- Opowiadanie: Michał Pe - L'Enfant Sauvage

L'Enfant Sauvage

Od dłuż­sze­go czasu obie­cu­je sobie, że będę czę­ściej za­glą­dał na por­tal i idzie to śred­nio, więc może wrzu­cę tekst, bę­dzie mo­ty­wa­cja:)

Stare, było w Sil­ma­ri­sie, chyba w ze­szłym roku.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

L'Enfant Sauvage

Gdy zbli­ża­łem się na­ję­tym fia­krem do pa­ła­cu Gar­des, myśli wciąż zaj­mo­wa­ło mi wspo­mnie­nie cu­dow­nej piety Ver­de­ta, którą nie tak dawno temu po­dzi­wia­łem w Gou­s­sa­invil­le, sto­jąc przed gro­bow­cem ro­dzi­ny d’Ol­ley­to­ur. Po co się tam wy­bra­łem? Do­praw­dy, nie­wdzięcz­ne py­ta­nie. Chyba z wro­dzo­nej skru­pu­lat­no­ści, ale też po tro­sze, żeby na­brać prze­ko­na­nia, iż mój za­miar ma szan­sę po­wo­dze­nia. Tak, to było naj­bliż­sze praw­dy. Tylko czy mógł mnie do cze­go­kol­wiek prze­ko­nać kloc zim­ne­go pia­skow­ca? Ot, py­ta­nie.

Ver­det był mi­strzem, bez dwóch zdań. Pieta ro­bi­ła ogrom­ne wra­że­nie, nawet tak tępy na uroki sztu­ki osioł jak ja mu­siał to przy­znać. W po­chy­lo­nym na­boż­nie ob­li­czu Naj­święt­szej Pa­nien­ki, w zwię­dłym niby przej­rza­ła kiść wi­no­gron ciele Zba­wi­cie­la, nawet w ukła­dzie fa­lu­ją­cych szat, w tym wszyst­kim kryło się tyle smut­ku, że przejść obok tego obo­jęt­nie mógł­by tylko czło­wiek po­zba­wio­ny wszel­kich uczuć. Ver­de­to­wa pieta w isto­cie była krzy­kiem roz­pa­czy, łzą go­ry­czy, tę­sk­nym spoj­rze­niem peł­nym naj­do­tkliw­sze­go żalu matki opła­ku­ją­cej śmierć dziec­ka.

Tak mi się to ko­le­ba­ło po gło­wie, gdy fia­kier ko­le­bał się po go­ściń­cu. Nie po­wiem, żeby roz­my­śla­nia te wpra­wi­ły mnie w uro­czy na­strój, lecz w za­sa­dzie było to na miej­scu. Po­wa­ga, takt i chłod­ny dy­stans, tego po­wi­nie­nem był tam­te­go dnia od sie­bie wy­ma­gać.

W Gar­des lokaj za­pro­wa­dził mnie do nie­du­że­go, lecz pysz­nie urzą­dzo­ne­go sa­lo­nu. Cze­ka­no tam już na mnie, gdyż za radą Ri­cau­da roz­myśl­nie opóź­ni­łem przy­jazd. Oczy­wi­ście nie spo­dzie­wa­łem się wy­lew­ne­go po­wi­ta­nia, żad­nych okrzy­ków typu: „oba­wia­li­śmy się o pań­skie przy­by­cie, mi­strzu!”, o nie, nic z tych rze­czy. To ja za­bie­ga­łem o spo­tka­nie i ja mia­łem zna­leźć się na cen­zu­ro­wa­nym, lecz spóź­nić się, w zdro­wych pro­por­cjach czasu, sta­no­wi­ło rzecz nie­głu­pią.

