- Opowiadanie: Volthar - Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Od ilu to już lat nie czuła się tak na­praw­dę bez­na­dziej­nie.

 

Jak ten czas szyb­ko leci, po­my­śla­ła Lena, leżąc na pod­ło­dze kuch­ni, po­śród po­tłu­czo­nych na­czyń, obie­ma rę­ko­ma do­ci­ska­jąc głowę po­dusz­ką, ma­rząc – uto­nąć, udu­sić się w tę­sk­nym bez­mia­rze za­po­mnie­nia.

Osiem lat mał­żeń­stwa, trze­ci mie­siąc ciąży, któ­rej tak na­praw­dę nie chcia­ła… Will chciał, cze­kał od dawna. I nawet nie wie­dział.

Łzy się skoń­czy­ły, jak każda rzecz na świe­cie, miały swój limit – trzy go­dzi­ny cią­głe­go pła­czu wy­czer­py­wa­ły je nie­mal na amen. I tylko te czer­wo­ne oczy…

Te trzę­są­ce się dło­nie, cisza, za­tra­ce­nie w bez­na­dziei.

Nie miała już nic. Nie chcia­ła mieć. Nie teraz, w końcu… doj­rza­ła. Teraz wresz­cie mogła to zro­bić.

Dla­cze­go nigdy mu nic nie po­wie­dzia­ła? Parę razy spy­tał o jej prze­szłość, o jej ro­dzi­nę, ale za­wsze, wi­dząc jej prze­ra­że­nie i po­ja­wia­ją­ce się łzy, prze­sta­wał pytać, i skoń­czy­ło się tak, że nie znał nawet imion jej ro­dzi­ców. Nie wie­dział wła­ści­wie nic o jej prze­szło­ści, nigdy nie mu­siał wie­dzieć. Jakby go to nie in­te­re­so­wa­ło. Nie wie­dział, że uro­dzi­ła się na Ukra­inie, w małym, nic nie zna­czą­cym, mia­stecz­ku Chmiel­nic­ki, nie­da­le­ko Ki­jo­wa. Że mając za­le­d­wie pięć lat, wy­pro­wa­dzi­ła się z ro­dzi­ną do Sta­nów. A tym bar­dziej nie wie­dział nic o wy­pad­ku. Nie miał po­ję­cia. O ile nie spraw­dził tego w jej ak­tach (był w końcu po­li­cjan­tem), ale w to szcze­rze wąt­pi­ła. Z jed­nej stro­ny Lena cie­szy­ła się z tego, z dru­giej jed­nak czuła się za­wie­dzio­na. Że nie może mu nic po­wie­dzieć, nic wy­ja­wić.

A tak bar­dzo go ko­cha­ła…

Teraz wszyst­ko nie miało sensu. A czy on ją ko­chał? Tych osiem, nie­mal dzie­więć lat…

Kiedy się po­zna­li była bar­dzo młoda, on już pod­cho­dził pod trzy­dziest­kę, ona do­pie­ro stu­dio­wa­ła. Byłam ła­ko­mym ką­skiem, za­śmia­ła się w duchu, krzy­wiąc się i drę­twie­jąc jed­no­cze­śnie. Ślicz­na, zło­to­oka bru­net­ka, zgrab­na, wy­spor­to­wa­na…

Potem wszyst­ko prze­mi­nę­ło z wia­trem. Zna­la­zła do­brze płat­ną pracę i nie było jej całe dnie, on z kolei był za­ję­ty ła­pa­niem ban­dzio­rów. Tak za­wsze jej im­po­no­wał!

Teraz go nie­na­wi­dzi­ła. Tyle miała oka­zji, tyle moż­li­wo­ści! Sze­fo­wie tyle razy pro­po­no­wa­li jej wy­so­kie sta­no­wi­ska, wy­star­czy­ło, żeby tylko z któ­rymś…

Jak łatwo zdo­być fa­ce­ta, my­śla­ła, jak łatwo odu­rzyć i ogłu­pić.

Ale nie zro­bi­ła tego, bo to by­ło­by nie­mo­ral­ne. Wbrew jej za­sa­dom, wbrew jej żywej mi­ło­ści.

Ale to teraz nie ma zna­cze­nia. Teraz się Z NIMI po­łą­czy. Uciek­nie z tego pa­do­łu łez.

Z tej wiecz­nej trum­ny, prze­ra­ża­ją­cej sko­ru­py smut­ku i cier­pie­nia.

Po­czu­ła woń ulat­nia­ją­ce­go się gazu z ku­chen­ki. Uśmiech­nę­ła się dziko, za­mknę­ła oczy.

– Obyś cier­piał nie mniej ode mnie i na­sze­go dziec­ka… – wy­szlo­cha­ła ostat­ka­mi sił, złą­czy­ła dło­nie i za­pa­li­ła za­pał­kę.

Roz­bły­sło.

I nie było już nic.

***

 

Koń­czył trze­cie piwo i już miał wołać po bar­ma­na, gdy spo­strzegł, że ktoś sie­dzi tuż obok, na ta­bo­re­cie, przy kon­tu­arze.

Z gło­śni­ków le­cia­ło teraz „When a Blind Man Cries" – Deep Pur­ple.

– Zaraz wróci – oznaj­mił obcy, ten sam, w au­stra­lij­skim ka­pe­lu­szu, który jesz­cze pół go­dzi­ny temu zda­wał się być je­dy­nie two­rem wy­obraź­ni Twar­dy'ego.

Billy chwiej­nie od­wró­cił się w prawo. Obok niego sie­dział dłu­go­wło­sy sza­tyn. Wy­glą­dał na fa­ce­ta w śred­nim wieku, ale miał pew­nie około trzy­dziest­ki – po­sta­rza­ła go długa broda.

– A ty kto? – za­py­tał Wil­liam. – Jezus Chry­stus?

Par­sk­nął śmie­chem.

– Nie, ale piłem z nim wczo­raj. W San Fran­ci­sco – od­po­wie­dział nie­zna­jo­my.

Will tę­sk­nie zaj­rzał do pu­ste­go kufla i wolno po­dra­pał się po gło­wie.

– A z Sza­ta­nem piłeś?

– On nie pija al­ko­ho­lu, woli kawę.

Ta­jem­ni­czy osob­nik uśmiech­nął się, szcze­rząc równe, mlecz­no­bia­łe zęby.

– To napij się i ze mną – burk­nął de­tek­tyw Twar­dy; nigdy nie miał moc­nej głowy, toteż w jego gło­sie ujaw­niał się już ma­lut­ki sznaps-ba­ry­ton. – Nie­wie­le gor­szy ze mnie kom­pan. Tylko za­wo­łaj tego cho­ler­ne­go bar­ma­na, bo pójdę zaraz do ko­ścio­ła i nie wyjdę stam­tąd, do­pó­ki ksiądz nie da mi an­tał­ka świe­żej krwi Chry­stu­sa.

Obcy po­ki­wał głową, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. Nim zdą­żył krzyk­nąć, bar­man zja­wił się, nio­sąc czy­ste szklan­ki. Po­sta­wił je na la­dzie, jedną na dru­giej, w for­ma­cji przy­po­mi­na­ją­cej pi­ra­mi­dę.

– Jak mia­łeś na imię? – wy­beł­ko­tał Will do sprze­da­ją­ce­go.

– Joe Ma­lvin, stary pi­ja­ku. Podać coś jesz­cze?

– No, Joe, cho­le­ra, jasne, że podać! Mam tu zna­jo­me­go – Twar­dy wska­zał na bro­da­cza. – On się ze mną na­pi­je.

Bar­man nieco nie­pew­nie spoj­rzał na no­we­go i w mil­cze­niu po­ki­wał głową.

– Po­wiedz mu, żeby podał coś spe­cjal­ne­go – obcy szep­nął do Wil­lia­ma.

– A wła­śnie, daj nam coś spe­cjal­ne­go!

Joe na chwi­lę znik­nął pod kon­tu­arem, po chwi­li wy­cią­ga­jąc pol­ską wódkę „żo­łąd­ko­wą gorz­ką". Za­peł­niw­szy dwie dłu­gie szklan­ki do po­ło­wy, dolał tro­chę red bulla i spri­te'a.

