
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dwóch poszukiwaczy przygód, których na trakcie połączył los – posępny czarodziej i wygadany szermierz, spotyka konającego na szlaku mężczyznę. Do jakiego finału doprowadzi to spotkanie? Opowiadanie oparte o grę fabularną Warhammer Fantasy.
Zapraszam do czytania i komentowania.
* * *
STRASZNY DWÓR
– Widziałeś jej minę, Vinnredzie? Zachowywała się tak, jakby nigdy w życiu tego nie robiła. – przystojny mężczyzna zdradzający południowe pochodzenie uśmiechnął się szeroko w siodle swej białej klaczy. Jadący obok niego zakapturzony jegomość jedynie pokiwał głową.
– A wziąłeś pod uwagę, że naprawdę mogła tego nie robić? I że nie chciała? Twoja propozycja była co najmniej nie na miejscu, Vestelu. – odparł towarzysz, ubrany w ciemne, zdobione szaty, których nie powstydziłby się najlepszy magister magii z Altdorfu. Sposób mówienia i ton jego głosu odkrywały odebrane wyższe wykształcenie. – Pomijając fakt, że jej bracia chcieli powiesić cię za jaja i że cię przed tym uchroniłem, to nie było nic ciekawego w wydarzeniach dzisiejszego poranka. No może prócz wybornej jajecznicy ze skwarkami.
– Coraz bardziej zaczynam wątpić w twoje poczucie humoru, Sylvańczyku. – Vestel uśmiechnął się krzywo, posyłając kompanowi bystre spojrzenie, a następnie zmarszczył brwi.
Mężczyzna dziwił się, dlaczego karczemna dziewka z byle jakiej gospody na trakcie nie poszła z nim do łóżka, skoro jego uroda pozwalała mu zdobywać najlepsze panny w samej stolicy. Ubrany niczym bogaty kupiec, wypachniony, ogolony, wabił wszelkie niewiasty nie tylko swoim strojem, ale i wyglądem. Kwadratowa szczęka, zadziorny uśmiech i przenikliwe spojrzenie brązowych oczu zawsze działały na płeć piękną, a przystrzyżone na modłę estalijską wąsiki i bródka jedynie dopieszczały wygląd Tileańczyka.
– Z moim poczuciem humoru wszystko w porządku, przyjacielu, czego nie można powiedzieć o twoich manierach.
Vinnred uśmiechnął się spod szerokiego kaptura, wspominając, jak uratował krnąbrnego Tileańczyka przed kilkoma osiłkami. – Popracujemy nad tym, jak tylko dotrzemy do Middenheim.
– Nawet mojej siostrze się nie udało, więc szybko się zniechęcisz, czarodzieju.
– Nie sądzę, drogi towarzyszu. Akurat ja, w porównaniu z innymi ludźmi, mam dużo czasu. I wierz mi, wiem co mówię.
Spojrzał na niego zmrużonymi oczami, a delikatny uśmiech zagościł w kącikach jego ust.
– Skoro tak uważasz. – Tileańczyk wzruszył ramionami. – Ja w każdym razie nie zamierzam odmawiać sobie cielesnych uciech, gdziekolwiek bym był… Jak to mówią w Imperium, raz się żyje.
– Nie zawsze to, co mówią, jest prawdą młodzieńcze. – odrzekł tajemniczo czarodziej patrząc przed siebie. – W niektórych kręgach Imperium ludzie twierdzą, że wypowiadanie słowa 'elf' na głos, przynosi nieszczęście. Dlatego już dawno przestałem się interesować tym, co mówią inni. Zwłaszcza zabobonne mieszczuchy i chłopi z klapkami na oczach.
