- Opowiadanie: veslao - Trzy dni Onzlip (DRAGONEZA)

Trzy dni Onzlip (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trzy dni Onzlip (DRAGONEZA)

Spocony ojciec Izydor trzymał się kurczowo sznura. Jego prawy sandał leżał na podeście, a on sam unosił się i opadał w rytm bicia dzwonu. Długa, czarna broda i brązowy habit zdawały się pływać w zimnym, jesiennym powietrzu.

Ojciec Teodor zwabiony biciem dzwonu, właśnie wdrapał się był na dzwonnice. Sprawdził wcześniej zakrystię. Włącznik uruchamiający mechanizm napędzający dzwon był wyłączony.

Sądził, że to jakieś zwarcie w instalacji. I teraz zdziwiony patrzył na ojca Izydora, który właśnie zsunął się po sznurze. Po jego dłoniach ciekła krew.

– I po co było się męczyć ? – krzyknął przekrzykując milknący już dzwon – Nie lepiej było włączyć w zakrystii? -

– Nie – odburknął zmieszany ojciec Izydor, patrząc na poobdzierane dłonie.

Dzwon umilkł na dobre, a oni milczeli ogłuszeni ciszą.

W refektarzu było zimno. Światło bocznych kinkietów nie oświetlało krzyżowego sklepienia i zdawać by się mogło, że średniowieczne freski ożyły, a święci i potwory toczą swój odwieczny bój. Siedzieli z kubkami mocnej, parującej herbaty.

– Jest już po północy – zaczął łagodnie ojciec Teodor – Bracia wprawdzie śpią, ale ludzie na mieście na pewno słyszeli. Przeor dowie się o wszystkim po powrocie, jeśli nie od naszych to od parafialnych. Powiedz bracie co się stało ? -

– Koniec! – krzyknął Izydor. – Koniec! To się stało! Wy wszystko macie w dupie. Klasztor zamykają, a wy myślicie jak tu się urządzić. Ja nie mogę stąd pójść. Muszę tu zostać… – jego chudym ciałem wstrząsnął szloch. Wtulił się w mocarne ciało ojca Teodora.

 

Ojciec Teodor był największym pragmatykiem w klasztorze oo. Karmelitów. Klasztor znajdował się zaledwie kilkanaście metrów od rynku małego, starego miasteczka Onzlip, które jak wszystkie pradawne grody, osadzone było na wzgórzu. To tutaj, zazdrośni mieszczanie setki lat temu wyrznęli braci augustianów, a parę wieków później zbuntowani chłopi ścinali szlachtę.

Miasteczko było teraz senne i spokojne. Leżało na uboczu, z dala od wielkich spraw, które trawiły duże miasta.

Ojciec Teodor lubił ten spokój i ciszę klasztoru. Naprawiał urwane klamki, zepsute krany. Żył na uboczu.

Ojciec Izydor był jego przeciwieństwem. Lubił przebywać wśród ludzi. To on za przyzwolenie przeora, ojca Pacyfika wskrzesił kult Matki Boskiej Pocieszenia. Na comiesięcznych, nocnych misteriach odprawiano łacińskie egzorcyzmy, wypędzano demony. Uzdrowienia i cuda ściągały wiernych z całego kraju. Ściągnęły i zło, jak to bywa w takich przypadkach. Zawiść rosła.

 

I w końcu stało się to, co stać się musiało. Do klasztoru na wizytację przybył przewielebny prowincjał zakonu karmelitów wraz z nuncjuszem apostolskim. I już później okazało się, że jej przyczyną był donos do Watykanu, donos za którym stał zapomniany, a wywodzący się jeszcze z czasów stalinowskich, związek księży patriotów, dla których wiara i cuda stanowiły abstrakcję i nie miały prawa przełożyć się na rzeczywistość.

Prowincjał zakonu zachowywał dumną wstrzemięźliwość. Natomiast nuncjusz węszył.

– Nie wolno grać na ludzkich emocjach – mówił. – Wasze misteria wywołują lęk, a poprzez sugestię i hipnozę wywołujecie zbiorowy obłęd – recytował w refektarzu, zdawać by się mogło wyuczony tekst.

– Wasze działania szkodzą dobru kościoła – ciągnął w głuchej ciszy jaka zaległa wśród zdezorientowanych braci. – Wszelkie rozważania zostawcie teologom, którzy umieją łączyć wiarę z nauką. Wy macie zająć się praktykami. Praktykami zaakceptowanymi przez kościół!-

Po obiedzie bracia zakonni jak zawsze przewinęli się przez krużganek. Jeden po drugim wrzucali resztki do zsypu, który jak ponoć wybadali, co poniektórzy odważni, miał ze sto metrów głębokości. Szpiegujący ich od kilku dni nuncjusz, zauważył postać skrzydlatej bestii na mosiężnych drzwiczkach zamykających otwór zsypu. Drzwiczki chroniły zarówno przed przypadkowy wpadnięciem jak i obrzydliwym odorem. Wściekł się. Nikt nie chciał wytłumaczyć mu celu tych praktyk.