Zręcz­nie wy­mie­szał i po­sta­wił na­prze­ciw­ko.

 

***

 

Nie­cier­pli­wie spoj­rzał na ze­ga­rek – do­cho­dzi­ło wpół do dru­giej w nocy. Te­le­fon co jakiś czas roz­brzmie­wał w kie­sze­ni pod­sta­rza­łe­go gli­nia­rza. Nie zwra­cał na to uwagi – dawno już wje­chał do Devil Fo­rest i był wła­ści­wie na miej­scu. Z dala uj­rzał mi­ga­ją­ce, nie­bie­skie świa­tła am­bu­lan­sów, ra­dio­wo­zy i nie­ozna­ko­wa­ne li­mu­zy­ny fe­de­ral­nych. Jeden pas jezd­ni i po­bo­cze od­gro­dzo­no do­brze wi­dzial­ną taśmą fo­lio­wą.

Za­par­ko­wał tuż pod takim ogro­dze­niem. Wy­łą­czył sil­nik i wy­siadł z auta. Zaraz zo­ba­czył, jak kilku agen­tów ru­szy­ło w jego stro­nę. Wśród męż­czyzn w gar­ni­tu­rach roz­po­znał wy­so­kie­go, wy­chu­dłe­go Ti­tu­sa Dun­du­na, idą­ce­go żwa­wym kro­kiem, wi­docz­nie za­do­wo­lo­ne­go z wi­zy­ty de­tek­ty­wa.

 

***

 

Czuła, że zbli­ża się ko­niec. Że umie­ra. Sku­wał ją lód. Cudem prze­bu­dzi­ła się z kil­ku­mi­nu­to­we­go snu. Gdyby za­snę­ła na dłu­żej, naj­pew­niej sie­dzia­ła­by tak dalej, za­mar­z­nię­ta na kość, do mo­men­tu, aż prze­jeż­dża­ją­cy sze­ryf, bądź kto­kol­wiek inny, uj­rzał­by ją, po­śród sza­le­ją­cych zasp śnie­gu. I stwier­dził­by jej zgon z po­wo­du wy­chło­dze­nia or­ga­ni­zmu. I gdy miała po­now­nie za­nu­rzyć się w lo­do­wa­tym, ostat­nim śnie, uj­rza­ła przed sobą, w głębi sza­re­go lasu ja­kieś świa­tło.

Nie wie­dzia­ła, jakim spo­so­bem, ale udało jej się wy­siąść z auta i sta­nąć na bo­sych sto­pach. Za­nu­rzy­ła się po łydki w twar­dym, ostrym śnie­gu.

Ru­szy­ła przed sie­bie. Nie miała po­ję­cia, co czeka ją na końcu, gdy już do­trze do świa­teł. Miała tylko na­dzie­ję, że le­śni­czy lub ktoś, kto mógł miesz­kać w tej kom­plet­nej głu­szy, nie uciek­nie ze stra­chu – po­zwo­li ogrzać zmar­z­nię­te ciało, da her­ba­ty, po­zwo­li za­dzwo­nić po pomoc…

Nie czuła bólu, cho­ciaż nor­mal­nie w ta­kich wa­run­kach, jesz­cze kilka go­dzin temu, nie wy­trzy­ma­ła­by ani mi­nu­ty, ani nawet se­kun­dy. Była silna. Bie­gła i bie­gła.

Nie zo­rien­to­wa­ła się, że wpa­dła w pu­łap­kę, że po­trzask za­ci­snął się na jej pra­wej ko­st­ce, miaż­dżąc i tak już od­mro­żo­ną nogę. Nie po­czu­ła, jak stopa od­ry­wa się od resz­ty koń­czy­ny. Do­pie­ro po kil­ku­na­stu me­trach dal­sze­go biegu, prze­wró­ci­ła się, nie zda­jąc sobie spra­wy, co się tak na­praw­dę dzie­je.

 

***

 

Wil­liam za­śmiał się szy­der­czo.

Koń­cząc pol­skie­go drin­ka, po­pro­sił o po­la­nie mu kie­lisz­ka Jacka Da­niel­sa.

Ta­jem­ni­czy nie­zna­jo­my nie ustę­po­wał mu kroku, wraz z nim wzno­sząc to­a­sty i po­chła­nia­jąc coraz to więk­sze dawki odu­rza­ją­ce­go trun­ku.

– Przy­znaj się… – za­wo­łał Twar­dy, ko­ły­sząc się na stoł­ku – ro­bisz mnie w ba­lo­na, zasnę i obu­dzę się spłu­ka­ny jak mysz ko­ściel­na, a ty bę­dziesz ćpał he­ro­inę za moją mie­sięcz­ną pen­sję, je­dy­ną kasę, jaka mi teraz po­zo­sta­ła…

Bro­dacz wy­buchł śmie­chem, wypił na­praw­dę dużo, ale Bill od­no­sił wra­że­nie, że trzy­ma się o wiele le­piej od niego. Mach­nął na to ręką.

– Nie po­trze­bu­ję two­ich pie­nię­dzy, przy­ja­cie­lu – pod­jął obcy, wy­piw­szy kie­li­szek do­brej whi­skey z Ten­nes­see. – Ja chcę ci pomóc.

De­tek­tyw zdał się nie do­sły­szeć ostat­nich słów to­wa­rzy­sza, po­now­nie na­peł­nił kie­li­szek i prze­chy­lił go jed­nym hau­stem.

– Oj, szko­da, że Mer­cu­ry tu nie może być… Chęt­nie prze­pił­by swoją pen­sję wraz ze mną. Tacy to już są przy­ja­cie­le…

– Wiem, że zdra­dzasz żonę, że od pra­wie roku ści­gasz se­ryj­ne­go mor­der­cę, który po kolei, w re­gu­lar­nych od­stę­pach czasu po­zby­wa się wpły­wo­wych ludzi w po­li­cji Mia­sta-Go­mor­rah, albo bli­skich z ich ro­dzin. W twoim przy­pad­ku bli­skiej… zna­jo­mej.

Oczy Billy'ego za­szkli­ły się ta­jem­ni­czo, spoj­rzał po­dejrz­li­wie na roz­mów­cę i mi­mo­wol­nie par­sk­nął śmie­chem.

– Pra­cu­jesz dla Dun­du­na? – spy­tał po­błaż­li­wie. – Je­steś z FBI? Kto by się, pa­trz­cie, kurwa, spo­dzie­wał.

Męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu po­krę­cił głową, szcze­rząc się od ucha do ucha.

– My­lisz się, przy­ja­cie­lu. Nie pra­cu­ję dla ni­ko­go. Po­dró­żu­ję po świe­cie, wi­dzial­nym i nie­wi­dzial­nym, ma­te­rial­nym i astral­nym. Widzę i sły­szę wszyst­ko.

– A więc mu­sisz być anio­łem! – za­żar­to­wał Wil­liam. – No, dobra, gadaj. Mów, pro­szę, ja­śnie panie. Cóż ta­kie­go chcesz mi po­ra­dzić!

Twarz bro­da­cza mo­men­tal­nie spo­waż­nia­ła. Nie spusz­cza­jąc prze­ni­kli­we­go wzro­ku z przy­mró­żo­nych oczu Twar­dy'ego, rzekł:

– Je­że­li chcesz prze­żyć, je­że­li chcesz na­pra­wić swoje błędy, gotów je­stem za­wrzeć z tobą przy­mie­rze. Ale mu­sisz mi za­ufać. Pod żad­nym po­zo­rem nie oglą­daj się przez ramię, kiedy już tam bę­dziesz. Zro­zu­miesz, o jakie cho­dzi miej­sce. Nie za­wiedź mnie. „Cokół się łamie, miąższ z cie­bie ubywa… Toń, toń i toń… Chyba, że wzrok swój ucho­wasz złak­nio­ny"… – za­cy­to­wał tekst za­gad­ki Kłu­sow­ni­ka.

– I pan wie­dział, że to, co czy­nił, było dobre! – za­wo­łał we­so­ło de­tek­tyw, prze­chy­la­jąc ko­lej­ny kie­li­szek bur­bo­na. Ostat­ni. Po nim bo­wiem za­snął.

