Jak to czasem bywa o północy, droga krajowa numer 9 była pusta.
Krzysztof prowadził już od czterech godzin i zaczynał robić się senny. Złapał się na tym, że coraz częściej ziewa i przeciera oczy, piekące od ciągłego wpatrywania się w oświetloną reflektorami czarną szosę.
Nie zdawał sobie sprawy, kiedy zasnął.
Obudziło go przeraźliwie ostre światło. W uszy wdarł się rozpaczliwy dźwięk klaksonu. Przed swoim samochodem zobaczył pędzącą z naprzeciwka skodę octavię.
W pierwszym ułamku sekundy nie wiedział, co się dzieje, w następnym już ciągnął kierownicę z całej siły w prawo.
Opony zapiszczały, auto straciło przyczepność i wylądowało w przydrożnym rowie.
W tym momencie Krzysztofowi pociemniało w oczach.
Kiedy się ocknął, siedział w unieruchomionej skodzie, cały czas ściskając kierownicę i bezwiednie patrzył, jak wylana z papierowego kubka Orlenu kawa wsiąka w jego jeansy. Puścił kierownicę i spojrzał na dłonie. Trzęsły się, jakby dostał drgawek.
Auto leżało na prawym boku, więc drzwi kierowcy skierowane były niemalże pionowo w górę.
Krzysztof otworzył je z wysiłkiem i wygramolił się z samochodu.
Droga znów była całkowicie pusta. Po prawej ręce Krzyśka szosa po kilkuset metrach zakręcała i znikała w lesie. Po lewej biegła przez trawiaste pola aż do łuku, za którym również ginęła z pola widzenia. Nad asfaltem i przydrożnymi polami unosiły się opary mgły.
Drżącymi rękami, nie bez trudu, Krzysztof wyjął z kieszeni komórkę. Na szczęście miał cztery kreski zasięgu. Odblokował telefon i wszedł w listę kontaktów, jednak nigdy nie dane mu było wybrać żadnego numeru. Zamarł z kciukiem uniesionym nad dotykowym ekranem.
Bowiem na środku szosy, spowity obłokami gęstniejącej mgły stał… on sam.
Postać nie była tak wysoka jak Krzysztof, miała wielkość dziesięcioletniego dziecka, lecz o proporcjach ciała człowieka dorosłego.
Stała na środku ulicy i uśmiechała się.
Krzysztof cofnął się na ten widok i ze zdumienia otworzył szeroko usta.
Wtedy kątem oka dostrzegł ruch. Spojrzał nieco w prawo i zobaczył kolejną mniejszą wersję siebie. Po ułamku sekundy dostrzegł jeszcze trzy identyczne postacie, które nagle pojawiły się w mlecznej mgle.
Krzysztof rozejrzał się.
Postacie były wszędzie wokół niego: stały na krawędzi rowu, na wywróconej skodzie i po obu stronach szosy.
Krzysiek w panice usiłował znaleźć jakąś drogę ucieczki, ale z każdą chwilą dziwnych postaci przybywało.
Nagle mężczyzna poczuł na szyi ucisk zimnych, wilgotnych rąk.
Coś uwiesiło się na nim, zaczął się dusić. Szybko pociemniało mu przed oczami i osunął się na asfalt. W ostatnim przebłysku świadomości zobaczył, jak mniejsze wersje jego samego otaczają go, a na ich twarzach malują się szerokie uśmiechy.
*
Krzysztof obudził się i natychmiast poczuł nieopisaną ulgę. To był tylko sen (bardzo dziwny), po prostu zdrzemnął się na posterunku. Niewybaczalne uchybienie dla Żołnierza Nocy. Miał nadzieję, że nikt go nie przyuważył.
Sosnowy las szumiał kojąco, a w mroku Krzysztof dostrzegał swoich towarzyszy – ciemniejsze niż noc sylwetki kryjące się za drzewami.
Spojrzał na swoje dłonie. Były takie, jakie być powinny – trójpalczaste, w kolorze dojrzałych winogron. Nie jakieś ludzkie blade, obrzydliwe łapy z pięcioma palcami.
Zerwał się chłodny wiatr, zaszeleścił w koronach sosen. Wódz dał sygnał wszystkim, że czas rozpocząć atak.
Krzysztof poczuł, jak rozpiera go ekscytacja zbliżającą się walką i przelewem krwi. Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju, coś w otaczającej go rzeczywistości nie grało, ale nie mógł zrozumieć co. Doświadczał czegoś, o czym ludzie (tfu, tfu, niech będą przeklęci zwyrodniali ludzie, niechaj spadną na nich wszystkie plagi Laoxa) mówią, że mają to na końcu języka.
Krzysztof nie miał jednak czasu na roztrząsanie bzdur. Wziął na ramię pęk lekkich oszczepów i za resztą oddziału pobiegł bezszelestnie przez las.
Już po chwili Żołnierze Nocy zatrzymali się na krawędzi wąwozu. W dole turkotały rozświetlone pochodniami wozy ludzi wyładowane złotem, kosztownościami i wszelakim dobrem. Osłaniali je konni wojownicy w srebrzystych kolczugach.
Krzysztof ścisnął oszczep w dłoni. Ledwie już powstrzymywał się, by z ekscytacji samemu nie rozpocząć boju. Chwila oczekiwania na walkę dłużyła mu się niemiłosiernie.
W końcu nadszedł upragniony sygnał:
– Haexare!!! – wrzasnął wódz Żołnierzy Nocy i kilkadziesiąt oszczepów, ciśniętych jednocześnie przez prężnych wojowników, poszybowało w kierunku kolumny wozów.
Wielu ludzkich zbrojnych, trafionych ciężkimi grotami, runęło z koni od razu. Inni krzyczeli i w panice usiłowali zorientować się, z której strony spadły na nich pociski.
Krzysztof przymierzał się już do kolejnego rzutu, gdy nagle w świetle zatkniętej na wozie pochodni zobaczył kusznika w skórzanym kapturze. Strzelec ten celował prosto w niego!
Krzysiek wiedział, że nie zdąży uchylić się przed bełtem, ani nawet paść na ziemię. Zacisnął powieki i czekał na swój bolesny los.
W tej ostatniej chwili życia pojął to, co nie dawało mu spokoju, element nieprzystający do rzeczywistości – zrozumiał, że imię Krzysztof nijak nie pasuje do Żołnierza Nocy!
A potem trafił go bełt.
*
Obudził się z krzykiem.
Ulgę, że to był tylko sen, czuł przez sekundę. Dlatego, że po sekundzie kierowana przez niego ciężarówka staranowała osobową skodę octavię, zabijając kierowcę na miejscu.