Vestel pozostawił to bez komentarza, a czarodziej najwyraźniej trafił w sedno swoją wypowiedzią. Podróżował z młodym Południowcem od kilku dni i gdziekolwiek gościli, zadziorny Tileańczyk zwykle pakował się w różne kłopoty, najczęściej związane z kobietami. Czarodziej nie przypominał już sobie, ile razy pomógł mu wyjść z opresji cało podczas ich wspólnej drogi, a z każdym kolejnym razem zaczynało go to coraz bardziej irytować. Bo ileż można niańczyć dorosłego faceta, który traci rozum gdy widzi kawałek cycka? Vestel Orlandoni wydawał się być psem na baby, wiecznie głodnym nowych cielesnych doznań. Z tego, co zauważył czarodziej, był też niezłym szermierzem o niewyparzonym języku. I nie przejmował się żadnymi konsekwencjami. Typowy wychowany pod kloszem szlachetka, który myślał o sobie 'pan życia'.
– Czy wszyscy czarodzieje z Imperium są takimi tajemniczymi sukinsynami jak ty, Vinnredzie? – zapytał Vestel z obojętnością w głosie, przerywając myśli czarodzieja. – Rozumiem, że macie jakieś swoje dekrety, a w tych całych Kolegiach Magii robią wam wodę z mózgu, ale mógłbyś się czasem zabawić.
– Nie, tylko ja, synu… tylko ja. – odrzekł Sylvańczyk. – Na zabawę, jak to określiłeś, przyjdzie czas, gdy dotrzemy do Miasta Białego Wilka. Mam tam pewną rzecz do załatwienia, więc jeśli uda się wszystko dopiąć na ostatni guzik, poznasz jaśniejszą stronę mojej egzystencji, Vestelu. Masz to obiecane. – czarodziej uśmiechnął się tajemniczo.
Tileańczyk jedynie uniósł prawą brew w górę i westchnął. Ten mag działał mu na nerwy. Ciągle gadał dziwnym językiem i nigdy otwarcie. Szermierz stwierdził nawet, że w tych całych Kolegiach zrobili mu większą krzywdę, niż sam czarodziej przypuszczał. Gdyby nie to, że mógł się przydać przy ewentualnych kłopotach na trakcie, Vestel już dawno wybrałby samotną podróż w kierunku Middenheim. Jakoś nigdy nie przepadał za tymi tajemniczymi mędrkami.
* * *
Jechali już dobre kilka godzin. Odkąd opuścili zajazd „Pod Czarcim Zielem” na szlaku Delberz – Malstedt droga ciągnęła się zygzakiem, pośród gołych kikutów drzew po obu stronach wąskiej dróżki. Pogoda nie dopisywała, ale czegóż innego mogli się spodziewać po późnej jesieni, jeśli nie przenikliwego północnego wiatru i obfitych opadów deszczu? Vinnred bynajmniej pozostawał niewzruszony wobec panującej aury – Vestel zerkając na niego odnosił wrażenie, że mężczyzna myślami przemierza czeluści własnych wspomnień, a „Wdowa”, klacz czarodzieja, sama wybiera kierunek. Konie wlokły się niemiłosiernie po błotnistym trakcie – młody Orlandoni miał nadzieję, że uda im się dotrzeć do jakiejś wioski przed zapadnięciem zmroku. Ojciec wielokrotnie opowiadał mu, że gdy nad Imperium nadchodzi noc, do życia budzą się plugawe moce Chaosu. Zwłaszcza w lasach. Tileańczyk wolał nie sprawdzać póki co ile w opowieściach starego Papy jest prawdy.
Vinnred von Shotten, czarodziej Cienia, wydawał się być dużo pewniejszy siebie. Trzymał się w siodle prosto, a jego ukryta pod grubym kapturem twarz od czasu do czasu okazywała nieznaczny uśmiech, gdy zwracał się do Vestela. Mówił spokojnie, a pewność w jego głosie sprawiała, że momentami Orlandoni czuł się nieswojo. Von Shotten wyglądał na takiego, co już niejeden dzień i noc spędził na szlakach Imperium. I zapewne nie tylko Imperium.
– Zastanawiam się, dlaczego ty nie używasz życia. Słyszałem, że czarodzieje też lubią się zabawić z młodymi kelnerkami w gospodach. Podobno jesteście bardziej perwersyjni niż szlachta. – Vestel przerwał niezręczną ciszę.