Ta­jem­ni­czy ka­pe­lusz­nik uśmiech­nął się po­now­nie, uka­zu­jąc śnież­no­bia­łe zęby.

 

***

 

I tonął, tonął i tonął w uto­pii wszech­ko­lo­ru.

Obu­dzi­ło go coś lep­kie­go, ma­ca­ją­ce­go po twa­rzy – psi język, skon­sta­to­wał. Czuł po­twor­ny ból głowy. Był w ja­kimś po­miesz­cze­niu, na pry­czy. Wokół pa­no­wał mrok. Spró­bo­wał od­go­nić kun­dla, ten jed­nak za­czął war­czeć i szcze­kać. Zaraz potem, znaj­du­ją­ce się kilka stóp dalej, drzwi uchy­li­ły się skrzy­pli­wie, wpusz­cza­jąc do środ­ka pro­mie­nie świa­tła.

Po kilku se­kun­dach, gdy wzrok Wil­lia­ma jako tako przy­zwy­cza­ił się do ja­sno­ści, de­tek­tyw stwier­dził, że pies sto­ją­cy obok to stary wyżeł. W drzwiach zaś stał wy­so­ki, eks­cen­trycz­ny sta­rzec.

– Na­resz­cie, obu­dzi­łeś się – wy­szep­tał po­ry­wacz, jego głos wydał się Billy'emu w pierw­szej chwi­li dziw­nie zna­jo­my, jed­nak pręd­ko prze­stał się za­sta­na­wiać nad tym, skąd ów głos ko­ja­rzy, kiedy sta­ru­szek za­pa­lił świa­tło w po­miesz­cze­niu.

Teraz de­tek­tyw Twar­dy in­stynk­tow­nie ze­rwał się na równe nogi, ba­daw­czo przy­glą­da­jąc się psu, a w szcze­gól­no­ści prze­ra­ża­ją­co brzyd­kiej fa­cja­cie męż­czy­zny sto­ją­ce­go w drzwiach.

Przy oka­zji bły­ska­wicz­nie zlu­stro­wał pokój, w któ­rym dane mu było się obu­dzić.

Wokół sta­rej, śmier­dzą­cej pry­czy, na któ­rej spał, stały ku­rio­zal­ne że­la­zne in­stru­men­ty, łu­dzą­co przy­po­mi­na­ją­ce znane mu z fil­mów śre­dnio­wiecz­ne ma­chi­ny i na­rzę­dzia tor­tur – po­cząw­szy od cięż­kich to­po­rów, po­przez ławy do roz­cią­ga­nia sta­wów, spe­cjal­ne krze­sła do du­sze­nia, zwane ga­ro­ta­mi, kaski z pa­ska­mi kne­blu­ją­cy­mi, umoż­li­wia­ją­cy­mi także za­ci­ska­nie się na gło­wie ofia­ry, na gi­lo­ty­nach i kilku ogrom­nych, roz­grza­nych pie­cach koń­cząc. Nie wspo­mi­na­jąc o wa­la­ją­cych się, tu i tam, na sto­li­kach, ba­tach z prze­róż­ny­mi ostry­mi za­koń­cze­nia­mi, wsze­la­kich me­ta­lo­wych drą­gach, szpi­kul­cach, tę­pych mie­czach i ło­pa­tach.

– Do­brze się spi­sa­łeś, Czło­wiek – Go­spo­darz zbli­żył się do wyżła i po­gła­skał go po łe­pe­ty­nie. Ten za­mer­dał ki­ku­tem i zna­czą­co łyp­nął na Wil­lia­ma. Sta­rzec po­ki­wał głową z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy.

Wstał po­wo­li i po­now­nie zwró­cił się do Twar­dy'ego:

– Za­pew­ne mu­sisz być bar­dzo głod­ny…

– Ni­cze­go od cie­bie nie zjem, psy­cho­pa­to! – wark­nął Billy i aż prze­szły po nim dresz­cze, kiedy zo­ba­czył minę mor­der­cy. Była nie­od­gad­nio­na, jakby sztucz­na i łu­dzą­co nie­ludz­ka.

 

***

 

Na­ta­lie le­ża­ła w ka­łu­ży bor­do­wej krwi. Naga, zmar­z­nię­ta.

Teraz znaj­do­wa­ła się w za­mknię­tym po­miesz­cze­niu. Wokół niej wa­la­ło się mnó­stwo ludz­kich i zwie­rzę­cych ciał z po­ob­ci­na­ny­mi lub nad­rą­ba­ny­mi koń­czy­na­mi.

Gdzieś tam le­ża­ło ob­dar­te ze skóry zwie­rzę – pies bądź wilk – zaraz obok na czer­wo­nych fla­kach i od­bar­wio­nych fe­ka­liach spo­czy­wał trup mło­de­go chłop­ca, rów­nież na­gie­go, z roz­war­tą klat­ką pier­sio­wą i wy­sta­ją­cym prze­krwio­nym okiem.

Pa­no­wa­ła niska tem­pe­ra­tu­ra, zu­peł­nie, jakby dziew­czy­na zna­la­zła się w swego ro­dza­ju za­mra­żar­ce.

W pierw­szej chwi­li pi­snę­ła na całe gar­dło. Trzę­sąc się z nie­wy­obra­żal­ne­go prze­ra­że­nia i zimna, omal nie ze­mdla­ła. Zaraz zwy­mio­to­wa­ła. Nagle wszyst­ko za­czę­ło się jej przy­po­mi­nać, wszyst­ko za­czę­ło wra­cać. Wil­liam, las, świa­tło… – my­śla­ła kur­czo­wo – gdzie ja je­stem?!

I po­czu­ła prze­szy­wa­ją­cy na wskroś ból w pra­wej nodze, roz­cho­dzą­cy się po ner­wach, przez rdzeń krę­go­wy i głowę, mo­men­tal­nie ude­rza­ją­cy strasz­li­wym osła­bie­niem.

Ze­bra­ła się w sobie i unio­sła głowę, by zo­ba­czyć przy­czy­nę cier­pie­nia.

Spo­strze­gła, że bra­ku­je jej pra­wej stopy, fala zimna prze­la­ła się we­wnątrz jej ciała. Zro­zu­mia­ła, że ma także od­mro­żo­ne ręce, nogi, pier­si, i że wcale nie może się po­ru­szyć.

Jaki jest ten sens życia, o któ­rym tyle na­słu­cha­łam się kie­dyś na na­bo­żeń­stwach? – my­śla­ła – Czy Boga to bawi? Bawi go ból? A ja chcia­łam tylko wresz­cie za­cząć nor­mal­nie żyć… Jeśli nie mogę, dla­cze­go nie jest mi dane zwy­czaj­nie umrzeć? Szyb­ko, bez­bo­le­śnie? Prze­cież ni­ko­go nie za­bi­łam! Dla­cze­go…

– Bo taki jest świat – po­wie­dział głos zni­kąd.

I za­snę­ła, by już wię­cej się nie obu­dzić.

 

***

 

– Cie­szy mnie, że przy­by­li­ście, panie Mer­cu­ry. – Agent Dun­dun uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, wy­cią­ga­jąc dłoń w stro­nę de­tek­ty­wa. Adam White uści­snął ją ostroż­nie i przyj­rzał się ba­daw­czo swemu roz­mów­cy.

– Za­sta­na­wia mnie, cóż ta­kie­go waż­ne­go się tutaj stało, że wzy­wa­cie mnie, wy, fe­de­ral­ni, w środ­ku nocy, bez żad­nych in­struk­cji, co się, po co się, stało… – po­wie­dział, kie­ru­jąc spoj­rze­nie na­prze­ciw­ko, ku ob­le­ga­nej przez po­li­cjan­tów zgni­ło­zie­lo­nej, za­sy­pa­nej śnie­giem pół­cię­ża­rów­ce.

