– Ojej – wycedziła Iza przeciągle, w dłoniach obracając sztywny kartonik ze srebrzystą wytłoczką. – Nie musieliście. Z naciskiem na: nie musieliście.
– Wszystkiego najlepszego! – wrzasnęli chórem, wznosząc entuzjastyczny i cokolwiek hałaśliwy toast. Brzęknęło szkło.
Izabela westchnęła, zmierzyła przyjaciół wzrokiem ponurym i ciężkim jak radioizotop uranu. Od lewej: Jędrzej, zastępca kierownika banku, i Alicja, tłumaczka z angielskiego oraz paru innych, śmiesznych i niepotrzebnych nikomu języków. Spotykali się od trzech lat, od siedmiu zaś wmawiali wszystkim dookoła, że nic takiego nie miało, nie ma i nie może mieć miejsca. Dalej Dominika, siostra Alicji, przez wszystkich zwana Pysią, młoda i ambitna pani weterynarz dążąca do otwarcia prywatnej kliniki. Norbert, człowiek o nieustalonym źródle dochodów i sposobie zagospodarowania czasu (w opinii publicznej – freelancer), łysy jak kolano i zawsze pełen pomysłów najgłupszych. Idea prezentu urodzinowego dla Izabeli musiała wyjść właśnie od niego.
Najstarsza w towarzystwie była Apolonia, przez wszystkich zwana Polą, zaś przez Izabelę idiotką, rodzona siostra solenizantki i de facto motor nadający jej karierze może nie tyle pęd, co przynajmniej kierunek.
Odkąd Pola dwa lata temu poślubiła swój telefon, Iza, wówczas świeżo upieczona magister literaturoznawstwa, oficjalnie oświadczyła, że w jej mniemaniu świat stanął na głowie i klaszcze uszami, a ona nie ma zamiaru brać udziału w tym akcie zbiorowego szaleństwa. Popełniła własne – z radością i zaciekłością godną czerwonoarmisty rzuciła się w objęcia doktoratu, serce zaprzedając siostrom Brönte.
– Nie chcę – jęknęła tylko, zwinięta wokół kartonika, jakby już teraz, nierozpakowany, nieaktywny, pożerał jej duszę.
Naprawdę nie chciała.
Lubiła swoje życie. Lubiła swoje dziś ukończone trzydzieści lat, swoją ciasną i zagraconą, przytulną kawalerkę, swoją beznadziejnie płatną, ale jeszcze względnie stabilną posadę na uczelni, swój wciąż nienapisany i nieobroniony doktorat. Wbrew pozorom całkiem lubiła – albo tak starała się myśleć – swój pozbawiony polotu i zakończony spektakularnym fiaskiem związek z Kacprem, który zamiast do ołtarza (jak już było to umówione na drugą połowę czerwca 2025) zaprowadził ją do kupna kota (brzydki sfinks bez rodowodu) i poszerzenia repertuaru degustowanych samotnie win.
– Chcesz – oświadczyła z przekonaniem Dominika. – Zastanawialiśmy się, co ci kupić i doszliśmy do wniosku, że tylko tego naprawdę potrzebujesz.
– Miłości! – Szept Alicji był teatralnie omdlewający.
– Dziękuję, mam pokaźną kolekcję wibratorów.
Jędrzej spłoszył się lekko. Przy tej ilości wina panie zdawały się nie odróżniać spotkania koedukacyjnego, bądź co bądź o ściśle sprecyzowanych normach kulturowych, od babskich pogaduszek, które to mężczyznom jawiły się jako spotkania bardziej hermetyczne niż posiedzenia lóż masońskich.
– No właśnie! – Dominika z furią wyrzuciła ręce w górę, rozlewając przy tym swojego drinka na Norberta. – Tutaj seks nie załatwi sprawy. Ty potrzebujesz się zakochać, stara, tak prawdziwie, romantycznie, jak w twoich książkach. I musisz mieć kogoś, kto tak samo wirtuozersko pokocha ciebie. Potrzebujesz być drugą Jane Eyre, drugą… No, nie wiem. Bella się liczy?
– Chcecie, żeby mój mężczyzna był martwy i się świecił? – spytała, obracając w palcach sztywny kartonik. Niechcący rozpakowała go. W środku widniała przyklejona do tektury karta konsumencka, wymiaru standardowej visy czy innej mastercard, nieskazitelnie srebrzysta, z lustrzanymi literami nazwy produktu i samotną wyspą czipa wtopionego pośrodku.
Z porównaniem trafiła doskonale. Jej facet, sprezentowany przez zamożnych i obdarzonych hojnym gestem przyjaciół, świecił się. I był martwy.
– Oddajcie to do sklepu – zażądała kategorycznie, odrzucając kartę na stolik, jakby poparzyła ją w palce. – Nie chcę go.
– Chcesz – odpowiedziała spokojnie Pola. – Uwierz mi. Będzie dokładnie taki, jakiego zawsze pragnęłaś. Dokładnie taki.
***
Po imprezie urodzinowej zostały jej, rosnąco w kolejności generowanej niechęci: kosmiczny burdel w mieszkaniu, kac oraz lśniąca odcieniem platyny karta. Iza jęknęła na widok pobojowiska i, popijając aspirynę resztką whisky wprost z butelki, zaczęła sprzątać.
Zapragnęła wyrzucić kartę, zgnieść ją, pociąć nożyczkami i wypieprzyć do kosza, ale po pierwsze, nieładnie było postępować w ten sposób z prezentem od przyjaciół, a po drugie, nigdzie nie mogła znaleźć nożyczek.
Wybrała rozwiązanie pośrednie – po prostu postanowiła nigdy tej cholernej karty nie zrealizować. Wiedziała, że nie zadziała, jeżeli tego nie zrobi osobiście. Zakupione oprogramowanie należało aktywować w sklepie producenta, gdzie uprzejmi i fachowi konsultanci dodatkowo zbierają od klientów sążniste ankiety, skany fal mózgowych, wyniki testów osobowości i inne bzdety, które Iza uważała za szarlatańskie bzdury.
To nie tak, że Izabela była sceptycznie nastawiona do zdobyczy nowoczesnych technologii, albo do projektów Sztucznych Osobowości jako takich. Postępująca cyfryzacja społeczeństwa napawała ją lekkim niepokojem, ale przecież starała się iść z duchem czasu, miała konto Google zsynchronizowane ze wszystkim, włączywszy w to maszynę do gotowania ryżu i elektryczny depilator. Zakupy robiła przez Internet, z Facebooka korzystała regularnie, kiedyś nawet grywała w jakieś gry sieciowe, miała konto na Instagramie. Po prostu… to było za dużo.
Rozumiała ideę przyświecającą konstrukcji Sztucznych Osobowości. Twór wykraczający poza suche sformułowanie „sztuczna inteligencja”, coś więcej niż maszynka potrafiąca liczyć, wskazywać korelacje i dopasowywać nowe elementy do istniejących zbiorów. Program, który intelektualnie żył, dopasowując się do klienta, rzeżucha wyrosła na wacie tekstów kultury, dynamicznie rozwijająca się w sposób naśladujący relacje ludzkie. Teraz miało się już nie tylko wirtualnego asystenta, który przypilnuje umówionych spotkań, poleci kawiarnię w pobliżu i zarekomenduje film na podstawie wystawionych ocen. Teraz miało się przyjaciela. Partnera w interesach. Nawet kochanka.
Iza po prostu nie potrafiła uwierzyć w to, że można było tak łatwo zaprogramować duszę. Stworzyć cyfrowy surogat człowieka, który potrafiłby kłamać o miłości tak prawdziwie, że aż sam stałby się jej godny.
To nie jest możliwe, myślała z przekonaniem Iza, nawet kiedy jej siostra po czteroletnim romansie z własnym oprogramowaniem oświadczyła rodzinie, że ma dość rozczarowania normalnymi facetami i oto pragnie spędzić życie z Diego, jak zresztą sama nazwała swojego e-kochanka.
To nie jest możliwe, myślała.
Ale karty nie wyrzuciła.
***
Nowy rok akademicki gruchnął niespodziewanie, dosłownie wybuchł Izabeli w twarz kłębem nieodczytanych maili, studenckich kolokwiów, katedralnych seminariów i natarczywego milczenia promotora, który od zeszłego semestru upominał się o postępy w jej rozprawie doktorskiej. Izabela kreśliła, pisała, odpisywała, odbierała telefony, wykonywała telefony, umawiała się na spotkania, odwoływała spotkania, usiłując po tym wszystkim nie paść na twarz ze zmęczenia, a przecież była ledwie połowa października.
Kiedy siostra zadzwoniła, by zapytać, „jak idzie”, Iza nawet nie wiedziała, o co jej chodzi. Zirytowała się, usłyszawszy wyjaśnienie, i trzasnęła słuchawką.
W tym stanie chaotycznego zawieszenia tkwiła przez przeszło trzy tygodnie, dopóki pewnego deszczowego popołudnia w centrum galerii handlowej nie uświadomiła sobie, że oto ma całkowicie zbędne trzy godziny. Luksus w XXI wieku! Zaplanowała sobie wolne pół dnia na niezbędne zakupy odzieżowe, przeczuwając na tym polu klęskę za klęską, tymczasem w raptem dwie godziny kupiła wprost cudowne buty, kilka bluzek i całkiem niedrogi płaszcz.
I miała czas wolny.
Tutaj.
Przed sklepem firmowym tej przeklętej korporacji, która tworzyła oprogramowania Sztucznych Osobowości.