– Gdybyś rok temu pochował żonę, odechciało by ci się zabawy na długi czas. – mruknął zimno Vinnred. Wyraz jego twarzy skrywał kaptur, a Tileańczyk nie potrafił jej dojrzeć.
– Przykro mi.
Nie wiedział zbytnio, co się mówi w takich sytuacjach, a jego słowa nie zabrzmiały chyba zbyt przekonująco.
– Nie masz powodu, by miało być ci przykro, Tileańczyku. – chłód i jednocześnie spokój w głosie czarodzieja sprawiły, że szermierz poczuł się nieswojo. – Nie znałeś jej, nie wiesz jaka była.
– Nie, ale to nie oznacza, że nie mogę zachować się w tej sytuacji tak, jak trzeba. Możesz mi opowiedzieć o niej… Jeśli chcesz, oczywiście.
– Nie sądzę, by błotnisty szlak był dobry na takie opowieści. I nie sądzę, byś był człowiekiem, z którym chciałbym o tym rozmawiać.
Vestel po raz kolejny w czasie tej podróży wzruszył jedynie ramionami, skupiając wzrok gdzieś w oddali. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą, a wiszące nad nimi niskie, grafitowe chmury zwiastowały nadchodzącą ulewę. Wyjeżdżając zza kolejnego zakrętu, zauważyli pod jednym z drzew dziwny kształt. Vestel dobył miecza, Vinnred pozostał spokojny. Gdy podjechali bliżej dostrzegli ciężko rannego mężczyznę, który poruszył się nieznacznie w błotnistym rowie. Głębokie cięcia jakie widniały na jego gardle i brzuchu sprawiły, że Tileańczykowi zrobiło się niedobrze i odwrócił na chwilę głowę walcząc z posiłkiem podchodzącym do gardła. Mężczyzna niemal pływał we własnej krwi, aż dziw, że jeszcze dychał. Vinnred, niczym posąg na rumaku, przyglądał się ciału z ponurym spokojem, jakby zahipnotyzowany tym widokiem.
Vestel, widząc dziwne zachowanie swego towarzysza, zeskoczył z konia i podbiegł do mężczyzny, klękając przy nim. Nieopodal dostrzegł leżący w błocie złamany miecz i ślady kozich racic niknących w gęstym poszyciu lasu. Wyglądało na to, że mężczyzna dał się zaskoczyć przeciwnikowi bądź przeciwnikom.
– Co się tutaj stało, człowieku?!
– Zwierzoludzie… napadli… mnie. – wycharczał mężczyzna, plując krwią. – Uciekli… w las… Ja… umieram. Na Sigmara, umieram.
Nieznajomy z wytrzeszczonymi oczami próbował chwytać dłonią powietrze, jakby było tam lekarstwo na jego rany. Z kącików jego oczu spłynęły łzy.
– Pomóż mu, jesteś czarodziejem! Macie przecież jakieś czary lecznicze, nie? – Vestel odwrócił się w stronę von Shottena. Mag nadal nie poruszył się nawet o jotę na swym wierzchowcu. Nawet stojąc przed nim, Tileańczyk nie widział dobrze jego twarzy, jakby mężczyzna zawsze znajdował się w cieniu.
– Nie dam rady, to koniec. – Sylvańczyk odparł spokojnie.
– Jak to nie dasz rady? A ponoć jesteście tacy potężni!
– Jestem czarodziejem, nie Sigmarem, młodzieńcze.
