud­ną, jeśli pa­mię­tasz.

A do peł­nej sa­tys­fak­cji bra­ko­wa­ło mi je­dy­nie w fi­na­le za­ko­cha­nia się Emily w Tri­sta­nie i vice versa. Oraz mul­ti­pli­ko­wa­nych scen i aktów dzi­kiej za­zdro­ści tu­dzież re­ak­cji na nie – całej czwór­ki…

By się dzia­ło!:)

pozdr.

Cie­szę się, Ry­ba­ku! Ale nie zgo­dzę się z opcją wątku ro­man­tycz­ne­go na tra­sie Emily – Tri­stan. Al­go­ryt­my te uszy­te są na miarę swo­ich użyt­kow­ni­ków i od­po­wia­da­ją tylko i wy­łącz­nie ich wy­obra­że­niom (uświa­do­mio­nym oraz nie) ide­al­ne­go part­ne­ra. Wobec sie­bie mają na­sta­wie­nie neu­tral­ne. Ba – mo­że­my dys­ku­to­wać, czy jako opro­gra­mo­wa­nie ogóle mają na­sta­wie­nie do cze­go­kol­wiek. Mają uczu­cia, czy tylko po­tra­fią wy­ge­ne­ro­wać tekst mó­wią­cy o tym, że je mają? Myślę, że dzie­je się, gdy w po­dob­ny spo­sób za­py­ta­my o ludzi.

Dzię­ku­ję i za­pra­szam po­now­nie!

 

 

 

 

(Kon­ty­nu­ując dys­ku­sję z szał­to­bok­sa :P )

@Sza­now­ny Pso­wa­ty z rzędu Car­ni­vo­ra, 

prze­cież ja Cię wezmę i zaraz udu­szę. XD

Bar­dzo po­ru­sza­ją­cy tekst, zwłasz­cza kiedy czy­tel­nik żyje mocno za­ko­rze­nio­ny w re­la­cjach i z obawą przy­glą­da się li­te­rac­kim czy fil­mo­wym pró­bom za­sta­na­wia­nia się, a nawet prze­wi­dy­wa­nia, gdzie nas ten po­stęp tech­no­lo­gicz­ny do­pro­wa­dzi, co nam zrobi. Opo­wie­ści pod szyl­dem „Czar­ne lu­stro” pew­nie bę­dzie po­ja­wiać się wię­cej z upły­wem czasu, co gor­sza re­ali­zu­ją się stop­nio­wo od lat, więc które z tych po­nu­rych wizji staną się naszą re­ali­ty i kiedy…?

Uwa­żam, że po­mysł na opo­wia­da­nie świet­ny i wspa­nia­le zre­ali­zo­wa­ny – kon­struk­cja, roz­wój wy­da­rzeń, ewo­lu­cja bo­ha­ter­ki, a przede wszyst­kim język opo­wia­da­nia (do nich zaraz wrócę) spra­wi­ły, że czy­ta­łem z za­chwy­tem i wiel­ką przy­jem­no­ścią.

Naj­pierw jed­nak moje jedno za­strze­że­nie, wąt­pli­wość wła­ści­wie, do­ty­czą­ca bar­dzo uda­ne­go za­koń­cze­nia. Za­zna­czam, że cał­ko­wi­cie su­biek­tyw­na.

Ta sta­rusz­ka, która się po­ja­wia w przed­po­to­po­wych bu­tach, przy­glą­da się mło­dym, kiwa głową, wzdy­cha – wspa­nia­łe, scena która jest maj­stersz­ty­kiem, perłą, która cu­dow­nie wień­czy temat, ale ma jedną ryskę – zda­nie zbęd­ne we­dług mnie:

 

To nie było dla niej – ten świat, któ­re­go nie ro­zu­mia­ła, ci lu­dzie, któ­ry­mi nie chcia­ła być. Dzię­ki ci, Boże, nie była.

 

Samo po­ja­wie­nie się sta­rusz­ki, wes­tchnie­nie, ki­wa­nie głową i po­wol­ne od­da­le­nie to obraz ide­al­ny, bar­dzo su­ge­styw­ny, który tak wiele do­po­wia­da, tłu­ma­czy, a mnie roz­wa­la na ko­niec sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej lek­tu­ry.