W sa­lo­nie ze­bra­ło się le­d­wie kilka osób, lecz pręd­ko do­strze­głem wszyst­kie twa­rze, które wi­dzieć po­żą­da­łem. Była oczy­wi­ście wiel­moż­na pani pre­zy­den­to­wa de Neu­fvil­le, go­spo­dy­ni Gar­des, była hra­bi­na La­vo­isier oraz pani Tur­got, a wraz z nimi, gdyż wszyst­kie one, stło­czyw­szy swe fo­te­le obok sie­bie, plot­ko­wa­ły w naj­lep­sze, młoda panna, o któ­rej po­cho­dze­niu nie mia­łem po­ję­cia. Był mój Ri­caud, ucze­pio­ny za­słon wy­cho­dzą­ce­go na dzie­dzi­niec okna, jakby jesz­cze z nie­cier­pli­wo­ścią wy­glą­dał mego przy­by­cia, choć fia­kier dawno już od­je­chał. W tle mi­gnę­ła szara twarz wa­ru­ją­ce­go w po­bli­żu pre­zy­den­to­wej fa­ga­sa oraz drob­na po­stać dziew­czy­ny ze służ­by. No i oczy­wi­ście ona. Ta, dla któ­rej tu przy­by­łem. Roz­par­ta na szez­lon­gu i błą­dzą­ca my­śla­mi gdzieś po sobie tylko wia­do­mych ob­sza­rach. Elo­die Diane Mo­ne­sar d’Ol­ley­to­ur. Mar­ki­za. Moja wy­bran­ka.

O dziwo Ri­caud do­strzegł mnie pierw­szy i w mig prze­jął ster sy­tu­acji.

– Och! Wresz­cie! – Prze­ciął salon sprę­ży­stym kro­kiem, wi­ta­jąc mnie ser­decz­nym ge­stem. Od­po­wie­dzia­łem tym samym, jak­by­śmy byli naj­lep­szy­mi kom­pa­na­mi, i o zgro­zo nie­wie­le bra­ko­wa­ło, aby­śmy wpa­dli sobie w ra­mio­na. Na szczę­ście roz­są­dek zwy­cię­żył.

– Wresz­cie! – po­wtó­rzył Ri­caud, cho­wa­jąc moją dłoń w swo­ich dło­niach. – Witaj, Abel! Witaj i do dzie­ła!

Ogar­nął mnie ra­mie­niem i nie cze­ka­jąc na choć­by jedno słowo z mojej stro­ny, prze­cią­gnął na śro­dek sa­lo­nu.

– Naj­droż­sze panie! Oto jest! – za­krzyk­nął te­atral­nie. – Pro­sto z Am­ster­da­mu, ma­estro per­fu­me­ryj­ne­go fachu, lo­jal­ny pod­da­ny króla Lu­dwi­ka oraz mój naj­droż­szy przy­ja­ciel! Pan Abel van der Vries!

Prze­wró­ci­łem oczy­ma. Uma­wia­li­śmy się na Lon­dyn, ale niech tam, wi­docz­nie za­po­mniał. Na ze­bra­nych w sa­lo­nie pa­niach jego słowa i tak nie zro­bi­ły wra­że­nia.

– O, wspa­nia­le – rze­kła pre­zy­den­to­wa de Neu­fvil­le. – François opo­wia­dał o panu nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie.

Rzu­ci­łem Ri­cau­do­wi prze­lot­ne spoj­rze­nie.

– Niech­że w pierw­szych sło­wach po­dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie. – Skło­ni­łem się na tyle nisko, na ile po­zwa­lał mój tra­wio­ny ar­tre­ty­zmem krę­go­słup. – Po­czy­tu­ję sobie za naj­wznio­ślej­szych lotów za­szczyt go­ścić na sa­lo­nach pierw­szych dam Pa­ry­ża. Ma­rzy­łem o szan­sie za­pre­zen­to­wa­nia swych wy­ro­bów przed tak, jak panie, zna­mie­ni­tym au­dy­to­rium i oto jest! Sen się speł­nia! Ma­da­me, je­stem prze­szczę­śli­wy!

Pre­zy­den­to­wa prych­nę­ła ni­czym kotka. Naj­wy­raź­niej po­draż­ni­ła ją ilość lukru, którą za­pra­wi­łem po­wi­ta­nie. Mru­żąc oczy, zmie­rzy­ła mnie od stóp do głów, a jej pełne usta wy­krzy­wi­ły się w uśmie­chu, który le­d­wie ma­sko­wał kry­ją­cą się w spoj­rze­niu po­gar­dę.

