- Opowiadanie: Ryan - Katastrofa Krakowska (Dragoneza)

Katastrofa Krakowska (Dragoneza)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Katastrofa Krakowska (Dragoneza)

Nikt nie spodziewał się, że coś takiego może zdarzyć się u nas, w Polsce.

 

Kiedy pojawiły się wieści o takich zdarzeniach z USA, a w kilkanaście lat później z Japonii, dało się oczywiście odczuć pewne zaniepokojenie, ale z pewnością byliśmy dalecy od poczucia realnego zagrożenia. Tym bardziej, że władze usilnie zapewniały nas, że coś takiego prędzej czy później musiało spotkać zepsute kraje kapitalistyczne oraz że tego typu problemy nie stanowią faktycznego zagrożenia dla państw realnego socjalizmu. A my wierzyliśmy. No bo gdzie, w Polsce? Przecież tutaj nawet klęsk żywiołowych z prawdziwego zdarzania nie było!

 

Cała sprawa wyszła na jaw w roku 1974 w okolicach wczesnej jesieni, ale pierwsze plotki zacząłem wyłapywać już prawie rok wcześniej. Plotek tych zebrałem pokaźną ilość, co było dosyć łatwe, jako że jestem dziennikarzem i same spływały do mnie przy okazji normalnej pracy. Wszystkie je skrzętnie notowałem i teraz trzymam dobrze ukryte wraz z resztą materiałów: wywiadami, zapisami nieostrożnych wypowiedzi władz, amatorskimi zdjęciami, aktami, analizami próbek i wieloma innymi. Kiedyś, w bezpieczniejszych czasach, zapewne wykorzystam je do napisania porządnego opracowania oddającego pełną sprawiedliwość wydarzeniom, których przyszło mi być wtedy świadkiem.

 

Zacznijmy jednak od początku, a więc od naświetlenia przypadków zagranicznych, bez którego nie będziemy mieli odpowiedniego kontekstu dla mojej opowieści. Musimy się cofnąć w czasie do roku 1933, kiedy to do Stanów Zjednoczonych, z jakiejś tajemniczej wyspy na Oceanie Indyjskim, zostaje sprowadzone niezwykłe zwierzę. Ponad piętnastometrowa małpa, której fizjonomię najtrafniej przyrównać można było do goryla. Stwór ów, przez plemiennych zamieszkujących wyspę, z której pochodził zwany Kong, zyskało w USA przydomek Króla i pokazywany był publicznie ku uciesze gawiedzi. Stan ten nie trwał jednak długo. Małpa rozdrażniona złym traktowaniem wyrwała się z więzów i wściekła ruszyła siać zniszczenie na ulicach Nowego Jorku. Dopiero ostrzelanie bestii z powietrza, przy użyciu wielkokalibrowych karabinów maszynowych, doprowadziło do jej uśmiercenia. Chaos spowodowany jej ucieczką był wręcz nie do opisania, wielu zostało ranionych a straty wyceniano na miliony dalarów.

 

Ta sytuacja, jakkolwiek groźna, blaknie w obliczu wydarzeń, które w kilka lat później miały miejsce na wyspach Japońskich. Szczególnie, że o ile w wypadku Amerykanów można powiedzieć, że sami sprowadzili na siebie nieszczęście, o tyle na Japończyków klęska spadła zupełnie niezasłużenie. Co więcej, przesłanki wskazują, że i tym razem winnymi mogli być Jankesi. Testy broni nuklearnej prowadzone nieprzerwanie od lat czterdziestych przyniosły bardzo niespodziewane skutki w 1954 roku. Ogromny (niemal pięćdziesięciometrowy!) radioaktywny jaszczur wyłonił się z Zatoki Tokijskiej i w ciągu powtarzających się przez kilka dni ataków niemal zrównał miasto z ziemią. Stwór nazwany został Godźira, po morskiej bestii z mitologii mieszkańców jednej z licznych japońskich wysp. Wojsko nie miało żadnych szans z tym monstrum. Dopiero użycie niezwykłej broni opracowanej przez jednego z naukowców położyło kres temu nieszczęściu. Tajemnica owego oręża umarła wraz z jego twórcą, który popełnił samobójstwo, obawiając się konsekwencji ponownego użycia swojego wynalazku.