Odjechał wrzeszcząc o poganach i heretykach. Jeszcze tego samego dnia prowincjał z przeorem wyjechali. Zostali wezwani do Watykanu. I był to w zasadzie koniec domu zakonnego w Onzlip. Bracia zaczynali pakować się.

 

– Jeszcze nie wszystko stracone ! – ojciec Izydor coraz bardziej machał rękami. – Rzeka zabarwiła się na czerwono. Ludzie wyczuwają w domach drżenie. Niektórzy słyszą ryki. Sanepid nie umie wytłumaczyć skąd wziął się czerwony kolor wody. Drżenia murów magistrat tłumaczy budową autostrady, a przecież budują dziesięć kilometrów od Onzlip. Rzeka przepływa pod wzgórzem. Bestia nie dostaje jedzenia… – zawiesił głos.

– No i ? – zapytał ojciec Teodor.

– Na starym pergaminie – ciągnął dalej Izydor – stoi, że bestię należy karmić i nie wolno jej wybudzać bez powodu. Sieje zamęt. Tylko w trakcie zagrożenia można wyprowadzić bestię z lochów. To ona pomogła uratować miasto przed napadem Wołochów, a później Kozaków i Tatarów – zamilkł na chwilę. – Bestia jest głodna – wyszeptał – musimy jej pomóc.-

 

Ojciec Teodor wahał się. Wywód Izydora miał sens. Smocza bestia mogła istnieć. Bał się, ale wrodzona ciekawość brała górę. Wiedział, że bez niego Izydor nie odnajdzie wejścia do lochu. Nikt od niego nie znał lepiej krypt i podziemnych korytarzy jakimi zryte było wzgórze Onzlip. Legendy głosiły, że podziemne przejścia ciągnęły się wiele kilometrów poza miasto. I tylko on wiedział, że była to prawda. Piętnaście lat temu, gdy przybył do klasztoru musiał się często tłumaczyć sprzed przeorem z tajemniczych kilkunastogodzinnych zniknięć. Zdarzało mu się pobłądzić i z trudem znajdował drogę powrotną. Mówiono, że zdziwaczał. Odsunął się na bok. Został klasztornym rzemieślnikiem i wreszcie mógł znikać w podziemiach nie tłumacząc się nikomu.

 

* * *

Izydor niósł stary, pożółkły już pergaminowy rękopis z pilnie strzeżonej przed konserwatorem zabytków, klasztornej biblioteki. Tylko on ocalał z kilku pożarów jakie nawiedziły miasto i klasztor.

Weszli do labiryntu lochów. Izydor przyświecał sobie małą latarką wpatrując się w plan. Teodor oświetlał wilgotny korytarz potężnym reflektorem. Mieli obudzić Bestę, smoka, którego kiedyś bracia augustianie, założyciele klasztoru, wywabili z podziemnych jaskiń i zamknęli w lochach. Niemal udomowiony miał bronić klasztoru i miasta przed najazdami. I udawało się, aż do czasu gdy augustianie zginęli z rąk mieszczan. W przekazach mówi się, że chodziło o zatarg z magistratem, ale czy rozochocona tłuszcza stanęłaby w obronie władzy. Teodor zaczynał się wahać, ale zastanawiał się też jakież to skarby mogła nagromadzić przez wieki, zwinna bestia.

 

Byli już u kresu wędrówki. Teodor patrzył na zdyszanego Izydora. Od leża bestii dzieliły ich tylko ciężkie, mosiężne drzwi. – Co teraz ? – zapytał Teodor. -

Izydor wzruszył ramionami i natarł na drzwi barkiem. Te otworzyły się ze zgrzytem.

Odór, który wcześniej delikatnie podrażniał ich nozdrza, uderzył zwielokrotnioną siłą. Teodor wsunął w wejście reflektor. Wykuty w skale loch był ogromy. Słychać było plusk wody. Weszli. Teodor omiatał pomieszczenie światłem. W końcu dostrzegli go, a raczej wdepnęli w niego. Odskoczyli przestraszeni.

Izydor zaczął trząść się. Wyciągnął więc Teodor butelkę mszalnego, w które zapobiegliwie zapatrzył się w zakrystii. Pociągnął długi łyk i podał Izydorowi. Po trzeciej butelce postanowili działać.