– On ma rację, panie… już po mnie… czuję, jak życie ze mnie uchodzi. – jęknął nieznajomy. – Pogo…dziłem się z tym… Ale moja rodzina… Proszę, okazaliście umierającemu nieznajomemu współczucie, teraz zróbcie dla mnie coś… jeszcze… – łapał nieudolnie powietrze do płuc. – Nazywam się… Gustav Vorhaven, kilka godzin na wschód… jest Dwór Vorhaven… jedźcie tam i powiadomcie… rodzinę… Weźcie to… – mężczyzna z trudem sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z niej niewielki, żelazny dysk z wygrawerowanym toporem, którego stylisko oplatał wąż. Wręczył go Vestelowi, plamiąc go przy okazji własną krwią. – To… nasza pieczęć rodowa… Powiedzcie rodzicom, jaki los spotkał ich… syna…
Gustav próbował coś jeszcze wycharczeć, ale w końcu osunął się na ziemię, a z jego ust wypłynęła stróżka spienionej krwi. Chwilę później oddał ostatni oddech a głowa opadła na bok. Orlandoni przez chwilę patrzył na blade, spokojne oblicze mężczyzny, potem podniósł się, spojrzał na pieczęć, a następnie przeniósł wzrok na Vinnreda, który wciąż przyglądał mu się z grzbietu swego rumaka niczym demon z czeluści. Vestel stwierdził, że gdyby go nie znał, to by stwierdził, że sam Morr po niego przyszedł.
– Jadę tam, trzeba wypełnić ostatnią prośbę. – powiedział, podchodząc do swego karosza. – Jedziesz ze mną?
– Nie powinniśmy tego robić.
– Co ty pieprzysz! – warknął szermierz i wspiął się z powrotem na siodło. – Ten człowiek nie żyje, a jego rodzina pewnie odchodzi od zmysłów, co się z nim stało. Wy, czarodzieje, naprawdę jesteście pieprzonymi dziwakami. – Tileańczyk pokręcił głową. – Ciekaw jestem, czy też chciałbyś tak skończyć. Czy chciałbyś, żeby tak skończyła twoja żona?
Chwilę później, gdy Vinnred zmierzył go nieprzyjemnym spojrzeniem, Orlandoni pożałował ostatnich słów. W von Shottenie było coś dziwnego, coś, czego Tileańczyk nie mógł wytłumaczyć, zwłaszcza teraz, gdy czarodziej patrzył na niego wzrokiem mordercy. Następną rzeczą, jaką ujrzał, była zbliżająca się ku jego twarzy pięść. Nieludzko szybki i silny cios w jednej chwili wysadził Vestela z siodła. Tileańczyk przez chwilę poczuł się, jakby był zawieszony w próżni, a potem z głośnym mlaśnięciem wpadł w błotnistą nawierzchnię traktu.
– Jeszcze jedna taka uwaga i skończysz jak ten nieszczęśnik. Masz moje słowo. – rzucił Vinnred, opanowując emocje. – A teraz pakuj zad na konia, nie mam całego dnia! – ryknął tak, że chłopakowi włosy zjeżyły się na karku. Dopiero po chwili zauważył, iż cały drży na ciele i nie jest w stanie się ruszyć. Oczy lśniące fioletowym blaskiem wpatrywały się w niego z nienawiścią. Wciąż nie widział twarzy towarzysza, tylko te jego pieprzone oczy!
Mężczyzna zaklął po tileańsku, po czym poderwał się na równe nogi zamykając prawą dłoń na rękojeści rapiera. Pragnienie zatopienia ostrza w sercu kompana było nad wyraz kuszące. Mierząc się z nim przez chwilę wzrokiem, westchnął głęboko, po czym spuścił rękę wzdłuż biodra.
– Przepraszam. – powiedział spokojnie, przecierając ubłoconą twarz. Chłód wypisany na jego twarzy nie oddawał gniewu, jaki wciąż gotował się w trzewiach południowca. – Chodzi mi jedynie o to, żeby pojechać do rodziny tego człowieka i powiedzieć im, co zaszło. Zechcesz mi towarzyszyć, czarodzieju?