 

Przytoczone sytuacje zapewne nakierowały tok myślenia większości z was na odpowiednie tory. Jeśli przychodzi wam na myśl Katastrofa Krakowska, to zmierzacie w dobrym kierunku.

 

Jak wspominałem wszystko zaczęło się od plotek: dziwne cienie przemierzające przestworza, znikające bydło, powalone drzewa ze śladami potężnych pazurów i wiele podobnych. Konkluzja prostego ludu była jasna: kraj nawiedza bestia. Początkowo uznałem to za przejaw ludzkiej tendencji do stwarzania niezwykłych bytów, za narodziny nowej ludowej legendy. Z czasem, kiedy doniesienia stawały się coraz częstsze oraz bogatsze w szczegóły, zdecydowałem się zbadać sprawę na własną rękę. Daleki jednak byłem od dania wiary w pogłoski, chciałem udowodnić, że cała sprawa jest jedynie wytworem wyobraźni co bardziej obdarzonych fantazją indywiduów.

 

Zacząłem więc jeździć po Małopolsce, z której pochodziło najwięcej relacji, i docierać do tych, którzy twierdzili, że byli świadkami owych fenomenów. Na własne oczy chciałem też zobaczyć powalone drzewa i inne pozostałości po rzekomej bestii. Większość rozmów z mieszkańcami tamtejszych wsi nie była zbyt kształcąca a i większa część śladów budziła jedynie pusty śmiech. Jednak niektóre wydawały się wręcz porażająco realistyczne. Wtedy słuchałem chłopów i z powagą kiwałem głową w uznaniu ich fantazji i pełną powagą chwaliłem w myślach skrupulatność odpowiedzialnych za preparowanie śladów. Doprawdy trudno mi było uwierzyć, że ci prości ludzie, w przypadku opowieści oraz, znudzona młodzież zapewne, w przypadku materialnych pozostałości, naprawdę decydują się na włożenie tak wielkiego wysiłku w swoją aktywność.

 

Myślałem tak do chwili, aż w moim śledztwie pojawił się prawdziwy przełom.

 

Jechałem właśnie samochodem, planując odwiedzić którąś z kolejnych wsi, kiedy napotkałem blokadę drogi. Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej wytłumaczyli mi w kilku prostych – bardzo ludowych – słowach, że kolejna miejscowość oraz jej okolice są objęte kordonem bezpieczeństwa, że sprawa jest "wagi państwowej" i, że mam jak najszybciej wracać skąd przyjechałem.

 

Nie myślałem nawet o wdawaniu się w polemikę z milicjantami, wiedząc, że przyniesie to jedynie więcej szkody niż pożytku. Posłusznie zawróciłem.

 

Kiedy teraz wspominam tę sytuację, przyznaję, że w pierwszej chwili nie naszły mnie żadne podejrzenia. Widok służb mundurowych uaktywnił mechanizmy obronne, które przygasiły procesy myślowe i nakazały w pierwszej kolejności unikać jakichkolwiek zwad. Gdy jednak odjechałem około kilometra zaczęły mnie nachodzić dziwne myśli. Zaparkowałem na lesistym poboczu aby spokojnie zastanowić się.

 

Blokowanie wsi? Sprawa "wagi państwowej"? Myślałem wtedy, że może ogromna ilość wysłuchanych opowieści i zbadanych śladów zakrzywia moje myśli ku prowadzonej sprawie. Teraz wiem, że i ja żyłem wtedy w przeświadczeniu, że Polska nie jest miejscem, w którym może wydarzyć się coś takiego. Im jednak dłużej się zastanawiałem tym bardziej to co zobaczyłem w ostatnich dniach wydawało się podejrzane i powiązane ze sobą.

 

Ostatecznie instynkty dziennikarskie zwyciężyły. Wziąłem ze sobą lornetkę, zamknąłem samochód i ruszyłem w las, mając nadzieję ominąć posterunki Milicji. Kiedy dziś się nad tym zastanawiam, wydaje mi się to szaleństwem, wtedy jednak mój umysł zbyt pochłonięty był śledztwem aby rozpatrywać przeciwwskazania.