– Zna­ko­mi­cie. Roz­kosz­nie jest speł­niać ma­rze­nia in­nych. Daje to na­dzie­ję, że od­wdzię­czą się tym samym. A pan, panie de Veri…

– Van der Vries.

– …w rze­czy samej, van Veris. Czy pan się od­wdzię­czy? Czy speł­ni nasze ma­rze­nia?

Panie za­chi­cho­ta­ły. Od­nio­słem wra­że­nie, iż mam przed sobą bandę pod­lot­ków, które ze­rwa­ły się ze smy­czy sro­giej bony.

– Pro­szę, panie van Veri. Pro­szę speł­nić nasze ma­rze­nia.

To mó­wiąc, pre­zy­den­to­wa kla­snę­ła w dło­nie. Wa­ru­ją­cy przy niej fagas jakby na to cze­kał. Za­krząt­nął się zręcz­nie, usa­dza­jąc mnie na wą­skiej sofie, a panie roz­sa­dza­jąc w fo­te­lach na­prze­ciw. Nie­zbęd­ny do pre­zen­ta­cji sto­lik wy­lą­do­wał po­środ­ku. Ri­caud, się­gnąw­szy po krze­sło, do­siadł się do nas, lecz nieco bli­żej mnie, tak aby pod­kre­ślić za­ży­łość łą­czą­cych nas sto­sun­ków. Wy­glą­dał ni­czym ar­bi­ter, zde­cy­do­wa­ny wkro­czyć po­mię­dzy go­to­wych sko­czyć sobie do gar­deł ry­wa­li. Mar­ki­za, ma się ro­zu­mieć, po­zo­sta­ła na szez­lon­gu, nie ob­da­rza­jąc ca­łe­go za­mie­sza­nia ani gra­mem uwagi.

Ri­caud spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał coś do słów pre­zy­den­to­wej do­po­wie­dzieć. Czu­łem przez skórę, że nie spo­dzie­wał się aż tak chłod­ne­go przy­ję­cia i że czyni sobie z tego po­wo­du wy­rzu­ty. Jego za­da­niem było przy­go­to­wać grunt pod dzi­siej­sze spo­tka­nie i za­dbać o na­le­ży­tą at­mos­fe­rę, co naj­wy­raź­niej nie do końca mu się udało.

– Ma­rze­nia – pod­ją­łem, pusz­cza­jąc uszczy­pli­wo­ści mimo uszu. – Do­sko­na­le, że od nich za­czy­na­my. W grun­cie rze­czy po to się tu wła­śnie zna­la­złem. Aby speł­niać ma­rze­nia. Choć­by na chwil­kę, na krót­ki mo­ment, gdy za­pach per­fum po raz pierw­szy draż­ni po­wo­nie­nie. Ufam jed­nak, iż moje wy­ro­by po­zwo­lą pa­niom za­cho­wać to szcze­gól­ne uczu­cie speł­nie­nia na znacz­nie dłuż­szy czas.

– Jest pan nie­zwy­kle pewny sie­bie – stwier­dzi­ła de Neu­fvil­le. – Mamy wie­rzyć, że nie ob­ró­ci się to prze­ciw panu?

Uśmiech­ną­łem się. Pre­zy­den­to­wa była pięk­ną ko­bie­tą, nawet mimo nie­mło­de­go wieku. Roz­ta­cza­ła wokół sie­bie czar naj­praw­dziw­szej do­mi­ny, co współ­gra­ło z fan­ta­zja­mi nie wą­skiej grupy panów. Po­my­śla­łem, że w bu­du­arze chęt­nie sam bym jej uległ, lecz ja, ona i bu­du­ar, ach, takie rze­czy le­piej było wło­żyć mię­dzy bajki.

– To nie kwe­stia wiary – rze­kłem twar­do. – Mam do za­ofe­ro­wa­nia coś, czego jesz­cze żaden z do­sko­na­łych pa­ry­skich per­fu­mia­rzy pa­niom nie ofe­ro­wał.

Byłem pe­wien, że cisza, która za­pa­dła po tych sło­wach, po­zwo­li mi na gład­kie przej­ście do dal­szej czę­ści przed­sta­wie­nia, lecz sro­dze się po­my­li­łem.