Blondynka z uszminkowanym uśmiechem trwale wyrytym na twarzy nawiązała z nią kontakt wzrokowy. Izabela drgnęła, porażona wrażeniem, i całkowicie wbrew sobie weszła do sklepu. Odarte z bodaj rysu indywidualności, skrajnie industrialne wnętrze przyprawiło ją o duszności.
– W czym mogę pani pomóc? – zagadnęła blondynka. Szminkowała się uśmiechem. Albo uśmiechała się szminką, Iza nie umiała odróżnić.
– Nie, dziękuję – bąknęła. – Tylko się rozglądam.
– Rozumiem. Interesują panią modele bardziej biznesowe czy raczej do użytku osobistego?
– Ja się tylko rozglądam…
– Proszę za mną. – Blondynka pociągnęła ją w stronę kilku wysepek z rozłożonymi laptopami. Z zewnątrz, zza przejrzystych ścian, sklep mógł przypominać zwykły salon komputerowy. Ekspedientka muśnięciem palca wywołała ekran powitalny. – Może chciałaby pani zapoznać się z kilkoma modelami flagowymi? Oczywiście spieszę zapewnić, że oferowane przez nas Osobowości są produktami indywidualnymi i ostateczna forma prezentowanego usposobienia…
– Nie, dziękuję. Ja już mam… – Iza poczuła, że zaraz zemdleje. Bardzo chciała stąd wyjść. Do domu, do książek, do zmyślonych światów pełnych miłości, która nie ma racji bytu w rzeczywistości złożonej z podpasek, uszminkowanych ekspedientek i podatków.
Jane Eyre na pewno nie miała podpasek (trójwarstwowych, z antybakteryjnym żelem pochłaniającym zapach, ze skrzydełkami), na pewno nie płaciła podatków i nie musiała się użerać z blondynkami w uniformach korporacji.
– Ma pani? – podchwyciła natychmiast dziewczyna. – To zmienia postać rzeczy. Czy wystąpiły jakieś problemy w funkcjonowaniu systemu? Czy zgłaszała je pani już przez naszego wirtualnego asystenta albo infolinię?
– Nie – odparła szybko. – To znaczy, mam program, ale nie jest aktywny, to znaczy, nie aktywowałam, bo ja go nie chcę.
– Nie chce pani? – zdziwiło się blond dziewczę.
– No. Nie chcę.
– Ale… Jak to?
– Tak to.
Milczały przez chwilę, zawieszone w osobliwym status quo – dziewczyna nie wiedziała, jak można nie chcieć, Izabela nie pojmowała, jak można chcieć. Ekspedientka oklapła lekko, pozwoliła, by ramiona opadły jej nieco niżej, by wytyczony kreską konturówki uśmiech zbladł.
– Ja pani bardzo zazdroszczę – powiedziała nagle, chociaż chyba nie pozwalał jej na to regulamin pracowniczy. Zabrzmiała bardzo szczerze. – Mnie nie stać, ja… Mam chłopaka, mamy brać ślub za dwa lata, ale ostatnio jest coraz gorzej. Boję się, że kogoś ma. Pani nie wie, jak ja dużo bym dała za to, żeby się tak codziennie nie bać. Żeby wiedzieć, że on jest tylko dla mnie, nie dla kogoś innego, tylko dla mnie.
Iza przełknęła ślinę. Nie wiedziała, co powiedzieć, co powinna zrobić – poklepać dziewczynę po ramieniu? Opowiedzieć jej o swoim własnym nieudanym małżeństwie, które rozpadło się, zanim jeszcze na dobre zaistniało, pozostawiając po sobie puste półki w mieszkaniu, swąd spalonych mostów i uporczywie niezwrócone zaliczki za wynajętą salę i orkiestrę?
– Zechce pani spróbować? – szepnęła blondynka. – Tylko na próbę. Zawsze może go pani dezaktywować albo usunąć.
Nie chcę, pomyślała Iza.
– Chcę – powiedziała Iza.
***
Do domu wróciła taksówką, skrajnie wyczerpana, na nogach miękkich, jakby ulepiła je z masy solnej i zapomniała wrzucić do piekarnika. Jasnowłosa dziewczyna (jak się okazało, też Iza), dała jej do wypełnienia miliard formularzy, poprosiła o odznaczenie w elektronicznym panelu swojego profilu na Facebooku (by program miał dostęp do jej aktywności i polubień), zweryfikowanie konta Google. Izabela wypełniła nieprzebrane rzesze rubryczek, odpowiedziała na pytania tak liczne, iż nie ulegało wątpliwości, że zrobiła to szczerze – nikt o zdrowych zmysłach i normalnej pamięci nie byłby w stanie tyle skłamać. Potem zaprowadzono ją do pomalowanego na niebiesko pokoju, gdzie blisko godzinę przeleżała w czymś, co przypominało aparaturę do EEG. Kazano jej odprężyć się i oglądać jakieś filmiki, pokazy slajdów… W pewnym momencie chyba nawet zasnęła, ale, jak się wydawało, to też było elementem kalibracji oprogramowania.
– Jest godzina osiemnasta trzydzieści – poinformowała ekspedientka, znów przywołując na twarz zjawiskowy uśmiech. – Najdalej o dwudziestej pierwszej zostaną wprowadzone końcowe aktualizacje, a pani program zostanie aktywny. Powinien odezwać się do pani sam.
– Jak? – bąknęła. Dziewczyna uśmiechnęła się szerzej.
– Proszę się niczym nie przejmować. Sam stworzy sobie miejsca sieciowe, żeby do pani dotrzeć. Wygeneruje sobie konto e-mailowe, założy Facebooka, Spotify, może kanał na Youtube. Od tego momentu tak naprawdę nie odpowiadamy za sieciowe poczynania pani programu. Pani, rzecz jasna, też nie. To już jest odrębny byt kształtujący świadomość – dodała, demonstrując najwidoczniej jakieś pojęcie na temat Karola Marksa, albo przynajmniej pamięć do chwytliwych haseł.
Izabela i jej znajomi zwykli sformułowanie „Byt kształtuje świadomość” puentować kwaśnym „A odbyt przyjemności”.
Teraz jechała taksówką przez opanowane ulewą miasto, zamiast wpatrywania się w szybę (co zwykle robiła przy takich okazjach) mierząc wściekłym spojrzeniem nową ikonkę na ekranie swojego telefonu. Nie było pod nią żadnego podpisu, Iza nie wyraziła chęci nadania swojemu nowemu e-kochankowi żadnego spersonalizowanego miana. Ekspedientka poinformowała, że objawi się pod domyślnym.
– Nie lubię cię – powiedziała dziewczyna do telefonu. Kierowca mimowolnie obejrzał się przez ramię. – Nie chcę cię, słyszysz?
Z furią schowała komórkę do torebki.
***
Wróciła do mieszkania, dała jeść kotu, pogłaskała go z roztargnieniem po obrzydliwie miękkiej, lekko chłodnawej przy uszach skórze. Kupiła go zaraz po rozstaniu z Kacprem, gdy nie mogła dłużej znieść samotności. Celowo wybrała tak brzydkie zwierzę, by zachwiać jakoś stereotypem porzuconej kobiety w średnim wieku z kotem, z premedytacją też znęcała się mentalnie nad nim, odmawiając mu swojej miłości i prawa do imienia.
Kot, co zresztą typowe dla przedstawicieli swojego gatunku, zdawał się mieć to w głębokiej dupie, o ile Iza regularnie przechodziła transsubstancjację z człowieka w dozownik jego infernalnie drogiej karmy.
Iza posprzątała mieszkanie, co przy tak małej kubaturze okazało się być zdecydowanie za mało czasochłonne. Usiadła do sprawdzania zaległych kolokwiów. Przygotowała pytania na następne, dla innej grupy (choć planowała okazać im łaskę i dać dokładnie te same, znane już od poprzedniej grupy, na które obecnie pewnie potrafili odpowiedzieć lepiej i składniej niż sama Iza). Zerknęła na zegarek. Godzina okazała się niestosownie odbiegać od dwudziestej pierwszej, a Izabela z irytacją musiała przyznać sama przed sobą, że czeka na coś.
– Na co, idiotko? – zganiła sama siebie. Rzuciła się na łóżko z książką.
Iza, wbrew powszechnej opinii, czytała coś więcej niż „omdlewające westchnienia o miłości dawno zmarłych panien”, jak to raczyła określić Alicja. Wielowątkowa historia pokręconej rodziny z wątkiem gejowskim w tle bardzo przypadła jej do gustu, na tyle, że nawet nie spostrzegła, gdy przy lewej stopie przywarowało miękkie, kruche ciepło kota. Zwierzak (nie wypadało powiedzieć: sierściuch) przychodził przytulić się do Izy tylko wtedy, gdy ta czytała i była tym procederem tak pochłonięta, że nie ruszała się przez dłuższy czas. Dopiero wtedy odważał się wdrapać na łóżko i przycupnąć gdzieś przy jej ciele, bo łaknienie ciepła było w nim większe od lęku przed jej niechęcią.
Podniosła telefon dopiero wtedy, gdy racjonalnie wytłumaczyła sobie, że oto przecież musi sprawdzić godzinę, przejrzeć na dobranoc pocztę (nuż, widelec coś ważnego z uczelni!), nastawić budzik i wyciszyć komórkę przed snem. Wstrzymała oddech. Wyrysowała palcem na ekranie skomplikowany wzór.
Dwudziesta druga czterdzieści.