 

Posterunki minąłem zadziwiająco łatwo. Po lesie przechadzało się jedynie kilku znudzonych milicjantów, którzy bardziej pochłonięci byli paleniem papierosów i złorzeczeniem na przełożonych, niż swoją pracą. Szczęście sprzyjało mi też dalej, bo okazało się, że ściana lasu kończy się na górującym nad wsią wzgórzu. Dobrze ukryty w krzakach przyłożyłem lornetkę do oczu. Nie był to sprzęt wysokiej klasy, ale był lepszy niż gołe oko.

 

Pierwsze rzuciły mi się w oczy zrujnowane chaty, w osmolonych płomieniami ścianach ziały ogromne dziury, a dachy były zarwane lub wypalone. Pożoga nie ominęła też ani stodół ani innych budynków gospodarczych. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że wieś nawiedził ogromny pożar, ale szybko straciłem co do tego pewność. Budynki stały w znacznych odległościach od siebie więc ogień nie mógłby swobodnie się przemieszczać i ogarnąć całej miejscowości. Poza tym, co początkowo do mnie nie dotarło, pomiędzy ruinami były rozstawione uzbrojone oddziały Ludowego Wojska Polskiego, bacznie spoglądające na cywilów krzątających się pomiędzy budynkami. W pierwszej chwili myślałem, że cywile to mieszkańcy wsi próbujący uratować co się da z pogorzeliska. Gdy jednak bliżej się im przyjrzałem, zrozumiałem, że się pomyliłem. Ich prezencja nie wskazywała na wiejskie pochodzenie. Wszyscy, co do jednego, byli ubrani w marynarki i mieli poważne, mądre twarze. Teraz wiem, że byli to najpewniej naukowcy. Badali ślady.

 

Właśnie ślady. Że tez od razu nie rzuciły mi się w oczy? Były przecież tak nienaturalne, tak kontrastowe, że od razu powinienem wyłowić je spojrzeniem. Gdy zwróciłem w końcu uwagę na obiekty nad którymi pochylali się badacze, serce mi zamarło. Były to porozrzucane po okolicy ciała ludzi, teraz już w znacznej części zapakowane w worki i wyniesione w jakieś miejsce, poza zasięgiem mojego widzenia. Jedne rozszarpane, nienaturalnie poskręcane w rozbryzgach zrudziałej krwi, inne zupełnie zwęglone, całkiem czarne. Były też zwłoki zwierząt, równie albo i bardziej okaleczone.

 

I coś jeszcze – odcisk łapy. Wyraźny, głęboki, z ostrymi krawędziami, doskonale odbity w wyschniętym teraz błocie. Bezsprzecznie gadzi, ze smukłymi, pazurzastymi palcami, długi na niemal trzy metry.

 

Uznałem, że to dla mnie zbyt wiele. Wyczołgałem się z pod krzaków i nie zważając na nic puściłem się biegiem przez las. Opanowałem się dopiero przy samochodzie. Raz jeszcze okazało się, że miałem wtedy więcej szczęścia niż rozumu. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nawet nie zauważył.

 

Od tego dnia z nieporównywalnie większą uwagą śledziłem pogłoski o bestii. Wtedy też na poważnie zacząłem gromadzić materiały. Wiedziałem, że muszę poznać prawdę. Ogarnęła mnie obsesja na tym punkcie. Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, co się miało wydarzyć.

 

Prawdziwe apogeum nastąpiło gdy nadeszła jesień. Składało się z dwóch faz.

 

Pierwszą był szczyt paniki, związany z szalejącymi pogłoskami. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ nawet najbardziej totalitarna władza nie mogłaby utrzymać w całkowitej tajemnicy niszczonych jedna po drugiej wsi. Partyjni nie mogli już milczeć, musieli zareagować. I zrobili to w typowy dla siebie sposób – zaprzeczając. Dwoili się i troili fałszując dane, wygłaszając uspokajające mowy, wydając odezwy do narodu i stosując inne spośród swoich ulubionych wybiegów. Skutek odnosili raz lepszy, raz gorszy, ale to i tak nieważne. Bo nastąpiła faza druga – Katastrofa Krakowska.