 

Ko­lej­na rzecz, która mnie ujęła to roz­wój emo­cjo­nal­ny i men­tal­ny bo­ha­ter­ki w tej kon­kret­nej sy­tu­acji. Mi­strzow­sko od­da­na na­tu­ra ludz­ka w rze­czy­wi­sto­ści ko­mu­ni­ka­to­rów i por­ta­li spo­łecz­no­ścio­wych, od „nie chcę” przez stop­nio­wo wy­ła­nia­ją­ce i na­si­la­ją­ce się po­trze­by, po upo­rczy­wą za­leż­ność i wy­ni­ka­ją­ce z tego pro­ble­my czy dy­le­ma­ty. Pięk­ne.

A naj­pięk­niej­szy… język. Nie­sa­mo­wi­ta przy­jem­ność z czy­ta­nia! Bar­dzo śmia­łe i swo­bod­ne zda­nia, w po­rów­na­niach i opi­sie sy­tu­acji, wy­ra­ża­niu myśli czy sta­nów. Ab­so­lut­nie nie­prze­sa­dzo­ne. Uwiel­biam czy­tać takie loty pi­sar­skie.

Życzę ci, Wik­to­rze, żebyś swój ory­gi­nal­ny i świe­ży styl roz­wi­jał czuj­nie, z za­an­ga­żo­wa­niem, po­ko­rą, skru­pu­lat­nie i sku­tecz­nie, przede wszyst­kim jed­nak za­wsze po­zo­stań swo­bod­ny w kre­śle­niu li­te­rek, zdań i wy­ra­ża­niu myśli.

 

Dzię­ki za wspa­nia­łą lek­tu­rę!

Po­zdra­wiam.

@Maj­ku­ba­rze, 

 

Bar­dzo Ci dzię­ku­ję za wi­zy­tę pod tym opo­wia­da­niem, które zdą­ży­ło już tro­chę za­ko­pać się w od­mę­tach Bi­blio­te­ki (:D) i uskrzy­dla­ją­cy ko­men­tarz. Cie­szy mnie, że “Runo” tak przy­pa­dło Ci do gustu za­rów­no pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym, jak i me­ry­to­rycz­nym. Przy­zna­ję, że był to ra­czej eks­pe­ry­ment sty­li­stycz­ny (tro­chę ry­zy­kow­ny jak na pierw­sze opo­wia­da­nie tutaj), ale chyba nie mam in­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia na stan fak­tycz­ny jak tylko: tak się na­pi­sa­ło, no. 

Co do wy­kre­owa­nej wizji, jest ona pro­stym roz­wi­nię­ciem ob­ser­wo­wa­ne­go zja­wi­ska. Obec­nie mamy już tak za­awan­so­wa­nych wir­tu­al­nych asy­sten­tów (jak np. Siri, asy­stent Go­ogle etc.), że cza­sa­mi trud­no dojść do ładu i skła­du, czy roz­ma­wia­my z czło­wie­kiem, czy z ro­bo­tem. Przy­pusz­czam, że nie­ba­wem za­cznie do­cho­dzić do sy­tu­acji, kiedy to boty będą bar­dziej kom­pe­tent­ne i “ludz­kie” w od­bio­rze niż sami lu­dzie. Bio­rąc pod uwagę rów­no­le­głe zja­wi­sko – “związ­ki na od­le­głość” utrzy­my­wa­ne głów­nie w prze­strze­ni ko­mu­ni­ka­to­rów – do­praw­dy, jaka to róż­ni­ca, czy roz­ma­wia­my z żywym czło­wie­kiem, czy z ro­bo­tem? 

Oraz – jaka to róż­ni­ca w od­bio­rze, czy coś (ktoś?) nas kocha, czy tylko do­sko­na­le sy­mu­lu­je ten pro­ces?

Cie­szę się, że te wątki do Cie­bie do­tar­ły. ;) Będę za­szczy­co­na, jeśli od­wie­dzisz mnie pod ko­lej­ny­mi tek­sta­mi. Tym­cza­sem – dzię­ku­ję, bar­dzo zmo­ty­wo­wa­łeś mnie do dal­sze­go pi­sa­nia. 

Nowa Fantastyka