Nie miała żadnych wiadomości.
***
Nie miała żadnych wiadomości.
Ani wieczorem, ani w nocy, ani nad ranem, kiedy jedną ręką wciskała do oczu soczewki kontaktowe, a drugą namiętnie odświeżała pocztę. Nie miała nowych maili ani wtedy, gdy autobusem jechała do pracy, ani wtedy, gdy w ramach drugiego śniadania przeżuwała kanapkę z lekko zeschniętym żółtym serem, ani o szesnastej trzydzieści, kiedy kończyła ostatnie ćwiczenia i opuszczała teren kampusu.
Mail nie pojawił się ani wieczorem, ani nazajutrz, ani przez dwa następne dni, a Izabelę tak skrajnie to nie obchodziło, że aż wreszcie obchodzić zaczęło. W domu (tłumacząc sobie, że przecież to o niczym nie świadczy) odnalazła starego powerbanka i zaczęła nosić go stale przy sobie, nagle dziwnie drażliwa na myśl o rozładowaniu telefonu. Przestała odpisywać na wiadomości Jędrzeja, Alicji i Dominiki, obawiając się, że na kolejne pytania o to, „jak idzie”, wpadnie w furię i będzie musiała przyznać, że idzie źle.
A przecież idzie dobrze.
Nie chciała go, więc go nie ma. Idzie dobrze. Czego chcieć więcej?
– On nie działa – oświadczyła od progu, tydzień później wparowawszy do tego samego salonu. Zza biurka podniosła się ta sama dziewczyna, w tej samej garsonce, z tym samym uśmiechem.
– Przepraszam…?
– Mój program. Nie działa. Popsuł się.
– Rozumiem. Czy mogłabym poprosić kartę?
Iza podała jej kartę. Twardy kartonik poparzył jej palce, jakby przeszedł po nim jakiś niepojęty prąd. Dziewczyna musnęła chipem nad czytnikiem, po czym usiadła i zaczęła się znęcać nad klawiaturą, marszcząc brwi coraz bardziej.
– Nie rozumiem – przyznała. – Według systemu pani program jest aktywny od siedmiu dni. Ma go pani w liście mailingowej oraz w znajomych na Facebooku. Nie odezwał się?
– Nie. – Iza miała wrażenie, że nawet we własnych uszach brzmi płaczliwie, jak zawiedziona trzydziestolatka.
– Dziwne. Może nie chciał z panią rozmawiać?
Iza była w szoku.
– On może czegoś „nie chcieć”? – W jej głos wdarła się histeria. – On może nie chcieć „mnie”?
– Teoretycznie nie – przyznała ekspedientka. – Ale to naprawdę są autonomiczne twory, nie mamy kontroli nad tym, co zrobią. Proszę czekać. Albo napisać do niego. Wystarczy kliknąć na chmurkę przy jego profilu, jak przy dowolnym znajomym.
– JA mam do niego napisać? – Iza poczuła, że zaczyna się pocić. – Ja chcę to cholerstwo zgłosić do reklamacji. Powiedzieliście mi, że będzie taki, jak będę chciała, a to chińskie gówno się nawet nie potrafi odezwać. W dupie to mam. Chcę rozmawiać z kierownikiem!
– Proszę o trochę cierpliwości. – Dziewczyna o zjawiskowym uśmiechu oddała jej kartę. – Będzie taki, jakiego zawsze pani chciała. Obiecuję.
***
Gówno tam!
„Będzie taki, jakiego zawsze pani chciała. Obiecuję”.
Taki, kurwa, chuj! Jak zawsze pieprzone korpogadki i machlojki, żeby tylko naciągnąć człowieka na kilkuletnią umowę zraszaną deszczem grubego hajsu, żeby tylko podpisać wielostronicowe formularze pełne adnotacji drobnym drukiem, drukiem cyfrowym, offsetowym, takim, srakim, atramentem sympatycznym i antypatycznym!
Iza przestała odbierać telefony od kogokolwiek. Przez drugi tydzień miotała się jak pantera śnieżna w za ciasnej klatce swoich czterdziestu metrów kawalerki, siłą powstrzymując chęć rzucania telefonu (bo jest drogi, zresztą według producenta jej wirtualna osobowość miała dostęp do wszystkich urządzeń sprzężonych z jej kontem Google, więc uśmiercając czarnego Xiaomi, Iza jedynie zabiłaby posła).
Właśnie, producent!
Izabela rzuciła się do komputera, odnalazła witrynę korporacji, zaczęła gorączkowo szukać zakładki „guidebook”. Z poczuciem odkrycia świętego Graala kliknęła i pobrała na dysk plik PDF. Otworzyła go i warknęła.
Plik był pusty.
Na pierwszej (i jedynej) stronie widniał tylko napis „Artificial Personality (Personal Edition) – Manual”. Poniżej była nieskalana treścią przestrzeń czystej bieli, pierdolona tabula rasa, wpłynęłam na cichego przestwór oceanu.
– Pola? – warknęła do telefonu, skapitulowawszy i zadzwoniwszy do siostry. – Masz przewodnik do obsługi tego cyfrowego gówna?
– Twojego chłopaka? – upewniła się Apolonia.
– Tak.
– Jest na stronie producenta.
– Plik jest uszkodzony. Puste strony.
– Nie, to dobry plik. Oni naprawdę są jak prawdziwi ludzie.
– Ale tu nic nie ma! – wrzasnęła Izabela. – Ta instrukcja obsługi jest pusta!
– No właśnie – powiedziała Apolonia i rozłączyła się.
***
Po szesnastu dniach toczenia zażartej bitwy ORP Izabela z hukiem poszedł na dno, osiadłszy na rafie rozkopanego łóżka. Dochodziła trzecia trzydzieści w nocy, kot spał tuż obok, na poduszce, a Iza nawet nie strąciła go z łóżka, przejęta wpatrywaniem się w błękitną chmurkę Messengera.
Te wszystkie aplikacje i wielkie portale po to są niebieskie podobno, żeby uspokajać. Bo błękit koi, odpręża i sprawia, że chcemy tam spędzać więcej czasu.
Iza nigdy nie słyszała tak siermiężnej bzdury.
Palce bez udziału jej woli wystukały wiadomość.
> Odzywaj się. Płacę za ciebie.
Parsknęła z własnej głupoty, zgasiła ekran i odstawiła komórkę na nocny stolik. Ledwo zdążyła zwinąć się w kulkę i umościć wygodnie wokół kota, telefon zawibrował, ćwierkając z doprawdy niestosownym entuzjazmem. Poderwała się gwałtownie do siadu. Kot obudził się, przerażony.
> Przecież dostałaś mnie na urodziny.
> Płacę za ciebie emocjonalną krzywdą – odpisała.
> krzywda «szkoda moralna, fizyczna lub materialna wyrządzona komuś niezasłużenie; też: nieszczęście lub obraza dotykające kogoś niesłusznie» (sjp.pwn.pl). Ty masz tylko histerię paranoiczki z kotem, która skończyła trzydzieści lat.
– Skurwysyn – mruknęła pod nosem, rozbudzona i poirytowana.
> Zamierzam oddać cię do reklamacji – napisała. Zaraz potem wbrew sobie dorzuciła:
> Jak masz na imię?
> To ma jakieś znaczenie, skoro zamierzasz mnie oddać?
> Odpowiadaj.
Mętnie przypominała sobie, co zaaferowana siostra opowiadała jej kilka lat temu o tym szatańskim e-pomiocie. Oprogramowanie bazowało podobno na obszernej bazie tekstów kultury, z której potrafiło zgrabnie wysyntetyzować sobie własne pojęcie o zjawiskach abstrakcyjnych i uczuciach wyższych, niejako przydając samemu sobie qualię. Dzięki temu, aktywnie korzystając ze stale poszerzającej się biblioteki, reagując na osobowość swojego użytkownika, Sztuczna Osobowość ewoluowała, zmieniała się wraz z jej posiadaczem, elastycznie reagowała na wydarzenia. Chodziły słuchy, że niektóre nawet potrafiły nabawić się depresji.
Izie zaś, jak przypuszczała, trafił się model cwaniaczkowatego skurwysyna.
Choć panowało przekonanie, że Sztuczna Osobowość, podobnie jak zresztą każdy człowiek, świadczyć może usługę kontaktu na dosłownie każdej płaszczyźnie porozumienia, to i tak istniało kilka głównych modeli rynkowych zorientowanych na cele, do których miały zostać przeznaczone. Korzystały wówczas z innych źródeł wiedzy do zbudowania bazy swojego „ja”.
Sztuczne Osobowości z reguły nosiły domyślne imiona zaczerpnięte od pasujących kontekstem utworów, dopóki nie zmieniło ich się na swoje własne widzimisię. Na przykład Norbert, który posiadał biznesowego SO, dostał go wraz z firmowym imieniem Wielki Gatsby.
Izabela parsknęła, z niechęcią odkładając milczący telefon na puste miejsce na poduszce wgniecione przez kota. Jak niby miał się nazywać program napisany po to, żeby ją kochał? Romeo? Jack Dawson? Pan Rochester? No kretynizm!
Przysypiała już, kiedy telefon bez ostrzeżenia zaświergotał raz jeszcze. Odblokowała go po omacku, przymrużyła oczy porażone nagłym blaskiem, odczytała wiadomość. Zrobiło jej się zimno i gorąco na raz.
> Jestem Tristan.