 

Miałem wątpliwe szczęście być niemal w samym centrum tego zdarzenia. Samo wspomnienie tych chwil wywołuje u mnie zimne dreszcze i drżenie rąk. Wciąż zdarzają się noce kiedy to powraca do mnie w snach. Budzę się wtedy w samym środku nocy z krzykiem, roztrzęsiony, w przepoconej piżamie. Nie wracam już spać – boję się, że koszmar może wrócić. Dlatego nie mogę też znieść podłych kłamstw, które władze rozpowszechniają od tamtej chwili. Czuję się w obowiązku przedstawiać prawdę, niezależnie od możliwych konsekwencji.

 

Zanim jednak przejdę do opisu, to uprzedzę, że nie byłem osobiście widzem wszystkich zaistniałych tego dnia zdarzeń. Katastrofa objęła znaczne połacie miasta, a nie miałem sposobu aby się przemieszczać, dlatego w wielu miejscach opieram się na relacjach innych świadków.

 

Kiedy rozpoczął się atak, przybladłe, jesienne Słońce powoli schodziło z zenitu, a ja pracowałem właśnie w moim mieszkaniu nad jakimiś reportażami. W ten czas bestia pojawiła się nad nowoprzyłączonymi do Krakowa Swoszowicami. Ogromny cień zatoczył kilka kół nad odrętwiałymi z przerażenia mieszkańcami dzielnicy, po czym, jakby niezadowolony z lokalizacji ruszył dalej, na północ. W tym czasie rozdzwoniły się telefony w komendach policji w całym mieście, ale ja pozostawałem nieświadomy tych wypadków.

 

Nie na długo.

 

Od pracy oderwał mnie jakiś daleki huk. Podszedłem do okna akurat by zobaczyć kłęby tłustego, czarnego dymu buchające skądś w centrum. Mieszkanie mam na przedostatnim piętrze dziesięciopiętrowca, więc widok był wcale dobry. Zaniepokoiłem się nieco, wyglądało to na poważny pożar.

 

Wtem, z dymu wystrzelił czarny kształt, z zadziwiającą prędkością wzbił się w wysoko w powietrze, gdzie rozpostarł szeroko rozłożyste skrzydła. Zawisł na chwilę w powietrzu, i przeciągle zaryczał. Mógłbym przysięgnąć, że doskonale pamiętam jaki wydał z siebie dźwięk, mimo że słyszałem go przez zamknięte okno. Był to przeciągły, chropowaty skrzek o bardzo wysokim, bolesnym dla ucha, tonie. Tak zapisał się w mojej pamięci, ale może być, że dlatego iż słyszałem ten potworny zew jeszcze kilkukrotnie tego dnia.

 

Potwór wisiał w powietrzu jeszcze kilka chwil; jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w jego ostro zarysowaną sylwetkę. Dopiero gdy poruszył się gwałtownie, zatoczył szerokie koło i poleciał w głąb centrum, oprzytomniałem. Rzuciłem się ku półce, wyrzuciłem graty, złapałem za aparat oraz lornetkę i co tchu pognałem na dach.

 

Ze szczytu budynku śledziłem dalszy rozwój wypadków. Tym razem wyposażony byłem w świetnej jakości rosyjską lornetkę skonstruowaną na potrzeby wojska. Dzięki niej mogłem przyjrzeć się potworowi w całej jego złowrogiej klasie. Na pierwszy rzut oka wydawał się wychudły, wymizerniały wręcz, ale było to zdradliwe wrażenie, przypatrzywszy się uważnie zauważyłem, że pod czarną, drobną łuską grają mu mocarne mięśnie – zarówno w potężnych tylnych kończynach, jak i w umieszczonych na korpusie dwóch mniejszych parach, których uzywał raz do przytrzymywania pochwyconych przedmiotów, dwa do poruszania się w pozycji poziomej. Gdy osiadał na ziemi, na grzbiecie składał ciasno wielkie, błoniaste skrzydła, podobne do tych u nietoperza, a za sobą zaś taszczył wijący się jak rozwścieczony wąż, segmentowy ogon, zakończony małymi błonami służącymi zapewne do sterowania podczas lotu. Pysk miał szeroki, mocno spłaszczony, pokryty guzowatymi naroślami; szczęki wypełnione garniturem ostrych, trójkątnych zębów. Nigdy nie udało mi się dojrzeć jego oczu.