Zmierzył Vinnreda nieprzyjemnym, pełnym jadu spojrzeniem. Zapewne w innym przypadku już dawno by się zmierzył z człowiekiem, który odważył się podnieść na niego rękę, ale ojciec zawsze mu tłumaczył, że warto być odważnym tylko wtedy, kiedy trzeba. Tylko głupcy lub szaleńcy rzucają się na wszystko i wszystkich, by okazać swoją wyższość. Do dzisiaj pamiętał słowa ojca mówiące o tym, że duma czasami bywa zgubą i czasami lepiej schować ją do kieszeni, a Vestel po raz kolejny musiał przyznać mu rację. Czarodziej nie wyglądał na kogoś, z kim awanturnik chciałby się zmierzyć. Przynajmniej póki łączą ich wspólne interesy.
– Przecież powiedziałem. Rusz się, Vestelu i wyświadcz nam obu przysługę – nie odzywaj się już.
Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie i poczekał, aż Tileańczyk wsiądzie na konia.
– Pobożne życzenie, Sylvańczyku. Musiałbyś mnie zabić, bym przestał. – szermierz odwzajemnił cierpki uśmiech w siodle swego rumaka. – Masz mapę tych stron?
Czarodziej skinął mu głową, nie wypowiadając słowa.
– Znajdźmy więc Dwór Vorhaven i wynośmy się stąd prosto do Middenheim. To miejsce przyprawia mnie o ciarki na plecach. – mruknął pod nosem, nie zdradzając, że czarodziej też nie budzi jego zaufania.
Vinnred sięgnął do jednej z tub przy boku klaczy i wyciągnął z niej zawinięty, postrzępiony pergamin, który okazał się być mapą. Czarodziej w skupieniu odnalazł ich położenie, a następnie kilka razy przejechał palcem wskazującym po karcie, określając kierunek ich jazdy. Vestel patrzył na mapę z uniesioną w górę prawą brwią – zupełnie nie znał się na kartografii i dla szermierza były to jakieś nieczytelne bazgroły. Niedługo potem obaj odjechali, kierując się na wschód, a zimny deszcz, który znienacka lunął z ciemnych chmur, ciął ich po obliczach utrudniając widoczność.
* * *
Wieczorne niebo rozświetlał tylko jeden księżyc. Sierp Mannslieba przebłyskiwał zza przemieszczających się chmur, nadając im srebrno-szary połysk. Deszcz ustąpił niecałą godzinę wcześniej, dając złapać nieco tchu pędzącym na złamanie karku jeźdźcom. Vinnred von Shotten prowadził pewnie, a Vestel w pełni ufał jego umiejętnościom kartograficznym – skoro czarodziej sam szkicował mapy i od kilku dni mówił, że to jego pasja, nie mógł się w tym mylić. Jasny blask księżyca rozświetlał pobliską okolicę na kilka kilometrów wokół. Kikuty drzew straszyły podróżnych, a w świetle księżyca las okalający wąski szlak wydawał się czarny jak sadza i złowieszczy niczym najgorsze koszmary. Zające uciekały przed tętentem kopyt, a w oddali majaczyły nieśmiało jakieś wzgórza, otulone baldachimem nocy.
Niebo po solidnej ulewie pełne było błyszczących na tle mroku nocy gwiazd, wśród których można było rozpoznać konstelacje Skorpiona, Węża, Szubienicy i Topora. Vestel miał nadzieję, że zobaczy jakąś szczęśliwą gwiazdę na niebie, jednak nic takiego się nie stało. Przyznał sam przed sobą, patrząc na powyginane gałęzie drzew po obu stronach traktu, że nie chciałby spędzić tej nocy samotnie na szlaku. Chłodne opanowanie i pewność Vinnreda zdawały się być dla młodego szermierza oparciem, podświadomym pewnikiem, że wszystko będzie dobrze i że obaj dotrą w obrane miejsce. W pewnym momencie nieświadomy towarzystwa jezdnych jeleń na drodze spojrzał na podróżnych i czmychnął w las.
