- Opowiadanie: maciekzolnowski - Murckowski omen

Murckowski omen

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Murckowski omen

Nazywałem go po prostu dziadkiem z Murcek, choć tak naprawdę pochodził ze Lwowa i był na tyle wiekowy, by móc pamiętać Austro-Węgry – dziwny, a od dawna już nieistniejący twór, który starcy, a pośród nich mój dziadek, wspominają z wielkim rozrzewnieniem i sympatią. „Władziu” wołała na niego żona, babcia Rena, która również, mimo niemieckich korzeni, pochodziła ze Wschodu.

Małżonkowie mieli siedmioro dzieci. Najmłodsza, jedyna córka, mieszkała z rodzicami, ale pozostali członkowie wieloosobowej familii zjeżdżali się od święta – powiedzmy raz na miesiąc – do niewielkiego domku, wraz ze swoimi z kolei rodzinami: dziećmi, żonami, psami, kotami i tak dalej. A wkoło robiło się od razu swojsko, ciasno i wesoło.

Natychmiast też babcia Rena przyrządzała tak zwaną zupę z gwoździa, czyli lurowaty, parzący w język płyn, stworzony dosłownie z niczego, oraz gotowane, a następnie ubijane ziemniaki z kminkiem i kwaśnym mlekiem na drugie danie, a my, malcy, zajadaliśmy się mlekiem w proszku.

Jakiś czas temu dziadkowie – Władziu i Rena – osiedlili się na Śląsku, w pobliżu Katowic, w których bywałem z rzadka i tylko wtedy, kiedy musiałem, bo na przykład ojciec mi kazał. Ja sam zdecydowanie wolałem klimaty opolskie, pograniczne, z poniemieckimi ruinami, pełnymi nieodkrytych skarbów i niezbadanych tajemnic, z pustymi przestrzeniami, łagodnymi pagórkami, na których mościły się malownicze i bezkresne pola.

Stolica województwa katowickiego kojarzyła mi się natomiast z brakiem typowo miejskiego rynku, ciasnotą, bajzlem i pojawiającymi się wszędzie szkodami górniczymi, z całą niezdrową wysypką dziur i zapadlisk, a także z wiecznie zamglonym słońcem, które tak naprawdę trawił smog, a nie żadna mgła, niczym rak plugawy drąży ciało chorego.

Nie tylko słońce było dziwne i postapokaliptyczne, wyjałowione z życiodajnego żaru jak po nuklearnej zimie. Dziwna była również ziemia w przydomowym ogrodzie dziadków – piaszczysta, przybrudzona sadzą, w kolorze ciemnoszarym.

Pewnego razu, a było to rano, dziadek przechadzał się, krocząc dystyngowanie. Trzymał dłonie splecione w uścisku i opierał je z tyłu o wyprostowane plecy, zrywając i smakując od czasu do czasu prosto z krzaka co dorodniejsze owoce – agrest, maliny i jeżyny – pełne słodkich i niewysłowionych tajemnic pod przejrzałą skórką, zalane promykami słońca niczym jakieś Bergamuty lazurowymi masami wodnymi.

Opowiadał mi nieśpiesznie o grzybie atomowym, o swych dawniejszych i obecnych fascynacjach naukowych i paranaukowych, zabawiał kresowymi opowieściami, lwowskimi piosenkami oraz imitacją odgłosów zwierzyny.

– Dziadku, dziadku! A jaki dźwięk wydaje świnia? – dopytywałem się.

– Świnia robi łiii, łiiii!

– A jaki dźwięk wydaje krowa?

– Krowa robi kle, kle.

– No to w takim razie… jaki dźwięk wydaje bociek? – Wiedziałem, że żartuje, ale też miałem świadomość jego kłopotów z pamięcią.