– Prze­ko­na­cie się, de­tek­ty­wie White – obie­cał Titus i ge­stem po­ka­zał, aby Mer­cu­ry udał się przo­dem. Kilku in­nych agen­tów FBI ob­ser­wo­wa­ło roz­mo­wę z umiar­ko­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

Zbli­ży­li się naj­pierw do za­bez­pie­czo­ne­go ra­dio­wo­zu, potem zaś po­de­szli do cię­ża­rów­ki. Agent spe­cjal­ny Dun­dun od­go­nił grup­kę kry­mi­nal­nych i la­bo­ra­to­ryj­nych i za­pro­wa­dził de­tek­ty­wa na tyły du­że­go po­jaz­du. Jed­ne­mu z pod­wład­nych roz­ka­zał otwo­rzyć pakę i po­świe­cić.

Oczom Mer­cu­ry'ego uka­za­ła się nie­przy­jem­na scena – po­środ­ku le­ża­ło wy­cią­gnię­te na wznak ciało czło­wie­ka odzia­ne­go w futra oraz po­dob­nie jak po­przed­nia ofia­ra, po­zba­wio­ne­go twa­rzy, z wi­docz­ną umię­śnio­ną, uner­wio­ną i ukrwio­ną czasz­ką, bez śla­dów oka­le­czeń, tak jakby czło­wiek od za­wsze, od uro­dze­nia po­zba­wio­ny był skóry na gło­wie.

Adam, krzy­wiąc się do­dat­ko­wo od nie­mo­żeb­ne­go smro­du, od­ru­cho­wo od­wró­cił się i zwy­mio­to­wał w śnieg. Agent Titus wy­da­wał się być w jak naj­lep­szym na­stro­ju, za­gad­nął zaraz z pół­u­śmiesz­kiem:

– Czy wie­cie, kim jest ten nie­bosz­czyk?

– Za­ra­za go wie… – od­parł po­li­cjant, opie­ra­jąc się lewą ręką o tył cię­ża­rów­ki, ra­mie­niem pra­wej za­sła­nia­jąc usta i nos. Z nie­opi­sa­nej przy­czy­ny cią­gle wpa­try­wał się w mar­twe­go, jakby za­hip­no­ty­zo­wa­ny.

– Zna­leź­li­śmy do­ku­men­ty. Przed nami leży La­so­ta Ra­sti­slav Novák, oko­licz­ny kłu­sow­nik, po­cho­dze­nia cze­skie­go, od wielu lat po­szu­ki­wa­ny przez po­li­cję jako spraw­ca bru­tal­nych mor­derstw le­śnych zwie­rząt, w tym za­li­cza­ny do wą­skie­go grona po­dej­rza­nych o ostat­nie jakże cie­ka­we zbrod­nie.

– To on? Teraz zatem zo­stał wy­klu­czo­ny, jak mnie­mam. Wą­skie grono zma­la­ło.

– Wą­skie grono prze­sta­ło ist­nieć. – Agent spe­cjal­ny uśmiech­nął się za­gad­ko­wo. – To był ostat­ni po­ten­cjal­ny spraw­ca.

– I je­ste­ście w ciem­nej dupie – pod­su­mo­wał Mer­cu­ry i się­gnął za pa­zu­chę po whi­sky.

– Cóż, jest wiele nie­wy­ja­śnio­nych spraw. Wielu rze­czy czło­wiek nie do­cie­cze, nawet ja.

De­tek­tyw upił łyk z flasz­ki i za­ka­słał, po chwi­li wy­buchł śmie­chem.

– Jaka szko­da, agen­cie spe­cjal­ny Dun­dun! Szko­da, że taki młody i am­bit­ny facet jak ty musi roz­cza­ro­wać swo­ich sze­fów już w trak­cie pierw­sze­go do­cho­dze­nia.

Titus wy­szcze­rzył krzy­we zęby i po­ki­wał głową.

– Życie. Chodź­my, od­pro­wa­dzę pana do sa­mo­cho­du.

Miał już iść, gdy Mer­cu­ry za­trzy­mał go.

– Zaraz, zaraz, to tyle?

– Śledz­two zo­sta­je za­wie­szo­ne do czasu ko­lej­nych mor­derstw. Nic w tej chwi­li nie mamy do ro­bo­ty, ciał za­gi­nio­nych po­li­cjan­tów, pod­po­rucz­ni­ka Nel­so­na i po­ste­run­ko­we­go Boyle'a, naj­pew­niej długo nie znaj­dzie­my. Oczy­wi­ście nasi lu­dzie już prze­cze­su­ją oko­licz­ne lasy, prze­szu­ku­ją dom za­mor­do­wa­ne­go sta­rusz­ka. Ale ostat­nie po­szla­ki zo­sta­ły za­tar­te… nie­ste­ty. Je­ste­śmy, jak pan to zgrab­nie ujął, w ciem­nej dupie. Ale pan, panie White, niech się już tym wszyst­kim nie przej­mu­je. Zwłasz­cza, że spra­wa nie na­le­ży już do pana. Spra­wy nie ma. Chodź­my.

Teraz Mer­cu­ry spoj­rzał uważ­nie na agen­ta.

– Mam jedno py­ta­nie, zanim stąd pójdę.

Titus uniósł wzrok, cze­ka­jąc.

– Dla­cze­go mnie tutaj spro­wa­dzi­łeś? – nie­mal wy­szep­tał de­tek­tyw. – Ode­bra­łeś nam, mnie i Twar­dy'emu, spra­wę. Dla­cze­go więc, wta­jem­ni­czasz mnie teraz w dal­szy ciąg śledz­twa?

Agent spe­cjal­ny uśmiech­nął się, jakby spo­dzie­wał się ta­kie­go py­ta­nia od dłuż­sze­go czasu.

– Za­uwa­ży­łem, że za­bra­li­ście coś cen­ne­go z miej­sca zbrod­ni, de­tek­ty­wie White. Per­ga­min z za­gad­ką, któ­rej do tej pory nie otrzy­ma­li­śmy, ale któ­rej w isto­cie nie po­trze­bu­je­my. Nic bo­wiem ona nie ozna­cza. Tym samym po­ka­za­li­ście nam, że macie za­miar pro­wa­dzić śledz­two na wła­sną rękę. W tej chwi­li, nie chcąc do­pu­ścić do wa­sze­go nad­mier­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia spra­wą, po­sta­no­wi­łem, że ujaw­nię wam koń­co­wy trop. Aby was prze­ko­nać. Zo­rien­tu­je­cie się, że to już nie ma sensu, tym samym, może znie­chę­ce­ni, za­prze­sta­nie­cie pracy na wła­sną rękę. Jak miło mi to sły­szeć. Do­brze wie­dzieć, że zna­jo­mi nie błą­dzą. Czyż nie tak, de­tek­ty­wie White?

 

***

 

Sie­dze­nie w izo­lat­ce nie było przy­jem­ne.

W ciągu wszyst­kich lat służ­by w po­li­cji wsa­dził tylu prze­stęp­ców, że nie był w sta­nie zli­czyć. Nigdy się nie za­sta­na­wiał, jak im tam jest. Czy wy­god­nie, czy są smut­ni. Bo i po co? Każdy gwał­ci­ciel, mor­der­ca czy nawet zwy­kły ćpun za­słu­gu­je na wię­zie­nie. Ale ja? – po­my­ślał teraz Twar­dy, przy­wią­za­ny do krze­sła, roz­glą­da­jąc się po pu­stym po­miesz­cze­niu bez okien. Je­dy­ne świa­tło po­cho­dzi­ło z ma­łe­go pro­sto­kąt­ne­go otwo­ru u dołu wiel­kich me­ta­lo­wych drzwi, słu­żą­ce­go do kar­mie­nia po­rwa­nych ofiar.

Przez krę­pu­ją­ce go sznu­ry nie miał jak tam po­dejść, jak się zbli­żyć. A cie­płe danie sty­gło tuż pod jego nosem. Im dłu­żej o tym my­ślał, tym bar­dziej uświa­da­miał sobie, że od dawna nie jadł. Skrę­ca­ło go z głodu. Ile ja tutaj je­stem? – za­sta­na­wiał się, wo­dząc błęd­nym wzro­kiem po mrocz­nych za­ka­mar­kach izo­lat­ki – Dzień? Dwa? A może wię­cej? I w ogóle gdzie, do cięż­kiej cho­le­ry, mnie wy­wiózł ten skur­wy­syn?! Za­kne­blo­wał mi usta. Po co? Czyż­by bał się, że ktoś mnie usły­szy?