– Co za bez­czel­ne słowa! – za­grzmia­ła pani Tur­got. – Szcze­gól­nie w ustach kogoś ta­kie­go, jak pan! Wy tam, w Am­ster­da­mie, zna­cie się może na ka­flach i wy­pa­sie bydła, ale per­fu­my? No, to nie­do­rzecz­ne!

– Ależ, Adele! – Ko­ści­sta dłoń hra­bi­ny La­vo­isier, unie­sio­na w ge­ście na­wo­łu­ją­cym do spo­ko­ju, za­trzy­ma­ła wy­buch gnie­wu. – Po co ta za­pal­czy­wość? Dajmy chłop­cu szan­sę.

Zbita z pan­ta­ły­ku Tur­got za­jąk­nę­ła się, gu­biąc rytm na­pę­dza­nym zło­ścią tańcu. Młoda panna za­chi­cho­ta­ła, a Ri­caud omal nie par­sk­nął.

Po­pa­trzy­łem na te dwie ko­bie­ty, różne od sie­bie jak ogień i woda. Tur­got – mała, krępa, ciem­na, niby ule­pio­na z kulek ka­wo­we­go cia­sta. Hra­bi­na nu­wo­rysz­ka, le­d­wie kilka lat mi­nę­ło od chwi­li, gdy jej mę­żo­wi przy­zna­no tytuł w za­mian za ra­to­wa­nie in­te­re­sów lan­gwe­doc­kie­go In­ten­den­ta. A La­vo­isier? Zacne na­zwi­sko. Sły­sza­łem, że pra­sz­czur hra­bi­ny wo­jo­wał z Sa­ra­ce­na­mi u boku Ka­ro­la Wiel­kie­go. Nie wiem, ile było w tym z praw­dy, ale nawet jeśli to bujda, to nie uj­mo­wa­ło ni­cze­go z ma­je­sta­tu jej rodu. Na­zwa­ła mnie chłop­cem i w jej ustach nie za­brzmia­ło to po­gar­dli­wie, lecz do­bro­dusz­nie i czule.

– Słusz­nie, Adele, kim by ten przy­błę­da nie był, dajmy mu szan­sę – skwi­to­wa­ła pre­zy­den­to­wa. – Nie widzę nic prze­ciw temu, aby za­ufać za­pew­nie­niom François.

Po­sła­ła Ri­cau­do­wi prze­cud­ny uśmie­szek, w czym on, choć nie bez cie­nia przy­mu­su, nie po­zo­stał jej dłuż­ny.

– Och, nie­wia­ry­god­ne, że muszę się z tego tłu­ma­czyć – za­kwi­lił. – Fakt, iż do­pie­ro teraz przed­sta­wiam wam tak uta­len­to­wa­ne­go przy­ja­cie­la, to kwe­stia przy­pad­ku. Abel więk­szość czasu bawi w da­le­kich kra­jach. Zdaje się, że po raz pierw­szy spo­ty­ka­my się w Pa­ry­żu i nie od­ża­ło­wał­bym nigdy, gdy­bym przy tej oka­zji wam go nie przed­sta­wił.

Chcia­łem już się ode­zwać, lecz dałem za wy­gra­ną. Po­wa­ga i chłod­ny dy­stans, tak jak to sobie po­sta­no­wi­łem w trak­cie po­dró­ży.

– Abel to świa­to­wy czło­wiek – kon­ty­nu­ował Ri­caud. – Gdzieś ty, nie­spo­koj­na duszo, nie bawił, co? Ara­bia, Indie, da­le­ka Ame­ry­ka, nie za­gna­ło cię chyba tylko do krain, gdzie za­miast ludzi żyją białe niedź­wie­dzie!

– Och, wła­śnie! Niech pan o tym opo­wie! – wy­pa­li­ła nie­spo­dzie­wa­nie młoda panna. – Niech pan opo­wie o tym, jak spo­tka­li­ście się po raz pierw­szy na Ma­de­rze! Jakże to nie­zwy­kła hi­sto­ria!