Kiedyś czytał sporo i wiele podróżował, a z zawodu był nauczycielem i inspektorem oświatowym. Teraz zaś dużo spał, a jego umysł trawiła skleroza. Uwielbiał wygrzewać się na słońcu niczym żmija i mógł w ten sposób spędzać bezkarnie ładnych kilka godzin, drzemiąc i dumając, Bóg jeden raczy wiedzieć, o czym.

I właśnie ułożył się na ogrodowej ławeczce. A jak tylko się ułożył, natychmiast zasnął. Wiedziałem, że jest stary i że może umrzeć w każdej chwili, na przykład właśnie teraz, i przerażało mnie to. Zastanawiałem się, jakie też działania musiałbym podjąć ja – najmłodszy w rodzinie – w przypadku niefortunnego zejścia dziadziusia w ten oto przepiękny poranek, do kogo się udać ze smutną nowiną i kogo pierwszego powiadomić.

Te rezolutne rozważania przerwało brutalne wycie syreny strażackiej. Miało się wrażenie, że wyje nie jedna, lecz sto podobnych. A wtedy dziadek obudził się i zaczął rachować. Naliczył dokładnie tyle ryknięć, iżby można już było mówić o epidemii niepokojących dźwięków, o prawdziwym, najprawdziwszym larum, nie zaś o zwykłych ćwiczeniach. Po chwili wąskim, żwirowanym klepiskiem nowej dzielnicy domków jednorodzinnych, jeszcze nie do końca wybudowanej i nieukończonej, pognały karetki, milicja i wozy strażackie w kierunku Lasu Murckowskiego. My również ruszyliśmy w tamtą stronę, mijając po drodze kilka domów w stanie surowym. I po dziesięciu minutach z hakiem dotarliśmy z dziadkiem na pobliską, zdziczałą i zaniedbaną łąkę niczyją, poprzedzającą las. Inni gapie, a wśród nich ludzie z sąsiedztwa, mój ojciec, kuzyni i łysawy stryjek – niezapomniany hodowca nutrii – już się tam znajdowali.

Zastany obrazek był żałosny, można powiedzieć apokaliptyczny. Wszystko zdawało się jednocześnie płonąć, jęczeć i grzmieć. Strażacy usiłowali ugasić pożar. Mieli długie węże, fascynujące mnie od dziecka sikawki, z których buchały na przemian piana oraz woda i wytryskiwały strzeliście w górę, by za chwilkę efektownie opaść całymi kaskadami na stojący w dymie i ogniu helikopter. Ktoś starał się desperacko rozewrzeć zatrzaśnięte na amen wrota uszkodzonej maszyny. I tak, pośród jęków i krzyków – bliskich niewątpliwie, choć dokładnie nie wiadomo, skąd dochodzących – dla postronnych obserwatorów cała ta sytuacja stawała się stopniowo jasna.

Uszkodzony pojazd był własnością służb medycznych i popsuł się akurat teraz, podczas lotu. Pilot nie miał innej rady, jak awaryjnie posadzić maszynę na łące. Na pokładzie znajdował się obłożnie chory, transportowany do pobliskiego szpitala. I teraz „najlepsze”: personel pogotowia lotniczego, tej latającej trumny, w przypływie paniki, zapomniał o swym nieszczęsnym podopiecznym. I jeden przez drugiego zaczął naraz wyskakiwać z płonącego śmigłowca, na koniec jeszcze zatrzaskując za sobą drzwi z impetem i tak niefortunnie, iż żadna siła nie była zdolna na powrót ich rozewrzeć.

Pomimo profesjonalnie przeprowadzonej akcji ratowniczej, nie udało się ocalić pacjenta, który na czas nie zdążył był opuścić helikoptera z tą charakterystycznie wytartą, a widniejącą na jednym z jego boków literką „pe” („pe” jak pogotowie).