Uło­wił uchem ja­kieś od­gło­sy do­cho­dzą­ce z góry – po­gwiz­dy­wa­nie osoby scho­dzą­cej po głu­cho skrzy­pią­cych scho­dach. I istot­nie, po nie­dłu­giej chwi­li zo­ba­czył po­dłuż­ny cień wy­sta­ją­cy spod drzwi, ode­zwał się dźwięk otwie­ra­ne­go zamka. Prze­krę­ca­ne­go klu­czy­ka.

To był on, pa­skud­ny sta­ruch. Niósł ze sobą ja­śnie­ją­cą lampę naf­to­wą i my­śliw­ski nóż. De­tek­tyw chciał coś krzyk­nąć i wzdry­gnął się, gdy zdał sobie spra­wę, że miast słów wy­da­je z sie­bie głu­che po­mru­ki. Po­ry­wacz po­wie­sił lamp­kę na dru­cie w ścia­nie i uśmiech­nął się upior­nie. Zbli­żył się i zdjął ofie­rze kne­bel z ust.

– Za­bi­ję cię!! – wrza­snął Twar­dy od razu sła­bym gło­sem i za­niósł się kasz­lem.

Kłu­sow­nik wy­buchł śmie­chem – jakże Wil­lo­wi zna­jo­mym – i pod­niósł ta­lerz z cie­płym jesz­cze je­dze­niem.

– Zjedz, słab­niesz.

– Ni­cze­go nie zjem! Ile mnie już tutaj trzy­masz, co? Gdzie ja, kurwa, je­stem?!

– Jedz, bo umrzesz.

– Prze­cież tego wła­śnie chcesz, praw­da? Tego chcesz, psy­cho­lu! – wy­rzę­ził Bill. – Mów, gdzie je­ste­śmy! Jak się tutaj zna­la­złem?!

– Na razie po­trze­bu­ję cię ży­we­go – od­po­wie­dział sta­rzec nie­sa­mo­wi­cie spo­koj­nym gło­sem. – Nie ja­dłeś od ty­go­dnia. Je­steś osła­bio­ny.

– Od­po­wia­daj!

– Idę dać je­dze­nie Czło­wie­ko­wi, on to chęt­nie zje. – Po­ry­wacz za­brał naf­to­wą lampę i skie­ro­wał się do wyj­ścia. – A i przy oka­zji, twoja żona nie żyje. Spło­nę­ła w po­ża­rze zanim tu tra­fi­łeś, po­peł­ni­ła sa­mo­bój­stwo.

– Ni­g­dzie nie idź! Co jej zro­bi­łeś, su­kin­sy­nu!

– Ja? A ty? Czy to nie ty ją do tego do­pro­wa­dzi­łeś? Nie ty?

Drzwi za­mknę­ły się z hu­kiem, wię­zie­nie spo­wi­ła ciem­ność.

A Will chyba po raz pierw­szy od wielu lat…

za­pła­kał.

 

***

 

Mer­cu­ry po ja­kimś cza­sie dał sobie spo­kój z wy­dzwa­nia­niem do Twar­dy'ego. Do­wie­dział się w pracy o smut­nym końcu Leny i jak więk­szość miesz­kań­ców Mia­sta-Go­mor­rah, nie­chęt­nie uległ złu­dze­niu, że Wil­liam prze­padł na za­wsze. Jak resz­ta ofiar Kłu­sow­ni­ka z Do­li­ny Sid­dim.

Jedna tylko rzecz oso­bli­wie go za­nie­po­ko­iła – mia­no­wi­cie, ła­twość z jaką FBI pod­da­ło spra­wę. To wła­śnie skło­ni­ło go do wła­ma­nia się ko­lej­nej nocy na ko­mi­sa­riat. Na służ­bie była wtedy tylko jedna osoba, medyk kry­mi­nal­ny Paul San­chez, któ­re­go zdą­żył już po­znać wcze­śniej.

– Nie­ład­nie – szep­nął, za­kradł­szy mu się za plecy. Mek­sy­ka­nin aż pod­sko­czył, kiedy zo­rien­to­wał się, że nie jest je­dy­nym go­ściem w ga­bi­ne­cie in­spek­to­ra.

– S-skąd się tu w-wzią­łeś? – wy­ją­kał, cho­wa­jąc akta, które wła­śnie prze­glą­dał.

– Przy­sze­dłem spraw­dzić, jak się mie­wasz.

– Skąd wie­dzia­łeś…

– Przy­słał mnie in­spek­tor Wim­ple – skła­mał de­tek­tyw Mer­cu­ry. – Le­piej oddaj to, co trzy­masz za ple­ca­mi, bo się­gnę po broń.

Paul prze­stra­szo­ny po­słusz­nie oddał plik pa­pie­rów z wid­nie­ją­cym nań pod­pi­sem „La­so­ta Ra­sti­slav Novák". Adam wzdry­gnął się – szu­kał do­kład­nie tych akt.

– Skąd to wzią­łeś? Po co ci to? – spy­tał, pręd­ko wy­cią­ga­jąc pi­sto­let i mie­rząc nim w me­dy­ka.

– Nie strze­laj! Od­da­łem ci to, więc puść mnie wolno!

Mer­cu­ry od­cią­gnął kurek broni.

– Zo­staw mnie! – wy­krzyk­nął San­chez. – Ja nie mam z tym nic wspól­ne­go!

– Albo się w tej chwi­li uci­szysz, albo od­strze­lę ci łeb. Ktoś nas jesz­cze usły­szy. Gadaj szyb­ko, z czym nie masz nic wspól­ne­go, pókim dobry!

Medyk nie­znacz­nie za­czął cofać się w kie­run­ku biur­ka.

– Nie przy­słał cię in­spek­tor.

– Stój, kurwa, bo cię za­strze­lę! A, daję słowo, nie spra­wi mi przy­jem­no­ści sprzą­ta­nie szcząt­ków two­jej czasz­ki i mózgu ze ścian tego ga­bi­ne­tu!

– Nie strze­lisz – Paul uśmiech­nął się blado. – Je­steś tu tak samo nie­le­gal­nie jak ja. Kiedy ktoś usły­szy strza­ły, mo­men­tal­nie zjawi się tu wię­cej po­li­cji, bę­dziesz sie­dzieć.

Huk­nę­ło. San­chez zawył, ła­piąc się za lewe ramię, bar­wiąc na kar­mi­no­wo ko­szu­lę i, nie­ste­ty, orien­tal­nie zdo­bio­ny dy­wa­nik szefa Mer­cu­ry'ego.

– Za-za­pła­ci­li mi za za­tar­cie śla­dów! – za­pła­kał medyk, zwi­ja­jąc się z prze­ra­ża­ją­ce­go bólu.

– Za głu­po­tę także?

– Co?

– Kto ci za­pła­cił! Mów, bo tym razem strze­lę nieco po­wy­żej nóg, w takie miej­sce, któ­re­go pew­nie z racji twego mło­de­go wieku nie zdą­ży­łeś zbyt wiele po­uży­wać.

– B-bła­gam, n-nie!

– Kto?!

– FBI!

 

***

 

Titus Dun­dun wstał ze skó­rza­ne­go fo­te­la, przez ramię prze­wie­sił strzel­bę win­che­ster ka­li­ber dwa­na­ście i po­gła­skał psa po łe­pe­ty­nie. Wyżeł za­mer­dał ki­ku­tem ogona. Za­szcze­kał. Kłu­sow­nik z Do­li­ny Sid­dim uśmiech­nął się pod wąsem i otwo­rzył scho­wa­ną pod niedź­wie­dzim fu­trem klapę w pod­ło­dze, pro­wa­dzą­cą do piw­ni­cy. Za­brał pło­ną­cą lampę naf­to­wą, nowy ta­lerz go­to­wa­ne­go mięsa i zszedł po ka­mien­nych scho­dach do miej­sca rzeź­ni.