Izydor zaczął recytować łacińskie zaklęcia, mające wybudzać smoka. Język zaczynał się mu plątać coraz bardziej.

– Chyba nic z tego – stwierdził Teodor. Pociągnął kolejny łyk z butelki i zaszedł bestię od tyłu. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Teodor zasadził smokowi kopa w wielkie ohydne dupsko. Noga uwięzła mu w odbycie. Smok zerwał się i ruszył do wejścia. Izydor ledwie uskoczył niczym pijany torreador. A bestia wycedziła w mosiężne drzwi, które zamknęli za sobą. A wleczony przez bestie Teodor uwiązł. Uwiązł z nogą do kolana w smoczym dupsku.

 

– Czeeeeegooo ? -zaryczała żałośnie bestia – Czeeeegoooo mmmmmnie buuuudziicie ? –

– Jesteś potrzebny – wystękał Izydor, próbując wyciągnąć Teodora.

– Tak? – zapytał smok, odwracając głowę. Zatopił w nich swe bystre oczy. Pionowe źrenice rozszerzyły się. Z pyska wyleciał kłąb pary.

 

Chwilę zeszło zanim Izydor wyjaśnił Zwitnemu, jak kazał się zwać imć smok bestia, na cóż dwóm biednym klasztornym braciom potrzebny jest On. Trudniejsze było to o tyle, że i sam Izydor nie znał powodu. Musiał więc zmyślać.

Zwitny rozumiał co drugie słowo. Miał to zresztą w nosie. Dwieście lat w lochu, od ostatniej wizyty na górze dało mu się we znaki. Oj dbali wtedy o niego chamy, samych tłustych szlachciurów podrzucali.

– Co na obiad ? – zapytał – Te wasze resztki coraz marniejsze – dodał wskazując przeciwny koniec lochu, gdzie zapewne był otwór zsypu.

– Może baran ? – rzucił złośliwie Teodor otwierając drzwi. Wciąż nie mógł odżałować nowego, skórzanego laczka, jaki został w dupsku smoka.

– Może być – ucieszył się smok. Widać nie słyszał o legendach, albo i one okazały się możnowładczą propagandą, mającą uspokoić ciemny lud wieków zamierzchłych. Wcisnął się w otwór drzwi i przecisnął przez nie niczym mysz pod progiem. Bracia ruszyli za nim.

 

 

Zwitny wytoczył się był na rynek. Zegar wybijał właśnie trzecią, gdy zbił wystawę warzywniaka i zaczął wyżerać ze skrzynki pomidory, 10 zeta za kilo. Potem poszła wystawa spożywczaka. Puszki wypluwał ze złością. Lądowały aż pod parafialnym. Policyjna syrena spłoszyła go. To miejscowi, jak to mieli w zwyczaju, na sygnale pędzili dwadzieścia kilometrów na godzinę, aby złapać przestępców na gorącym uczynku. Pobiegł Zwitny na środek rynku, gdzie stała stara, pekaesowska poczekalnia autobusowa. Wśliznął się do środka. I tylko łeb wystawił. Łypał na okolice jednym okiem, gdyż bestia miała ślepia po bokach łeba osadzone.

Policjanci, jak to mieli w zwyczaju zignorowali Zwitnego. Czegoś takiego nie mogło być, a zresztą groźnie wyglądało. Pozdrowili braci i dopadli starego Durdziocha, który pijany przespał na ławce ostatni autobus. Skuli go i zawlekli do radiowozu. Odjechali, łyskając już tylko kogutem. Sygnał nie był im potrzebny.

 

 

***

Wczesnym rankiem rynek, który był w zasadzie małym, przejazdowym dworcem autobusowym, zaczął zapełniać się spieszącymi do pracy ludźmi i żądną wiedzy lub może raczej wrażeń młodzieżą spieszącą do szkół. Smoka zdawał się nikt nie zauważać.

Teodor i Izydor zamknęli się w klasztornej wieży. Nie poszli na poranne modły. Zwinęli jeszcze kilka butelek z podręcznej piwniczki i obserwowali Onzlipowy lud. Patrzyli jak co poniektórzy pasażerowie próbowali wejść na poczekalnię, ale cofali się przestraszeni. Nie dowierzali własnym oczom i nozdrzom.

Dopierog tak przed ósmą mały Jaś rozdarł ryja na cały rynek.

– Mama smok śmierdzi w poczekalni !!! – matka ze wstydem, czym prędzej starała się zaciągnąć malca do zerówki.

Wtedy dopiero dotarło do ludzi, że smok nie jest powidokiem, czy gumową atrapą. Pojawili się policjanci. Zrobili co umieli. Rozstawili gumowe, biało-czerwone słupki i zakazali się zbliżać. Wezwali myśliwego. Stary Smutek nie wytrzeźwiał jeszcze zbyt dobrze. Przeżegnał się zobaczywszy bestię i padł na ziemię. Pogotowie ledwo co go odratowało.