Prze­rwa­ny w pół słowa wywód Ri­cau­da za­wisł w po­wie­trzu, a spoj­rze­nia wszyst­kich skie­ro­wa­ły się na mnie.

– Ma­de­ra – rze­kłem. – Cóż…

– Ależ dziec­ko! – Twa­rzy hra­bi­ny za­sty­gła w wy­ra­zie naj­szczer­sze­go zdu­mie­nia. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, iż młoda panna po­zo­sta­wa­ła pod jej ku­ra­te­lą. – To chyba nie naj­lep­szy po­mysł.

Młoda panna, którą w my­ślach po­sta­no­wi­łem na­zy­wać Gąską, nie zro­bi­ła sobie nic z na­po­mnie­nia hra­bi­ny. Uśmie­cha­jąc się bez­tro­sko, kla­snę­ła w dło­nie. Zmie­rzy­łem ją od stóp do głów. Była ładna, nawet bar­dzo. Kształt­na głów­ka uno­si­ła się na ła­bę­dziej szyi, oko­lo­na burzą ja­snych loków, które dziew­czy­na no­si­ła roz­pusz­czo­ne, na prze­kór mo­dzie. Uśmiech, spoj­rze­nie, gesty miała wdzięcz­ne i przy­jem­nie szcze­re, nie­zmą­co­ne w naj­mniej­szym stop­niu wy­stu­dio­wa­niem, jak u pa­ry­skich dziew­cząt. Czuć było od niej pro­win­cję i dla mnie, przy­błę­dy w tych stro­nach, sta­no­wi­ło to atut.

– Och, cóż – wtrą­cił się Ri­caud. – Wy­bacz, mój drogi, ale zdra­dzi­łem już kilka z łą­czą­cych nas se­kre­tów. Dro­gie panie były sza­le­nie cie­ka­we two­jej osoby.

Ma­de­ra? Dobre sobie. Co ten dureń wy­my­ślił? Zna­łem go le­d­wie od dwóch mie­się­cy, lecz byłem pe­wien, że nigdy w życiu nie wy­ściu­bił nosa poza ro­gat­ki Pa­ry­ża.

– To było tak dawno temu – rze­kłem. – Mło­dość upły­nę­ła mi w mę­tli­ku cią­głych po­dró­ży, praw­da, lecz szcze­rze mó­wiąc, nie­wie­le z tego pa­mię­tam.

Ob­rzu­ci­łem twa­rze pań prze­lot­nym spoj­rze­niem, od­no­to­wu­jąc za­cię­te w nie­chę­ci usta pani Tur­got oraz za­fra­so­wa­ne ob­li­cze hra­bi­ny. Pre­zy­den­to­wa zda­wa­ła się być szcze­rze za­sko­czo­na wy­strze­lo­ną przez Gąskę pe­tar­dą, a Ri­caud po­czuł się w obo­wiąz­ku wy­do­być mnie z kło­po­tu. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie.

– Praw­da, przy­ja­cie­lu! – za­grzmiał. – Mając za sobą bez­miar Wiel­kie­go Oce­anu, czy pia­ski Sa­ha­ry, któż z nas wspo­mi­nał­by Ma­de­rę! Ręczę, że spę­dzi­li­by­śmy nie­je­den wie­czór, słu­cha­jąc opo­wie­ści Abla, lecz może nie dziś. Nie uprze­dzi­łem go, że może zajść taka po­trze­ba.

– Dość! – prze­rwa­ła mu pre­zy­den­to­wa. – Spo­tka­li­śmy się w kon­kret­nym celu i jego się trzy­maj­my. Za­rę­czam, że w na­szym to­wa­rzy­stwie za­po­znasz nie­jed­ne­go in­te­re­su­ją­ce­go czło­wie­ka, ko­cha­na. Na­słu­chasz się jesz­cze opo­wie­ści, bądź pewna.

Ostat­nie słowa skie­ro­wa­ła oczy­wi­ście do Gąski. Dziew­czy­na wes­tchnę­ła i okla­pła, dając za wy­gra­ną. Hra­bi­na trą­ci­ła jej ramię koń­cem wa­chla­rza i uno­sząc się z fo­te­la, szep­nę­ła coś do uszka.