Jak się spo­dzie­wał, za­stał Twar­dy'ego pół­ży­we­go. Nie jadł od ponad dzie­się­ciu dni, pił nie­wie­le. Jak na tak krót­ki czas wy­chudł nie­sa­mo­wi­cie, wcze­śniej ry­su­ją­cy się znacz­nie mię­sień piwny jak gdyby zma­lał, twarz wy­szczu­pla­ła, a kości po­licz­ko­we zda­wa­ły się wy­sta­wać mu przez skórę. Dłu­gie włosy jakby zrze­dły, od bla­de­go świa­tła zda­wa­ły się być siwe.

– Jaki pięk­ny, a za­ra­zem ża­ło­sny jest to widok – szep­nął Titus za­do­wo­lo­ny i po­ło­żył ta­lerz na ko­la­nach zwią­za­nej ofia­ry. – Już nie je­steś taki twar­dy, co, panie Twar­dy?

Krót­ki śmiech za­brzmiał echem po ka­mien­nej izo­lat­ce i oko­licz­nych lo­chach.

Wil­liam, ma­ją­cy dotąd za­mknię­te oczy, jak gdyby spał, roz­warł sze­ro­ko po­wie­ki i spoj­rzał z nie­na­wi­ścią na swego opraw­cę.

– Już wiem, gnido, kim je­steś… – po­wie­dział przez zęby, zrzu­ca­jąc ta­lerz z po­ży­wie­niem na chłod­ną po­sadz­kę. – Dun­dun, skur­wy­sy­nu…

Titus na chwi­lę spo­waż­niał. Jed­nak zaraz znowu za­czął re­cho­tać strasz­li­wym gło­sem. Zła­pał oby­dwo­ma rę­ko­ma za tył głowy i na­chy­liw­szy się, zdjął le­pią­cą się mu do szczu­płej, wą­sa­tej twa­rzy, maskę sta­re­go my­śli­we­go La­so­ty. Na mo­ment wzniósł ją, po­ka­zu­jąc do­kład­nie de­tek­ty­wo­wi, po czym rzu­cił gdzieś w mrocz­ny kąt wię­zien­nej sali.

– Spryt­nie, spryt­nie, de­tek­ty­wie Twar­dy.

Po­li­cjant reszt­ka­mi sił splu­nął w stro­nę po­ry­wa­cza.

– I szko­da, że się zmar­nu­je… – wes­tchnął Kłu­sow­nik, spo­glą­da­jąc na roz­bi­ty ta­lerz i reszt­ki sty­gną­ce­go obia­du. – Po­traw­ka z Na­ta­lie. Szcze­gól­nie przy­pa­dła mi do gustu.

Wil­liam miał już wy­krzyk­nąć ko­lej­ne wy­zwi­ska w stro­nę opraw­cy, gdy ten pod­szedł i ude­rzył go kolbą strzel­by w skroń.

 

***

 

Po­dą­ża­li tą samą drogą, co wcze­śniej Mer­cu­ry. Zbli­ża­li się do Devil Fo­rest, miej­sca kry­jów­ki Kłu­sow­ni­ka z Do­li­ny Sid­dim. Paul pro­wa­dził, z pro­wi­zo­rycz­nym opa­trun­kiem z po­strzę­pio­ne­go ma­te­ria­łu, de­tek­tyw White sie­dział z tyłu, czy­ta­jąc akta z pie­czo­ło­wi­tą uwagą.

– La­so­ta Ra­sti­slav Novák – prze­czy­tał. – Uro­dzo­ny 13 stycz­nia 1933 roku na pół­no­cy Cze­cho­sło­wa­cji, w małej wsi Chval­ko­vi­ce…

 

***

 

– Od ma­łe­go był re­gu­lar­nie bity przez swo­je­go ojca, al­ko­ho­li­ka – mówił Titus Dun­dun, coraz moc­niej krę­cąc korbą ma­chi­ny do roz­cią­ga­nia, do któ­rej przy­twier­dzo­ny był wła­śnie, bo­le­śnie za­ci­ska­ją­cy zęby, de­tek­tyw Twar­dy. Opraw­cy spra­wia­ło to nie­ma­łą ra­dość. – Młody La­so­ta nie­jed­no­krot­nie ucie­kał z domu, w głę­bo­kie pusz­cze, z dala od prze­ra­ża­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści. Miał jesz­cze sze­ścio­ro ro­dzeń­stwa, więc kiedy znik­nął po raz ko­lej­ny, w wieku za­le­d­wie sied­miu lat, za­rów­no matka jak i oj­ciec pręd­ko o nim za­po­mnie­li. Za­gu­bio­ny chło­piec zo­stał przy­gar­nię­ty przez Cy­ga­nów, któ­rzy, jak się pew­nie do­my­ślasz, mój drogi de­tek­ty­wie, za­nie­po­ko­je­ni nad­cho­dzą­cą wojną, kryli się po la­sach. Wtedy też nada­no mu imię La­so­ta, wcze­śniej bo­wiem, w ro­dzin­nej wsi, wo­ła­no nań Ra­ti­slav. Wśród no­wych przy­ja­ciół wkrót­ce na­uczył się życia z tego, co lu­dzie przez swą do­broć po­da­ru­ją – albo ra­czej, co chciał­by, żeby przez swą do­broć mu po­da­ro­wa­li. Od swo­je­go przy­bra­ne­go ojca na­uczył się także po­słu­gi­wa­nia bro­nią palną i od tej pory wiele czasu spę­dzał na po­lo­wa­niach, z po­cząt­ku na drob­ną, z bie­giem lat na więk­szą, dużo więk­szą zwie­rzy­nę. Pew­nej nocy jed­nak zda­rzy­ło się, że na trop Cy­ga­nów na­tra­fi­li hi­tle­row­cy. Jak wia­do­mo, mając nakaz ła­pa­nia wszel­kich Żydów i Cy­ga­nów, mu­sie­li po­zba­wić kry­ją­cych się włó­czę­gów wol­no­ści i życia. Jeden tylko je­de­na­sto­let­ni już chło­pak zo­stał oszczę­dzo­ny i, jako Czech, wcie­lo­ny do nie­miec­kie­go woj­ska. Po roku po­sta­no­wił zde­zer­te­ro­wać. Na jego szczę­ście wojna ry­chło się skoń­czy­ła i nie będąc szu­ka­nym przez mści­we wła­dze nie­ist­nie­ją­cej już III Rze­szy, udał się do swo­je­go sta­re­go domu, do Chval­ko­vic. Tam jed­nak do­wie­dział się, że wszy­scy jego krew­ni zo­sta­li wy­mor­do­wa­ni przed kilku laty. – Kłu­sow­nik prze­rwał na chwi­lę, za­my­ślił się i znowu za­czął krę­cić koł­kiem, opo­wia­da­jąc dalej, śród ka­ko­fo­nii krzy­ków bólu Wil­lia­ma.

– Pew­nie dzi­wisz się, że opo­wia­dam ci to wszyst­ko? Wkrót­ce prze­ko­nasz się, de­tek­ty­wie, do czego tak na­praw­dę zmie­rzam. Przez kilka lat La­so­ta sam pra­co­wał na roli w Chval­ko­vi­cach. Kiedy jed­nak skoń­czył sie­dem­na­ście lat, z nie­wia­do­mych przy­czyn po­sta­no­wio­no go wy­gnać. Po­now­nie wy­lą­do­wał na ulicy. Teraz jed­nak, mój drogi, będąc nie­mal doj­rza­łym mło­dzień­cem, po­tra­fił sobie ra­dzić sa­mo­dziel­nie. Do pra­wie trzy­dzie­ste­go roku życia utrzy­my­wał się z my­śli­stwa i – tak, do­brze my­śla­łeś, panie Twar­dy – z kłu­sow­nic­twa, ze sprze­da­ży skór i futer. Do­szło do tego, że w 1965 roku do­ro­bił się cał­kiem spo­re­go ma­jąt­ku i osie­dlił się na stałe w Pra­dze. Tam też wkrót­ce za­rę­czył się z tu­ryst­ką ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Teraz po­ry­wacz uśmiech­nął się sze­ro­ko, uka­zu­jąc krzy­we zęby. – A miała ona na imię Emily… Dun­dun. Aku­rat przy­je­cha­ła w od­wie­dzi­ny do swej babki, Czesz­ki. W rok póź­niej La­so­ta, wraz z Emily, po­sta­no­wił wy­je­chać do Sta­nów, gdzie osie­dli­li się w wio­sce Pla­in­field, na pół­no­cy, w Do­li­nie Sid­dim. W roku 1973, czyli rok po two­ich uro­dzi­nach, Wil­lia­mie, uro­dzi­ły im się bliź­nia­ki – pierw­szy Milos, drugi Titus, to wła­śnie byłem ja. Los chciał, że moja matka, przez po­wi­kła­nia, zmar­ła kilka dni po po­ro­dzie, zaś Milos, mój brat, z nie­wia­do­mych przy­czyn, w trzy mie­sią­ce póź­niej.