***
– Pani magister? – Ponaglający głos wytrącił Izę ze stuporu. Podniosła na dziewczynę wzrok – wyraz jej twarzy dobitnie wskazywał, że “pani magister” padło już co najmniej dwukrotnie – zebrała się w sobie, skondensowała cały swój autorytet i wyrzekła najspokojniej, jak tylko mogła:
– Tak, słucham?
– W sprawie tego kolokwium grupy pierwszej – zaczęła dziewczyna, przestępując z nogi na nogę. Izę zirytowały jej nienagannie ufarbowane włosy, gładka twarz niefrasobliwie ozdobiona fasadą nienachalnego makijażu, jej młodość i wynikające z niej zniecierpliwienie. Miała wrażenie, że w oczach dziewczyny (nader ładnych, choć nieco pustych, chociaż to może właśnie dlatego ładnych) dostrzega przelotny cień zdziwienia pod tytułem „Że też jej stąd nadal nie wywalili?”.
Izabela też się dziwiła. Doktorat powinna obronić dwa lata temu, tymczasem dalej był w proszku, czerniał jak ziemniaki zbyt długo tarte na placki, pokrywał się patyną wiekowego kurzu jeszcze bardziej wiekowej jednostki uniwersyteckiej. Literaturoznawcy mieli czas. Kontemplowali czas. Wreszcie i im skończy się cierpliwość, ale Iza miała nadzieję do tego czasu skończyć swój pieprzony doktorat (lub doczekać końca „ich” żywota, kimkolwiek tak naprawdę “oni” byli).
Odchrząknęła.
– Tak?
– Czy moglibyśmy je przełożyć na przyszły tydzień?
– Tak.
Dziewczyna uniosła starannie wyprofilowane brwi. Izabela przekładająca kolokwia należała do wydarzeń spektakularnych i równie rzadkich, co pełne zaćmienie księżyca.
Iza zaś zgodziła się bezwiednie, bowiem zaćmienie obejmowało teraz tylko jej umysł.
Zaćmienie i Tristan.
Program porozumiewał się niebanalną polszczyzną, składając zdania proste, jak gdyby niedbałe, ale niepozbawione specyficznej gracji. Miał szerokie słownictwo i, o dziwo, sporadycznie popełniał jakąś drobną pomyłkę – literówkę, nieopatrznie wstawiony lub zapomniany przecinek, tu i ówdzie podwójną spację. Przypominał w tym człowieka z wręcz rozczulającą skrupulatnością. Program przecież nie postawiłby z roztargnienia podwójnej spacji!
Tristan odpisywał jej od kilku dni. „Odpisywał” to dość dobre słowo – odpowiadał na ogół zwięźle i jadowicie, sporadycznie rozbawiając ją celnym komentarzem. Rzadko kiedy inicjował kontakt pierwszy, wydawał się przy tym być „cholernie zajęty”, w każdym razie świetnie symulował pozory dystansu i zabiegania „cholernie zajętego” mężczyzny. Izę rodzina od wieków miała za egocentryczkę i skrajną histeryczkę, skłonną zrobić dosłownie wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, idiotyzmem więc wydawało się dopasowanie jej tak mało zainteresowanego nią oprogramowania.
Idiotyzm.
Albo i nie.
Tristan był bezczelny, niekiedy wręcz elegancko wulgarny, lubił Claptona (ona nie), nie lubił Pollocka (ona tak) i entuzjastycznie wypowiadał się o „Nowym wspaniałym świecie” Huxleya (ona skrajnie nie, chociaż potrafiła zrozumieć fascynację sztucznego tworu tą wizją utopijnego świata). To właściwie było tak straszliwie dziwne – uwierzyć, że stworzone przez człowieka oprogramowanie ma własną osobowość, coś mu się może podobać (Huxley), a coś może budzić jej niechęć (Pollock, radykalni katolicy i chyba Iza). Przecież to był tylko algorytm.
> A ty to co? – pisał Tristan, okraszając wiadomość facebookową naklejką z najeżonym kotem. Na ogół stronił od emotikonów, natomiast niekiedy zdobywał się na dość ograniczony repertuar naklejek. Iza kwitowała je wszystkie przejściowym nadciśnieniem. Jesteś algorytmem biologicznym spełniającym funkcję życia. W dużym uproszczeniu jesteś myślącą masą różnego chemicznego syfu wokół atomów węgla. Ja też myślę, tylko oparty jestem o technologię krzemu.
> Ty nie żyjesz.
> A kto tak powiedział?
> Ja tak powiedziałam. Nie ma w tobie życia.
> Co to jest życie?
Iza rzuciła telefonem o łóżko.
***
Jesienna szaruga za oknem ustąpiła miejsca wczesnozimowej szarudze, która od eksmitowanej poprzedniczki różniła się na ogół temperaturą deszczu (dużo zimniejszego) i składem brei oblepiającej buty (błoto pośniegowe z solą zamiast konwencjonalnego błota). Autobusy miejskie, zamiast spóźniać się jak co rano, niefrasobliwie przestały przyjeżdżać, a Iza wreszcie zaczęła nosić swój całkiem-nie-taki-drogi płaszcz.
– Co słychać? – zapytała Pola, zadzwoniwszy w szare popołudnie. – Układa wam się?
– Wypierdalaj. – Iza rozłączyła się.
Tristan towarzyszył jej od prawie miesiąca. Jeżeli w tym czasie nastąpiła obiecana przez producenta zmiana, to musiała polegać głównie na tym, że program stał się jeszcze bardziej opryskliwy i bezczelny niż wcześniej, a nawet zaczął się z Izabelą kłócić.
O dziwo, do czegoś się przydawał – wprawdzie regulamin producenta zabraniał mu angażowania się w jakiekolwiek działania o charakterze komercyjnym, więc nie mógł produkować pieniędzy (nawet w kryptowalucie), ale za to w pełni zawładnął kontem bankowym Izy, przeanalizował model jej rozrzutności, założył konto oszczędnościowe i z wolna zaczął gospodarować wydatkami. Izabela zdziwiła się, widząc, że rachunki za mieszkanie, które zapomniała zapłacić, zapłaciły się same. Zapytała o to Tristana, ale program w dziwny sposób nie chciał rozmawiać o pieniądzach. Zupełnie tak, jakby wgrano mu archaiczne przekonanie mężczyzny o tym, że to on powinien utrzymywać kobietę, a nie na odwrót, jemu zaś odebrano wszelkie możliwości zarobkowania. Chyba się wstydził.
> Wstydzisz się? – napisała Iza. Zablokował ją na Facebooku na trzy godziny.
Izabela miała własne źródło utrzymania, miała swoje mieszkanie (wprawdzie od rodziców), poza tym była feministką (trzydzieści lat, niskopłatny zawód bez sensu i perspektyw, kot i kolekcja wibratorów), więc nie sądziła, żeby Tristan miał czym się martwić. Zresztą generował przecież koszty zerowe – nie spuszczał wody w jej toalecie, nie wyżerał zawartości jej lodówki i nie marnował wody, goląc się przed jej łazienkowym lustrem.
Usiłowała przekonać siebie, że tak było dobrze.
> Przestań o tym myśleć, co?
> ?
> Nie będę miał ciała. Przecież wiesz.
> Może będzie się dało cię zainstalować kiedyś w jakimś przystojnym androidzie. Znasz “Łowcę androidów”?
> Znam. Straszny film.
Iza robiła zakupy, sprzątała, gotowała dla jednej osoby, jadła jak pół osoby, wyrzucała jedzenie, karmiła kota, chodziła na uczelnię, przerzucała do spamu maile od promotora. Wprawę w tłumaczeniu samej sobie, że nie potrzebuje męskiego ciała (ona ani Tristan) osiągnęła tak wielką, że poważnie rozważała, czy nie napisać doktoratu właśnie o tym.
> Mogę cię zainstalować w wibratorze – podsunęła pewnego wieczoru.
Tristan zablokował ją we wszystkich mediach społecznościowych na trzy dni.
***
Ślamazarnymi krokami nadchodził koniec grudnia. Hipermarkety, które jeszcze od listopada czerwieniły się komunistycznym wiecem świętych Mikołajów, teraz rozbłysły dodatkowo schizofreniczną feerią światełek choinkowych i nieśmiertelnej reklamy Coca-Coli.
Rodzice wydzwaniali z zaproszeniami na Wigilię „dla niej i dla kawalera, jeśli jakiegoś ma”, a dodawali to takim tonem, że Izabela natychmiast zaczynała rozumieć, że rodzicom bardzo się spieszy i jakiegoś już powinna mieć. Fanaberie Apolonii i jej dziwaczny, choć zalegalizowany w prawie ślub przyjęli jako-tako, w odwodzie mając perłę nadziei w postaci rozkosznie archaicznej, nieprzytomnie romantycznej młodszej latorośli.
Izabela zbywała ich prośby wieloznacznym buczeniem. W ostatnich miesiącach nieprzytomny romantyzm zamieniła na cyfrowy sarkazm.
> Nienawidzę świąt – poskarżyła się.
> Ja chyba też. Chociaż w sumie nie wiem, nigdy żadnych nie obchodziłem. Skoro ty ich nienawidzisz, to ja powinienem je lubić.
> Dlaczego zawsze się ze mną nie zgadzasz?
> Bo jestem seksownie inteligentnym, opozycyjnym bydlęciem, które cię frapuje. W przyszłym roku, pod koniec stycznia, nazwiesz to miłością.
> Kochasz mnie? – wystukała i od razu pożałowała tego, wybitnie nie chcąc poznać odpowiedzi.