Kiedy następnym razem pojawiłem się w domu dziadków, ojciec mój, przechadzając się po okolicznych łąkach i sadach, przekazał mi kilka pikantnych faktów dotyczących tajemniczego wypadku. W ten oto sposób dowiedziałem się, że dziadek z Murcek, pilny obserwator wszelakich drobnostek, przejawów i okruchów życia, znalazł pewnego razu na miejscu zdarzenia książeczkę do modlitwy i dobrze zachowany różaniec, a ponadto kawałek nadwątlonej ludzkiej kości, którą następnie zakopał gdzieś w przydomowym ogródku murckowskim.

Pamiętam, że jako mały brzdąc z inicjatywą i zacięciem geologicznym poszukiwałem, i to nieraz, tej niemalże relikwii, dokonując licznych odkrywek glebowych i kopiąc doły, gdzie popadło. Oczywiście nigdy niczego nie odkryłem, a ojciec z czasem przestał powracać do sprawy wypadku, czego nie mogłem mieć mu za złe.

Nie śmiałem nigdy więcej o to pytać, a zresztą nie było nawet kogo. Małżonkowie Władziu i Rena wkrótce poumierali ze starości, a ich niewielki domek został sprzedany. Rodzina, z którą od dawna już nie utrzymuję kontaktu, porozjeżdżała się po świecie.

Sporo lat, jakieś trzydzieści, może czterdzieści, upłynęło od tajemniczego wypadku, o którym nigdy nie zdołałem w pełni zapomnieć. Leczyłem się podówczas na serce i byłem mocno chory, a wraz z wiekiem i uciekającym czasem nabrałem ochoty, by kiedyś jeszcze, zanim bezpowrotnie przeminę, powrócić do sprawy z dzieciństwa i dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniach, które pamiętałem jak przez mgłę. Mając do dyspozycji cały Internet, telefon komórkowy oraz iPada, wciąż było zdecydowanie więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. I teraz nareszcie nastał czas, aby wyjaśnić jedną z największych zagadek mej młodości.

Śledztwo, które prowadziłem, trwało ponad pół roku i nie przyniosło zadowalających rezultatów ani ostatecznych rozstrzygnięć. Nie pomogła ani wizyta w Murckach i próba odświeżenia sobie pamięci licznymi spacerami, wałęsaniem się po różnych tam Czeczottach, Elsnerach i innych Mastalerzach, ani przeszukiwanie archiwum Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, ani nawet wczytywanie się w dane gromadzone przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych z siedzibą w Warszawie.

– Panie kochany! Ja o niczym nie wiem – grzecznie odpowiedział mi raz głos dyżurnej pogotowia w słuchawce. – A jestem przecież rodowitą katowiczanką, w Murckach wychowaną.

Nie dość, że nie udało mi się rzucić nieco więcej światła na dawno już przebrzmiałą sprawę, to na domiar złego okazało się, iż tragiczny wypadek z początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku nie został odnotowany w papierach, bądź też w ogóle się nie wydarzył. Obgryzałem z nerwów paznokcie i zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe, że pamięć zdołała mnie oszukać w tak perfidny, a na dodatek perfekcyjny sposób.

– Czy to się już wydarzyło? Czy dopiero ma nastąpić? A może nie wydarzy się nigdy? – zapytywałem.

Na dumanie było dużo czasu, zwłaszcza teraz, kiedy, leżąc w szpitalnym łóżku, oczekiwałem na operację wszczepienia kardiowertera. Operacja miała mieć miejsce w klinice w Chorzowie. Musieli mnie tam tylko przenieść cało i zdrowo, z czego kompletnie nic nie wyszło.

Pamiętam, że zdołałem zwrócić uwagę na wytartą literkę „pe”, znajdującą się z boku, gdy mnie wsadzano do maszyny. Znałem ją, znałem ten cholerny symbol, a i helikopter, który mnie transportował, wydał mi się wprost niesłychanie stary i dziwnie znajomy, znajomy do tego stopnia, że nieomal zemdlałem, kiedy skojarzyłem ów kształt z latającą trumną, tą samą, którą widziałem jeszcze jako dzieciak w Murckach.