La­so­ta sam po­sta­no­wił się mną zająć. Przez wiele lat pra­co­wał na roli oraz po­lo­wał, by utrzy­mać nasz dom. Jed­nak w Pla­in­field, po­now­nie jak przed laty w Chval­ko­vi­cach, miesz­kań­cy także nie byli za­do­wo­le­ni z mego i mo­je­go ojca eks­cen­try­zmu – nigdy z nikim nie roz­ma­wia­li­śmy, nie przy­cho­dzi­li­śmy na na­bo­żeń­stwa i czę­sto zni­ka­li­śmy na wiele dni, wra­ca­jąc potem z dzi­wacz­ny­mi zna­le­zi­ska­mi. Nikt nie wie­dział, co dzie­je się w na­szym go­spo­dar­stwie, toteż wkrót­ce po wio­sce za­czę­ły krą­żyć nie­wy­obra­żal­ne hi­sto­rie na nasz temat. Nigdy nie po­twier­dzo­no, czy owe opo­wiast­ki były praw­dzi­we, ale ma­wia­no, że z cmen­ta­rza w Pla­in­field zni­ka­ją ciała, prze­jezd­ni tu­ry­ści, za­pusz­cza­ją­cy się na ko­niec wsi, do go­spo­dar­stwa La­so­ty, w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach prze­pa­da­ją bez wie­ści, a krowy, psy i koty znaj­du­je się z ucię­ty­mi gło­wa­mi, nadal ży­ją­ce i po­ru­sza­ją­ce się spa­zma­tycz­nie.

Z bie­giem czasu w końcu za­pa­dła cisza. Wszy­scy za­po­mnie­li o La­so­cie i o mnie.

Usta­ły nawet le­gen­dy miesz­kań­ców wsi. Jed­nak po la­tach, kiedy ktoś w końcu przy­po­mniał sobie o nas, całe Pla­in­field ode­tchnę­ło z ulgą, gdy zo­ba­czy­ło, iż nasze go­spo­dar­stwo stoi za­ku­rzo­ne i nie­za­miesz­ka­ne.

 

***

 

– W roku 1983 La­so­ta Ra­ti­slav Novák ginie w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach – do­koń­czył czy­tać Mer­cu­ry. – Jego je­dy­ny syn Titus zo­sta­je ad­op­to­wa­ny przez dziad­ków. Zmie­nia na­zwi­sko…

– I tak za pie­nią­dze sta­rusz­ków – wtrą­cił się nagle Paul – idzie do naj­lep­szych szkół Mia­sta-Go­mor­rah, zdo­by­wa wy­kształ­ce­nie praw­ni­cze i psy­cho­lo­gicz­ne, po­dej­mu­je pracę w po­li­cji…

– Mia­łeś pro­wa­dzić, za­po­mnia­łeś? – De­tek­tyw szturch­nął me­dy­ka lufą pi­sto­le­tu, ten po­ki­wał ner­wo­wo głową. – Ale z kolei jak wy­ja­śnić – pod­jął zaraz Adam White – że ten su­kin­syn, La­so­ta, jesz­cze przed ty­go­dniem żył? Mamy rok dwa ty­sią­ce ósmy. Wy­szedł z grobu, czy co?

– Mu­sie­li upo­zo­ro­wać je-je­go śmierć…

– Cicho mia­łeś być. – Mer­cu­ry po­now­nie szturch­nął San­che­za pi­sto­le­tem. – Hmm, niech po­my­ślę. Pew­nie upo­zo­ro­wa­no śmierć. – Uśmiech­nął się po­nu­ro. – I przez wiele lat, do teraz, obaj Kłu­sow­ni­cy z Do­li­ny Sid­dim współ­pra­co­wa­li razem…

Medyk za­trzy­mał sa­mo­chód, zma­cał opa­tru­nek.

– To-to tu, dalej mu­si­my iść pie­szo.

 

***

 

Will był na skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści, kiedy psy­cho­pa­ta skoń­czył go tor­tu­ro­wać. Prak­tycz­nie prze­stał co­kol­wiek czuć. Prze­stał o czym­kol­wiek my­śleć. Leżał na wznak na gru­bych de­skach ma­chi­ny do roz­cią­ga­nia i ledwo sły­szal­nie, mia­ro­wo od­dy­chał.

– Skoń­czo­ne – rzekł w końcu Dun­dun, przy­glą­da­jąc się de­tek­ty­wo­wi, wi­docz­nie za­do­wo­lo­ny z re­zul­ta­tu. – Twoje stawy są teraz mocno na­de­rwa­ne, wy­star­czy­ło­by jesz­cze jedno prze­krę­ce­nie korb­ką o dzie­więć­dzie­siąt stop­ni i po­pę­ka­ły­by ci kości.

– Jak to się dzie­je… – wy­szep­tał nagle Twar­dy char­kli­wym, acz nie­ustę­pli­wym gło­sem – że mor­der­cy, tacy jak ty… za­wsze są ta­ki­mi pie­prz­nię­ty­mi idio­ta­mi…

– Wcale nie je­stem idio­tą – za­pro­te­sto­wał Titus, zdej­mu­jąc łań­cu­chy z umę­czo­nych koń­czyn ofia­ry, cały czas spo­koj­nym, opa­no­wa­nym tonem, dając jed­nak po sobie po­znać za­uwa­żal­ne pod­nie­ce­nie na widok ledwo po­ru­sza­ją­cej się ofia­ry. – Mój oj­ciec był idio­tą. Za­bi­jał każ­de­go, bez wzglę­du na kon­se­kwen­cje, wszyst­kich iden­tycz­nie – za po­mo­cą pu­ła­pek, sideł na dzi­kie zwie­rzy­ny. Kiedy na­zwa­li nas Kłu­sow­ni­kiem, jasne się stało, że głów­ny­mi po­dej­rza­ny­mi staną się oczy­wi­ście wszy­scy my­śli­wi i kłu­sow­ni­cy z oko­lic Mia­sta-Go­mor­rah. Nie mo­głem do­pu­ścić do tego, żeby by­le­co skie­ro­wa­ło po­li­cję na mój trop. Więc, naj­pierw za­bi­łem swo­je­go… swo­je­go psa, pe­kiń­czy­ka. Bied­ny Orzeł. Ale mu­sia­łem to zro­bić. Ob­dar­łem go ze skóry i w ten spo­sób jakoś od­su­ną­łem od sie­bie po­dej­rze­nia.

– Nie po­my­śla­łeś tylko o jed­nym – wy­sa­pał Wil­liam, na­bie­ra­jąc sił. – Twój oj­ciec nigdy nie ob­dzie­rał ofiar ze skóry. Jego ofia­ry znaj­do­wa­no po­ka­le­czo­ne przez my­śliw­skie na­rzę­dzia albo nie znaj­do­wa­no ich wcale. Od­na­le­zio­ne zwło­ki czę­sto po­zba­wio­ne były czę­ści ciała, or­ga­nów we­wnętrz­nych, po­je­dyn­czych koń­czyn. Twoje zaś, trzy ostat­nie, po­zba­wi­łeś twa­rzy, sza­tan wie tylko, w jaki be­stial­ski spo­sób. Do tego po­zo­sta­wia­łeś in­for­ma­cje, za­gad­ki. Pi­sa­ne na ludz­kiej skó­rze.

– To aku­rat nie było moim dzie­łem – Opraw­ca uśmiech­nął się podle. – Ale traf­ne­go użył pan okre­śle­nia, panie Twar­dy, że tylko sza­tan wie, jak to się stało. Tylko sza­tan.