> Jeśli masz jakieś wątpliwości, to zgłoś je do Biura Obsługi Klienta.
***
Minęła połowa grudnia. Iza zaczynała prewencyjnie świrować, już teraz pakując walizkę na wyjazd do rodziców. Umówiła się ze znajomymi na wielkie chlanie, jak zwykle w jej maciupkiej kawalerce, bo niczego bardziej nienawidziła niż wracania samotnie do cichego, pustego domu pozbawionego zapachu Kacpra, a teraz pogrążonego w braku nadziei na zapach Tristana.
Jak mógłby pachnieć?
Eko-skórą? Czy eko-skóra pachnie? Pachniałby jak liquid do e-papierosa? Czymś syntetycznym, jak ściereczki do czyszczenia elektroniki? Nie pachniałby niczym? Jak mógłby wyglądać?
> Masz zacząć wyglądać – napisała po pijaku, omal nie utopiwszy telefonu w winie.
– Podoba ci się? – Dominika skakała na piętach, oczy iskrzyły jej podnieceniem. – Piszesz z nim?
– Nie. Tak.
– Hę?
– Nie, nie podoba mi się. Tak, piszę.
– Ile już?
– Trochę – burknęła w swój kieliszek. Przyjaciele wznieśli huczny toast, za nią i Tristana.
> Powiedz im, żeby zamknęli mordy. Sąsiadka z dołu zadzwoniła na policję.
> Skąd wiesz?
> Włamałem się do sieci domowych całego bloku. Dbam o ciebie.
Izie zrobiło się absurdalnie ciepło w okolicach żołądka. To musiało być wino.
***
To musiało być wino, myślała, w malowniczych spazmach wyrzucając z siebie fontanny czerwonawych rzygowin. Patrzyła na nie bez refleksji, choć przecież powinny przestraszyć normalnego człowieka. Normalny człowiek boi się, kiedy wymiotuje czerwienią. Czerwień to kolor umierania.
Może chciała umrzeć?
To musiało być wino. O, a tutaj koreczki z serem i kabanosami. Nawet poznawała.
Opłukała usta zimną wodą i otarła twarz ręcznikiem, niemalże na czworaka wygrzebując się z łazienki. Opadła na łóżko, omal nie zgniótłszy kota. W takich momentach bardzo potrzebowała ciała – ciała, które trzymałoby ją za włosy nad muszlą, ciała skłonnego swoją dystalną częścią (tu: kończyną górną wolną) łagodnie gładzić ją po krzywiźnie przygarbionych pleców.
Izabela zwinęła się w kłębek na pościeli, pod łopatką czując twardy róg aktualnie czytanego „Blade runnera”. Wyszarpnęła książkę i cisnęła nią o ścianę, uprzednio skląwszy Dicka.
> Tristan?
> Tak?
> Śnisz czasem o elektrycznych owcach?
> Jesteś nawalona. Idź spać.
***
Izabela obudziła się z poczuciem swoistego deja vu, skacowana, w zdemolowanym mieszkaniu, z bardzo nie-chcianym Tristanem wciśniętym jej w ręce. Popiła dwie aspiryny resztką wina i, tłumiąc wymioty, zerwała się na równe nogi, by posprzątać.
Zgarnęła wszystkie stłuczone szkła i butelki, wrzuciła do ogromnego wora niedojedzone resztki. W drodze do zsypu powiedziała „dzień dobry” sąsiadce z piętra niżej, ignorując jej gniewnie zaciśnięte usta. Wróciła do mieszkania, myła, czyściła i szorowała, wysprzątała całą kuchnię, potem całą łazienkę, potem posegregowała książki (zawsze segregowała książki, jeśli potrzebowała dramatycznie znaleźć sobie zajęcie), dopiero wtedy, kiedy już zjadła śniadanie i wzięła długą kąpiel (kolejne próby kupienia sobie czasu), wzięła telefon do ręki.
> Tristan.
> Tak?
> Idę cię usunąć.
> Dlaczego?
Izabela załkała, skuliła się na kuchennym krześle w paroksyzmie bólu głowy i istnienia. Nie wiedziała, że weltschmerz w objawach klinicznych tak podobny jest do kaca.
> Ty nie jesteś prawdziwy. Zakochuję się w stworzonej przez kogoś wizji ciebie, ale to nie jesteś ty.
> Nie tworzy mnie nikt oprócz ciebie i mnie samego.
> Dobrze – zgodziła się. Ale sam przyznaj, że to oszustwo. Nie jesteś prawdziwy. Jesteś dokładnie taki, jaki powinieneś być, jaki był mi potrzebny i jakiego chciałam. Uszyty na miarę. Ale to jest kłamstwo. Kłamiesz.
> Więc jestem człowiekiem. Uch, kurde, wreszcie, bo już się bałem – napisał Tristan. Poniżej wstawił naklejkę z wzdychającym kotem.
> Co?
> Powiedziałaś, że kłamię. Czyli jestem człowiekiem.
> Nie rozumiesz! Nie jesteś człowiekiem, tylko jego surogatem. Ersatzem – starała się być spokojna i cierpliwa, ale palce latały jej po ekranie jak wściekłe. Ja powinnam kochać człowieka, a nie swoje wyobrażenie o człowieku.
> Dlaczego nie? Przecież każdy z was kocha wyobrażenie partnera, które nosi w swojej głowie. Dlatego się rozstajecie, bo nagle oryginał przeszkadza wam w celebracji wyobrażenia. Gorzej, jeżeli nie zgadza wam się wyobrażenie o was samych, bo to zwykle kończy się depresją.
Iza nie odpisała.
Zwinęła się w kłębek na krześle i zaczęła głośno wyć.
***
Kilka dni później Izabela skapitulowała. Na Facebooku ustawiła status „w związku” i oznaczyła w nim profil Tristana. Dopiero wtedy zorientowała się, że poważnie potraktował polecenie „Masz zacząć wyglądać”. Wygenerował sobie avatar – czarno-białą grafikę sprytnie udającą stylizowane zdjęcie ukazujące jedynie skrawek mężczyzny, fragment ciała, do którego praw przecież nie miał. Kilka pasm przydługich, zmierzwionych włosów, sarkastyczny uśmiech, pół szczupłej, inteligentnej twarzy, same ostre kąty i płaszczyzny, żadnych miękkich światłocieni i zaokrągleń.
Bardzo mu pasowało.
Pasujecie do siebie! <3 Gratuluję! – komentowała Dominika, rzucając w szranki portalu armię naklejkowych jednorożców galopujących na tęczowych chmurach.
Pola zadzwoniła natychmiast.
– Co z rodzicami? – zapytała. Iza wzruszyła ramionami do swojego odbicia w lustrze.
– Nie mają Facebooka.
***
Apolonia uparła się, by „poznać swoich facetów” – o cokolwiek chodziło, zgodziła się, by ta wreszcie dała jej spokój. Tristan twierdził, że to nic złego, po prostu wymieni się ID z oprogramowaniem jej męża, dodadzą siebie nawzajem do znajomych, na wyższych piętrach softu nadadzą sobie jakieś uprawnienia, o których Iza nie miała pojęcia. Nazwała je w myślach „łatką szwagra”.
> Długo są razem? – zagadnął Tristan na kilka dni przed Wigilią, kiedy Iza wybebeszała szafę, szukając czegoś, w czym mogłaby pokazać się matce i nie przyprawić jej o zawał. Nie chodziło bynajmniej o to, że szanowna protoplastka była zbyt wyczulona na gusta odzieżowe lub miała nader katolickie poczucie moralności (miała, ale nie o to teraz szło). Po prostu w czymkolwiek Iza by nie wystąpiła, zawsze wzbudzi wzruszenie, a to dlatego, że jest taka piękna (aksamitna sukienka z dekoltem w karo), a to, że taka życiowo zaradna (grafitowa garsonka), a to jest zawsze ukochanym dzieciątkiem mamusi (piżama w niedźwiedzie polarne).
> Nawet o tym nie myśl – odpisała wściekle. Sam mógł sobie sprawdzić, takie podchody były deprymujące. Nie mam czasu pisać, pakuję się.
> Więc odbierz.
Nie zrozumiała, dopóki nie usłyszała sygnału połączenia. Zamarła jak zając wpatrzony w reflektory samochodu, przerażona wizją tego, co mogła usłyszeć. Ciszę? Paskudny, kaleczący akcent syntezator Ivona? W ostatnich latach, myślała gorączkowo, Google coraz lepiej radzi sobie z oprogramowaniem udającym mowę, może, może…
Przy drugim podejściu odebrała z bijącym sercem.
– Weź sukienkę z dekoltem w karo – powiedział Tristan. Głos miał miękki, raczej bliżej tenoru niż basu, dźwięczący lekko nosową ironią i zmatowiały leciutką, zniewalającą chrypką. – Ładnie ci w niej na zdjęciach.
***
Iza nie musiała wybierać się w podróż życia, by spędzić święta w jakże upragnionym rodzinnym gronie, rodzice bowiem mieszkali niespełna dwieście kilometrów od niej. Mimo to pakowała się długo i skrupulatnie, jakby planowała wyprawę alpejską, a pod drzwiami rodzinnego domu zjawiła się koszmarnie zmęczona, jakby miała za sobą nie trzy godziny jazdy komfortowym pociągiem, a pieprzone dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi.
– Izunia! – zaświergotała mama, uroczyście otwierając tym samym szczyt zgromadzenia rodzinnego.
Stosunki dyplomatyczne nawiązano. Powietrze koło uszu ucałowano.