Młody Orlandoni nigdy nie czuł się dobrze na traktach, podróżując od jednego miasta do drugiego i załatwiając kontrakty dla ojca w Imperium. Zwłaszcza wieczorami, gdy umysł płatał różne figle w konfrontacji z otaczającą go ponurą rzeczywistością. Każde najmniejsze trzaśnięcie gałązki, poruszenie w poszyciu leśnym wywoływało w jego głowie najróżniejsze scenariusze. Zawsze sobie tłumaczył, że szermierz wywodzący się z Tilei nie powinien być tak bojaźliwy i nie okazywał tego innym, ale wewnątrz jego duszy czaiły się różne słabości i niepokoje. Poza tym Imperium to nie była Tilea. Na ziemiach Sigmara życie wyglądało całkiem inaczej – toczyło się w napięciu, brudzie, zwątpieniu. Tileańczykowi brakowało słońca i ciepła południa. Czasami łapał się na tym, że wpadał w ponury nastrój właśnie przez paskudną pogodę, która, wydawać by się mogło, nie odpuszczała Imperialnym przez cały rok. Tak samo jak i Chaośnicy. Miał tylko nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego, będzie umiał zachować trzeźwość umysłu.
Kręta ścieżka, prowadząca zakosami przez pogrążony w mroku las w końcu wypadła na sporej wielkości polanę porośniętą niewielkimi sosnami. Pośrodku, na niewielkim wzniesieniu, oświetlona latarniami gazowymi powitała ich ogromna, ponura posiadłość. Wybudowana w starym, imperialnym stylu budowla posiadała kilka dobudowanych skrzydeł, stanowiąc pomieszanie kilku stylów architektonicznych. Wyglądało to tak, jakby na przestrzeni setek lat dworek zmieniał swego właściciela i niewiele pozostało z pierwotnego domostwa.
– Przytulna chałupka, nie ma co… – podsumował Vestel spinając swego niespokojnego wierzchowca.
– Widywałem mniej przytulne. – odparł spokojnie Vinnred zerkając po murach posiadłości. – Widać, że nigdy nie byłeś w Sylvanii…
– I nie zamierzam, jeśli tam się buduje coś gorszego niż to… Widać ktoś tu nie ma ani krzty gustu.
– Śmierć bywa piękna, a zazwyczaj to widuje się w moich stronach.
– Jeszcze trochę z tobą pojeżdżę po traktach Imperium, a będę bardziej zmęczony życiem niż emeryt w Altdorfie. – podsumował Vestel. – Czy ty się w ogóle kiedyś uśmiechasz, człowieku?
– Nie w takich miejscach jak to. – mruknął von Shotten. – Czy tylko ja jestem na tyle mądry, by widzieć, że coś z tym dworkiem jest nie tak?
– Chałupa jak chałupa, takie budownictwo. Choć mówiąc szczerze, w takiej jeszcze nie gościłem. – Orlandoni wzruszył ramionami. – No nic, załatwmy sprawę z martwym Gustavem… może nawet uda nam się tutaj przenocować.
Vestel zmarszczył brwi zerkając na posępne mury budynku.
– Chyba wiecznym snem – czarodziej uśmiechnął się, patrząc wprost na towarzysza. – Pan pozwoli przodem. – wykonał zachęcający gest dłonią, kłaniając się lekko w siodle.
– A żebyś wiedział, że pójdę. – prychnął, po czym zeskoczył z rumaka. Nim doszedł do schodów prowadzących w górę ku wejściu do posiadłości, gdy jedno skrzydło drewnianych drzwi otworzyło się i wyszła im na spotkanie zmęczona życiem starsza kobieta w bogato zdobionej, błękitnej sukni.
Zerkając to na Vinnerda, to na Vestela, chwytając za znak Sigmara na piersi rzekła:
– Czego panowie tutaj szukają?
Tileańczyk wyjął z torby żelazny herb, który kilka godzin wcześniej wręczył mu umierający mężczyzna na szlaku i podszedł do kobiety.