I nagle usłyszałem ryk:

– Hej, chopy! Dawajcie tu no kupa wody! Ino gibko! – zarządził jeden.

– Co z temi pierońskimi dźwiyrzami?! – zawołał drugi. – A niech to! Zaczasły sie.

Potem już nic nie udało mi się uchwycić, oprócz zapachu spalenizny, nieznośnego żaru, dźwięku ogłuszających syren strażackich i policyjnych, i ogólnie panującej wkoło mnie wrzawy.

Ach, mój Boże! Gdyby tak duchy potrafiły mówić…

Koniec

Komentarze

OK, jest jakiś pomysł i nawet fantastyczny. Chociaż nic nie wyjaśniasz, co zwykle rodzi we mnie podejrzenie, że sam Autor nie ma żadnej koncepcji na wytłumaczenie zjawiska. A taka goła zagadka, bez odpowiedzi nie jest fajna. Dla mnie.

Zgrzytał mi wiek narratora w chwili wypadku. Ekscytowanie się głosami wydawanymi przez świnki i inne gospodarskie zwierzęta wygląda mi na nie więcej niż trzy lata. Świadomość kłopotów z pamięcią dziadka i jego zbliżającej się śmierci – co najmniej siedem.

Wykonanie całkiem niezłe.

a ojciec z czasem zaprzestał powracać do sprawy wypadku,

IMO, zaprzestał powracania albo po prostu przestał powracać.

Babska logika rządzi!

Spodobała mi się treść. Prosta historia, szybko zmierza do celu, klimatyczna. Nic wielkiego, ale w pełni satysfakcjonująca.

Powstrzymałem się od klika ze względu na okropnie przekombinowane zdania, które utrudniają czytanie, oraz (w mniejszym stopniu) ze względu na ilość błędów (i to po łapance od reg!)

 

Jakiś czas temu dziadkowie – Władziu i Rena osiedlili się na Śląsku,

Konsekwentnie wtrącenia z obu stron stak samo.

 

smakując od czasu do czasu co dorodniejsze owoce prosto z krzaka – agrest, maliny i jeżyny – pełne słodkich i niewysłowionych tajemnic

Wtrącenie w złym miejscu. Zdanie brzmi beznadziejnie po jego opuszczeniu, a poza tym, precyzujesz, jakie owoce, więc powinno następować po słowie “owoce”. Moja sugestia:

smakując od czasu do czasu prosto z krzaka co dorodniejsze owoce – agrest, maliny i jeżyny – pełne słodkich i niewysłowionych tajemnic

 

w ten sposób spędzać bezkarnie ładnych kilka godziny,

Literówka.

 

ja – najmłodszy w rodzinie, w przypadku niefortunnego

Wtrącenia konsekwentnie z obu stron.

 

Te rezolutne rozważania malca przerwało brutalne wycie syreny strażackiej

Masz narrację pierwszoosobową, więc niech narrator o sobie nie mówi w osobie trzeciej.

 

nie ukończonej

W tym przypadku kwestia sporna. Nie z imiesłowami przymiotnikowymi… Niby od dwudziestu lat błąd, ale w stylizacji tekstu ujdzie. Sam decyduj.

 

 My również ruszyliśmy w  tamtą stronę,

zaniedbaną, łąkę niczyją

Niepotrzebny przecinek.

 

łysawy stryjek – niezapomniany hodowca nutrii, już się tam znajdowali.

Trzeci raz ten sam błąd.

 

z których buchała buchały, na przemian, piana oraz woda i wytryskiwała wytryskiwały strzeliście w górę

IMHO “na przemian” nie powinno stanowić wtrącenia, zdanie czytałoby się lepiej.

 

Pilot nie widział innej rady

Nie można widzieć rady.

 

personel pogotowia lotniczego, tej latającej trumny, w przypływie paniki, zapomniał o swym nieszczęsnym podopiecznym. Spanikował.

