Miasteczko wyglądało upiornie.
W sinym półmroku nielicznych latarni kształty budynków zdawały się być nierzeczywiste, jak z ponurej baśni. Ściany chyliły się ku ciasnej drodze, a nieliczni przechodnie przemykali ze spuszczonymi głowami, niezgrabnie i płochliwie. Asger Sidort poczuł się nieswojo i zerknął na towarzyszącego mu Kalawę.
– Dziwnie tu jakoś – mruknął.
Kalawa wzruszył ramionami, próbując zachować obojętność. Nie wyszło mu to najlepiej. Jego jedyne oko umknęło gdzieś w bok.
– Bo ja wiem, kapitanie? Miasto jak miasto. Tu, w prawo. Zaraz będziemy w domu.
„Ty będziesz”, pomyślał Asger i poczuł ukłucie zazdrości. Zdziwiło go to. Posłusznie podążył za podwładnym.
Kamienica, przed którą stanęli, była dwupiętrowa i tak samo zaniedbana jak te, które mijali wcześniej. Kalawa zatrzymał się przed bramą, głośno wciągnął powietrze i spojrzał na dowódcę. Asger uśmiechnął się zachęcająco.
– Jak długo ich nie widziałeś?
– Trzy lata.
Żołnierz położył ogromną dłoń na klamce ukrytej w bramie furtki i nacisnął. Zamknięte. Załomotał kołatką. Chwilę nie działo się nic, wreszcie po drugiej stronie dało się słyszeć człapanie i całkiem wyraźne przekleństwa.
– Czego?! – warknął niewidoczny stróż.
– Do Kalawów… Drafli.
Cisza. A potem zgrzytliwy odgłos pośpiesznie odsuwanej zasuwy.
Mężczyzna, który pojawił się w furtce, był niski, chudy i stary. W dłoni trzymał lampkę, a jego oczy płonęły odbitym od niej blaskiem. Chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w Kalawę, a potem, nie odwracając od niego wzroku, podał lampkę Asgerowi. Kapitan przejął ją, zaskoczony. Stary w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że w ogóle go zauważył.
– Evar… – szepnął. – Evar.
– Witaj, Drafli. Dobrze cię znowu widzieć. Rodzice są?
– Są. Znaczy matka jest. Ojciec też pewnie niedługo nadejdzie. Jeszcze jest na służbie.
– Na służbie? – zdziwił się Kalawa. Ale nie dane mu było się nad tym zastanawiać. Drafli nagle podskoczył, jakby sobie coś przypomniał, złapał żołnierza za rękaw i odwrócił się.
– Evar wrócił! – wrzasnął. – Evar! Pani Kalawa!
Pozostawiony sam sobie oficer znowu poczuł gorzkie uderzenie zazdrości.
– Co to za krzyki? – Za plecami Asgera dało się słyszeć ostry głos. Drafli skulił się w sobie, zmniejszył jeszcze bardziej. Kalawa odwrócił się i na widok czarnych mundurów patrolu chciał zabrać się za wyjaśnienia, ale Asger go uprzedził:
– Krzyki? – zapytał. – Żadne krzyki. Powitanie. Możecie odejść, nic tu się nie dzieje.
– Tak? – Głos patrolującego żołnierza przybrał niepokojąco łagodny ton. – A ja słyszę krzyki. Wrzaski. Za zakłócanie ciszy nocnej przewiduje się mandaty. Mogą być wysokie. Albo aresztowanie.
Asger uniósł latarenkę na wysokość piersi. Wyszyte na kurtce oficerskie dystynkcje zamigotały srebrem.
– Nocnej? Ledwie wieczór… – Zlustrował mundur tamtego, bezskutecznie szukając jego szarży. – Żołnierzu – dokończył.
– Przepraszam, kapitanie. Nie zauważyłem. Nie spodziewaliśmy się…
– Tak właśnie, zwykłe nieporozumienie. Jeszcze dziś zamelduję się u majora Kristera. A teraz możecie iść.
Żołnierze zasalutowali i w milczeniu odeszli.
– Tylko niech pan potem wraca do nas, kapitanie. – Asger odwrócił się w stronę mówiącej kobiety. Mimo że, w przeciwieństwie do Evara Kalawy, była drobna, od razu rozpoznał w niej jego matkę. Te same bystre, ciemne oczy, ten sam uparty łuk ust. Stała teraz w furtce, w objęciach syna, z hardą miną na pobladłej twarzy. – Niech pan koniecznie wraca do nas. Miejscowe koszary są wyjątkowo ponurym miejscem.
***
Szybko pojął, że miała rację. Nie chodziło nawet o sam budynek, bo ten okazał się typowy, ale o panującą w nim atmosferę. Szedł pustym korytarzem, w towarzystwie echa własnych kroków. Mijane drzwi były pozamykane, jednak przez ich szczeliny wydobywały się zduszone, monotonne szepty. Słów nie dało się rozróżnić, więc Asgerowi zdawało się, że odprowadzają go rozmodlone duchy. Ponownie poczuł na plecach chłodny dreszcz. Dobrze, że wartownik w bramie powiedział mu, gdzie szukać kwatery majora, bo teraz nie miałby nawet kogo zapytać.
Major Karl Krister przyjął go w dusznym pokoju. Nie wstał na widok młodszego oficera, nie odpowiedział na jego salut. Na ścianie, nad jego głową wisiała tabliczka. „Każdy czyn zostanie osądzony” – głosił napis. Asger zmarszczył nos.
– Późno pan się do mnie pofatygował, kapitanie.
– Dopiero przyjechałem do miasta.
– Późno pan przyjechał. Nie mamy w zwyczaju hulać po nocach.
Asger w ostatniej chwili powstrzymał wzruszenie ramionami.
– Mogę wrócić rano.
Krister patrzył na niego w milczeniu, z irytującym uśmieszkiem czającym się w kąciku wąskich ust. Wreszcie pokręcił głową.
– Nie trzeba. Po co pan tu jest?
Asger chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę. Jego zwierzchnik, pułkownik Mikel Elif dał mu w tym wolną rękę. Sam się zorientujesz, rzucił na odchodnym. Nie masz obowiązku szczerości.
– Krótki urlop. Jeden z moich żołnierzy ma tu rodzinę, a ja znajomego. Pułkownik zgodził się, byśmy przyjechali trochę wcześniej.
Ta informacja wreszcie zaciekawiła majora. Uśmieszek zniknął z jego twarzy, wysunął się nieco na krześle.
– Pułkownik Elif tu zmierza?
– Tak. Będzie pojutrze. Z kilkoma kompaniami.
– Na długo?
– Nie. Tylko by nabrać sił przed dalszą drogą na północ.
Krister ponownie zapadł się na krześle i przywołał na twarz zadowoloną minę.
– Potrzebuje pan kwatery w koszarach?
– Nie.
– Świetnie. Może pan iść.
Asger chciał przewrócić oczami, jednak uznał, że byłoby to dziecinne. Majorowi najwyraźniej przyjemność sprawiały trzymanie młodszego oficera w pozycji na baczność oraz ton pana i władcy. Kapitan zasalutował i odwrócił się na pięcie.
– Sidort, tak? – Dotarło do niego, gdy był już przy drzwiach. Przymknął powieki. No tak, jednak bez tego się nie obejdzie.
Odwrócił się ponownie.
– Zgadza się, majorze.
– Pewnie pół tego miasta należało do pana rodziny. Jak wszystko na północy.
– Nie, majorze.
Jego spokojny ton wywołał wreszcie w oczach Kristera gniewne iskry.
– Nie?
– Nie. Nie wszystko na północy. I nie pół tego miasta. Zaledwie kilka kamienic. Do mojej ciotki. Nie lubiliśmy się.
Major wstał zza biurka. Był drobny, lekko przygarbiony, w niedbale założonym, sfatygowanym mundurze. Podszedł do Asgera.
– To już nie wróci, wie pan, kapitanie?
– Co?
– Wasza władza, wasze majątki.
– Trudno.
– Musi się pan pożegnać z wygodami próżniaków, koszulami wartymi pół wsi i żarciem z każdego końca świata.
– A to akurat szkoda. Majorze – dodał po krótkim namyśle.
Policzki Kristera zaróżowiły się.
– Jeszcze się spotkamy – rzucił cicho. – A teraz niech pan już idzie.
***
Dotarł do domu Kalawów, gdy było już zupełnie ciemno. Drafli zabrał jego konia do umiejscowionych w wewnętrznym podwórku stajni, wcześniej wskazując mu drogę do mieszkania.
Drzwi otworzyła dziewczynka, może dwunastoletnia. Siostra. Evar Kalawa często o niej wspominał, tęsknił za nią chyba najbardziej z całej rodziny. Darzył ją niemal ojcowskimi uczuciami – nic dziwnego, była od niego dużo młodsza, pojawiła się na świecie, gdy Kalawowie przestali mieć nadzieję na drugie dziecko. Uśmiechnęła się szelmowsko i poprowadziła Asgera do salonu.
Evar z matką siedzieli przy stole, nachyleni ku sobie, cicho rozmawiając. Kotary szczelnie zasłaniały okna. Na widok kapitana zamilkli, a kobieta spojrzała na stół. Z popłochem w oczach. Asger zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co mogło wywołać ten przestrach. Kilka talerzy, dwa kieliszki, butelka wina, wazon z żółtymi kwiatami. Nic więcej. Uspokoiła się, gdy syn delikatnie ścisnął jej dłoń.
– Nie usłyszeliśmy, jak pan wchodzi. Mariko – zwróciła się matka do dziewczynki – mówiłam, żebyś sama nie otwierała drzwi. Następnym razem przyjdź po mnie albo po ojca. A teraz idź do kuchni, przynieś panu kapitanowi kolację.
Kalawa podszedł do kredensu, wyciągnął trzeci kieliszek i napełnił go winem. Matka obserwowała go w napiętym milczeniu. Odetchnęła, gdy Asger przyjął trunek i z rozkoszą pociągnął spory łyk.
– Evar właśnie mi mówił, że nie jesteście tacy jak ci tutaj.
Sidort spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
– Jacy?
– Alkohol został zakazany, zabawy zostały zakazane, muzyka, nieodpowiednie książki, nawet głośne rozmowy. W każdej chwili mogą wpaść strażnicy i wlepić mandaty. Albo aresztować. Ostatnio jest sporo aresztowań.
– Dlaczego?
– Horena wraca.
– Kto?
Kobieta roześmiała się.
– Pan naprawdę nie wie, co się dzieje. To przywraca mi nadzieję. Może tylko nasze miasto oszalało i wszystko uda się jeszcze naprawić. Horena.
Wreszcie pojął. Horena. Dawna bogini, przez wielu zapomniana; zresztą, nie tylko ona. Najbardziej ponura z całej boskiej zgrai, zasadnicza i sztywna jak kij od miotły, sympatyczna jak wściekła wilczyca, wypełniona moralnymi nakazami i zakazami aż jej się ulewało.
– Kto by chciał jej powrotu? – zapytał.
– Major Krister i jego ludzie.
Nie dodała nic więcej, bo w drzwiach pokoju jednocześnie pojawili się Marika z kolacją i potężny mężczyzna. Od razu było widać, po kim Evar odziedziczył posturę. Syn zerwał się z krzesła i podbiegł do ojca; nie wpadł mu jednak w ramiona, wstrzymując się w ostatniej chwili. Oczy przybyłego zaszkliły się, ale jego postawa wymusiła dystans. Uścisnęli sobie dłonie i Asger widział jasno, że to chłodne powitanie nieprzyjemnie zdziwiło Evara.
Gospodarz usiadł przy stole i sięgnął po przeznaczony dla Asgera chleb. Marika wymknęła się do kuchni, by przynieść drugą porcję. Oficer zauważył na rękawie gospodarza czarną opaskę, szeroką na dłoń. Oznaka członków cywilnych patroli.
– Ojcze, to…
– Poznaję. – Mężczyzna przerwał synowi prezentację. – Kapitan Asger Sidort. Trudno, żebym nie znał. Evar o panu pisał. No i pamiętam, kiedy pan tu był ostatnio. Całe miasto huczało. Taki bogaty, taki ładny. Najlepsza partia na całej północy. Pan pewnie mnie nie pamięta. Kto by pamiętał takiego szaraka.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Evar patrzył na ojca szeroko otwartymi oczami, nie mogąc uwierzyć w gorycz i zgryźliwość, która biła z jego głosu. Matka na chwilę spuściła wzrok, szybko jednak postanowiła ratować sytuację:
– A kiedy pan tu był ostatni raz, kapitanie?
– Nie jestem pewien… Miałem chyba piętnaście lat.
– Czyli całkiem niedawno!
Evar zarechotał, Asger uśmiechnął się lekko. Tylko gospodarz pozostał niewzruszony.
– Co pana tu sprowadza? Bo chyba nie towarzyskie uprzejmości.
– Knud! – syknęła kobieta, ale mąż ją zignorował.
– Nie – odparł oficer. – Chcę się spotkać z Matsem Prebenem.
Knud Kalawa pokiwał głową.
– Jasne. Z bankierem Sidortów. Ale zmartwię pana. To już nie ten człowiek, co kiedyś.
– To znaczy?
Jednak gospodarz chyba powiedział już, co miał do powiedzenia, bo zajął się kolacją. Nalał sobie pełen kielich wina i opróżnił go na raz.
– Ludzie majora go napadli – podjęła pani Kalawa.
– Bądź precyzyjna, Islo – przerwał jej mąż, z ustami wypchanymi chlebem. – Nie ludzie majora, tylko obywatelski patrol. Taki jak mój. – Pokazał opaskę na rękawie. – Ludzie, którzy go świetnie znali, z którymi się bawił i pił, którym pomagał, gdy mieli kłopoty. I ci sami ludzie prawie go zabili. Bo… Bo chuj wie co.
– W każdym razie go napadli – mówiła dalej Isla Kalawa, gdy już odzyskała głos, zatroskana słowami i tonem męża. – Znał go pan wcześniej. Dusza towarzystwa, wiecznie chętny do żartów i zabawy. Postanowił żyć tak, jak dotąd, nie przejmując się zakazami, Horeną i całym tym gnojem. Dlatego major kazał dać mu nauczkę. Pewnego dnia Mats zniknął i nie było go kilka dni. Nikt się tym na początku nie przejął, zawsze chadzał przecież własnymi ścieżkami. Ale potem wrócił. Blady, zgarbiony, osowiały. Zamknął się u siebie i nie wychodzi niemal w ogóle. Mówi się, że został pobity za miastem, w lesie, i pozostawiony na pastwę losu. Podobno odzyskał przytomność dopiero po dwóch dniach i jakoś przywlókł się do domu. Nie chciał nikogo widzieć, nawet lekarza. Nie ma w nim nic z dawnego Matsa Prebena. Major wygrał.
***
– Przepraszam za ojca, kapitanie.
Asger zmusił się do uśmiechu.
– Nie wiem, co mu się stało. Nigdy taki nie był.
Oficer milczał, próbując zebrać myśli. Bez skutku.
– Kalawa, coś tu nie gra. Tu jest dziwnie, w tym mieście.
Zorientował się, że już dziś coś takiego powiedział. Tym razem jednak jego podwładny zgodliwie skinął głową. Asger rozejrzał się wokół. Nie było dla niego niczym nadzwyczajnym, że dzieli kwatery ze swymi ludźmi, wciąż jednak czuł się wówczas nieswojo.
– Rozmawiałem z tym majorem. Jest w nim coś niepokojącego. Coś… groteskowo przerażającego. I ma na swoje rozkazy spory oddział wojska.
– Ale mój ojciec… On nie jest tchórzem!
– Nie. Jednak nie odpowiada tylko za siebie.
Zamilkli. Asger skonstatował, że pokój jest dość obszerny, a oprócz łóżka stoi w nim kanapa. Odetchnął z ulgą.
– Kalawa, gdybym w nocy… Gdyby…
Żołnierz spojrzał na niego z roztargnieniem.
– Wiem, że zdarza się panu krzyczeć przez sen. Trudno. – Twarz Asgera stężała. Kalawa dodał łagodnie: – Każdy ma swoje demony, kapitanie. Nie jest pan wyjątkiem.
***
Mats Preben postarzał się. Asger widział go raptem trzy razy w życiu, z czego ostatnio ze dwanaście lat temu, mimo to dobrze zapamiętał małego, pękatego, tryskającego energią człowieka. Został niski wzrost i pękatość. Jednak bankier nie sprawiał wrażenia załamanego, czego spodziewał się oficer. Był blady, niemal szary, w jego oczach czaiła się melancholia. Ale nie apatia.
– Też się zmieniłeś, chłopcze – zaczął Preben, jakby czytał w myślach Sidorta. – Wydoroślałeś i sposępniałeś. Ale masz całe życie przed sobą. Pamiętaj o tym. Chociaż chyba powinienem mówić – panie kapitanie.
Asger nie miał nastroju na życiowe mądrości, postanowił więc przejść do rzeczy:
– Mój ojciec złożył u pana pieniądze. Na potrzeby powstania. Właśnie stały się potrzebne.
Preben skinął głową.
– Złożył. Sporą sumę. Chodź.
Wyszli z mrocznego, wypełnionego ciemnymi meblami gabinetu. Preben prowadził pozbawionym okien korytarzem, potem w dół, do piwnic. Mimo panującej duchoty Asger poczuł na plecach zimny dreszcz trwogi.
– Spokojnie, kapitanie – powiedział Preben, nie odwracając się. – Wiem, że bankierzy, mają opinię krwiopijców, ale ja zawsze wolałem piwo. No, jesteśmy.
Pomieszczenie, do którego weszli, było ciasne i ciemne. Preben zapalił lampkę i w jej słabym świetle otworzył sejf. Niemal pusty – tylko na górnej półce leżały ciasno ułożone banknoty, a na nich aksamitny woreczek.
– Może nie wygląda to przesadnie imponująco – stwierdził bankier – ale ma sporą wartość. W woreczku jest głównie złoto. Wszystko należy do ciebie.
– Do rebelii – poprawił Asger.
Kąciki ust Prebena uniosły się w słabym uśmiechu.
– Jesteś spadkobiercą Eriga Sidorta, będziesz decydować.
– Mój ojciec jasno wskazał, na co chce przeznaczyć te pieniądze.
Preben zamknął sejf. Jego dłonie były niemal przeźroczyste. Żyły na nich przypominały sine kreski rzek na starej mapie.
– Przygotuję dokumenty. Jutro w południe wszystko będzie gotowe. Przyjdź wtedy. Ale zastanów się jeszcze.
– Nie mam nad czym. Wiem, co robić.
Preben spojrzał na niego uważnie, długo.
– Jesteś pewien? Nie widzisz, co się dzieje? Myślisz, że ojciec by to popierał?
– Co popierał? Tutejszy major za bardzo uwierzył we własną dziwaczną misję, to prawda. Ale to jeden major i jeden stojący za nim oddział. I jedno niezbyt duże miasteczko. Wygląda na to, że udało im się zastraszyć mieszkańców. Jutro dotrze tu pułkownik Elif i wszystko wróci do normy.
Mats Preben przechylił głowę.
– Obawiam się, że pojęcie normy trochę się zmieniło, tylko jeszcze tego nie zauważyłeś. Te pieniądze starczą na… zaczęcie nowego życia, gdzieś daleko, gdybyś kiedyś uznał, że tak trzeba. Ale to nie moja sprawa. Ja tylko stoję na straży skarbów, które mi powierzono. Te są ostatnie. Gdy mnie pobito… Uporządkowałem sprawy, wypłaciłem się. Jestem zmęczony, muszę odpocząć. Jutro moja rola się skończy.
***
Evar Kalawa stanął przy bramie ratusza i wpatrzył się w wywieszone na nich obwieszczenie. Asger usiadł na schodach, tyłem do niego i wystawił twarz do słońca. Rynek był nienaturalnie pusty.
– Czytaj – mruknął oficer.
– Nie chce pan tego słyszeć, kapitanie.
– Pewnie masz rację. Czytaj.
Kalawa chrząknął i zaczął:
– „Zakazuje się zgromadzeń, zarówno publicznych jak i prywatnych. Wszelkie uroczystości zostają zawieszone do odwołania, z wyjątkiem comiesięcznych modłów w świątyni Horeny”.
– Macie tu jakąś świątynię Horeny? – zapytał Asger.
Kalawa podrapał się po głowie.
– Najwyraźniej. Nic mi o niej dotąd nie było wiadomo.
– Czytaj dalej.
– „Zakazuje się noszenia ubiorów niegodnych, mogących wzbudzać pożądanie, w zbyt jaskrawych kolorach lub podkreślających kształty ciała. Suknie kobiet muszą zasłaniać dekolt, sięgać ziemi i mieć długie rękawy. Włosy należy upinać w sposób skromny. Zakazuje się handlu książkami, dopóki nie powstanie kanon ksiąg dozwolonych. Zakazuje się używania alkoholu i innych substancji, których zadaniem jest doprowadzenie do grzesznego odurzenia”.
Asger wysoko uniósł brwi.
– ”Do odwołania zakazuje się organizacji targów oraz przedstawień teatralnych i muzycznych. Każdy jest zobowiązany do noszenia przy sobie dokumentów potwierdzających tożsamość i okazywania ich na żądanie patrolujących miasto strażników. Każdy zdrowy mężczyzna od piętnastego roku życia wzwyż ma obowiązek odbycia służby w cywilnych patrolach miasta”.
– Wystarczy.
– Jest tego jeszcze trochę.
– A napisali, po co to wszystko?
Kalawa przebiegł wzrokiem po arkuszu.
– Tu coś… Wróg czuwa, no i trzeba uporządkować moralny chaos, który powstał przez ostatnie lata.
– Moralny chaos?
– Tak napisali.
– Chodźmy się napić, Kalawa.
Żołnierz poszukał czegoś na obwieszczeniu.
– Punkt czwarty, kapitanie. Ten o grzesznym odurzeniu.
Asger westchnął z rezygnacją. Wstał, otrzepał spodnie.
– Ale twoja matka zdaje się nie ma nic przeciw niemu. Myślę, że od wczoraj nie zmieniła zdania.
***
Kalawa wyciągnął z kredensu małe kieliszki i karafkę.
– Moja matka robi najlepszą pigwówkę na świecie.
Asger pomyślał, że każdy, kto lubi pigwówkę uważa, że najlepsza na świecie jest ta robiona w jego domu. Spróbował. Była niezła, ale pijał lepszą.
– Świetna – przytaknął.
Trzasnęły drzwi do mieszkania. Po chwili w salonie pojawił się Knud Kalawa. Skinął głową synowi, niechętnym spojrzeniem obrzucił Asgera. Opadł na krzesło, z rękawa szarej koszuli zdarł czarną opaskę.
– Napijesz się, ojcze?
Knud pokręcił głową. Jego twarz miała niezdrowy, siny odcień, pod oczami majaczyły głębokie cienie. Policzki drżały mu z powodu nerwowo zaciskanych zębów.
– Co pan powiedział majorowi, kapitanie? – Wycedzenie tych kilku słów sprawiło mu wyraźną trudność.
Asger pobladł, przeczuwając coś strasznego.
– Nic. Nic nadzwyczajnego. Zameldowałem się.
– I to wszystko?
– Tak.
Gospodarz nachylił się w stronę oficera. Asger dostrzegł w jego oczach wściekłość i rozpacz.
– To skąd dziś ta rzeź?
Cisza, która zapadła, dudniła w uszach.
– Ojcze, o czym mówisz? – Evar Kalawa starał się, żeby jego napięty jak struna głos zabrzmiał łagodnie.
– O rzezi. W więzieniu. Kilkanaście poderżniętych gardeł. – Złapał karafkę i kieliszek syna, spróbował nalać pigwówkę. Nie trafił. – Zastanawia mnie, dlaczego dziś. Aresztowania, tak, one się zdarzały. Niektórzy siedzą… siedzieli już całkiem długo. Ale skąd dziś ta rzeź? – Wyciągnął oskarżycielsko palec w stronę Sidorta. – Wczoraj zjawia się paniczyk, spotyka z majorem, a dziś major każe cichcem wyrżnąć więźniów. Czy to nie dziwne?
Asger wstał, podszedł do kredensu i wyjął kolejny kieliszek. Wypełnił go pigwówką i podał gospodarzowi.
– O czym pan mówi? – Jego głos był spokojny, niepokojąco zimny.
– Głuchyś, gnojku? – Evar Kalawa na słowa ojca zerwał się z krzesła, ale Asger usadził go gestem dłoni. – Zabili ich, wszystkich.
– Kogo?
Spokój oficera zdeprymował Knuda. Patrzył na niego chwilę, a potem zakrył twarz dłońmi.
– Więźniów. Tych aresztowanych za nieprzestrzeganie nowych zasad. Czyli za nic. Jakaś dziewczyna miała za krótką kieckę i za bardzo się śmiała, ktoś za dużo wypił na własnych urodzinach i powiedział coś o Horenie… Wszyscy za takie rzeczy, wszyscy!
– Widział pan to?
Knud pokiwał głową. Asger nie chciał pytać, czy brał w tym udział.
– Jednak tego nie zrobiłem. – Gospodarz mimo to odpowiedział na niezadane pytanie i błagalnie spojrzał na syna. – Musisz mi uwierzyć, Evarze. Nie mam wyjścia, muszę brać udział w tych cholernych patrolach, żeby nas zostawili w spokoju. Naszą rodzinę. Taki jest nakaz. Ale jestem tam nikim, major Krister nie ma pojęcia o moim istnieniu. I staram się, by tak zostało.
Asger usiadł, dopełnił także swój kieliszek. Z satysfakcją skonstatował, że jego dłoń nie zadrżała.
– Nic to pana nie obchodzi, kapitanie, prawda? – rzucił głucho gospodarz.
Jasne oczy oficera ściął lód. Knud Kalawa wzdrygnął się, jakby uderzył go powiew zimnego powietrza.
– Zdaje się, że powiedział pan przed chwilą, że wszyscy nie żyją? Czego pan ode mnie oczekuje? Major jest starszy szarżą, ma setkę żołnierzy, a ja, z całym szacunkiem dla Evara, tylko jego. Możemy dać się aresztować, chociaż wolałbym tego uniknąć. Gdzie są ciała?
– Wciąż w lochach. Pochowają ich dziś w nocy, po kryjomu.
– Gdzie?
Knud wzruszył ramionami.
– W Srebrnym Parku. To teraz idealne miejsce, na uboczu, zdziczałe. Strach tam chodzić. Zwłaszcza po tych durnych plotkach.
– Plotkach?
– Musieliście słyszeć. O odradzającej się magii. Gruchnęła wieść, że u nas wszelkie potępione dusze balują właśnie tam.
Asger i Evar wymienili spojrzenia. Poczuli się niepewnie. Większość tego typu pogłosek wciąż okazywała się bajkami, ale nie wszystkie. Doskonale o tym wiedzieli.
– Wiesz gdzie to, Kalawa?
Evar potwierdził.
Za oknem powoli szarzało. Asger podniósł na wysokość oczu kieliszek i przyjrzał się jego zawartości w kolorze bursztynu. Ostatni dzisiaj, jeśli mają być gotowi na nocną wycieczkę. Wypił pigwówkę i zrozumiał, dlaczego nie potrafił się nią zachwycić. Nie była wystarczająco cierpka. Nie pasowała do jego nastroju.
***
Srebrny Park leżał w południowo-wschodnim zakątku miasta. Nocą można było sobie łatwo wyobrazić, że kiedyś był pełnym uroku miejscem spacerów.
Kalawa wskazał ruiny stróżówki.
– Możemy tam poczekać. Na pewno będą tędy przechodzili.
Zaszyli się w małym pokoiku, pośród odłamków szkła z wybitych szyb. Światło księżyca wpadało przez puste okna i Kalawa widział, jak kapitan siada przy ścianie, opiera się o nią plecami i przymyka oczy.
– Dlaczego Srebrny Park?
– Jest tu jakiś mikroklimat, kapitanie. Śnieg zawsze utrzymuje się w nim dłużej.
Milczeli chwilę.
– Znasz tego Kristera?
– Nie. Ale matka mówiła, że zastąpił poprzedniego dowódcę cztery miesiące temu. Sprowadził sporo swoich ludzi.
– A ja go znam.
Evar spojrzał na niego zaskoczony.
– Nie mogłem sobie przypomnieć, aż w końcu mnie olśniło. Był aktorem. Matka uwielbiała wędrownych artystów, więc rodzice spraszali ich na pęczki. Krister był jednym z nich. Zapamiętałem go, bo upił się przed występem, obrażał gości i ojciec wyrzucił go na zbity pysk.
Kalawa parsknął śmiechem.
– Upił się?
– Tak. Jak widać nie tylko zrobił błyskawiczną karierę, ale też zupełnie zmienił upodobania.
– Kiedy to było?
Asger pokręcił głową.
– Dawno. W innym życiu.
– A on pana zapamiętał?
– Pewnie tak. Nawet jeśli nie mnie, to moje nazwisko. To jest ciekawe, Kalawa. To nazwisko, które wszyscy uważają za przywilej, omal mnie nie zabiło. Mój ojciec poświęcił dla powstania wszystko, co miał, ja… Ja już właściwie nie pamiętam tamtego życia. To znaczy, pamiętam, ale jak ze snu, jakby to wszystko było tylko złudzeniem… A wciąż wypominają mi to nazwisko, wciąż słyszę: przecież to Sidort. I często muszę sobie przypominać, o co chodzi, bo mam wrażenie, że mówią o kimś innym. Tu też. Przyjechaliśmy wczoraj, a już Krister i twoi rodzice… Przynajmniej twój ojciec… – zająknął się. – Nieważne. Gadam bez sensu.
Kalawa może i by zaprzeczył, gdyby nie był tak zdumiony. Dowódca zawsze był zdystansowany, trzymał emocje na smyczy tak krótkiej, że gdyby ją skrócił jeszcze odrobinę, to by się udusił. W tych kilku zdaniach powiedział o sobie więcej, niż Evar usłyszał przez ostatnie cztery lata.
– Mojemu ojcu musi pan wybaczyć – wymamrotał wreszcie.
– Nie mam mu czego wybaczać. Rozumiem go.
Evar postanowił nie mówić, że też pamięta Asgera z tego dnia, sprzed dwunastu chyba lat, kiedy ten po raz ostatni przyjechał z ojcem do jego miasta. Stał wtedy w grupce młodych mężczyzn, udających, że mały orszak Sidortów interesuje ich tylko dlatego, że można się z niego pośmiać. Asger zwracał na siebie uwagę. Nastoletni chłopak, który właśnie zaczął sobie uświadamiać moc wynikającą z urodzenia, majątku i urody. Jechał z przodu, z radosną miną przyszłego zdobywcy świata, pewny siebie i beztroski. Evar z przyjaciółmi nabijali się z „kogucika”, jednak wciąż doskonale pamiętał bolesne ukłucia zazdrości.
Zerknął teraz na wtulonego w ścianę dowódcę, próbującego ochronić się przed nocnym chłodem, by przekonać się, co zostało z tamtego chłopca. Kapitan był niemal tak samo szczupły jak wtedy, ale beztroskę zastąpiły skupienie i powściągliwość. Pozostała pewność siebie, jednak Kalawa miał wrażenie, że nawet ona jest już zupełnie innego rodzaju.
– Powiedz mi coś o sobie, Kalawa. Przecież studiowałeś prawo.
– Dwa semestry. I mnie wyrzucili. To był cios dla rodziców. Ojciec jest kimś w rodzaju lekarza… Nie, nie po studiach, jak nasz porucznik, ale zna się na leczeniu. Dzięki temu mogliśmy żyć wygodnie, a ja pójść na studia. I zepsułem to.
– Dlaczego…?
Asger nie dokończył pytania. Wyprostował się, zmarszczył brwi. Kalawa dopiero po chwili usłyszał oddalone szmery.
– Idą – szepnął oficer.
Wyszli przed budynek, kryjąc się za zdziczałymi krzewami derenia. Bezchmurna, księżycowa noc pozwalała wyraźnie zobaczyć nadciągających ludzi. Poruszali się powoli, w niemal całkowitej ciszy. Kalawa miał rację – przeszli ścieżką tuż obok stróżówki. Ciągnięte przez ospałe konie dwa wozy poszarpały liście na krzewach. Zatrzymali się ledwie kilkadziesiąt sążni dalej, na okazałym trawniku. Mężczyźni zbliżyli się do wozów, spod przykrywających je plandek wyciągnęli szpadle. Zbliżył się do nich jeździec i pokazał, gdzie kopać.
Przez przeszło godzinę słychać było tylko uderzenia szpadli i szum przesypywanej ziemi. Kalawa i Asger niemal zesztywnieli z chłodu; zapomnieli już, jak zimne bywają jesienne noce na północy, nie przygotowali się na taki ziąb. Dowodzący akcją mężczyzna raz przejechał ścieżką tuż koło nich, ciekawie spoglądając na stróżówkę. Krister. Trudno było nie poznać jego bladej twarzy.
Wreszcie dół został wykopany. Mężczyźni ponownie podeszli do wozów, ściągnęli z nich plandeki. Evar głośno wciągnął powietrze, posunął się krok do przodu. Gałązki derenia zatrzeszczały ostrzegawczo, kapitan szarpnął podwładnego w tył.
Ciała uderzały o ziemię z głuchym łomotem, ale potem, gdy zaczęły opadać na te, które leżały już niżej, ucichło. I znowu szelest przesypywanej ziemi, wreszcie ubijanie szpadlami. Gotowe. Jeden z mężczyzn wszedł na świeżą mogiłę i zaczął coś na nią sypać, szerokim ruchem ręki. Siał trawę. Asger z niedowierzaniem pokręcił głową.
– To mój sąsiad – szepnął Kalawa. – Bawiłem się z nim na podwórku, kiedy byłem dzieckiem.
Asger patrzył jeszcze chwilę na zastygłe na trawniku ludzkie cienie i odwrócił się.
– Chodźmy – rzucił. – Nic tu po nas.
***
Następnego dnia w południe kapitan Asger Sidort ponownie przemierzał ciemne korytarze mieszkania Matsa Prebena. Podrażniony własną bezsilnością, w głowie układał raport dla pułkownika Elifa. Jego regiment miał pojawić się w mieście dziś wieczorem, najdalej jutro rano. Asger wyczekiwał tego z niecierpliwością, wyobrażając sobie upadek majora Kristera.
Zapukał do drzwi gabinetu Prebena. Cisza. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Za biurkiem siedział Krister i uśmiechał się szeroko. Sześciu jego żołnierzy rozlokowało się po całym pomieszczeniu. Preben przycupnął na krześle pod oknem i siedział tam, wyprostowany, z rękami na kolanach, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Asger zapomniał zasalutować.
– Witam, kapitanie – odezwał się major.
– Co tu się dzieje?
– Nic wielkiego. Robię porządki. Pułkownik Elif wkrótce się zjawi, chcę, by był zadowolony.
Asger poczuł, jak jego mięśnie napinają się, a zmysły wyostrzają.
– Już większość uprzątnąłem, zostały resztki.
– Naprawdę?
Krister pokiwał głową.
– Co się pan głupio pyta? Był pan przecież w nocy w parku, sam pan widział.
Sidort poczuł, jak po plecach przemyka mu zimny dreszcz.
– I uważa pan, majorze, że pułkownika to zadowoli?
Major wydął policzki i zaczął bawić się przyciskiem do papieru.
– Nic nie uważam. Słyszałem o pułkowniku Elifie i wiem, że mógłby nie docenić. Ale to tylko drobna przeszkoda. On jest tylko drobną przeszkodą. Chociaż nieco większą niż pan, kapitanie. Wie pan, nasze powstanie pewnie wreszcie wygra. Ale po co miałoby wygrać, jeśli wszystko zostałoby po staremu? Jeśli zmieniłaby się tylko osoba na szczycie? Potrzebujemy zmian, prawdziwych zmian. Musimy ukształtować się na nowo. Tacy jak pan, jak ten tutaj – wskazał na Prebena – nie pasujecie. Tacy jak ci, którzy leżą w tym dole… Pojedynczo nic nie znaczycie. Mogłoby się wydawać, że wasze grzeszki są drobnostkami. Ale jeśli je wszystkie zsumować… Powstanie fala, która mogłaby zniszczyć naszą odnowę, zanim by się na dobre rozpoczęła. Musimy dać przykład. Wasz los musi być przykładem.
– Powiem coś panu, majorze. Nie ma nic bardziej żałosnego niż osoba, która zdobyła maleńką władzę i wydaje jej się, że przez to stała się półbogiem. Stoi pan na czele małego garnizonu w małym, zapyziałym miasteczku. Coś się panu przewróciło w głowie i uznał pan, że to zadupie stało się centrum dowodzenia, z którego pewien niespełniony wędrowny aktor wysadzi w powietrze świat. Nic z tego. Wkrótce się pan o tym przekona.
– Tego pana podwładnego, Kalawę, też dopadniemy.
Ta uwaga kosztowała Asgera chwilę dekoncentracji. Odrobinę za późno zauważył, że stojący za nim żołnierz oderwał się od ściany. Sidort uchylił się przed ciosem, ale pięść musnęła go w szyję. Chwycił napastnika za włosy, odchylił jego głowę tak mocno, że oczy tamtego niemal wyskoczyły. Drugą ręką uderzył go w grdykę, krótkim, ledwie zauważalnym ruchem. Żołnierz zacharczał i runął na ziemię. Kolejnego unieszkodliwił precyzyjnym kopniakiem w krocze i wreszcie zdołał wyciągnąć szablę. Pędzący ludzie majora zatrzymali się, przyczaili, skoncentrowali. Kapitan rzucił okiem na Prebena – bankier patrzył na bijatykę rozognionym spojrzeniem, a potem uniósł ręce, wykonał jakiś niesprecyzowany ruch i ze zdziwieniem obejrzał własne dłonie. Asgerowi wydało się, że poczuł na twarzy silny podmuch wiatru.
– Imponujące, kapitanie – stwierdził spokojnie major Krister.
Sidort przeniósł na niego wzrok. Starszy oficer wciąż siedział za biurkiem, ale nie bawił się już przyciskiem do papieru. W prawej dłoni trzymał pistolet.
– Ale co pan powie na to?
Rozległ się huk. Asger poczuł rozdzierające szarpnięcie w udzie. Krzyknął i padł na podłogę, jakby ktoś brutalnie podciął mu nogi.
– Podnieście go.
Poderwali go, wykręcili mu ręce do tyłu, trzymali mocno. Udo paliło żywym ogniem.
– Tak jak powiedziałem, nie jest pan przesadnie trudną przeszkodą. Sierżancie, kapitan jest do twojej dyspozycji.
Kwadratowy podoficer podszedł z błogim uśmiechem na ustach, zwinął dłoń w pięść i uderzył kapitana w brzuch. Asger jęknął, próbował się skulić, ale podtrzymujący go mężczyźni na to nie pozwolili. Przez chwilę bezskutecznie walczył o oddech, a potem zachłysnął się wymiocinami. Żołnierze go puścili, major stwierdził z obrzydzeniem:
– Paskudzi panu dywan!
Preben nie zareagował. Wciąż, marszcząc brwi, obserwował swoje dłonie.
Znowu go podnieśli. Sierżant wycelował pięścią w skroń, trafił. Gabinet Prebena zawirował Asgerowi przed oczami. Kolejne ciosy sprawiły, że świat pociemniał i stracił kontury.
I wtedy nagle wszystko rozbłysło, a Sidort wylądował na miękkim dywanie. Przetoczył się odrobinę, by oddalić się od śladów własnych wymiocin i znużony przymknął powieki. Nad głową słyszał krzyki strachu i bólu oraz łoskot przewracanych przedmiotów i ciał. Zmusił się do otwarcia oczu, gdy dotarła do niego fala gorąca. Pożar. Ogień pożerał gabinet. Asger uniósł się na łokciach, próbując zignorować powiększającą się na popielatym dywanie plamę krwi.
– Leż, chłopcze! Nie trać sił! – Dobiegł go głos Prebena.
Posłuchał, ale odwrócił się na plecy. Mats Preben odprawiał jakiś dziki taniec w płomieniach. Machał pulchnymi rękami we wszystkie możliwe strony, a ciała żołnierzy latały tam, gdzie im kazał, jakby przyczepione do jego dłoni niewidzialnymi sznurkami. Ten groteskowy widok w jakiś dziwny sposób zniesmaczył Asgera, odwrócił więc głowę. Major siedział pod ścianą, nienaturalnie wykręcony. Jego oczy patrzyły przed siebie. Martwe.
Oficer poczuł szarpnięcie za kurtkę. Chciał się wyrwać, ale chwyt Prebena okazał się niezwykle silny.
– Spokojnie. Musimy się stąd wydostać. Korytarz też płonie.
Dotarli pod okno. Bankier rozsunął kotarę, chwycił krzesło i rzucił. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Płomienie rzuciły się po potężną porcję świeżo dostarczonego tlenu i wyciągnęły w stronę mężczyzn gorące macki. Preben jednym ruchem przerzucił Asgera przez parapet, do ogrodu, a potem sam za nim skoczył. Chwycił oficera za kołnierz kurtki i pociągnął przez rabaty kwitnących begonii, byle dalej od buchającego przez okno żaru.
Zatrzymali się za krzakiem różanecznika. Preben zdjął surdut, zerwał rękaw koszuli i skręcił go w sznur. Zawiązał na krwawiącym udzie Asgera opaskę uciskową.
– Kula przeszła na wylot. To nic groźnego – stwierdził.
Oficer uwierzył mu na słowo.
– Skup się teraz, chłopcze – mówił bankier. – Twoje pieniądze nadal są w tym sejfie. Pożar ich nie uszkodzi. Rozumiesz? – Asger skinął głową. Preben wcisnął mu do kieszeni jakąś kartkę. – Tu masz szyfr. Ale przemyśl jeszcze raz, co z nimi zrobisz. – Wstał, rozejrzał się wokół. – Moja rola się skończyła. Nie mam już czego pilnować, mogę odejść. – Odwrócił się w stronę płonącej kamienicy i uśmiechnął się słabo. – Żegnaj. – Postąpił kilka kroków.
– Stój! – krzyknął kapitan. – Nie!
Preben zawrócił i ponownie przykucnął przy oficerze.
– Nic nie rozumiesz, co? Albo próbujesz nie rozumieć.
Asger oddychał ciężko. Dym dotarł już i tutaj.
– Nie przetrwałem tamtego pobicia. Nie wiem, dlaczego trafiło na mnie, to wszystko jest wciąż takie przypadkowe. Wybacz, że nie powstrzymałem ich wcześniej. Nie mam wprawy. No i nie chciałem przy okazji uszkodzić ciebie. – Spojrzał na swoje dłonie. – Ale w końcu wszystko się jako-tako udało. A moja misja się skończyła. Nie mam już skarbów do pilnowania. – Uśmiechnął się, wstał i spojrzał na ulicę. – Twój zbawca już tu pędzi. Jesteś bezpieczny.
Odwrócił się i zniknął w kłębowisku dymu. Kalawa dopadł do dowódcy.
– Dzięki bogom, kapitanie. Myślałem, że już po panu.
***
Isla Kalawa jednym ruchem ręki zrzuciła ze stołu w salonie obrus, wraz ze wszystkim, co na nim stało. Jej mąż spojrzał na nią krytycznie, gdy rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Wzruszyła ramionami. Evar położył na pustym blacie opierającego się Asgera.
– Histeryzujecie – orzekł Knud Kalawa. – Nic mu nie jest. Rozbierz go.
Sidort usiadł, chwycił dłonią przód kurtki.
– Nic mi nie jest – powtórzył za gospodarzem. – Tylko udo. Ale to drobiazg.
Knud wykrzywił wargi, położył dłoń na piersi oficera, wymacał coś palcami, a potem pchnął. Nagłe uderzenie bólu sprawiło, że Asger stracił oddech.
– Nic? To złamane żebro też ma pan w udzie? Rozbierz go – powtórzył, zwracając się do syna.
Asger wstrzymał podwładnego ruchem dłoni.
– Ja sam – szepnął.
Evar patrzył, jak dowódca zdejmuje kurtkę, a potem, powoli, z ociąganiem, pokrwawioną koszulę. Wreszcie ukazało się jego ciało – szczupłe, silne, zwinne. I pokryte gęstą siatką blizn. Knud Kalawa bezwiednie wciągnął w płuca powietrze. Dużo powietrza. To nie pasowało do jego wizji bogatego paniczyka, najlepszej partii na północy.
– Dobrze – powiedział, dochodząc do siebie. – Musimy się pospieszyć. Zaraz mam służbę.
– Nic pan nie ma – mruknął Asger. – Major nie żyje. Chwilowo jestem tu najwyższym rangą oficerem. Daję panu wolne.
Popatrzyli na niego z niedowierzaniem. Nagle za oknem rozległ się odgłos licznych kroków. Evar rozchylił kotary.
– Idą! – krzyknął. – Nasi.
– Coś wcześnie – stwierdził Asger i zeskoczył na podłogę. Syknął, gdy nogą szarpnął ból.
– A pan dokąd, kapitanie?
– Muszę złożyć raport pułkownikowi.
Gospodarz westchnął, spojrzał na syna, pokręcił głową i zaczął grzebać w swojej torbie. Evar zrozumiał. Chwycił dowódcę pod ramię i przytrzymał.
– Ja pójdę. Wyjaśnię.
– Nie. Nic mi nie jest, mogę iść.
Żołnierz mocniej ścisnął rękę dowódcy i wyprostował ją; Knud Kalawa precyzyjnym ruchem wbił w nią igłę strzykawki. Asger wydał dźwięk, jakby uszło z niego powietrze, a potem bezwładnie zawisł w ramionach Evara.
Gdy się ocknął, nad sobą zobaczył pokrytą tatuażami twarz swego zastępcy i lekarza oddziału, porucznika Kerka Tora.
– Nareszcie – rzucił tamten. – Spałeś niemal dobę. Pułkownik chce cię widzieć.
– Czy to nie za wcześnie, poruczniku? Kapitan nie wygląda najlepiej.
Asger odwrócił głowę. No tak. Sierżant Hadar. Jak zwykle zatroskany i opiekuńczy, wyglądał niczym brodata, przerośnięta niania. Pod oknem tkwił jeszcze Evar Kalawa.
– Dlaczego tak skromnie? Jakby dobrze poupychać, to zmieściłoby się tu co najmniej pół oddziału.
Nikt się nie uśmiechnął i Asgerowi zrobiło się głupio.
***
Pułkownik Mikel Elif był zwalistym mężczyzną o niezadowolonym wyrazie twarzy. Ta mina często stawała się jeszcze bardziej wyraźna, gdy rozmawiał z kapitanem Sidortem.
– Sidort, czy ja mogę cię kiedykolwiek spuścić z oczu? Zaraz pakujesz się w jakąś awanturę!
Asger siedział na krześle, ranną nogę wyciągnął przed siebie. Uznał, że kwatera, którą wcześniej zajmował Krister, dla Elifa była za ciasna.
– Pułkowniku, to nie ja wpakowałem się w to bagno. Major…
Elif machnął ręką.
– Tak, wiem. Ten twój żołnierz, Kalawa, opowiedział nam wszystko. Pokazał grób. Źle się dzieje, Sidort, nie wiem, jak to wszystko się skończy.
Asger dopiero teraz zauważył, że na szerokiej twarzy pułkownika wyraźnie widać zmęczenie i zniechęcenie. Poczuł niepokój.
– Co pan ma na myśli, pułkowniku?
– Nieważne. Preben nie żyje, pewnie wiesz. Jego dom spłonął, to wiesz na pewno. Sidort, co tam się stało? Ciała są w znacznej mierze zwęglone, ale przecież widać… Ktoś ich nieźle powykręcał, tych wszystkich żołnierzy. Ktoś wam pomógł?
– Nie.
– Sidort, czy ty… No wiesz, to wszystko wraca, nie ma już wątpliwości. – Nie wiedział, jak wyrazić myśl.
Asger popatrzył na niego zdumiony, a gdy zrozumiał, z rozbawieniem pokręcił głową.
– Chyba pan nie myśli, pułkowniku, że ja…? Nie. Czary-mary to nie dla mnie.
Elif odetchnął z ulgą.
– Więc kto?
Asger chwilę rozważał odpowiedź.
– Preben – rzucił wreszcie.
Starszy oficer nie spuszczał z niego wzroku.
– Mimo wszystko… Magia cię lubi, Sidort. Albo ona cię goni, albo ty ją. Uważaj, to igranie z ogniem. Udało ci się…?
– Tak – przerwał kapitan i sięgnął do stojącej przy krześle torby. Wstał z trudem i wysypał jej zawartość na biurko.
Elif chwilę w milczeniu patrzył na pakunek i banknoty.
– Wiesz, że nie odzyskasz majątku rodziny.
– Nie liczę na to.
– To pieniądze twego ojca, teraz twoje.
Asger zmarszczył brwi. Czyżby pułkownik chciał powtórzyć przemowę Prebena?
– Ojciec przeznaczył je na powstanie. Nic mi do tego.
Elif wciąż milczał.
– Asger, dobrze znałem twego ojca. Nie jestem pewien, czy spodobałoby mu się to, co się dzieje.
Kapitan zirytował się.
– A co się dzieje? Pułkowniku, mówi pan zagadkami, Preben też tak mówił. Co się dzieje? Krister był szalony, ale to niewiele znaczy. Szaleńcy zawsze się zdarzają. Nie żyje.
Elif wbił w młodszego oficera udręczone spojrzenie. Po plecach Asgera przebiegł dreszcz.
– Zawsze jesteś w biegu, Sidort, wiecznie cię gdzieś wysyłam. Nie widzisz tego, co ja.
– Czyli?
– Krister nie był wyjątkiem. Niedługo my staniemy się wyjątkami. Szala się przechyla.
Serce Asgera zamarło. Pokój zrobił jeden obrót wokół jego głowy.
– Ja… To, co tutaj się działo… Ja się na to nigdy nie zgodzę – wyszeptał kapitan.
– Wiem. I dlatego się o ciebie martwię.
Pułkownik położył dłoń na pieniądzach i przesunął je odrobinę w stronę podwładnego.
– Raz uratowałem ci życie, Sidort. Nie po to, byś teraz miał je stracić w tak głupi sposób. Nie chcę tego.
Asger spojrzał mu w oczy.
– A co pan myśli, pułkowniku?
– Jeszcze mam nadzieję.
– Więc ja też. Czy mogę się odmeldować?
Pułkownik Elif skinął głową. Czuł narastający ból w skroniach, gdy patrzył, jak kapitan salutuje, chwyta pożyczoną od Knuda Kalawy kulę i, utykając, znika za drzwiami.