– Mam wieści od panicza, który z tego co wiemy, mieszkał w tym domu… Niestety, Gustav nie żyje, zginął na szlaku, prawdopodobnie z rąk zwierzoludzi…
Aż się zdziwił, że tak łatwo te słowa przeszły mu przez gardło.
Kobieta najpierw spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, a chwilę później Tileańczyk dojrzał jej drgający podbródek. Padła na kolana i rozpłakała się rzewnymi łzami chowając twarz w dłoniach. Przez chwilę młodzian czuł się dziwnie, niezręcznie i miał wrażenie, iż to on jest wszystkiemu winien. Inaczej miał się Vinnred, który jedynie przewrócił oczyma.
– Spełniłeś już swój obowiązek, czas jechać dalej.
Orlandoni zamierzał coś odpowiedzieć, gdy nagle na zewnątrz pojawił się wysoki mężczyzna, który zbiegł po schodach i dopadł do klęczącej kobiety. W świetle latarni obaj podróżni zauważyli długie, siwiejące włosy i szerokie ramiona. Na pierwszy rzut oka był nieco starszy niż kobieta, ale wyglądał na dużo lepszego zdrowia niż ona.
– Jestem Ondurin Vorhaven, a to moja żona, Sanne. – powiedział dźwięcznym głosem zerkając na Vestela. – Gustav to nasz syn… Mniemam po zachowaniu mojej małżonki, że nasze ukochane dziecko nie wróci już do Dworu Vorhaven?
– Wróciło tam, gdzie jego miejsce. – odparł enigmatycznie Vinnred, a Vestel spojrzał odruchowo na czarodzieja. Tileańczyk dziwił się jego spokojowi i zbyt pewnemu podejściu do śmierci. Posąg na koniu, którego przypominał mag, zaczynał wyprowadzać go z równowagi.
C.D.N.
Widziałeś jej minę, Vinnredzie? Zachowywała się tak, jakby nigdy w życiu tego nie robiła. – Brzmi, jakby czegoś nie robiła mina.
Sposób mówienia i ton jego głosu odkrywały odebrane wyższe wykształcenie. – nie rozumiem sformułowania – „odkrywały odebrane wyższe wykształcenie”.
przerywając myśli czarodzieja. – wiadomo o co chodzi, ale brzmi to dziwnie.
Wyraz jego twarzy skrywał kaptur, a Tileańczyk nie potrafił jej dojrzeć – też coś tu szwankuje. Kaptur skrywał jego twarz tak, że Tileańczyk nie potrafił dostrzec jej wyrazy. Ew. malujących się na niej emocji.
Chwilę później oddał ostatni oddech a głowa opadła na bok. – lepiej by brzmiał np. wydał ostatnie tchnienie.
Czarodziej w skupieniu odnalazł ich położenie, - w skupieniu, czy na mapie? Po chwili skupienia.
Nim doszedł do schodów prowadzących w górę ku wejściu do posiadłości, gdy jedno skrzydło drewnianych drzwi otworzyło się i wyszła im na spotkanie zmęczona życiem starsza kobieta w bogato zdobionej, błękitnej sukni. – To „gdy” jest tu nie potrzebne.
Tyle wyłapałem, co do kilku innych zdań miałem wątpliwości. Cóż mogę powiedzieć... Nie znam świata Warhammera, więc na temat realiów się nie wypowiadam. Tekst mnie nie zanudził, fabuła na razie nie rewelacyjna, ale na coś się zapowiada, tak, że pozostawiam chwilowo bez oceny.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Niektóre z Twoich przykładów wydają mi się wyrwane z kontekstu, ale oczywiście masz prawo do swojej oceny - w końcu nie jestem zawodowym pisarzem :). Wziąłem sobie do serca Twoje uwagi i rady, więc przy drugiej części (którą już zacząłem pisać), postaram się uniknąć takich "wpadek". Miło mi, że tekst Cię nie zanudził i że dobrnąłeś do końca, a co do fabuły, w końcu jest to fantasy, więc w takim klimacie ciężko czymś zaskoczyć czytelnika ;). Pozdrawiam!