 

przekazał mi kilka pikantnych faktów, dotyczących tajemniczego wypadku.

Niepotrzebny przecinek.

 

a zresztą nie było nawet, kogo.

Niepotrzebny przecinek.

 

które pamiętałem, jak przez mgłę.

Niepotrzebny przecinek.

 

wciąż skrywałem w zanadrzu zdecydowanie więcej pytań

Frazeologia – można mieć coś w zanadrzu, a nie skrywać. Oprócz tego wyrażenie to ma inne znaczenie.

 

Śledztwo, które prowadziłem(+,) trwało ponad pół roku

nie został rzekomo odnotowany w papierach(+,) bądź też w ogóle się nie wydarzył.

Semantyka. To słowo ma inne znaczenie.

 

Ogryzałem z nerwów paznokcie i zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe, że pamięć zdołała mnie oszukać w tak perfidny, a na dodatek nieskończenie perfekcyjny sposób.

Paznokcie się obgryza. Później masz masło maślane. Nie można być bardziej perfekcyjnym.

 

Pamiętam, że zdołałem zwrócić uwagę na wytartą literkę „pe”, znajdującą się z boku maszyny, gdy mnie do niej wsadzano.

Ale jak wsadzono narratora do literki “pe”?

 

dźwięku ogłuszających syren strażackich i policyjnych(+,) i ogólnie panującej wkoło mnie wrzawy.

ironiczny podpis

No i teraz, Maćku, to wszystko jest zrozumiałe. I podoba mi się dziecięce wspomnienie, towarzyszące bohaterowi przez kolejne lata i końcowa konfrontacja z rzeczywistością. Zrozumiały jest także wyrażony przez ducha żal, że nie potrafi mówić, pocieszające zaś, że posiadł sztukę pisania. ;)

Nie przeszkadzają mi pewne niedomówienia, a wręcz przeciwnie – sprawiają, że powiało horrorem. Delikatnie, ale skutecznie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

# No właśnie, Reg, to ważne, że duch posiadł sztukę pisania w sposób ogólnie zrozumiały (dla żywego). 

 

# Finkla, mój narrator był kiedyś ponad wiek rozwiniętym chłopcem. :)

 

 # I to się nazywa dbałość o szczegóły, Issander. Zastrzeliłeś mnie zwłaszcza tymi paznokciami. Tak więc, jak mi kiedyś do głowy strzeli, by je obgryzać, to również spróbuję przy okazji te u rąk ogryzać. ;) 

 

Wielkie dzięki za nieocenioną pomoc!!! 

Jak pierwszy raz pojawiło się opowiadanie to nie zdążyłam przeczytać. I przyznam, że się zmartwiłam, bo jak to, Maciek usunął opowiadanie! Na szczęście wróciło i po raz mogę się cieszyć Twoimi pokombinowanymi zdaniami i subtelnymi pomysłami. Akurat przepadam za klimatami, które piszesz oraz jestem pełna podziwu Twojej artystycznej konsekwencji.

Jak zwykle, historia nasunęła mi skojarzenie z serialem “The Haunting of the Hill House” w serwisie Netflix. Książki na podstawie której powstał miniserial jeszcze nie przeczytałam, a posiadam w swojej biblioteczce, więc odniosę się do dzieła telewizyjnego. Użyłeś podobnego narzędzia fabularnego i robi to duże wrażenie (główny bohater umierający w helikopterze). Z mojej strony to nie jest zarzut, bo historie o duchach są popularne, więc wiele motywów już było, ale jeszcze odpowiednio ubrać to znajome. Jak zwykle, Tobie się udało :)

Mnie się podobało. Zacny szort. 

Dzięki, Blackburn! :)

 

:D Deirdriu, Ty tego nie widzisz, ale mogę zapewnić, że zaczerwieniłem się ze wstydu. Miło mi, naprawdę! 

 

A co do “The Haunting of the Hill House”. Nie wiem, czy znasz twórczość Pawła Huelle, tego od realizmu magicznego. Mnie osobiście podoba się motyw tajemniczego zdarzenia z dzieciństwa, o którym po latach nie jesteśmy w stanie powiedzieć absolutnie nic. Idziemy do ojca, matki i zasięgamy języka – nikt nic nie wie. Pędzimy do biblioteki – ani śladu informacji. Przeszukujemy miejscowe archiwum, pytamy księdza, listonosza i mleczarkę, na koniec stwierdzając, że ostatecznie wiemy mniej, aniżeli wiedzieliśmy przedtem. I to jest dla mnie fenomen, a to u góry opowiadanko – to właśnie mój własny "Weiser Dawidek" (w wersji mini). 

Również mi się podobało, bardzo przyjemne opowiadanie, dobrze napisane i klimatyczne.

Nie czytałem pierwszej wersji. Czy dobrze zrozumiałem – narrator/główny bohater w jakiś sposób przewidział swoją śmierć, początkowo myląc ją ze wspomnieniem, czy tak? Jeśli miałbym się czepiać, to mogłoby to być jeszcze ciutkę jaśniejsze. :) Przydałoby się też wyjaśnienie, dlaczego mógł coś takiego przewidzieć, skąd mu się to wzięło.

Jeśli chodzi o konstrukcję zdań, to nie uważam, by była przekombinowana.

Zwykle nie jestem zwolennikiem długiego wprowadzenia do zasadniczej treści opowiadania, ale Tobie wyszło to naprawdę fajnie i klimatycznie, aż miałem przed oczami ten Śląsk i Katowice. ;)

Ode mnie klik.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Miło mi, El Lobo; dzięki wielkie! Dobrze zrozumiałeś me intencje, choć na upartego byłaby chyba możliwa i taka oto interpretacja: wydarzyły się dwa podobne wypadki, które łączy osoba narratora oraz wytarta literka “pe”. I wówczas również omen (patrz: pierwsza katastrofa) pozostaje omenem. Od Ciebie zależy, które wytłumaczenie sobie wybierzesz. Ja osobiście bardziej skłaniam się ku temu, że jest to jeden i ten sam wypadek (widziany najpierw w wyobraźni, a potem już obserwowany w realu). 

Wersja, że jest to jeden i ten sam wypadek jest zdecydowanie bardziej creepy. Dlatego ja też skłaniam się ku takiej interpretacji. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No dokładnie, też tak myślę, dzięki! :)

Doskonałe. Spokojna smakowita narracja, duża kultura języka, całość zanurzona w kulturze miejsca, no i klimat taki mniej więcej z “Ducha” – ale tego ostatniego, a nie tego sprzed lat.

Gratulacje.

Nie ten (na pewno go obejrzę:). Ghost story z 2017.

Podobało mi się, nostalgiczne. Dodatkowo ładnie, a zarazem prosto napisane. Nie stosujesz udziwnień, zakręconych metafor czy innych (czasem) zbędnych ozdobników.

Jedne, co można poprawić to poniższy fragment:

Okazało się, że uszkodzony pojazd był własnością służb medycznych i że popsuł się akurat teraz, podczas lotu. Pilot nie miał innej rady, jak awaryjnie posadzić maszynę na łące. Na domiar złego na pokładzie znajdował się obłożnie chory, transportowany do pobliskiego szpitala. I teraz „najlepsze”: personel pogotowia lotniczego, tej latającej trumny, w przypływie paniki, zapomniał o swym nieszczęsnym podopiecznym. I jeden przez drugiego zaczął naraz wyskakiwać z płonącego śmigłowca, na koniec jeszcze zatrzaskując za sobą drzwi z impetem i tak niefortunnie, iż żadna siła nie była zdolna na powrót ich rozewrzeć.

Niestety! Pomimo profesjonalnie przeprowadzonej akcji ratowniczej, nie udało się ocalić pacjenta, który na czas nie zdążył był opuścić helikoptera z tą charakterystycznie wytartą, a widniejącą na jednym z jego boków literką „pe” („pe” jak pogotowie).