 

***

 

Dla bez­pie­czeń­stwa kazał ran­ne­mu Pau­lo­wi zo­stać w aucie, skuw­szy go wcze­śniej kaj­dan­ka­mi. Za­brał pi­sto­let oraz la­tar­kę i prze­dzie­ra­jąc się przez ubity śnieg, po­biegł w stro­nę świa­teł ma­ja­czą­cych da­le­ko w le­śnej głu­szy.

Czuł, że może jesz­cze ura­to­wać Billa. Mimo że, od ostat­nie­go spo­tka­nia z nim mi­ja­ło już ponad dzie­sięć dni, w głębi serca czuł, że de­tek­tyw Twar­dy nie podda się bez walki. Po pro­stu go znał. I miał na­dzie­ję, że go jesz­cze kie­dyś ujrzy, że znowu, jak daw­niej, będą mogli razem napić się kawy, po­śmiać i po­wspo­mi­nać stare czasy. Chciał­by wró­cić lata, gdy był jesz­cze młody, gdy jego żona Anna była mu bez­gra­nicz­nie od­da­na i gdy dzie­ci go ko­cha­ły. Lata wolne od prze­ra­ża­ją­cej, ale za­słu­żo­nej, nie­na­wi­ści.

Prze­cież to mi­nę­ło. Po­peł­nił wiele błę­dów, ale srogo je teraz od­po­ku­to­wy­wał.

Już nigdy nie pój­dzie z chło­pa­ka­mi na mecz Go­mor­rah Wa­sters, nigdy nie uśmiech­nie się do sie­bie, jadąc sa­mo­cho­dem, nucąc starą blu­eso­wą pio­sen­kę.

Musi tylko zro­bić tę jedną dobrą rzecz.

 

***

 

Kiedy do­tarł do chaty Kłu­sow­ni­ka, zbli­żał się brzask. Po cichu za­kradł się pod je­dy­ne wi­docz­ne drzwi i wy­wa­żył je z głu­chym ło­mo­tem. Zaraz spo­strzegł, że coś w mroku izby szcze­rzy ostre kły i war­czy nań ostrze­gaw­czo. Nie za­sta­na­wia­jąc się wiele, pod wpły­wem im­pul­su, wy­ce­lo­wał i strze­lił. Wyżeł sto­czył się w dół scho­dów, bar­wiąc drew­nia­ne deski czar­ną cie­czą.

De­tek­tyw zbiegł na dół. Wie­dział, że to tam. Czuł to w ko­ściach. Wpa­ro­wał do ka­mien­nej sali przez uchy­lo­ne, że­la­zne drzwi. Wokół było pełno na­rzę­dzi tor­tur, po środ­ku, na cu­dacz­nej ma­chi­nie, spo­czy­wał Wil­liam, słab­ną­cy z każdą chwi­lą.

Mer­cu­ry bez słowa wziął go na ra­mio­na, wy­biegł z wię­zie­nia. Ru­szył przed sie­bie mrocz­nym tu­ne­lem. Pró­bo­wał po­świe­cić la­tar­ką, ale stwier­dziw­szy, że to nie­moż­li­we, bo niósł part­ne­ra, scho­wał ją i pi­sto­let do kie­sze­ni. Po­now­nie pod­jął marsz przez cuch­ną­ce ście­ki, pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze Mia­sta-Go­mor­rah. Chciał uciec jak naj­da­lej. Za­nieść Billa do szpi­ta­la.

– Nie ob­ra­caj się za sie­bie, za nic na świe­cie! – krzyk­nął omdla­ły Twar­dy, nagle od­zy­sku­jąc zdol­ność ra­cjo­nal­ne­go my­śle­nia. – Ina­czej zgi­niesz.

– Nie pleć bzdur… je­steś po­waż­nie ranny.

– Słu­chaj mnie… w ten spo­sób mogę ura­to­wać…

Coś huk­nę­ło i świ­snę­ło nad ich gło­wa­mi.

– Goni nas. – Mer­cu­ry za­trzy­mał się, chcąc się­gnąć po broń.

– Nie od­wra­caj się!!

Mer­cu­ry od­wró­cił się w stro­nę Kłu­sow­ni­ka.

Znowu za­brzmiał strzał.

Po­cisk roz­orał głowę Adama.

 

***

 

Ze­rwał się jakby ktoś ukłuł go igłą w plecy. Tępo ro­zej­rzał się wo­ko­ło. Roz­ma­za­ny obraz z se­kun­dy na se­kun­dę sta­wał się coraz bar­dziej wy­raź­ny. Do uszu Wil­lia­ma do­tar­ła mu­zy­ka AC/DC z szafy gra­ją­cej i głosy z te­le­wi­zji, w któ­rej wła­śnie mecz do­bie­gał końca. Go­mor­rah Wa­sters i Sodom Foxes zre­mi­so­wa­li.

– Obu­dzi­łeś się wresz­cie, ko­le­go? – Zna­jo­my, na­tręt­ny głos Joe Ma­lvi­na, bar­ma­na z „Ha­even In Hell". – Cała klien­te­la już zbie­ra się do domów, ty też po­wi­nie­neś. Ale wpad­nij jesz­cze któ­re­goś razu – sporo pi­jesz i hoj­nie pła­cisz.

– Spa­łem?

– No z go­dzin­kę, czy pół­to­rej le­ża­łeś mi tu za kon­tu­arem, stra­sząc by­wal­ców swo­imi rzy­go­wi­na­mi i ma­ja­cze­niem przez sen.

– A gdzie ten facet, co ze mną pił?

– Jaki znowu facet, chło­pie. Jesz­cze je­steś pi­ja­ny? Prze­cież przez cały wie­czór piłeś sam!

– Sam? Nie, nie­moż­li­we…

– Ha! Może piłeś z samym Panem Bo­giem! – za­wo­łał szyn­karz, za­no­sząc się nie­po­ha­mo­wa­nym, świń­skim śmie­chem.

 

***

 

Wsiadł na mo­to­cykl i w świe­tle neo­nów Mia­sta-Go­mor­rah udał się przed sie­bie. Za­trzy­mał się już pod domem Mer­cu­ry'ego. Tam przy­po­mniał sobie, że w małym ba­gaż­ni­ku har­leya ma ukry­ty re­wol­wer. Za­ła­do­wał go, za­krę­cił bę­ben­kiem i wszedł przez otwar­te drzwi miesz­ka­nia swego przy­ja­cie­la. Zo­ba­czył tam dzi­wacz­ną scenę, rów­nie dzi­wacz­ną jak we śnie – Titus Dun­dun, ubra­ny w czar­ny pro­cho­wiec, ce­lo­wał do bez­bron­ne­go Mer­cu­ry'ego z pi­sto­le­tu.

Przy­ja­ciel do­strzegł Twar­dy'ego kątem oka i po­czął się śmiać.

Bill wy­mie­rzył i wy­strze­lił, pro­sto w gar­dło Kłu­sow­ni­ka z Do­li­ny Sid­dim.

 

Koniec

Komentarze

Wcią­ga­ją­ca hi­sto­ria, choć miej­sca­mi spra­wia wra­że­nie nie do końca prze­my­śla­nej i tak sobie na­pi­sa­nej, wątek fan­ta­stycz­ny rów­nież ra­czej słaby, ale to wszyst­ko nie zmie­nia faktu, że fa­bu­ła jest świet­na.

Gra­tu­lu­ję! bar­dzo dobre opo­wia­da­nie!

Hmmm. Fan­ta­sty­ki cały czas nie ma. Spo­sób roz­wią­za­nia za­gad­ki też na ko­la­na nie rzuca.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

No cóż, druga część rów­nież obe­szła się bez fan­ta­sty­ki, a i hor­ro­ru, mimo opi­sów dra­stycz­nych scen, było jak na le­kar­stwo. Wple­ce­nie sen­nych wizji także nie pod­nio­sło ja­ko­ści opo­wia­da­nia, więc nie mogę po­wie­dzieć, że to była sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca lek­tu­ra. :(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Przy­jem­nie się czy­ta­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka