- Opowiadanie: burnett & cooper - Będziesz wisiał

Będziesz wisiał

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Będziesz wisiał

Matka potrafiła być apodyktyczna.

 

– Nigdzie nie pójdziesz! Zostaniesz tu i pomożesz rodzinie, Cedriku Reilly! – wrzeszczała.

Tak właśnie się nazywam, ale tym razem jej krzyki nie były skierowane do mnie.

Mój ojciec, Cedric Reilly senior, miał trzy życiowe pasje: whisky, karty i długie rozmowy o sensie świata. Zaspokajał je wszystkie w saloonie Koszernego Billa. Właśnie tam się wybierał, mimo większych niż zwykle trudności.

– Junior potrzebuje pomocy przy sprzątaniu obory. W całym domu drzwi skrzypią, że aż strach, trzeba je naoliwić. Stół w jadalni znowu się chwieje. Boże, za kogo ja wyszłam!

– Junior da radę, jest silny, ma już piętnaście lat…

– Szesnaście – poprawiłem.

– Szesnaście, jasne. A te pierdoły to załatwię, jak wrócę. Na trzeźwo jakoś mnie nudzą takie rzeczy.

– Tak, bo ty jesteś stworzony do wyższych rzeczy, jak wóda i karciochy. Rodzina cię nic nie obchodzi. Jaki przykład dajesz dzieciom… – mogła tak zrzędzić godzinami. Nic dziwnego, że ojciec machnął ręką i wziął kapelusz.

Ton głosu matki nagle się zmienił.

– Podobno Jack Trzecie Oko wrócił.

Ojciec też spoważniał. Ale tylko na chwilę.

– Chyba w to nie wierzysz? Przecież on nie żyje. Na własne oczy widziałem jak zdychał.

– Ale ludzie mówią…

– A tam, ludzie – ojciec trzasnął drzwiami i tyle go widzieliśmy.

– Mamo, kto to jest Jack Trzecie Oko? – zapytałem.

– Nikt ważny, synku – powiedziała Eleonora Reilly, gładząc w zamyśleniu główkę mojej najmłodszej siostry. – Nikt ważny.

To był ostatni raz, kiedy widzieliśmy ojca żywego. Wieczorem był już wolny od ziemskich trosk. Przez krwawą dziurę w czole patrzył w ponadzmysłową rzeczywistość. Płacząc nad jego ciałem, próbowałem spojrzeć tam gdzie on, ale widziałem tylko rozgwieżdżone niebo, a oczyma wyobraźni – podobiznę Jacka Trzecie Oko z plakatu naprędce wydrukowanego przez szeryfa. „Poszukiwany. 1000 dolarów nagrody" – głosił napis pod bezczelną mordą bandyty.

 

***

 

Długo hołdowałem przesądowi, że na pogrzebie powinien padać deszcz. Ostatnie pożegnanie ojca odbyło się jednak w pełnym słońcu. Staliśmy z mamą i siostrami ubrani na czarno, słuchaliśmy kazania pastora Johnsona, rzucaliśmy suche grudki na powoli opuszczaną do ziemi trumnę. Miałem wrażenie, że świat podzieliła gruba ściana z ciemnego szkła; po jednej stronie znalazłem się ja, Cedric Reilly junior, jedyny mężczyzna w rodzinie, drżący, samotny w bólu i wstydzie. Tak, do cholery, śmierć to wstydliwy problem. Od wszystkich innych ludzi, ich bezsensownych zajęć i spraw, oddzielała mnie nieprzenikniona bariera.

Matka tuliła dziewczynki a ja udawałem, że się trzymam. Przyznam, że było z tym słabo. Koszerny Bill musiał to zauważyć, bo pewnym momencie podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu i pozostawił ją tam do końca uroczystości.

Nie mogłem wsiąść tak od razu z kobietami do czarnej dorożki. Powiedziałem, żeby jechały na farmę beze mnie, a sam zostałem w miasteczku. Musiałem porozmawiać ze starym Billem.

– Jak to się stało? – spytałem, gdy dotarliśmy do saloonu, który był jednocześnie jego miejscem pracy i domem.

Koszerny objął mnie, ale nic nie powiedział. Widziałem, że się waha.

– Mam prawo wiedzieć, dlaczego zginął mój ojciec! – krzyknąłem, aż mi łzy pociekły. Spod siwej brody wieloletniego przyjaciela naszej rodziny dobyło się westchnienie. Gdy przemówił, jego głos był kruchy i jękliwy. Co chwila się łamał, jak suche gałązki pod ciężkim butem.

– Twój ojciec siedział o tutaj, przy tym samym stole, co zawsze. Czekał na chłopaków. Ludzi było mało: on, ja, kilku smutasów zalewających robaka po kątach. Cedric sączył piwo i stawiał pasjansa. Czyściłem szklanki, przekładałem butelki, sprzątałem – takie tam gospodarskie prace. Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi i stukot kroków. Wyprostowałem się spod lady i jakby mnie szlag trafił: patrzyłem w twarz Jacka Trzecie Oko. To był on, bez cienia wątpliwości, tylko sporo młodszy niż wtedy, dawno temu, gdy Cedric poprowadził ludzi przeciw jego gangowi. Wszystkich wystrzelaliśmy a Jacka twój staruszek zbił jak psa i kazał powiesić na drzewie pod lasem. Nie słyszałeś tej historii? – przerwał, widząc moją osłupiałą minę.

Pokręciłem głową, nie mogąc wykrztusić słowa. Reilly senior miał tajemnicę, o której najwyraźniej wiedzieli wszyscy prócz mnie.

– Należało się temu bandycie, za wszystko złe, co zrobił. Byśmy się nie odważyli go zabić, gdyby nie twój ojciec. Był dla nas wtedy bohaterem, potem żeśmy zapomnieli… To było ze ćwierć wieku temu. Zakrwawiony, połamany Jack chichotał i złorzeczył. „Wrócę po ciebie, Reilly, choćby z piekła!", wrzeszczał, aż ciarki przechodziły nam po plecach. No i teraz wrócił. To on, naprawdę, nie pomyliłbym tej grubo ciosanej twarzy, jakby wystruganej z kawałka drewna kilkoma pociągnięciami kozika, z żadną inną. Wąskie szpary oczu mierzyły we mnie złowieszczo, zastanawiałem się, czy mnie poznał, ale chyba nie, bo rzucił tylko „whisky!" i po kilku chwilach stanął naprzeciw Cedrica. „Twoje zdrowie, Reilly. Uprzedzałem, że wrócę", powiedział i wpakował mu kulkę w brzuch.

Bill spojrzał na mnie by sprawdzić, czy wytrzymuję. Całą twarz miałem zalaną łzami, z nosa ciekły mi gluty, które wycierałem w rękaw koszuli.

– Mów dalej – szepnąłem. – Całą prawdę.

– Twój ojciec żył jeszcze chwilę. „Słyszałem, że spłodziłeś szczenięta", zarechotał nad nim Jack. „Nie bój się, je też dopadnę", syknął i strzelił znowu, w to miejsce na czole, gdzie zawsze zostawiał swój krwawy ślad jak podpis.

Nagle poczułem zimno i gorąco jednocześnie. Pociemniało mi w oczach, straciłem równowagę, a po chwili przytomność. Gdy się ocknąłem, szeroka, brodata twarz Billa pochylała się nade mną z zatroskaniem. Pomógł mi wstać, objął mnie mocno i powiedział:

– Uważaj na siebie, chłopcze. Kilku chłopaków wyznaczono do pilnowania waszej farmy, więc tam powinieneś być bezpieczny. Ludzie bardzo się boją, z tym powrotem zza grobu to naprawdę dziwna i mroczna historia. O takiej obławie, jaką zrobił twój ojciec ćwierć wieku temu, nie możesz nawet marzyć. Szeryf rozesłał list gończy, chce, żeby łowcy głów załatwili sprawę za niego. Mało to odważne, ale też trudno mu się dziwić. Więc póki co, lepiej nie wychodź sam z domu, junior. Chodź teraz ze mną do szeryfa, odprowadzimy cię. I nie bój się za bardzo: zbrodniarz w końcu trafi na stryczek.

– Bill, co ten Jack tu robił? Wtedy, dawno?

– To samo co w innych miastach: pił, kradł i zabijał. Podobno miał też romans z Szarą Betty.

– Z tą starą wariatką?!

– E, nie taka ona stara. Wielu by ją jeszcze chciało, gdyby miała równo pod sufitem. A wtedy była niewiele starsza, niż ty teraz. Twój ojciec namierzył kryjówkę Jacka po śladach prowadzących od jej domu. Potem niektórzy ją też zamierzali obwiesić, ale się wybroniła. Przysięgała, że Trzecie Oko zabił jej rodziców, co akurat pewnie jest prawdą, bo tajemniczo w tamtym okresie zaginęli. To byli szurnięci ludzie intelektu, podobno dawni profesorowie uniwersytetu, co to im się cywilizacja znudziła i zapragnęli żyć w zgodzie z naturą. Betty się zaklinała, że Jack posłał ich do piachu a ją samą brał zawsze gwałtem. Rzekomo bała mu się sprzeciwić. Hej, a co ty się tak dopytujesz? Niech ci nie przyjdzie do głowy do niej chodzić! – Bill surowo pogroził mi ręką. – Mało twoja matka ma zmartwienia? Siedź w domu i się nie wychylaj!

– Dobrze, wujku – szepnąłem potulnie, w myślach przysięgając Jackowi Trzecie Oko powolną i bolesną śmierć. Gdyby Bill miał wgląd do wnętrza mojej głowy, pewnie poprosiłby szeryfa o zapobiegawczy areszt lub sam skułby mnie w łańcuchy w swoim barze. Zmilczałem więc i pozwoliłem łzom płynąć a starszym mężczyznom – zabrać się do domu.

 

***

 

Rano zwątpiłem w sens wszelkich postanowień. Czułem tylko bolesną nieobecność ojca. W moim sercu ziała czarna dziura chcąca wessać mnie całego, potem dom, miasteczko i resztę świata. Nie miałem siły z nią walczyć.

Przy śniadaniu pokłóciłem się z matką. Kazała mi nie opuszczać terenu naszej farmy a ja na nią nawrzeszczałem, że trzymała w tajemnicy bohaterską przeszłość Cedrica Reilly seniora.

– I bardzo dobrze zrobiłam! – parsknęła rozgniewana. – Tylko tego brakowało, żebyś chciał go naśladować. Wiesz już, do czego to prowadzi.

Odwróciła się, żebym nie zobaczył jej łez.

Zamilkłem, bo jej słowa brzmiały rozsądnie, a z rozsądkiem nie ma dyskusji. Jest tylko nagi, ordynarny sprzeciw. Jadłem owsiankę, patrzyłem na dwie małe siostrzyczki, starałem się omijać wzrokiem puste miejsce po ojcu.

Żałoba rozlała się po domu jak gęsta, ciemna mgła. Nawet Lucy i Mary, którym matka powiedziała, że ojciec na długo wyjechał, nie robiły zwykłego hałasu (rodzice kiedyś nazywali go uroczym szczebiotem), tylko szeptem rozmawiały z lalkami. Było aż duszno od smutku, w domu zrobiło się mniej miejsca, wszyscy pozaszywali się po kątach, jakby tam stężenie oparów rozpaczy nie było aż tak toksyczne.

Musiałem szybko wyjść na zewnątrz. Usiadłem na ławeczce, jak najdalej kowbojów przydzielonych nam do ochrony. Tu już szło oddychać. Mój wzrok nieodparcie przyciągała za to sucha, kamienista preria, przez którą Reilly senior, codziennie tym samym, utartym szlakiem, zwykł chadzać do miasta i zeń wracać.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie tylko Jack Trzecie Oko ponosi odpowiedzialność za tę śmierć. Jeśli Bóg istnieje, niech to udowodni. Niech pokaże, kim jest, że mu zależy na ludziach, porządku i sprawiedliwości. Niech odda ojcu życie, tak jak oddał je Łazarzowi.

Przez następnych kilka dni czekałem na cud, wpatrując się w pylistą drogę. Ale z tumanów kurzu zawsze wyłaniał się ktoś inny. Jakiś daleki krewny, znajomy lub robotnik. Łazarz tym razem nie powrócił.

 

***

 

Dom mojej rodziny stał w odległości ponad mili od miasteczka. Preria i las iglasty szarpały się dookoła, wrzynały w siebie nawzajem jak obłąkane pola szachownicy, toczące własną walkę, niezależną od poczynań zajmujących je żywych figur. Tu i ówdzie plansza piętrzyła się niespodziewanie wapienną skałą. Jeden z takich bloków półkolistym ramieniem otaczał naszą posiadłość. Któregoś poranka, gdy ochraniający nas kowboje, uspokojeni nieobecnością Jacka Trzecie Oko, trochę zmniejszyli czujność, a mnie znudziło się wysiadywanie na werandzie, przekradłem się pod ścianą z kamienia i zagłębiłem w las. Matce zostawiłem kartkę, że wracam wieczorem.

Na początku chciałem tylko trochę pospacerować, ale jakoś tak wyszło, że nogi mnie same zaniosły pod domek Szarej Betty, stojący w całkowitym osamotnieniu pośrodku świerkowego zagajnika.

Przychodziliśmy tu z chłopakami jeszcze kilka lat temu, pamiętam. Ukryci w krzakach obrzucaliśmy obłąkaną kobietę wyzwiskami i zepsutymi owocami; naśladowaliśmy odgłosy dzikich zwierząt, chcąc ją przestraszyć. Próbowaliśmy podejrzeć ją nago. Szyby w oknach były jednak zawsze tak brudne, że aż nieprzezroczyste, a do samego domku jednak baliśmy się wchodzić. Kiedyś złapała jednego z nas, pobiła, rozebrała i kazała wracać do miasteczka na golasa. Zawsze trochę się jej baliśmy a strach maskowaliśmy żartami. Wtedy, gdy mały Tom, wreszcie przez jędzę wypuszczony, wybiegł z jej domu z gołym, czerwonym tyłkiem, też się jeszcze śmialiśmy, ale nasze zamiłowanie do kpin z tej kobiety wyraźnie w następnych dniach osłabło.

Boże, jak to było dawno! Jak daleko są teraz moi kumple, niby tuż pod ręką w miasteczku, ale oddzieleni eonami żałoby. Czy cierpi się zawsze w samotności?

Otrząsnąłem się z tych smętnych rozważań i podszedłem do omszałego budynku. Przez szyby, jak zawsze, nie było nic widać. Po krótkim wahaniu, zwyczajnie zapukałem do drzwi.

Stukot kroków, trzask zasuwki, w wąskim przesmyku pojawiła się kobieca głowa. Spod rozczochranych włosów w kolorze mysiego futra spojrzały na mnie przenikliwe, zielone oczy.

– Czego? – mimo ostrego tonu jej głos jakoś przypadł mi do gustu.

– Dzień dobry pani. Szukam pracy. Czy mógłbym jakoś pomóc? Przynieść i porąbać drewna, coś naprawić, posprzątać… Moja rodzina niedawno przyjechała do miasteczka, jesteśmy tu nowi i chcemy postawić dom. Liczy się dla nas każdy grosz – skłamałem z miną niewiniątka. Chciałem się rozejrzeć, poszukać śladów Jacka Trzecie Oko. Uznałem przy tym, że lepiej nie wypytywać jej wprost o dawnego, a może również i obecnego kochanka.

– Pracy… Nikt dla mnie nigdy nie pracował. Ale może coś by się znalazło. Pomyślmy…

Otworzyła drzwi szerzej, obejrzała mnie od stóp do głów, chwyciła moje ramię i pomacała.

– Hm, tam to masz niewiele…

– Może zacznę od umycia okien?

– Mówisz, że warto je umyć? Sprawdźmy. Rzeczywiście, niewiele przez nie widać. No dobra, bierz się do roboty.

Wodę wziąłem z pobliskiego strumyczka. Mydło znalazłem na skraju balii, w której Betty najwyraźniej zwykła brać kąpiel. Wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom, kobieta była całkiem zadbana. Pachniała lasem, spalenizną i ziołami.

Czułem ten zapach ilekroć obok mnie przechodziła, a zdarzało się to dziwnie często. Niby przypadkiem mnie trącała albo nachylała się nade mną, odsłaniając dekolt. Kiedy siedziała na wiklinowym, bujanym fotelu, opierając bose stopy o blat biurka lub, na zewnątrz, o płotek na werandzie, jej suknia fałdowała się w taki sposób, że z ciepłego mroku mrugały do mnie białe łydki i uda. Zerkałem w ich stronę myjąc podłogę, podbijając gwoździami podniszczone meble, karczując nazbyt rozrośnięty bluszcz. Przeczyściłem też komin oraz zniosłem i narąbałem drew. Uprałem i rozwiesiłem koce, pościel oraz ubrania. Cały czas daremnie rozglądałem się przy tym za jakimikolwiek śladami niedawnej męskiej obecności.

O zachodzie słońca dom wyglądał zupełnie inaczej. Byłem dumny ze swej pracy, Szarej Betty też chyba się spodobało. Zrobiliśmy sobie spacer po całym obejściu, zakończony w jej sypialni. Tam uśmiechnęła się do mnie a ja przeczułem, że zaraz usłyszę coś dziwnego.

– Dobra robota chłopcze. Ale nie mam jak ci zapłacić – szepnęła, podchodząc bardzo blisko. Zakręciło mi się w głowie. Może od zapachu tych jej ziół. W głębi szeroko otwartych, zielonych oczu płonęły hipnotyzujące kadzidła. Jej blada skóra wydawała się gładka jak marmur. I taka była naprawdę, tylko cieplejsza. Przekonałem się o tym, gdy moje ręce wpełzły pod zgrzebną suknię i, kierowane własną wolą, zaczęły ślizgać się po ukrytych krągłościach i wgłębieniach.

– Byłeś już z kobietą? – spytała, rozpinając mi spodnie.

– Jasne – skłamałem, czując, że się czerwienię.

– Wiesz, ja mam mężczyznę – szeptała odurzona pożądaniem, własnym szaleństwem i Bóg wie, czym jeszcze. – Tylko dawno go tu nie było. Kiedyś był starszy, a teraz jest młodszy. Gdyby wiedział… ale nie bój się, już tu chyba nie wróci.

Gdy nasyciliśmy się sobą, a trochę nam to zajęło, Betty od razu zasnęła, spokojnie jak święte pustelnice, o których pastor czasem opowiadał w szkółce niedzielnej. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, że wielebny Johnson miał taką właściwie pod nosem i nigdy się na jej temat nawet nie zająknął. Nie była może aż tak święta, jak te starożytne, nieszczęsne kobiety, lecz dla dorastających chłopców, moim zdaniem, w sam raz nadawała się na obiekt kultu. Trochę pogańskiego, ale co tam. Jak mawiał w żartach mój ojciec, anima naturaliter pagana.

Nagle przypomniałem sobie, po co tu właściwie przyszedłem. Moje myśli pobiegły w stronę starego, drewnianego biurka, które zaintrygowało mnie podczas sprzątania domu. Betty zakazała mi się do niego zbliżać, więc byłem pewien, że w jego szufladach znajdują się jakieś ważne rzeczy, może listy, mapy albo cokolwiek innego, co pozwoli mi trafić na ślad Jacka Trzecie Oko. Ubrałem się, bardzo cicho i ostrożnie, aby nie zbudzić śpiącej kobiety, po czym zszedłem na parter, delikatnym stąpaniem próbując przekonać złośliwe schody, by nie trzeszczały. Znalazłem lampkę naftową i zapałki. Biurko stało w salonie. Szpeciły je liczne rysy i wgłębienia, jakby od cięć nożem i uderzania młotkiem lub tłuczkiem; było ich tak dużo, że w żadnym miejscu nie dałoby się pisać po kartce rozłożonej bezpośrednio na blacie mebla. Większość farby została odbita, zeskrobana lub odpadła po prostu ze starości. W szczeliny po niej pozostałe wcisnął się zielony sok, zapewne z ziół, których w tym domu wszędzie było pełno – suszyły się na sznurkach pod sufitem, zalegały w koszach, gniły w szklanych naczyniach wypełnionych roztworami w kolorze błota, rdzy i innych mało apetycznych substancji.

Stosy liści i korzeni znalazłem także w szufladach biurka. Rozczarowany, już miałem zamknąć ostatnią z nich, gdy moja dłoń wśród tych roślinnych odpadków – które dla Betty zapewne były skarbami – natrafiła na coś większego i twardszego. Wydobyłem księgę, grubą na trzysta stron, oprawioną w ciemną skórę. Wydrukowana była dziwną czcionką: smukłą i kanciastą, majestatyczną, a przy tym – jakby złowrogą. Z trudem rozpoznałem litery alfabetu, układające się w słowa obcego języka. W środku było dużo ilustracji: rysunki ziół i innych roślin, narzędzi, kamieni, zwierząt, jakich nigdy nie widziałem… wzdrygnąłem się, gdy zobaczyłem podobizny diabłów oraz obrazy tortur i śmierci. Na kartach tej książki różni nieszczęśnicy płonęli na stosach, byli topieni i przypalani żelazem, wisielcy wywalali języki, ludziom i zwierzętom odcinano części ciała, niekiedy w ceremonialny sposób, z adnotacjami autora świadczącymi zapewne o tym, że to nie jest zwykła egzekucja, lecz obrzęd, rytuał o określonym sensie i przeznaczeniu. Przerzucałem mocno pożółkłe, podniszczone kartki zaledwie kilka sekund, lecz wystarczyło to, by wywołać we mnie dreszcz przerażenia. Niemniej jednak, tom mógł być ważnym śladem i powinienem go zabrać. Zerknąłem jeszcze na stronę tytułową. Tu czcionka była na tyle duża, że bez trudu przeczytałem tytuł oraz miejsce i rok wydania: „De scientia occulta. Vol. I", Hannover 1578. Ledwie zdusiłem okrzyk zdumienia. Tekst miał ponad trzysta lat! I zapewne pochodził z Europy.

Wepchnąłem książkę w spodnie. Nie miałem pojęcia, która jest godzina, byłem jednak pewien, że matka się o mnie martwi. Zacząłem biec. Lampka bardzo dobrze oświetlała mi drogę, sprawiała jednak, że byłem widoczny z daleka, jak księżyc w pełni. Nie dbałem jednak o to, za bardzo śpieszyłem się na farmę. O mały włos, a byłbym przez to zginął. Jak tylko zobaczyłem światła mojego domu, z ich strony dobiegł mnie odgłos wystrzału z winchestera. Padłem na ziemię, krzycząc: „To ja, Cedric Reilly, przestańcie!".

– Chodź Cedric, nie bój się, to przez pomyłkę! – dobiegł mnie tubalny głos jednego z zastępców szeryfa. – A ty, kpie ostatni – mężczyzna zwrócił się do kolegi, czemu towarzyszyło głośne plaśnięcie ręki o głowę – najpierw sprawdź, kto idzie, a potem napierniczaj.

Z domu wyskoczyła moja matka. Klęła i płakała, trudno mi było ocenić, czy jest bardziej wkurzona moim zniknięciem, czy ucieszona powrotem, i na kogo właściwie bardziej wyrzeka: na mnie, że sobie poszedłem, czy na kowbojów z ochrony, że prawie mnie zastrzelili.

Gdy potem zasiedliśmy przy stole z matką, ciotkami, które przybyły do nas w dzień pogrzebu i obudzonymi nocnym hałasem siostrami, postawiłem sprawę jasno.

– Mamo, napisałem, że nic mi nie będzie – i nie jest. Napisałem, że wrócę wieczorem – i wróciłem.

– W nocy – mruknęła matka.

– W nocy, wieczorem, wszystko jedno. Wróciłem, dotrzymałem słowa. Wiem co robię i nie robię żadnych głupot. Więc od teraz będę robił, co uznam za stosowne i proszę, nie przeszkadzajcie mi w tym.

Powaga w moim głosie zrobiła na wszystkich wrażenie. Dziewczynki nic nie zrozumiały, ale patrzyły na mnie, jakbym z brata awansował na ich ojca. Kobiety w milczeniu kiwały głowami. Matka, zrezygnowana, szepnęła tylko, żebym na siebie uważał.

– Będę, mamo. Obiecuję – powiedziałem. – A teraz wybaczcie, jestem bardzo zmęczony.

To powiedziawszy, udałem się do swojego pokoju. W ubraniu padłem na łóżko i od razu zasnąłem, nie zdejmując nawet butów.

 

***

 

Następny ranek zacząłem od wertowania książki – po to tylko, by ostatecznie przekonać się, że nie dam rady jej odczytać. Wyglądało na to, że jest napisana po łacinie. Zastanowiłem się, kto z żywych może wystarczająco dobrze znać ten język i do głowy przyszedł mi tylko pastor Johnson. Tak, on na pewno będzie w stanie mi pomóc. Pamiętałem ze szkółki niedzielnej, że śpiewał w obcych językach psalmy oraz cytował w oryginale myśli Ojców Kościoła, na bieżąco dokonując ich autorskiego tłumaczenia.

Pastor mieszkał przy kościele, w białym zadbanym budynku przypominającym świątynię. Lubił pracować w ogródku i czytać Biblię na werandzie. Nie miał charakteru samotnika, jednak mimo przekroczenia stosownego do żeniaczki wieku, wciąż pozostawał kawalerem. Zawsze miałem wrażenie, że to dlatego, iż nie znalazł kobiety godnej w jego oczach tak wielkiego zaszczytu, jak codzienne obcowanie z wybitnie uduchowionym mężem. Kilka razy w tygodniu przychodziła do niego stara gosposia, której zawdzięczał nieskazitelny porządek w domu oraz zdrowe, lekkostrawne obiady.

Tego dnia był sam. Zaprosił mnie do środka. Usiedliśmy przy stole w jadalni. Tam wręczyłem mu książkę i poprosiłem, by mi o niej opowiedział. Nie zdradziłem, gdzie ją znalazłem. Wspomniałem tylko, że może mieć coś wspólnego z Jackiem Trzecie Oko.

W napięciu obserwowałem, jak długie, kościste palce pastora przewracają kolejne strony starodruku. Nie byłem pewien, czy duchowny czyta, czy tylko przegląda książkę. Głośno przy tym wzdychał, marszczył brwi, co jakiś czas badawczo spoglądał na mnie znad okładki obitej skórą, która coraz bardziej wyglądała mi na wilczą. Gdy wreszcie przemówił, w jego suchym głosie słyszałem tłumioną zgrozę i ekscytację.

– Chłopcze, czy ty wiesz, coś mi przyniósł? Pewnie nie, bo byś tu nie przyszedł. Ta książka to podręcznik magii. Dzieło szatana, tfu, niech będzie przeklęty on i jego pomiot. Zapamiętaj chłopcze, Pan zabronił takich praktyk. Boże, zmiłuj się nad ludźmi praktykującymi te obrzydlistwa. Ty wiesz, że tu jest opisane na przykład, jak spłodzić antychrysta? Pismo Święte powiada, że Duch zstąpił na Pannę, a Ona z Niego poczęła. Ona poczęła, nie On. Duch tylko pobudził Jej naturalne siły; znaczy to, że Pan Jezus według porządku przyrody cechy ludzkie dziedziczył tylko po swej Matce, a nie był, jak pogańscy bohaterowie starożytności, bosko-ludzkim mieszańcem, przeczącym naturalnemu porządkowi. A tej książce piszą, że mężczyzna może przeciwnego zabiegu dokonać: złożyć w ziemi nasienie, z którego wierna kopia mu wzrośnie. Jeśli to nie antychryst, cóż może to być innego… powiedz chłopcze – otrząsnął się nagle jakby z transu – rozumiesz ty, co ja mówię?

– Ani w ząb, sir – wyznałem całkiem szczerze.

– To dobrze, to bardzo dobrze. Przeklęta to wiedza. Powiedz mi, gdzie znalazłeś tę książkę?

– Nie mogę powiedzieć – oświadczyłem z przekonaniem. – To kwestia honoru.

– Honoru, powiadasz… cóż, nie będę cię zmuszał. Ale oddać ci jej nie mogę. Nikomu nie mogę jej pokazać. Trzeba ją zniszczyć, aby uchronić dusze przed zatraceniem.

– Proszę mi ją oddać, sir – powiedziałem błagalnie. – Ona może pomóc złapać Jacka Trzecie Oko.

– Nie będziemy zwalczać czarta Belzebubem. Jeśli rzeczywiście za tą sprawą stoją piekielne moce, w co wątpię, powstrzymamy je modlitwą.

– Sir, błagam! – jęknąłem, padając na kolana.

– Nie! – odrzekł twardo pastor. – I nie proś mnie więcej, bo uznam, że potrzebne ci egzorcyzmy.

To było niesprawiedliwe. Tyle się namęczyłem, żeby zdobyć tę książkę, poświęciłem czas, pracowałem, ryzykowałem życie. Gdzieś miałem magię i szatana, obchodził mnie tylko morderca mego ojca. Byłem tak blisko jego tajemnicy. Nie mogłem pozwolić, by mi się wymknęła.

W mgnieniu oka podniosłem się i skoczyłem do pastora. Złapałem obiema rękami za książkę, próbując mu ją wyrwać. Prawie się udało, jednak pastor, zrazu osłabiony zaskoczeniem, okazał się silnym mężczyzną. Jedną dłonią zdołał przytrzymać wolumin, drugą zaś zamachnął się i trafił mnie w twarz, tak, że się obróciłem i poleciałem na stół.

– Ty głupi gówniarzu… – usłyszałem jego wściekłe sapnięcie. Niewiele myśląc, złapałem pierwszy przedmiot, jaki nawinął mi się pod rękę – duży, srebrny świecznik – i machnąłem nim w kierunku duchownego. Na swoje i jego nieszczęście, w cios włożyłem siłę nie tylko ramienia, lecz całego obracającego się tułowia. Masywna podstawa świecznika z głośnym chrupnięciem uderzyła w skroń pastora. Głowa duchownego odskoczyła do tyłu, a po ułamku sekundy ciało gruchnęło na dywan.

Oczy wielebnego Johnsona miały ten sam wyraz, co oczy mojego ojca, gdy leżał w trumnie i penetrował niedostępne żywym przestrzenie. Porażony tym podobieństwem, potrzebowałem kilku chwil, aby się otrząsnąć. Martwa dłoń wciąż kurczowo ściskała książkę i musiałem naprawdę się wysilić, by wyrwać starodruk spomiędzy palców trupa. Dom miał tylne wyjście, które prowadziło na mniej uczęszczaną uliczkę. Patrząc przez okno sprawdziłem, czy nie ma na niej przechodniów, po czym, starając się wyglądać, jak gdyby nigdy nic, wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem w stronę saloonu.

Byłem zupełnie roztrzęsiony, potrzebowałem kilku chwil spokoju. U Billa mógłbym się ukryć w piwnicy lub na poddaszu i odzyskać względną trzeźwość myślenia. Kiedy jednak wszedłem do środka i zobaczyłem, że Koszernego nie ma za kontuarem (usługiwał klientom przy stołach), wszedłem za ladę i nalałem sobie whisky. Wypiłem kilka łyków. Alkohol smakował paskudnie, ale wstrząsnął zarówno moim ciałem, jak i umysłem. „Złapią mnie" – pomyślałem. – „Prędzej czy później złapią i powieszą, jak amen w pacierzu. Ktoś na pewno mnie widział, gdy wchodziłem i wychodziłem".

O dziwo, uświadomienie sobie tego faktu, w połączeniu z wypitą whisky, wpłynęło na mnie pozytywnie. Myśli w mojej głowie przestały gonić jedna za drugą, jak oszalałe koty.

Z impetem odstawiłem szklankę na blat. W ogólnym hałasie nie powinno to zwrócić niczyjej uwagi, naszło mnie jednak wrażenie, że ktoś mi się bacznie przygląda. Rozejrzałem się i po chwili wiedziałem już, kto to jest. Nieopodal przy barze siedziała młoda kobieta w niebieskiej sukni. Spod kapelusza z siatkowym welonem spoglądały na mnie rozbawione, błękitne oczy.

– Jestem przyjacielem właściciela – wyjaśniłem. – Cedric Reilly.

– Emma Schmetterling – przedstawiła się kobieta, lekko skinęła głową, upiła łyczek kolorowego drinka. Wyglądała na aktorkę, luksusową dziwkę bądź żonę jakiegoś bogacza. „Zresztą, czy to wszystko nie to samo?" – pomyślałem cynicznie.

W barze siedziało mnóstwo obcych mężczyzn. Niektórzy dyskutowali w kilkuosobowych grupach, innym nawet współdzielenie stolika nie przeszkadzało w samotnych i ponurych – sądząc po wyrazie ich twarzy – rozważaniach.

– Konkurs na najtwardszego zakapiora? – zapytałem Emmę, wykonując półkolisty ruch ręką.

– To łowcy głów. Czekają na odprawę z szeryfem.

– Ach tak! Oczywiście! – palnąłem się ręką w czoło. – Jak mogłem nie skojarzyć! No cóż, na mnie pora. Do widzenia pani.

Wolałem uniknąć spotkania ze stróżem prawa. Wyszedłem przed bar i głęboko zaczerpnąłem powietrza w płuca. Zastanawiałem się, dokąd iść i co robić. Nagle poczułem ciężką dłoń na ramieniu.

– Ty jesteś Cedric, prawda? – zapytał postawny mężczyzna o ogorzałej, brodatej twarzy. Musiał wyjść za mną z knajpy.

– A kto pyta?

– John Dee, samozwańczy naprawiacz świata.

– Łowca głów – stwierdziłem, taksując go wzrokiem. Był dość młody, zarost mu nie pasował, nosił brodę chyba z lenistwa albo z chęci dodania sobie wieku i powagi.

– Ano. Słuchaj chłopcze, mam dla ciebie propozycję. Załóżmy spółkę. Podczas gdy ci kretyni tam w środku będą słuchać o tym, że szeryf właściwie nic nie wie, my we dwóch znajdziemy Jacka Trzecie Oko i podzielimy się nagrodą. Wiem, gdzie jest jego kryjówka. Moi przyjaciele Indianie go wytropili, ale sami nie chcą się mieszać do walki. Możemy tam pojechać nawet teraz. Właściwie to teraz byłoby najlepiej, bo pozostali nie będą nam przeszkadzać.

– Dlaczego nie zaproponowałeś spółki komuś z tamtych łowców?

– Oni by chcieli podzielić nagrodę fifty-fifty. A ty zgodzisz się na 80 do 20 dla mnie.

– 60 do 40.

– Ha, ha, ha. Nie ma mowy, mały spryciarzu. To ja go znalazłem i ja go zabiję. Mi należy się dużo więcej. A ty będziesz miał satysfakcję z pomszczenia ojca. Umiesz strzelać?

– No jasne – obruszyłem się.

– To masz – wręczył mi jednego ze swoich coltów. – Uważaj, jest nabity. A konia dasz radę sobie skombinować?

– Choćby zaraz. Daleko to?

– Bliziutko. Dwie godziny drogi stąd.

Spodobał mi się ten mężczyzna. Traktował mnie poważnie, jak dorosłego. Powiedziałem mu, żeby chwilę poczekał, po czym wróciłem do baru rozmówić się z Koszernym Billem. Powiedziałem, że potrzebuję szybko wrócić do domu a Bill sam zaproponował, żebym wziął jego kasztankę. Chłopak w stajni, gdy usłyszał, że mam zgodę Koszernego, też nie robił problemów. Opuściliśmy z Johnem miasto jeszcze zanim szeryf pojawił się w barze.

Jechaliśmy drogą na południe, w stronę przeciwną do mojego domu. Po godzinie odbiliśmy w wąską ścieżkę, prowadzącą pod górę lesistym zboczem w stronę nagich, wysokich skał. Kąt wzniesienia był łagodny, nie musieliśmy więc zsiadać z koni. Wkrótce opuściliśmy las i znaleźliśmy się w krainie majestatycznych jarów, zasypanych drobnymi kamieniami rozpadlin, ostrych klifów sterczących w powietrzu jak wielkie, samotne ptaki. Słońce przygrzewało, pociliśmy się mocno, koszule przyklejały nam się do ciał. Wiatr smagał nasze twarze. U góry latały orły i sępy, gdzieś w dole toczyło się życie zwykłych ludzi, przed nami morderca oczekiwał śmierci. Byłem bardzo podniecony. Wyobrażałem sobie, że tak musi czuć się drapieżnik, który zwęszył w powietrzu zapach łupu. Zapach krwi.

– John, daleko jeszcze? – zapytałem. – Nie chciałbym, aby to on nas zaskoczył.

– Nie ma obawy – odrzekł wesoło Dee.

Jego pewność siebie, która dotąd mi się udzielała, nagle zaczęła drażnić i niepokoić. Może dlatego, że whisky parowała mi z głowy a pod czaszką pojawiły się podejrzenia, że to pułapka. Zbyt późno. Po ostrym zakręcie ledwie widoczna ścieżka nagle się urywała, wpadając do małej, kamienistej polanki. Ujrzałem mężczyznę w ciemnym, kowbojskim kapeluszu, siedzącego w bezruchu, patrzącego wprost na mnie. Od razu sięgnąłem po colta, ale Dee błyskawicznie uderzył mnie po rękach lufą strzelby. Syknąłem z bólu i upuściłem broń na ziemię. Po chwili sam też spadłem z konia, lekko zamroczony ciosem, jaki zdrajca wymierzył mi w twarz. Po omacku próbowałem odnaleźć rewolwer, lecz Dee bez trudu mnie uprzedził, przy okazji dodając jeszcze kopniaka w brzuch.

Zwinąłem się jak embrion. Przez łzawą mgłę dostrzegłem, jak Jack Trzecie Oko wstaje ze skalnego zydelka i spokojnie przeciąga, rozprostowując kości.

– To na pewno szczeniak Reilly'ego? – upewnił się bandyta. Gdy Dee przytaknął, Trzecie Oko ciągnął dalej.

– Wiesz Reilly, właśnie znalazłem dowód, że Boga nie ma. Może cię to zainteresuje. Chmury na niebie. Są takie bezsensownie nieregularne. Podobno w niebie mieszka ten Bóg, twórca ładu. Więc ja pytam: co to za ład na tym świecie, skoro w samym bożym domu panuje taki chaos i burdel. Ja bym to inaczej urządził. Widzisz, Reilly, ja, w przeciwieństwie do nieistniejącego Boga, mam pomysł na porządek tego świata. W skrócie brzmi to tak: robię, co mi się podoba, a wszyscy inni robią, co im każę. Niestety, ty się w tym ładzie nie mieścisz. W świecie, w którym ja jestem Bogiem, ty byłbyś kandydatem na diabła.

Jego twarz była regularna niczym maska. Nie wyrażała żadnych uczuć. Tylko spojrzenie spod zmrużonych powiek było tak intensywne, że niemal parzyło. Powoli wymierzył we mnie colta. Sylwetka bandyty wciąż wydawała się rozmazana jak podpis pijaka. Zza jego pleców słońce świeciło mi w oczy pełnym blaskiem. „Dziwne – pomyślałem – jak problemy z ostrością widzenia mogą stłumić grozę śmierci".

Usłyszałem dwa wystrzały lecz nie poczułem bólu. Coś najwyraźniej zabolało jednak Jacka, bo klął jak to chyba tylko mordercy potrafią. Przetarłem oczy i zobaczyłem, że z przestrzelonej dłoni ciurkiem leci mu krew. John Dee leżał tuż obok mnie a z dziury w jego czaszce wyzierały czerwone fałdy mózgu.

– Nie próbuj sztuczek, Trzecie Oko, bo też dostaniesz w łeb! – usłyszałem dziwnie znajomy głos. – Ty, młody, przestań się mazać i zwiąż mu ręce z tyłu.

Zza zakrętu, tego samego, który posłużył jako pułapka bandytom, wyłoniła się młoda kobieta z coltami w obu rękach. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem w niej Emmę Schmetterling z baru. Teraz była ubrana po męsku, w spodnie, koszulę i skórzane kowbojskie buty.

„Nie dziwka i nie aktorka. Kobieta-łowca głów!" – olśniło mnie.

– Śledziłaś nas! Dlaczego?

– Intuicja. Wydało mi się podejrzane, że ten fagas zabiera cię na przejażdżkę. Poza tym, nawet jeśli byłby uczciwy, to ja nie mogę dać się wyprzedzić konkurencji.

Wytarłem do końca łzy i ścisnąłem ręce bandyty mocnym węzłem. Skrępowaliśmy Jackowi również nogi i wspólnymi siłami załadowaliśmy go na koński grzbiet, niczym worek ziarna. Emma wypatrzyła między kamieniami skrawek trawy, przysiadła na nim, rozpuściła włosy.

– Zaraz ruszamy z powrotem – powiedziała, wystawiając twarz na promienie słońca. – Tylko trochę odpocznę.

Upewniwszy się, że Emma nie patrzy, podniosłem colta, którego Dee dał mi w mieście. W oczach Jacka Trzecie Oko po raz pierwszy pojawił się strach. Do tej pory, nawet związany i krwawiący, trzymał fason. Bolało go, był wściekły, ale się nie bał. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, że czeka go sąd i stryczek. Przypomniałem sobie dziwne słowa pastora i teraz to mnie tknęła jakaś mglista intuicja.

– No i na co ci była ta zemsta na moim ojcu? – spytałem półgłosem. – Nie lepiej było ścierpieć drobną niedogodność naszego istnienia?

Złapałem go za włosy i przytknąłem mu lufę do skroni.

– Hej, kobieto! – Jack krzyknął po pomoc. Nie pozwoliłem mu dokończyć. Huk wystrzału poderwał Emmę na nogi. Wymierzyła do mnie z colta.

– Co zrobiłeś, idioto! Chciałam z nim porozmawiać! Po to tu przede wszystkim przyjechałam. Żesz kurwa mać! – strzeliła wysoko w niebo. Po chwili kilka jardów za moimi plecami o ziemię uderzył martwy ptak.

– Zanim przyjechałby sędzia, wydał wyrok i wreszcie powieszono by tego drania, minęłoby zbyt dużo czasu. Nie mogłem mu pozwolić na przygotowanie się do śmierci. Mam przeczucie, że znalazłby sposób, aby ją ominąć. Znowu by wrócił zza grobu… Ale ty coś o tym wiesz – dodałem, widząc dziwny wyraz twarzy kobiety.

– To właśnie chciałam od niego wyciągnąć – powiedziała głucho Emma. – W jaki sposób oszukał śmierć. Widzisz, ja… ja nie chcę tak po prostu przestać istnieć.

– Przecież nie przestaniesz – zdziwiłem się. – Bóg cię wskrzesi w dniu ostatecznym.

– Nie wierzę w Boga. Wychowałam się w katolickim sierocińcu.

Przez jej twarz przemknął skurcz wywołany bolesnymi wspomnieniami. Nie byłem jednak w nastroju na współczucie.

– W katolickim sierocińcu?! To może znasz łacinę?

Mrok na jej obliczu zrobił się jeszcze gęstszy.

– Wbili mi ją do głowy kijami – odrzekła ponuro.

Z podróżnej sakwy na grzbiecie kasztanki Koszernego wyjąłem książkę o magii i bez słowa podałem kobiecie.

– Co to jest? Skąd masz? – zaciekawiła się, ale powiedziałem tylko, żeby przeczytała, a na wzajemne pytania odpowiemy sobie potem. Usiadła więc z powrotem na trawie. Zająłem miejsce obok niej, podobnie jak ona oparłem się o kamień i zacząłem rozważać, czy w miasteczku znaleźli już ciało pastora. Zabiłem go przez przypadek, ale wątpiłem, czy szeryf i sędzia mi uwierzą. A nawet jeśli tak, to zapewne przy wyroku nie będzie to miało znaczenia. Czy Bóg mi wybaczy? Czy On w ogóle istnieje? Czy po tym, co zrobiłem, wciąż chciałbym, aby istniał? Zgłębianie tych tematów przypominało chodzenie po bagnie. Im żywiej mój umysł je bódł, tym głębiej się zapadał i mniej z tego wszystkiego rozumiał. Pewien byłem tylko jednego: jeśli Jezus żyje, jeśli jego Ojciec rządzi światem, jeśli Duch ich obu przenika świat wzdłuż i wszerz, to powinienem wrócić do miasteczka i dobrowolnie poddać się ludzkiej sprawiedliwości, jakkolwiek by miała okazać się odległa od bożego miłosierdzia.

– Cholerne męskie samolubstwo! – wybuchła nagle Emma, zamykając książkę z głośnym trzaskiem. Spojrzałem na nią pytająco.

– Droga, która jest tu opisana, nadaje się tylko dla facetów. Autor mówi, że temat odrodzenia kobiety poruszy w kolejnym tomie, jeśli, z bożą łaską (ha! stary dewot, nawet przy czarnej magii wzywał Stwórcę) uda mu się takowy dokończyć. Wracamy – włożyła podręcznik do swojej sakwy i dosiadła konia, na którym tu przyjechała po śladach Johna Dee i moich. Podobnie jak kasztanka, jej gniadosz też wyglądał na własność Koszernego Billa. Martwy Jack Trzecie Oko zwisał bezwładnie z pięknego siwka Dee, samego zaś zdrajcę zostawiliśmy sępom na pożarcie.

– Znam kogoś, kto może coś wiedzieć o drugim tomie – oświadczyłem. – To znaczy, pożyczyłem od tej osoby tom pierwszy…

– Zobaczymy – ucięła temat Emma. – Póki co, chcesz posłuchać o ponownych narodzinach Jacka Trzecie Oko?

Jasne, że chciałem. Chciałem jak cholera. Zabiłem za to człowieka.

 

***

 

Emma, mimo młodzieńczego wyglądu, miała aż trzydzieści lat i spore doświadczenie życiowe. Nie zdziwiła się więc zbytnio, gdy w mieście, zamiast fanfar, przywitały nas wyciągnięte lufy. Wypełzły nagle zza wszystkich winkli, drzwi i okien, gdy zsiadaliśmy z koni pod saloonem.

– Żadnych gwałtownych ruchów – ostrzegł szeryf. – Rzućcie całą broń na ziemię.

– Zabiliśmy Jacka Trzecie Oko… – zaczęła ostrożnie Emma.

– Świetnie. Nagroda was nie minie. Jeśli dożyjecie wypłaty. Wydarzyło się coś strasznego, kolejna katastrofa wstrząsnęła naszym spokojnym miasteczkiem. Jesteście podejrzani o morderstwo.

– Masz na myśli śmierć pastora Johnsona? – może nie powinienem się od razu przyznawać, ale chciałem jak najszybciej zakończyć tę smutną scenę. Szeryf zmarszczył brwi i się skrzywił. Chyba uznał moje słowa za przejaw arogancji.

– Więc przyznajesz, że wiesz coś o tym, chłopcze? Wiemy, że byłeś dziś u niego. Trudno mi było w to uwierzyć, ale świadkowie nie mieli wątpliwości. Mów wszystko, natychmiast!

Emma obrzuciła mnie przeciągłym spojrzeniem. Zapewne przypomniała sobie moje poranne zdenerwowanie. Zaczerpnąłem głęboko powietrza.

– Przyszedłem do niego zapytać, czy Bóg jest dobry, czy wszechmocny. Powiedział, że jedno i drugie. Ja na to, że niemożliwe. On się wtedy zdenerwował, nazwał mnie heretykiem i mnie uderzył, więc mu oddałem świecznikiem. To było w złości, nie chciałem go zabić. Przysięgam na grób mego ojca.

Gdybym wspomniał o książce, na pewno by ją Emmie zabrali, zresztą kłamanie zaczęło ostatnio sprawiać mi przyjemność. Miałem wrażenie, że robię to coraz lepiej.

– Pogrążasz się, chłopcze. Pastor był szanowanym obywatelem, moralnym filarem lokalnej społeczności. Jesteś pewien, że ta kobieta – szeryf wskazał na Emmę – nie uczestniczyła w żaden sposób w tej potwornej zbrodni?

Poczciwina. Jeszcze tliły się w nim resztki sympatii i współczucia dla sieroty. Na pewno wolałby zamknąć kogoś obcego niż swojaka. Przyszło mi do głowy, że gdybym obciążył Emmę, może miałbym szansę jakoś się wywinąć. „Ależ to by było podłe" – pomyślałem z fascynacją. Coś mnie jednak powstrzymało i naprawdę, nie mam zielonego pojęcia, co to było.

– Gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tę najemniczkę, pastor już nie żył. Jego własne zasady sprawiły, że zginął z mojej ręki. Emmę powinniście czcić jako bohaterkę, bo to ona schwytała Jacka Trzecie Oko. Nie macie powodu jej zamykać.

Szeryf zerknął do tyłu na swych najbardziej zaufanych pomocników. Zza jego rozłożystych pleców wysunął się Koszerny. Nie miał broni. Na dostojnym obliczu Billa malował się wielki ból i rozczarowanie. Mną, bo czymże by innym. Wiedziałem jednak, że mnie nie opuści, że odwiedzi w areszcie, zrozumie i może nawet – wybaczy. Zacząłem już tęsknić za chwilą, gdy zostaniemy sam na sam i będę mógł mu wszystko, dosłownie wszystko, opowiedzieć.

– Pani Schmetterling cały ranek spędziła w moim barze. Nie miała możliwości spotkać się wcześniej z Cedrikiem – powiedział tymczasem Bill.

Szeryf szarpnął sumiastym wąsem.

– Do ostatecznego wyjaśnienia sprawy proszę oddać całą broń i nie wyjeżdżać z miasta. Rozumiemy się? – pogroził Emmie nie słowami, lecz tonem głosu.

– Oczywiście. Do widzenia panom. Odprowadzę konia do stajni, a potem będę w swoim pokoju w saloonie. To tak dla wiadomości panów stróżów prawa. Proszę absolutnie nie traktować tego jako zaproszenia – gdy wymawiała ostatnie zdanie, jej wzrok trochę dłużej zatrzymał się na starym Billu. – A ty Cedric, bądź dzielny. Skoro tak często rozmawiałeś z pastorem, to zapewne wiesz dobrze, że śmierć nie jest końcem.

Mrugnęła porozumiewawczo, czy tylko mi się zdawało? Nie miałem czasu o tym myśleć, bo ktoś dźgnął mnie lufą w plecy i kazał ruszać do biura szeryfa, do aresztu. Rozejrzałem się po twarzach dookoła. Były surowe, zacięte, ogorzałe. Tak bardzo męskie. „Będziesz wisiał" – zdawała się znaczyć większość z nich.

 

***

 

Będę wisiał. Sędzia już zdecydował. Ponury, siwy mężczyzna wyznający proste zasady. Oko za oko, ząb za ząb. Myślę, że wymiar sprawiedliwość to ślepa maszyna, w której ciągle coś się psuje. Faceta bardziej poruszył komar, który usiadł mu na głowie i zepsuł fryzurę, niż wydanie wyroku kary głównej.

Będę wisiał. Powiedziałem matce, żeby się nie przejmowała, bo wrócę. Śmierć jest drobną niedogodnością na drodze do realizacji moich planów – tak jej powiedziałem, choć planów żadnych nie mam. Spojrzała na mnie, jakbym zwariował. „Nie jestem obłąkany, mamo. Czy będziesz mnie kochać? Czy mnie w ogóle rozpoznasz?" – nigdy nie przypuszczałem, że wypowiem takie słowa. A jednak, wyszły z moich ust, pokropione łzami.

Będę wisiał na drzewie za miastem; taką wyraziłem prośbę i prośba została przyjęta. Pętla mnie udusi lub złamie kręgosłup. „De scientia occulta" podaje, że wypłynie ze mnie wtedy nasienie. Niewiele go do tej pory zużyłem, ale tym razem mam nadzieję na rekord. Zażyję zioło, opisane w podręczniku magii, by upewnić się, że moje męskie siły osiągną apogeum akurat w tej ostatniej godzinie. Życie ze mnie ujdzie różnymi drogami; tajemny specyfik zapewni, że ujdzie też przez członek i to w wielkiej obfitości.

Istnieje pewna niezwykła roślina, zwana mandragorą. Niemcy, przodkowie Emmy, mówili na nią „alrauna". Ta najprawdziwsza (bo jest też kilka imitujących ją oszustek) rośnie pod szubienicami, gdyż rodzi się z nasienia wisielców. Jej korzeń kształtem przypomina człowieka. Jestem jednym z nielicznych, którzy wiedzą, dlaczego. Otóż ten korzeń jest, czy ściślej – może się stać – człowiekiem, kiełkującym z nasienia złożonego wprost w gościnne łono ziemi. Aby zaszła przemiana należy po czternastu dniach od poczęcia wykopać go spod miejsca kaźni i przenieść do innej, specjalnie przygotowanej macicy.

O tym bełkotał nieszczęsny pastor, zanim zamknąłem mu usta na wieki. Intuicyjnie pojąłem z tego jakieś ochłapy, a wszystko wyjaśniła mi Emma, gdy wracaliśmy z gór.

Będę wisiał. Kilka osób skropi mnie łzami na pożegnanie, a gdy już zdejmą ciało z gałęzi, Emma, którejś z mrocznych, pustych nocy, zakradnie się pod drzewo śmierci z łopatą i wykopie wszystko, co po mnie pozostało, co wyrosło z mego ostatniego, pokątnego siewu. Zanurzy korzeń w misce mleka i wstawi pod swoje łóżko w pokoiku tanio udostępnionym przez Koszernego Billa. Dosypie ziół otrzymanych od Szarej Betty, doleje kilka kropel własnej krwi comiesięcznej. W tej zawiesinie, regularnie odświeżanej i wzbogacanej odżywczymi składnikami, kiełkować będę aż osiągnę stan noworodka. Wtedy Emma podrzuci mnie na próg domu mej matki, tej pierwszej, tej, z której łona wyszedłem.

Ilu szło przede mną tą drogą, prócz Jacka Trzecie Oko, którego Szara Betty w tajemnicy przed całym światem wyniańczyła? Byli dobrzy, czy źli? Wiedzę o poprzednich wcieleniach nabyli sami z siebie, czy ktoś im ją musiał przypomnieć?

Wiele niewiadomych skrywa się za tą jedną, niepodważalną prawdą. Tyle pytań.

Na ścianie więziennej celi widzę twarze zmarłych. Tych, których kochałem i tych, których nienawidziłem.

Czy spotkam ich w ciasnym korytarzu pomiędzy życiem a śmiercią?

Do kogo jestem podobny: Jacka Trzecie Oko, czy Cedrika Reilly seniora? Okaże się w przyszłym życiu.

Pewne jest tylko jedno. Najpierw… będę wisiał.