Brzmi trochę, jak raport. Gdyby wyrzucić trzy początki zdań, które zaznaczyłem, zostałoby czyste sprawozdanie. Mógłbyś to wygładzić, dodać opowieści, jak w reszcie tekstu, a zabrać kilka typowo informacyjnych zwrotów.

Patrząc całościowo, utwór jest dobry. Historia jest spójna, życiowa i brzmi wiarygodnie.

Przeczytałem i mi też się podobało. :) Historia ciekawa, super klimat i narracja. Czytało się naprawdę przyjemnie. Bardzo fajny szort. :)

Darcon, Ospały, serdeczni Wam dziękuję (również za kliknięcie).  

To ode mnie ostatni kliczek :) Bardzo mi się podoba. Klimatycznie, nostalgicznie, magicznie, malowniczo… Poza tym ładnie napisane i ciekawe. Wyjątkowo przyjemny w lekturze szort.

Super, Katia72! Czuję się, jakbym dostał od Ciebie motywującego kopniaka! Naprzód były cztery, delikatne klapsy, a na koniec, za piątym razem, zostałem porządnie walnięty w tyłek.

Pomocy! Kobieta mnie bije! Łoo matko! ;)

:):):)

Ładne i nostalgiczne. Jak to u Ciebie – mocno złożone zdania i opisy. Tak jak z reguły mnie męczą, tutaj wyszły całkiem fajnie.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki, NWM! Czytam właśnie Himilsbacha. Może będę pisał prościej w przyszłości. :)

Darcon, wielkie dzięki! Poprawki już naniosłem.

W końcu dotarłem, wiedziony zarówno dyżurniczym obowiązkiem, jak i chęcią, gdyż lubię Twoje pisanie. I jak zwykle nie zawiodłem się, albo raczej jak zwykle trochę zawiodłem. Bo stylistycznie jest oczywiście super – nostalgiczna, nastrojowa gawęda o przepięknych, bogatych opisach i dużej, jak to ładnie ujął Rybak, kulturze języka. Ale fabularnie nic specjalnego. To znaczy jakaś fabuła jest, to plus, lecz cała ta tajemnica, ten tłist na końcu wydaje się tylko doklejony, nieco na siłę, do emocjonalnego wspomnienia z dzieciństwa. To, co mogłoby być fabularnie najciekawsze, czyli odkrywanie tajemnicy sprzed lat, jest tu lekko tylko zarysowane. 

Cóż, uraczyłeś nas kolejną, piękną opowiastką. Ale ja czekam na Opowieść. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Banalna pętla czasu, o jakich przeczytałem już niejedno opko. A gdyby tak potraktować ją nie jako cel sam w sobie, tylko jako pretekst do opowiedzenia jakiejś historii?

To, co mogłoby być fabularnie najciekawsze, czyli odkrywanie tajemnicy sprzed lat, jest tu lekko tylko zarysowane. 

:D  Zgoda. Właśnie z uwagi na ową tajemnicę z dzieciństwa popełniłem to opowiadanko. Jak dla mnie, mogłoby się zakończyć na nierozwiązanej zagadce (bez wprowadzenia pętli czasowej). Inna interpretacja: może dramatyczne wypadki były tylko ułudą? Ale jeszcze inaczej: może po prostu wydarzyły się dwie niezależne od siebie, choć nieco podobne katastrofy? Sam widzisz, ile jest możliwości.

 

 

(…) wiedziony zarówno dyżurniczym obowiązkiem, jak i chęcią, gdyż lubię Twoje pisanie.

Dzięki! Postaram się sprostać Twoim oczekiwaniom (he, łatwo powiedzieć). Teraz pracuję nad czymś dłuższym i być może bardziej fabularnym. No, oby wszystko się udało! :)

Nowa Fantastyka