 

Stwór, którego ze względu na wygląd zacząłem w myślach określać Smokiem (jak się później okazało nie tylko ja miałem takie skojarzenie), zataczał szerokie koła nad centrum Krakowa. Wydawało się jakby czegoś szukał. Raz po raz spadał na któryś z budynków i obracał go w stertę gruzów, w furii krusząc mury ramionami i potężnym ogonem… Oraz plując ogniem.

 

Doprawdy poza zasięgiem mojego opisu jest przedstawienie paniki, która zawładnęła miastem. Tłumy przerażonych niemal do nieprzytomności ludzi zatarasowały ulice miasta, próbując opuścić strefę ataku. Histerię pogłębiały rozprzestrzeniające się w szaleńczym tempie pożary wzniecone przez Smoka. Służby porządkowe mimo usilnych prób nie miały żadnych szans zapanować nad tym obłąkańczym chaosem.

 

Panikujące rzesze uciekinierów poważnie opóźniły przybycie oddziałów Ludowego Wojska Polskiego. Pojazdy pancerne i żołnierze z największym trudem przeciskali się pomiędzy przerażonymi ludźmi. Dopiero gdy mijała druga godzina jak stałem na dachu bloku, zobaczyłem przez okulary lornetki, że armia starła się ze Smokiem. W toku późniejszego śledztwa ustaliłem, że były to oddziały należące do 10 batalionu powietrznodesantowego i 5 dywizjonu artylerii, oba podlegające pod 6 Pomorską Dywizję Powietrznodesantową stacjonującą w Krakowie.

 

Chciałbym powiedzieć, że natarcie wojskowych przyniosło jakiś skutek, że dali bestii do wiwatu. Niestety rzeczywistość była inna. Smok, czując na swej łusce ukłucia pocisków karabinowych wpadł w jeszcze większy szał. Z grozą obserwowałem jak ciska żołnierzami, bez najmniejszego wysiłku, jakby byli jedynie szmacianymi kukiełkami. Nieliczne pojazdy pancerne, którym udało się przybyć na miejsce starcia w żaden sposób nie przechyliły szali zwycięstwa na stronę wojska, ich działa nie miały szans namierzyć błyskawicznie poruszającego się Smoka, a pancerze nie wytrzymywały żaru jego oddechu.

 

Rozbite oddziały LWP dołączyły do uciekających w panice krakowian. Słońce coraz silniej skłaniało się ku zachodowi, łuny pożarów zaczęły rozświetlać niebo i wzbijające się słupy dymu. Smok wciąż pozostawał nienasycony w swojej żądzy mordu i destrukcji. Powoli przestawałem wierzyć, że dla Krakowa jest jeszcze nadzieja.

 

Przepełniająca mnie groza przestawała działać paraliżująco, nagle poczułem przemożną ochotę ucieczki, natychmiastowego wstania i biegu aż nogi odmówią posłuszeństwa. Byle szybciej, byle dalej od tego obłędu, od tego upiornego cienia niosącego śmierć mojemu ukochanemu miastu.

 

Zerwałem się na równe nogi, gotów do ucieczki, kiedy nad moją głową z ogłuszającym hukiem przetoczyły się dwa samoloty myśliwskie. Charakterystyczną sylwetkę, przypominająca lotkę do gry w rzutki, rozpoznałem jako MiG-21, wiekopomne dzieło radzieckiej myśli technicznej. Zatrzymałem się, przez chwilę walczyły we mnie chęć pozostania i śledzenia dalszych wydarzeń i pragnienie natychmiastowej ucieczki. Ostatecznie te pierwsze uczucie zwyciężyło.

 

Samoloty z minimalną możliwą prędkością śmignęły nad Smokiem, zawróciły, skinęły mu skrzydłami, zapraszając do podniebnego tańca. Gad przyglądał się im z zaciekawieniem, niepewny swej sytuacji nie kwapił się jednak do działania. Piloci wykonywali właśnie trzecie koło nad miastem kiedy najwidoczniej stracili cierpliwość. Jeden z MiGów odłączył się od towarzysza i zanurkował w stronę bestii, zaterkotał wielkokalibrowy karabin maszynowy. Bestia wydała z siebie swój mrożący krew w żyłach zew, tym razem z wyraźną nutą bólu – nutą, która przyniosła mi niespodziewane wiele satysfakcji.