Ri­caud, rad że nie musi się już gim­na­sty­ko­wać, szcze­rzył się nie­mo­żeb­nie. Niech mnie kule biją, jeśli w nie­cier­pli­wym ge­ście, jakim pre­zy­den­to­wa prze­rwa­ła jego ga­da­nie, nie kryła się po­ufa­łość, któ­rej ist­nie­nia nie mo­głem po­dej­rze­wać. Bo cóż ja wła­ści­wie o Ri­cau­dzie wie­dzia­łem? Za­ska­ku­ją­co mało. Ba­wi­da­mek, tref­niś i ka­bo­tyn, znany chyba na wszyst­kich sa­lo­nach Pa­ry­ża. Nie­mniej nie wa­dzi­ła mi ani jego prze­szłość, ani kon­du­ita, bo łą­czył nas układ, któ­re­go nie ro­ze­rwał­by końmi. On, ży­ją­cy ponad stan panek z to­wa­rzy­stwa, wiecz­nie że­brzą­cy o po­życz­ki na po­kry­cie we­ksli i kar­cia­nych dłu­gów, ja, za­gra­nicz­ny wy­rob­nik z kabzą, lecz bez wpły­wów, od lat tu­ła­ją­cy się po Pa­ry­żu, ma­rząc o in­te­re­sie życia. Więc szta­ma. Układ ide­al­ny. A jego re­la­cje z pre­zy­den­to­wą? Wiel­ka nie­wia­do­ma. Był jej pie­skiem sa­lo­no­wym, po­słu­ga­czem, ko­chan­kiem? Za­pew­ne wszyst­kim po tro­chu, a może kimś wię­cej. Tego nie trze­ba było mi wie­dzieć, star­czy­ło, że ma­da­me miała do niego sła­bość. Po­krze­pio­ny tą myślą, się­gną­łem po asa.

– Otóż to – rzu­ci­łem hardo. – Sem­per pa­ra­tus!

Na sto­li­ku wy­lą­do­wał ku­fe­rek, który do tej pory, trzy­ma­jąc dło­nią za wy­god­ny uchwyt, kry­łem za sobą. Ką­ci­ki ust hra­bi­ny, w od­po­wie­dzi na mój żart, unio­sły się lekko, spoj­rze­nia po­zo­sta­łych pań zbie­gły się na ku­fer­ku. Tra­fi­łem. Jed­nak in­te­re­so­wa­ło je, z czym przy­cho­dzę.

– Ty­tu­łem wstę­pu, pra­gnę nad­mie­nić o pew­nej spra­wie. – Ob­ró­ci­łem ku­fe­rek na bla­cie, usta­wia­jąc go fron­tem do sie­bie. Dło­nie za­tań­czy­ły ponad ciem­nym, zma­to­wia­łym ze sta­ro­ści drew­nem, jak­bym za­bie­rał się do cza­rów. – W mojej bran­ży czę­sto można spo­tkać się z opi­nią, iż duszą rze­czy jest za­pach. Zga­dzam się z tym i ufam, że słowa te padły z ust osoby na wskroś zna­ją­cej ma­te­rię za­gad­nie­nia.

Zręcz­nym ru­chem pre­sti­di­gi­ta­to­ra wy­do­by­łem z rę­ka­wa ma­leń­ki klu­czyk. Unio­słem go w pal­cach i od­cze­kaw­szy chwi­lę, tak aby każda z ze­bra­nych wokół sto­li­ka osób mogła się mu przyj­rzeć, wło­ży­łem do nie­wi­docz­nej dla ni­ko­go poza mną dziur­ki zamka. Me­cha­nizm szczęk­nął, otwie­ra­jąc rygle.

Hra­bi­na wes­tchnę­ła lekko, a Tur­got od­chrząk­nę­ła, nie wie­dzieć czy ze znie­cier­pli­wie­nia, czy eks­cy­ta­cji, która nagle ogar­nę­ła ze­bra­nych. Bar­dzo łatwo przy­szło mi po­chwy­cić ich cie­ka­wość, o wiele ła­twiej, niż mo­głem się spo­dzie­wać. Do­sko­na­le. Po­czu­łem się pew­niej.