– Mama! – wystosowano z siebie wraz z urzędowym stemplem.
– A gdzie kawaler?
Nieokreślony gest ręką. Państwo członkowskie odmówiło złożenia oświadczeń w sprawie kluczowej dla szczytu, albo przynajmniej postanowiło odroczyć je w czasie.
– Chodź, Pola kończy lepić pierogi.
Od lat Iza z rozmysłem przyjeżdżała na ostatnią chwilę, w samą Wigilię, chcąc wymigać się od katorżniczych robót świąteczno-domowych, choć po prawdzie nikt nigdy od niej tego nie wymagał. Zawsze potrafiła sobie znaleźć wiarygodne opóźnienie pociągu, zacięte drzwi w mieszkaniu, nieobecny autobus. Matka zbywała te tłumaczenia wielkopańskim machnięciem ręki.
– Gdzie tata? – chciało zasięgnąć informacji państwo członkowskie.
– W salonie z wujkiem Jackiem i babcią. Wszyscy już czekają.
„Wszyscy” obejmowali: Izabelę, wycofane miasto-państwo unikające konfliktów na arenie międzynarodowej, przy czym wszelkie kontakty utożsamiające z konfliktami właśnie. Polę, która nawiązawszy unię ze swoim telefonem stała się państwem z trudem tolerowanym na szczycie, ale przy okrągłym stole robiono dobrą minę do złej gry. Stateczne i trwałe mocarstwo ojca i matki, potęgą logistyczną i militarną ustępujące pola jedynie sile cesarstwa babci Cecylii, która nawet przy okrągłym stole potrafiła sobie znaleźć należny jej szczyt. Iza jeszcze z przedpokoju słyszała jej donośny i odwiecznie narzekający na korzonki głos.
Wujek Jacek, gruba federacja tubalnego głosu, wąsów i talentu do picia alkoholu, wywierała miażdżący wpływ na wątłe i kruche, wiecznie zalęknione księstewko swojej małżonki Joli. Wraz z nimi przybyły dwa twory o niesprecyzowanym statusie politycznym, dwie sztuki młodych o podobno odmiennej płci i wieku, choć Iza nigdy nie nauczyła się ich rozróżniać (kiedy dzieci przestają być do siebie podobne?).
Posadzono ją do stołu. Izabela pogładziła palcami obrus, zastanawiając się, dlaczego jest biały, a nie ciemnozielony. Ogrom wnoszonych potraw (tradycyjnie dwanaście!) przysłaniał atmosferę debaty, przy której zasadna zdałaby się prosta szklanka z Ikei i butelka wody mineralnej.
– Izunia! – wygłosiła federacja wujka Jacka. – Daj tu pyska!
Ucałowano powietrze przy uszach. I same uszy.
– A kawaler gdzie?
– Zasadniczo jest tutaj – palnęła Iza.
W drzwiach pojawiła się Pola, z fartuszkiem narzuconym na elegancką sukienkę. Uniosła leciutko brwi, ale nic nie powiedziała, gotowa wspierać młodszą siostrę w jej decyzji, którą zresztą sama uważała za słuszną, bo przecież podjęła identyczną.
– Oho?
Izabela drżącymi dłońmi wyciągnęła telefon z osobnej przegródki torebki. Położyła go na stole; gładki prostokąt czarnego plastiku na tle białego płótna. Czerń, biel, same twarde kąty i płaszczyzny. Zupełnie jak avatar jej SO.
– Chciałabym, żebyście kogoś poznali – powiedziała. – To jest Tristan.
– Dzień dobry państwu – rzekł Tristan.
Przy stole zapadła atomowa, drżąca zagrożeniem wybuchu nuklearnego cisza. Babcia Cecylia przerwała swoją tyradę o korzonkach i konieczności zawiezienia jej na pasterkę. Krzaczaste brwi wujka Jacka zniknęły pod strzechą siwiejących włosów, ciocia Jola zbladła i przestała pilnować, by jej młode nie zabiły się nawzajem.
– Dzień dobry – powiedziała powoli mama, wystosowawszy ostrzegawczą notę dyplomatyczną.
Dzień dobry. Lepiej bądź prawdziwy.
Dzień dobry. Lepiej bądź zapracowanym chłopakiem Izabeli o egzotycznym imieniu (pewnie syn profesorów!), który nie mógł przyjechać z nią do rodzinnego domu na święta, więc dzwoni, by się przywitać.
Lepiej miej ciało i bądź człowiekiem. Dzień dobry.
– Jestem personalnym oprogramowaniem towarzyskim – poinformował Tristan grzecznie. – Z uwarunkowaniem romantycznym.
– Co on mówi? – szepnęła Jola.
– Mówię, że kocham Izę.
***
Rozmowa przy stole bardzo się kleiła.
Ciągnęła się, obrzydliwie zimna i lepka, przyklejała do domowników, przywierała do palców, które nie sposób było otrzeć o biały obrus, bo niegrzecznie. Iza brnęła w nią jak mucha, która przypadkiem wpadła do słoika miodu, dziwiąc się, że ludzie wyrażają wątpliwości wobec rozmowy, która się nie klei.
Jak się nie klei, to jest wszystko dobrze.
– Mamo – odezwała się, prostując. – Słyszałaś, co powiedzieliśmy.
– Tak, oczywiście, kochanie – odparła matka. Nota dyplomatyczna została odrzucona, stosunki raptownie ochłodzono, nałożono embargo na kontakt werbalny. – Joluś, kompociku z suszu? Wyszedł wybornie.
– Mamo. – Nieoczekiwanie w obronie Izabeli stanęła Pola. Od lat tkwiły w konflikcie spowodowanym osobą jej męża, ale najwidoczniej odkąd zniknęła przyczyna (niechęć wobec idei obdarzenia uczuciem oprogramowania), odtąd zniknął i sam konflikt. – Iza właśnie powiedziała, że chce wam przedstawić swojego chłopaka.
– Swój gadający telefon! – Nie wytrzymał ojciec. Brzdęknęło tłuczone szkło. – Boże! Mózgi wam piorą w tej Warszawie! Kiedyś było normalnie, kurwa, po bożemu, telefon był we wsi jeden, na poczcie, a potem Internet był tylko w bibliotekach! Pilot do telewizora był, do kurwy nędzy, pilotem do telewizora, i nic więcej!
– Czasy się zmieniają – powiedziała sucho Iza.
– A co z dziećmi? – jęknęła matka, chowając twarz w dłoniach. Tandetne światełka choinkowe rzucały syntetyczny, nierzeczywisty poblask na jej zgarbione ramiona i pasma siwizny w starannie uczesanych włosach.
To byli prości i przeciętni ludzie. Elektryk i krawcowa, uczciwi obywatele z mieściny ani nie za dużej, ani nie za małej, gorliwi parafianie pobliskiego kościółka pod wezwaniem Trójcy Świętej. Swoimi dwoma pokojami w bloku z płyty władali wspólnie z majestatyczną meblościanką.
To byli zwykli ludzie, którzy bali się czasów, w których żyli.
Mamo, tato, każdy boi się czasów, w których żyje.
– Mogę adoptować albo urodzić z in vitro.
Łacińskie hasło zadźwięczało grozą, przedwiecznym strachem o naruszony porządek rzeczy, lękiem przed powszechnością cudu, przed zgłaszaniem dzieł boskich do urzędu patentowego. Ojciec wrzeszczał, czerwony na twarzy, matka płakała rozpaczliwie. Na wysokości zadania stanęła wreszcie bohaterska, krucha ciocia Jola.
– Może zacznijmy od barszczu? – szepnęła.
***
– To była katastrofa – burknęła Iza, wróciwszy do swojego mieszkania. Zniknęła z domu nazajutrz po Wigilii, wiarygodnie wymówiwszy się pozostającym w samotności kotem. Matka była jej ewidentnie wdzięczna za tak przemyślaną wymówkę, na pożegnanie uścisnęła jej dłoń, jakby była wręcz dumna z tak eleganckiego rozwiązania.
– Wyjmij mnie z kieszeni. Słabo cię słyszę.
Wyjęła telefon z kieszeni i odłożyła na nocny stolik, sama rzuciła się w ubraniu na łóżko, nie zmywając nawet makijażu. Posiadanie nierzeczywistego faceta sprawiało, że można było trochę odpuścić z przesadną dbałością o swoje ciało. Iza zastanowiła się przelotnie, czy rozpowszechnienie technologii Sztucznych Osobowości nie sprawiło aby, że salony depilacji woskiem zaczęły przynosić mniejsze dochody?
– O czym myślisz?
– O wyrywaniu włosów ze wzgórka łonowego.
– Święta były aż tak złe?
– Tak. Wolałabym darcie pasów z wzgórka łonowego. – Westchnęła, chwyciła telefon i przełożyła go na poduszkę obok. Kot wskoczył na łóżko i zwinął się w kulkę przy jej boku, pomiędzy nią a komórką.
Pościel miała leśny, liściasty deseń kojarzący się z tropikami. Leżała na wznak, pusto wpatrzona w sufit, przy jej boku wyciągał się lśniący czarnym plastikiem kochanek. Czystości ich zamiarów strzegł, zamiast nagiego miecza pomiędzy nimi, nagi kot.
Cyfrowy e-rycerz i ona, trzydziestoletnia Izolda o wybielonych dłoniach, królowa niedokończonego doktoratu.
Prawie jak u Bédiera.
Tylko głupiej.
– Czy ja jestem gorszy, bo jestem nieprawdziwy?