 

Smok zerwał się do lotu, lekko, zwinnie, kilkoma niedbałymi trzepnięciami skrzydeł. Zaczęły się podniebne zmagania. Samoloty kluczyły, wykręcały pętle, wykonywały zwroty, ostrzeliwały się, robiły wszystko aby zmylić i osaczyć potwora. Bezskutecznie. Czarne monstrum bez trudu dotrzymywało im kroku, a nieraz nawet zaskakiwało.

 

Piloci nie byli głupi, szybko zdali sobie sprawę z faktu, że nie są w stanie zdobyć przewagi. Zaczęli się wycofywać. Powoli acz systematycznie przenosili potyczkę poza obręb miasta. Kawałek, po kawałku aż zniknęli nawet z zasięgu mojej lornetki. Tak też nie było dane mi zobaczyć finału ich zmagań.

 

Ale finał znam, znam bardzo dobrze. Udało mi się dotrzeć do bardzo wiarygodnego świadka ostatnich chwil starcia, nie mogę oczywiście zdradzić jego personaliów, ale wierzcie, że trudno o lepsze źródło.

 

Lotnicy dzielnie wywiedli Smoka na obrzeża miasta, na krańce Nowej Huty. Tam rozegrał się ostatni akt dramatu. Bestia mocno już rozdrażniona pogonią za samolotami ruszyła do ostatecznego ataku. Dopadła jeden z odrzutowców i splunęła na niego ogniem. Pilot nie miał szans na katapultowanie się, żar zaspawał kabinę. Drugi, który mimo wszystko kontynuował misję, omal nie podzielił losu kolegi. Wściekły Smok siedział mu na ogonie, zdeterminowany by go strącić. Dzięki temu udało się wyciągnąć go jeszcze nieco dalej.

 

Akurat o tyle, aby wszedł w zasięg sprowadzonej naprędce artylerii przeciwlotniczej. Lotnik podbił pułap i wykorzystując całą moc swojej maszyny zostawił bestię w tyle. Wtedy zagrzmiały armaty i wystrzeliły rakiety. To był koniec. Smok zniknął w kuli ognia i chmurze dymu.

 

Dosłownie zniknął.

 

Gdyż ciała nigdy nie znaleziono. Przez jakiś czas sądziłem, że zostało przejęte przez władze, ale dotarłem w moim śledztwie na tyle daleko, że mam pewność iż tak się nie stało. Oznacza to, że bestia wciąż może żyć, czyhać gdzieś ukryta, liżąc rany i gotując się na kolejne uderzenie.

 

Właśnie dlatego nie mogę pozwolić, aby sprawę wyciszono! Rządowe kłamstwa są nie do przyjęcia! Jak można wierzyć w tak naiwne wytłumaczenia? Jak można próbować skryć taką tragedię, taki dramat, jedynie pod maską pożaru wywołanego przez wywrotowych "kapitalistycznych" podpalaczy? A relację o potworze zbyć stwierdzeniem, że podczas pożaru w jednym z magazynów zaczęły się wydzielać substancje mogące wywoływać halucynacje.

 

Pocieszam się tylko tym, że ludzie wiedzą swoje. Pamiętają dobrze ten dzień, to co widzieli, słyszeli, przeżyli. Historia o Smoku Wawelskim (bo jakżeby inaczej można ochrzcić jaszczurowatą bestię, która nawiedza akurat Kraków?) jest żywa i taka pozostanie, a ja zadbam o to, aby po latach nie została uznana jedynie za bajkę czy kolejną legendę.

 

Czasem jednak wydaje mi się, że od samej pamięci ważniejsze jest znalezienie odpowiedzi na pytania, czym był i skąd przybył Smok Wawelski.

Koniec

Komentarze

OK, do konkursu. :)

Hellyeah! Jako wierny fan owego pięćdziesięciometrowca z Zatoki Tokijskiej, stwierdzam że opowiadanie wywołało siódmy poziom zagrożenia jądrowego w skali INES. Wzmianka o Godzilli + smok + podłe knowania komunistów = mistrzostwo świata. 

Miło i przyjemnie mi się czytało, fajne opowiadanie :) Szkoda tylko, że nie ma odpowiedzi na te pytania z ostatniego zdania tekstu, ale może to przez limit znaków.

Interesujące, ale nie porywające :)

Nowa Fantastyka