Policjanci wezwali posiłki.

 

Wtedy to zjawiła się dzieciarnia. Uciekły łepki ze szkoły. Skakały z okien ryzykując połamanie, byle tylko smoka obejrzeć. Co zapobiegliwsze wzięły drugie śniadanie. Niedźwiedzie cuda wyprawiały z ich panią wychowawczynią za kanapkę z szynką.

Zwitny też nie był głupi. Za kanapkę muczał i puszczał głośne bąki.

Dzieciarnia była szczęśliwa.

 

Tymczasem w towarzystwie Sokół panie z koła przyjaciół Onzlip postanowiły ratować miasto. Trzeba było oddać dziewicę na pożarcie. Pobiły się. Sześćdziesięcioletnia panna Lodzia chwyciła za kudły siedemdziesięcioletnią pannę Rózie. Drobna Rózia nie miał szans. Ustalono więc, że panna Lodzia podejmie się zaszczytnej roli uratowania miasta.

Biedaczki same już nie wiedziały czy liczą na honor rycerza, czy smocze przyrodzenie.

 

Gdy przyjechało TVN, zawiązał się już był komitet obrony smoka Zwitnego. Okazało się, że zamiast dziewicy smok woli chleb i kaszankę. Lodzia stanęła więc na czele komitetu. Przyłączyli się ekolodzy, którzy tymczasowo zawiesili ochronę jakiś tam gąsieniczek. Smok stawał się symbolem.

 

Po pierwszym dniu zrobiło się nudno. TVN i Polsat postanowili podzielić się rolami. Polsat wielbił obrońców smoka. TVN przywiózł zaś kibiców Wisły i Cracovi. Ci jednak zaraz po wyjściu z autobusu zrobili sobie ustawkę. W ruch poszły bejzbole i noże. Butelki i kamienie. Darli już kostkę brukową. Oberwawszy w łeb Zwitny wkurzył się. Zaryczał potężnie. Kibiców zmiotło. Widziano ich ponoć w karczmie za miastem, jak opijali wspólne zwycięstwo nad smokiem.

 

Trzeciego dnia radni postanowili, że smok stanie się atrakcją. Zamówiono kraty i łańcuchu.

Zaczęto też pisać wnioski o dofinansowanie z unii europejskiej. Szykował się koniec.

Ojciec Izydor i ojciec Teodor próbowali radnym przemówić do rozumu.

Że – Tak nie można. Smok to też człowiek chociaż zwierze – bełkotał Izydor.

– Uwolnić orkę – dodał bez sensu Teodor.

I wydawało się, że los smoka jest już przesądzony, gdy w nocy zniknął.

Nikt nie znalazł też ojca Teodora i ojca Pacyfika.

Ponoć widziano ich jak leźli przez pola w stronę Ukrainy. Ale jest to tylko część prawdy. Bracia ukradli Tira i wywieźli Zwitnego daleko hen, na kazachskie stepy, gdzie …

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Do konkursu. :)

Hmm chyba autor miał na celu wciągnąć czytelnika by na końcu pokazać mu język :) Myślę, że udało się. Tylko trochę czyta się "za wolno" Nie wiem jak to określić. Brak gdzieniegdzie znaków przestankowych  : " Co teraz zapytał Teodor" - brak pytajnika. Jakby trochę rozrzedzić tekst czytałoby się z większą ciekawością. Choć i tak przyznaję, że tekst jest niezły i uśmiechnęłam się na końcu :)))).
Aha i jeszcze "musimy jej pomóż" - "pomóc".

Mogłoby się tak kończyć, na słowie "drzwi". Ale wtedy chyba byłoby za malo smoka jak na opowiadanie do DRAGONEZY.

Witam. Za pięć dwunasta skończyłem edytować. Tekst jest gotowy na tyle na ile pozwolił czas (po robocie musiałem wykąpać małego, stara się odczepiła i raptem na trzyczwarte tekstu zostało mi le-dwie,dwie godziny). Uff udało się. Jest niedopracowany, ale sorry brak czasu. Walcie...
I tak nie ma szans.

Pozdro...

A jaki jest sens przekręcenia Pilzna, bo chyba nie nadążam?

Brawo. Nie sądziłem, że ktoś to wyłapie.

Szcunek.

Ekhem, ja bym raczej nie sądziła, że ktoś tego nie zauważy... A pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Tak jest łatwiej pisać. Nabiera się dystansu. A poza tym lepiej brzmi.

Nowa Fantastyka