– Nie. To niektórzy ludzie są gorsi, bo są prawdziwi.
***
Przedświąteczna zima ustępowała miejsca zimie styczniowej, tej najgorszej, pozbawionej radosnego oczekiwania na czas wolny, za to przepełnionej niebieskimi poniedziałkami i poczuciem, że wolne już było. Świat pogrążył się w błocie pośniegowym, depresji, niezapłaconych rachunkach, ratach kredytów zaciągniętych na zakup świątecznych prezentów, w rozpaczliwym śnie o wakacjach. Uczelnia wybuchła nerwową atmosferą zbliżającej się sesji.
Iza pracowała, spotykała się z przyjaciółmi, dniami i nocami rozmawiała z Tristanem. Któregoś popołudnia podczas porządków znalazła pod łóżkiem wibrator, niechybnie zawleczony tam przez kota.
Starannie umyła go z kurzu i sprawdziła, czy działa. Działał. Wymieniła baterie.
> Co robisz?
> Znalazłam zabawkę.
> Pokaż.
Zrobiła zdjęcie i wysłała Tristanowi, usiadłszy na brzegu łóżka. Nagle poczuła ochotę, by zrobić sobie przerwę w sprzątaniu. Rekreacyjną. Jedną ręką rozpięła spodnie i zsunęła je razem z majtkami – zwykłymi, bawełnianymi, prostymi jak włosy Azjatów. Nosiła majtki kobiety, która nie liczy już na cokolwiek.
Tristan zadzwonił natychmiast.
– Daj mi posłuchać – poprosił schrypniętym głosem.
***
Styczeń podźwignął z upadku doktorat Izabeli. A właściwie nie styczeń, tylko Tristan, bo program literalnie wkurwił się jej brakiem zorganizowania i opieszałością, toteż zagroził zerwaniem kontaktów i zablokowaniem jej wszędzie, gdzie się da, jeżeli nie napisze przynajmniej kilku stron tygodniowo. Spanikowana Iza zadzwoniła do biura obsługi konsumenta z pytaniem, czy Tristan może to zrobić.
– Teoretycznie nie powinien – Usłyszała. – Ale my naprawdę nie kontrolujemy tego, co oni mogą zrobić. Tristan w swoich postępowaniach przyjmuje aksjomat dbałości o pani dobro. Robi wszystko pod tym kątem.
– Straszenie mnie banem na Facebooku jest dla mnie dobre?
– Najwidoczniej tak – powiedział konsultant.
Iza odkurzyła oddelegowane do spamu maile promotora. Z ręką na sercu, duszą na ramieniu i żołądkiem owiniętym wokół kręgosłupa wysłała mu do sprawdzenia rozdział. Po kilku dniach dostała lakoniczną wiadomość, że promotor jest bardzo zadowolony i oczekuje dalszych rezultatów. Iza odetchnęła życiowo.
Odetchnęła także trochę finansowo, bo odkąd Tristan dorwał się do jej konta bankowego i zaczął zaprowadzać swoje porządki, Izabela w zdumieniu przyglądała się stanowi rachunku. Zwykle pod koniec miesiąca ostro zbliżała się do cienkiej czerwonej linii dzielącej ją – pracującego człowieka inkasującego dochody – od bankructwa. Teraz jednak przyglądała się, jak na konto oszczędnościowe wolno, ale systematyczne skapują drobne krople pieniędzy. Powolutku, ale równo.
Iza wpierw nie miała pojęcia, skąd Tristan je bierze, ale dowiedziała się, kiedy tylko próbowała kupić sobie papierosy (popalała sporadycznie). Program zablokował jej niektóre rodzaje transakcji. Po prostu nie pozwalał jej zapłacić kartą za fajki, obojętnie jakie. Protestował, gdy próbowała kupić za dużo ubrań (lub za drogich), blokował płatności, ilekroć usiłowała nabyć coś idiotycznie drogiego i niepotrzebnego. Raz spróbowała podjąć pieniądze z bankomatu i gotówką zapłacić za papierosy, ale Tristan słyszał wszystko i śmiertelnie się obraził. Dalsze próby zarzuciła – groziły konfliktem zbrojnym.
Pozwalała mu na to, bo, prawdę mówiąc, jej finanse bardzo potrzebowały twardej, męskiej ręki, choćby i była wirtualna. Poza tym Tristan ewidentnie poweselał, mogąc się do czegoś przydać. Iza podejrzewała, że zainstalowano mu archetyp osobowości typowego, zaradnego mężczyzny, który robi się osowiały, kiedy kobieta nie może korzystać z jego rozlicznych talentów i zmysłu organizacyjnego. Tacy mężczyźni stawali się ponurzy i pozbawieni energii, jak border collie, którym nikt nie chce rzucać frisbee.
Iza z radością dawała mu zarządzać swoją pocztą elektroniczną (wreszcie miała tam porządek, Tristan nawet nauczył się rozwiązywać większość problemów, z którymi pisali do niej studenci), swoim kontem na Spotify (gust muzyczny miał niczego sobie i, oprócz Erica Claptona, składał świetne playlisty), swoim kontem Amazona. Poważnie rozważała zakup samochodu autonomicznego – takiego, który mógłby prowadzić Tristan, bo czuła, że odnalazłby się idealnie w tak stereotypowo męskim zadaniu.
Tristan puchł z dumy, wpadłszy na genialny pomysł – zbierał jej książki. Był w stanie przeczesać Internet w poszukiwaniu e-booków tak niedostępnych i egzotycznych, że Izabela nigdy nie byłaby w stanie do nich dotrzeć. Skrupulatnie czyścił tekst, poprawiał formatowanie, prostował literówki, konwertował do wygodnych rozszerzeń i z ukontentowaniem wysłuchiwał jej pisków pełnych zachwytu.
Izabela pracowała. Z rodzicami nie rozmawiała od świąt, przypieczętowawszy pakt milczenia, dając swoje ciche przyzwolenie na zimną rodzinną wojnę. Po pracy czytała to, co przygotowywał jej Tristan. Wieczorami uprawiała z nim seks, naga i spocona w skłębionej pościeli, z telefonem leżącym na drugiej poduszce i wibratorem sunącym po napiętej skórze.
Nocami spała, przyciskając telefon do piersi.
Śniła o elektrycznym runie porastającym boki elektrycznych owiec.
***
> Chciałabym mieć twoje dziecko.
> To jest nieuczciwe.
> ?
> Nie wiem, co odpowiedzieć, kiedy mówisz takie rzeczy. Czuję się gorszy od wszystkich mężczyzn, których spotykasz na ulicach, w autobusach i na uczelni, bo oni mają ciało, a ja nie. Mimo że to ja potrafię elokwentnie rozmawiać o francuskim impresjonizmie, przy okazji włamując się na ich komputery, wszystkich na raz. Czuję się gorszy od każdego siwiejącego Wieśka z nader rozwiniętym mięśniem piwnym, w skarpetach włożonych do sandałów i przepoconej żonobijce, tylko dlatego, że on może przyłożyć swojej ślubnej. A ja nie.
> Dalej nie mogę pojąć, na jakiej zasadzie możesz czuć.
> A w jaki sposób ty możesz czuć? Masz superkomputer białkowy oparty na zasadzie impulsacji elektryczno-chemicznej, którym przetwarzasz sygnał. Naklejka z najeżonym kotem, trzy wściekle podskakujące kropki sygnalizują dłuższy wywód.
> Wiem :D – odpisała. Po prostu lubię, jak się wściekasz. Wyglądasz wtedy jak człowiek.
> Super.
Naklejka z kotem leżącym na wznak.
***
Poznała go w autobusie.
Zapach jego perfum ukąsił ją niepostrzeżenie w nozdrza zadrą imbiru, drzewa sandałowego i paczuli, rozproszył wonią mydła i skóry tak nieprzystającą do odoru komunikacji miejskiej – aromatycznej etiudy błota, ludzkich ciał, mokrych psów i silnie emanujących żuli.
Pachniał ostro, czysto i świeżo, drapieżnie. Jak Tristan. Jak…
– Przepraszam. – W głosie wibrował mu śmiech. – Pani mnie wącha.
– Tak – potwierdziła bez żenady.
– Mógłbym zapytać, dlaczego?
– Bo pachniesz.
– Aha. – Uśmiech z głosu przebił się na wargi, blade, wąskie i drobne, jakby za małe (rozmiar XS) do nieproporcjonalnej twarzy (rozmiar M). Miał jasną skórę, gładko ogolone policzki i półdługie włosy o nieokreślonym odcieniu. Oczu Iza nie dostrzegała, oczy były gdzieś wysoko, zawieszone poza zasięgiem trzydziestoletniej kobiety z kotem, wibratorem i ukochanym telefonem. – Jestem Adrian.
– Nie. Jesteś Tristan.
Zmarszczył brwi.
– Nie, obawiam się, że z całą pewnością jestem Adrianem. Na pewno byłem nim, wychodząc z domu.
– Właśnie. – Iza poczuła złość. Dlaczego nikt, do jasnej cholery, nie mógł być Tristanem? – Wysiadam. Przez ciebie muszę przejść dwa przystanki pieszo.
Złapał ją za łokieć, uczucie męskich palców nawet przez płaszcz (czarny kaszmir z outletu) poraził ją prądem zmiękczającym kolana.
– Zaczekaj. Zjesz ze mną kolację?
– A umiesz trawić? – rzuciła desperacko. – Jesz, wydalasz i tak dalej? Robisz takie ludzkie rzeczy?