– Mimo wszyst­ko rze­czy – kon­ty­nu­owa­łem – ma­te­rial­ne przed­mio­ty, choć­by przy­bie­ra­ją­ce po­stać za­chwy­ca­ją­cych dzieł naj­przed­niej­szych mi­strzów, są je­dy­nie sku­pi­ska­mi ma­te­rii, która prę­dzej czy póź­niej ob­ró­ci się w ni­cość.

Unio­słem wieko, ozdo­bio­ne wy­ko­na­nym za po­mo­cą dro­bia­zgo­wej in­tar­sji i oso­bi­ście prze­ze mnie za­pro­jek­to­wa­nym ob­ra­zem kwia­tów. Wnę­trze ku­fer­ka po­dzie­lo­ne było na sze­reg mniej­szych szu­fla­dek, wy­peł­nio­nych ma­leń­ki­mi bu­te­lecz­ka­mi, fla­ko­na­mi i men­zur­ka­mi. Pierw­sza z szu­fla­dek, unie­sio­na ponad od­chy­lo­ną do tyłu po­kry­wę, od­sło­ni­ła na­stęp­ną.

– Czy zatem warto, za­py­ta­cie, szu­kać duszy w tym, co sczeź­nie, zgi­nie, prze­pad­nie? W tym, co ulot­ne, ska­za­ne na do­cze­sność. Mówi Pismo: „wszyst­ko mar­ność”, i mówi słusz­nie. Cóż więc godne jest po­sia­da­nia duszy, owego ułam­ka bo­sko­ści, który, pod po­sta­cią za­pa­chu, warto by za­wrzeć w per­fu­mach?

Ko­lej­na z szu­fla­dek, roz­dzie­lo­na na dwie czę­ści, roz­su­nę­ła się na boki, a ostat­nia, naj­niż­sza, wy­su­nę­ła do przo­du. Ca­łość, upstrzo­na ko­lo­ra­mi wy­peł­nia­ją­cych bu­te­lecz­ki pły­nów, cie­szą­ca oko roz­ma­ito­ścią szkla­nych form fla­ko­nów i de­ko­ru­ją­cych je do­dat­ków, spra­wia­ła wra­że­nie skle­pi­ku dla lalek, gdzie panny o por­ce­la­no­wych bu­ziach za­szy­wa­ją się pod nie­obec­ność wła­ści­cie­lek, aby za­zna­wać przy­jem­no­ści to­a­le­ty. Wszyst­ko to było ma­lut­kie, de­li­kat­ne i aku­rat­ne, tak, że czło­wiek mógł­by go­dzi­na­mi po­dzi­wiać spryt i zręcz­ność rze­mieśl­ni­ków żło­bią­cych or­na­men­ty na we­wnętrz­nych prze­gro­dach roz­dzie­la­ją­cych rzędy fla­ko­nów, czy wy­do­by­wa­ją­cych z kru­che­go szkła za­wi­ja­sy i esy-flo­re­sy, osa­dzo­ne na po­wierzch­ni bu­te­le­czek. Cudo, ni­czym puz­der­ko naj­przed­niej­szych fla­mandz­kich cze­ko­la­dek.

– To pra­gnie­nia. Nic tak jak one nie na­peł­nia serca chę­cią, nie pod­sy­ca pło­ną­ce­go we­wnątrz ognia, nie na­stra­ja do życia w tym świe­cie peł­nym pło­dów sza­rej do­cze­sno­ści. Nic jak pra­gnie­nia i głód ich za­spo­ka­ja­nia. Dla­te­go też in­ten­cją, przy­świe­ca­ją­cą mi pod­czas pracy nad tymi za­pa­cha­mi, było od­da­nie w ich ulot­nej for­mie duszy wa­szych, sza­now­ne panie, pra­gnień. I tym chciał­bym się z wami po­dzie­lić.

Ob­ró­ci­łem mój ob­woź­ny skle­pik w stro­nę pań, które już, już uno­si­ły się z fo­te­li, aby cie­kaw­ski­mi spoj­rze­nia­mi oba­dać za­war­tość ku­fer­ka.