Koniec

Komentarze

Dobry wieczór / dzień dobry
Czy nie zaszła drobna pomyłka w tytule? "Będę ..." lepiej odpowiadałoby, moim zdaniem, treści.
Gdzieś w dwóch lub trzech miejscach zatrzymałem się na chwilę nad słowami, które odrobinę mi nie pasowały, były trochę niedobrane --- ale tą uwagą nie musisz się przejmować, zamieszczam ją bardziej na dowód, że czytałem całość niż jako krytykę.
Krótko pisząc: bardzo dobrze mi się czytało. Zapewne ktoś prędzej czy później napisze, że za długie, tu i tam rozwlekłe, coś niepotrzebne lub czegoś zabrakło, ale to będzie, moim zdaniem, marudzenie dla marudzenia. Jest w tym opowiadaniu to wszystko, co czyni historię spójną i kompletną. Dziękuję za ciekawą lekturę, przejmującą pomimo braku tanich efektów, podaną ładnym językiem.

Przez krwawą dziurę w czole

i wpakował mu kulkę w brzuch.

No to w końcu w brzuch czy w łeb?

 

Oczy wielebnego Johnsona miały ten sam wyraz, co oczy mojego ojca, gdy leżał w trumnie i penetrował niedostępne żywym przestrzenie
Ludziom martwym zamyka się powieki.

 

ale oddzieleni eonami żałoby
wrzynały w siebie nawzajem jak obłąkane pola szachownicy
Jak mawiał w żartach mój ojciec, anima naturaliter pagana.

Itp. itd. małe błędy logiczne i nieścisłości. 

Skąd szesnastoletni chłopak z prowincjonalnego miasteczka zna takie słowa jak "eony"? "Obłąkane pola szachownicy"? Ojciec pijak, wóda, karty i olewanie rodziny - a tu nagle wielka żałoba, wielki żal, omijanie wzrokiem miejsca przy stole... Aż by się chciało powiedzieć "WTF?!". Do tego czasem pojechał łaciną.

W ogóle mnie to nie przekonuje. Jak się pisze w pierwszej osobie to należy jednak zachować konsekwencję...

W dialogach wali narratorem na kilometr, czego apogeum jest "koszerny Bill". Recytuje swoją kwestię jeszcze sztuczniej niż uczniak na akademii w podstawówce. 

 

Opowiadanie dość przeciętne. Byłoby lepiej gdyby nie tyle błędów, bo jakiśtam potencjał w historii jest. Jeno forma dobiła...

Mnie wciągnęła historia Cedrika i nie zajęły mojej uwagi kwestie, jakie dostrzegł Mortycjan --- dobra ilustracja wpływu celu czytania na odbiór i ocenę...

Lubię klimaty westernów. Bardzo przyjemne opowiadanie i czuję niedosyt! Chętnie poczytałabym co dalej? Czy Emma wywiąże się z obietnicy? Czy Cedrik urodzi się na nowo i kim będzie? Czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością! Podoba mi się Twój styl pisania, a niektóre zdania są hmm swego rodzaju prawdą objawioną:) :"Zamilkłem, bo jej słowa brzmiały rozsądnie, a z rozsądkiem nie ma dyskusji. Jest tylko nagi, ordynarny sprzeciw".:) Jednak było coś co mnie dotknęło i obruszyło;) : "Emma, mimo młodzieńczego wyglądu, miała aż trzydzieści lat i spore doświadczenie życiowe." - matko jedyna?! A co byś napisał jak będzie miała 60? :DDDDDD. Pozdrawiam i gratuluję pomysłu!

Nie wiem, co napisałby Autor, ale ja mniej więcej tak: pomimo swoich sześćdziesięciu lat nadal budziła podziw i żywe zainteresowanie męskiej połowy świata...

Dzięki za komentarze i przede wszystkim - że przebrnęliście przez te 40 tys. znaków. Kilka wyjaśnień.
Tytuł: miałem z nim duże problemy, ostatecznie zdecydowałem się na taki, jak widać. Nie do końca mnie satysfakcjonował, ale po prostu nie miałem już cierpliwości dalej nad nim myśleć. W moim zamyśle wyraża on groźbę skierowaną do mordercy a na końcu ma odsłaniać się jego nowe znaczenie, tzn. nowy adresat. „Będę wisiał" od początku zdradzałoby los głównego bohatera, czego chciałem uniknąć.
No to w końcu w brzuch czy w łeb?
Jedno i drugie. Jack strzelił do CR seniora dwa razy, myślę że to jest jasno powiedziane.
Ojciec pijak, wóda, karty i olewanie rodziny - a tu nagle wielka żałoba, wielki żal, omijanie wzrokiem miejsca przy stole... Aż by się chciało powiedzieć "WTF?!". Do tego czasem pojechał łaciną.
Wyszedłem z założenia, że rodziców się kocha niezależnie od tego, jacy są. Poza tym, w tekście jest pokazane tylko, że ojciec pije, często go nie ma w domu i miga się od pracy. Jeśli czytelnik na tej podstawie wytwarza sobie stereotypowy obraz alkoholika-degenerata, to cóż, pewnie mój błąd, że do tego dopuściłem. Ale w moim zamyśle to nie miał być maltretujący rodzinę debil. Żona też go kocha, martwi się o niego, widać to w pierwszej scenie.
Łacińska sentencja ojca, narrator mówiący o szachownicy - to ma wskazywać, że ta rodzina prezentuje relatywnie wysoki poziom intelektualny. Aby to trochę jaśniej od początku pokazać niewiele mogę teraz zrobić, ale poprawię jedną rzecz: zamiast „długie rozmowy o niczym" będzie „długie rozmowy o sensie świata".
Emma, mimo młodzieńczego wyglądu, miała aż trzydzieści lat i spore doświadczenie życiowe.
To perspektywa 16-letniego narratora :) Natomiast autor jest starszy i ma zupełnie inny pogląd na ten temat ;)

Ale w moim zamyśle to nie miał być maltretujący rodzinę debil.

Ale tak wyszło. I zmiana "rozmów o niczym" na "rozmowy o sensie świata" nic tu nie zmieni. Trzeba by opisać go zupełnie od nowa, np. że próbował dostać się do jakichś wyższych uczelni albo rozkręcać biznes, tylko zawsze nic z tego nie wychodziło, więc w końcu poddał się i uciekł w alkohol itp. Bo narazie wiemy, że lubi się schlać w barze i pograć w karty, ale nie znamy powodu... A bez powodu robią tak tylko ludzie o bardzo niskim poziomie intelektualnym. 

Coś tak jakoś mniej więcej na siłę czepiasz się, Mortycjanie. Ja nie znajduję przesłanek do nazwania Cedrika seniora debilem, maltretującym i tak dalej.  Widzę go jako takiego gościa migającego się od nudnych prac domowych, znikającego w knajpie i tam z podobnymi  mu kumplami grającego w karty, sączącego drinka i gadającego o wszystkim albo niczym dla zabicia nudy życia na prowincji.

Ot, inne wrażenia... Autor niech robi jak chce, różne opinie zawsze warto poznać. 

Adamie KaBe, burnettcie and cooperze...ufff uspokoiliście mnie ;).
 Nie ma to jak prawdziwi dżentelmeni :).

Lubię, kiedy kobieta... Zwraca się do kogoś w wołaczu pełnym imieniem i nazwiskiem.
Postawiłam piątke, ale to subiektywna ocena.

Miałem dawno skomentować, ale zapomniałem. Podoba mi się western + fantastyka, za to duży plus. Pomysł też niczego sobie. Jedyne co mi kuleje, to pomoc Emmy tym "zmartwychwstaniu". Nie chce mi się wierzyć, aby najemniczka pomogła przypadkowej osobie, nie mając specjalnego w tym interesu. No ale, tekst wg mnie na 5kę.
Pozdrawiam.

Również lubię fantastyczne westerny. Ten także jest moim zdaniem bardzo dobrze napisany. I wcale nie za długi. I cieszę się, że poruszyłeś też wątek odwiecznego sporu religijno-magicznego. A, i bardzo dobrze obmyślony rytuał zmartwychwstania;)

PS

Czy chodzi o TEGO Johna Dee? Tego, co żył w roku tysiąc sześćset którymś i interesował się czarną magią?

To tylko imię i nazwisko, które mi się spodobały. Ale tak, wykorzystałem TEGO Johna Dee.

Nowa Fantastyka