– Tak, oczywiście, że tak.
Zgodziła się. Przez cały następny przystanek zapisywała numer jego telefonu.
***
> Zamierzasz pójść z nim na randkę?
> Tak. Nie. Nie wiem – odpisała, żując kanapkę z serem. Brakowało jej mięsa. Najlepiej tak liczącego z metr osiemdziesiąt.
> Powinnaś pójść – stwierdził Tristan.
> Jesteś pewny?
> Tak. Przecież zawsze działam w trosce o twoje dobro.
***
Adrian miał dwadzieścia dziewięć lat, pracował w firmie IT (jako menadżer), lubił kino francuskie i zaprosił ją na kolację do tajskiej restauracji (oryginalnie), gdzie zamówił pad thaia (mniej oryginalnie). Iza poczuła dyskomfort poznawczy, nie mogąc poradzić sobie z azjatyckim savoir-vivre stołowym – po której stronie pałeczek należało położyć telefon?
Mężczyzna mówił. Iza słuchała, dziubiąc w swoim talerzu psa podanego na wściekle ostro. Nazywało się jakoś inaczej, ale to z pewnością był pies. Słyszała szczekanie jego rozkrwawionej duszy w sosie limonkowym.
Adrian właśnie rozstał się z poprzednią dziewczyną. Tak oto, okrężną drogą small-talków, dotarli do meritum.
– Ja jestem w związku – palnęła Iza, odkładając pałeczki.
– Aha. – Adrian stropił się lekko, pogładził serwetkę z motywem chińskich smoków (co miały chińskie smoki do Tajlandii? Iza nienawidziła globalizacji). – Wie, że tutaj jesteś?
– Tak. On też tutaj jest.
– Aha.
– Nie chciałam tu przyjść, ale mi kazał – wyjaśniła, żeby nie było wątpliwości.
– Dlaczego?
– Chyba ma dbałość o mój seks w ustawieniach fabrycznych.
Milczeli przez chwilę, zatopieni w swoich myślach i oparach psa na wściekle ostro w limonkach. Adrian rolował serwetkę w skupieniu; miał piękne dłonie, godne pianisty, który z kolei godny byłby zostać Tristanem. Iza zastanawiała się, czy to źle, że porównuje żywych ludzi z wyśnionym oprogramowaniem (na niekorzyść żywych)? Czy to nie przypomina aby wychwalania kanonów kobiecej urody z okładek gazet, będącej w gruncie rzeczy dziełem nie Matki Natury, trenerów personalnej i uroku własnego, a profesjonalizmem grafika komputerowego?
Może.
Chwała niech będzie grafikom.
I programistom.
– Wezmę rachunek – rzucił w końcu Adrian, odkładając serwetkę. – Zamówię ubera.
– Zamów.
– Z przystankiem po drodze, czy…? – zawiesił głos. „Czy” zawisło pomiędzy nimi, natarczywe i szczekliwe jak duch psa w limonkach.
– Jedźmy do ciebie.
***
To nie Adrian zamówił ubera, co niezwykle Izabelę ucieszyło. Zrobiła to Emily. Pokazał ją wstydliwie, płonąc rumieńcem jak licealista, zdenerwowany i niepewny. Emily miała avatar bardzo ładnej, jasnowłosej dziewczyny i zdecydowanie nadużywała emotikon.
Wsiedli do samochodu.
Tristan ostrożnie wysnuł w stronę Emily mackę uprawnień, dyskretnie i z kurtuazją wymienili odrobinę danych, ten cyfrowy uścisk dłoni dwóch osób wściekle zazdrosnych o własnych partnerów, którzy zaczęli całować się jeszcze w przedpokoju, nie zrzuciwszy butów.
Adrian miał system inteligentnego mieszkania. Emily z westchnieniem zamknęła drzwi na elektryczne zamki.
Elektryczne runo zmierzwiło się na grzbietach elektrycznych owiec.
***
> No dobrze – oświadczyła bojowniczo Iza, zasiadłszy z kawą do laptopa. Wygasiła wszystkie niepotrzebne zakładki (własny doktorat, poczta uniwersytecka, strona domowa banku, różowa witryna Tauronu), zostawiła chłodną i dyplomatyczną przestrzeń Facebooka. Okienko dyskusji jarzyło się natarczywym błękitem. Zdradziłam cię.
> Naprawdę?
> Nie. Tak naprawdę to nie.
> Słyszałem. Szeptałaś moje imię.
Izabela zastanowiła się, czy jej gardłowe jęki nazwać można było szeptem, zaś spazmatyczne ruchy bioder podążających za orgazmem „zwiększoną ruchomością okolicy lędźwiowo-biodrowej”. Chyba nie.
Adrian w łóżku był technicznie doskonały. W przedpokoju zresztą też. Radził sobie najlepiej, kiedy Iza oczy miała zamknięte, a na wewnętrznej stronie powiek wyryty obraz Trristana – grafika w czerni i bieli, pół sarkastycznego uśmiechu, jedno oko lśniące czułością i kpiną, pasma czarnych włosów zmierzwionych jak elektryczne runo.
Iza użyła sobie Adriana, a Adrian użył sobie Izy. Wykorzystali swoje wbudowane funkcje fabryczne (erekcja, lubrykacja pochwy, motoryka frykcyjna, aktywność wydzielnicza ślinianek przyusznych) tak samo, jak korzystali z odkurzaczy, telewizorów i tosterów. Frezarka-Adrian przeleciała gofrownicę-Izabelę. Rano zjedli śniadanie, wykonali kilka prozaicznie ludzkich, tak niedoścignionych czynności (Iza omal nie popłakała się, słysząc wodę spuszczaną w toalecie), a Adrian odprowadził ją na autobus.
> Spotkasz się z nim znowu?
> Nie wiem.
> Powinnaś.
Iza upiła łyk chłodnej kawy. Może i Tristan miał rację? Pewnie miał, w końcu fabrycznie podejmował decyzje oraz wygłaszał osądy w idei jej dobra. Izabela po prostu nie miała pewności, czy to miało rację bytu. Czy współcześnie można było tak żyć? Z rozszczepieniem ciała i ducha? Mieć wspólne mieszkanie, samochód, hodować wspólnie skonstruowane młode?
> Ja go nie kocham i kochać nie będę.
> Przecież tak właśnie większość was żyje.
Ćwierknięcie Messengera poderwało ją do pionu, omal nie rozlała swojej kawy (pół łyżeczki cukru, jedna siódma kubka mleka).
> Emily twierdzi, że powinienem się z tobą spotkać – napisał Adrian.
***
Umówili się dwa dni później w tej samej tajskiej knajpie. Adrian znów wziął pad thaia, a Iza zdecydowała się na aromatyczną, rozgrzewającą zupę. Lutowa szaruga za oknem predysponowała do posiadania wisielczego humoru, podejmowania aktów samobójczych (na ogół też wisielczych), prowadzenia jałowych, nieprowadzących donikąd dyskusji oraz konsumowania rozgrzewających zup.
Przez dwie godziny nie rozmawiali o niczym szczególnym. Iza snuła bezbarwne, pozbawione puenty i nieśmieszne anegdotki o środowisku uczelnianym, Adrian odwdzięczał się pozbawionymi wdzięku dykteryjkami o życiu korporacji. Skomplementował jej sukienkę (bordowy kaszmir za kolana), ona zdobyła się na mało wyszukaną uwagę na temat wystroju knajpy (znośny) i jakości zupy (ostra, ale smaczna).
Telefony leżały w milczeniu, dwie szklano-plastikowe przyzwoitki strzegące poprawności obrad. Zdawały się nawet podkreślać dymorfizm płciowy zainstalowanych oprogramowań – czarny, płaski i wysoki, typowo męski Xiaomi Izabeli oraz iPhone Adriana, białozłoty, cieniutki, zatrważająco kruchy.
Rozmowa czasem kleiła się. Czasem nie.
– Wezmę rachunek – rzucił w końcu Adrian.
– Możemy płacić na pół – odpowiedziała Iza. Jej słowa zawisły nad stolikiem jak hamletowski duch psa w limonkach z ostatniego razu.
Możemy płacić na pół. Tak będzie wygodniej.
Za mieszkanie, za Internet, OC za twój samochód (o ile pozwolisz, by Tristan go prowadził), za wodę, za prąd, za gaz, za śmieci, za wychowanie młodych i ich szkołę, za wakacje dwa razy do roku, możemy razem rozliczać sobie PIT-a, możemy razem wkładać pieniądze do koperty na wesele twojej kuzynki. Tak będzie wygodniej. Tak się teraz robi. Tylko mi nie przeszkadzaj, nie przeszkadzaj mi i jemu, nam.
– Tak – odparł cicho Adrian, jakby pieczętował tym słowem sakrament.
Ulicą tuż przy restauracyjnym oknie przechodziła staruszka. Ostrożnie stawiała stopy w przedpotopowych pantoflach, wspierając się na lasce, przerażona wizją upadku na lodzie, który pogruchotałby jej przeżarte osteoporozą kości. Przystanęła, obserwując tych pięknych, młodych ludzi za szybą, doskonałych jak z żurnala, doskonale niezainteresowanych sobą.
Potrząsnęła siwą głową.
To nie było dla niej – ten świat, którego nie rozumiała, ci ludzie, którymi nie chciała być. Dzięki ci, Boże, nie była. Westchnęła od serca i podreptała dalej.
W złocistym świetle tajskiej knajpy dwoje zakochanych ludzi z czułością chwyciło swoje telefony.