– Czy ktoś przede mną wam to ofe­ro­wał? – za­py­ta­łem, spo­ufa­la­jąc się już zu­peł­nie swo­bod­nie. – Czy ktoś przede mną za­klął w za­pa­chu ducha wa­szych pra­gnień?

– Och… – wy­rwa­ło się hra­bi­nie, jak gdyby tylko wes­tchnie­niem umia­ła od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nie. Pani Tur­got ani się za­jąk­nę­ła, do­strze­głem jed­nak, że usta roz­war­ły się jej, ni­czym u głu­piut­kie­go dziew­czę­cia, i nijak nie było już na nich znać wy­pi­sa­nej do­tych­czas nie­chę­ci. Cha­bry w oczach Gąski roz­pro­mie­nia­ły, a jej de­kolt za­fa­lo­wał, zdra­dza­jąc roz­sa­dza­ją­ce dziew­czy­nę pod­eks­cy­to­wa­nie. Przy­gry­za­ła okrę­co­ny wokół palca pu­kiel wło­sów, uka­zu­jąc rzą­dek drob­nych ni­czym perły ząb­ków. Roz­to­czo­ny czar za­dzia­łał.

– Zaraz to oce­ni­my. – Su­ro­wy ton głosu pre­zy­den­to­wej spro­wa­dził mnie na zie­mię. – Zręcz­ny pokaz, van Veri. Po­sta­wi­łeś po­przecz­kę wy­so­ko, uwa­żaj więc, bo upa­dek może być bo­le­sny.

Uśmiech­ną­łem się dys­kret­nie, spusz­cza­jąc słu­żal­czo wzrok.

– Pod­da­ję się pod osąd – bąk­ną­łem. – Jako uni­żo­ne­mu słu­dze, nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go.

– Do­brze. Co zatem za­pro­po­nu­jesz?

Wy­cią­gną­łem palce ku jed­ne­mu z fla­ko­nów.

– Stop! – po­wstrzy­ma­ła mnie. – Za­cznij­my ina­czej. Odet­te, chcąc wy­na­gro­dzić ci brak cie­ka­wych opo­wie­ści, uznaj­my, że pan van Veri w pierw­szym rzę­dzie od­kry­je ducha two­ich pra­gnień. Zgoda? Jeśli mu się uda, bę­dzie mógł spró­bo­wać z nami.

Gąska za­chi­cho­ta­ła uro­czo.

– Wspa­nia­le! Niech pan za­czy­na!

To było do prze­wi­dze­nia. Pre­zy­den­to­wa nie za­mie­rza­ła uła­twiać mi za­da­nia. Ri­caud po­ru­szył się ner­wo­wo. Tak, wiem, żaden z nas nie spo­dzie­wał się obec­no­ści tej mło­dej panny i nic spe­cjal­ne­go dla niej nie przy­go­to­wa­łem, ale nie martw się, mój drogi. Dla sta­re­go Abla to żadne wy­zwa­nie.

– Hmm… – po­du­ma­łem chwil­kę, marsz­cząc brwi. Bez więk­sze­go prze­ko­na­nia prze­sta­wi­łem kilka fla­ko­nów, trą­ci­łem pa­znok­ciem żabę z masy per­ło­wej, która plą­ta­ła się po za­ka­mar­kach dol­nej szu­fla­dy, po czym spló­tł­szy dło­nie, wy­ła­ma­łem palce. Wy­glą­da­ło to jak­bym się już zde­cy­do­wał, lecz za­miast przejść do rze­czy, od­chy­li­łem się na sofie i ob­rzu­ci­łem Gąskę prze­cią­głym spoj­rze­niem.

Dziew­czy­na miała w sobie wdzię­ku co nie­mia­ra, oj tak. Każdy jej gest, każde rzu­ca­ne spo­nad dłu­gich rzęs spoj­rze­nie były tak uro­cze, że można by nad nimi cmo­kać z za­chwy­tu. Ga­pi­łem się tak, aż dziew­czy­na, pod na­po­rem nie tylko mo­je­go, lecz także każ­dej z pań spoj­rze­nia, spą­so­wia­ła ni­czym róża. Och, nie­śmia­łe dziew­cząt­ko!

– Mam! – rze­kłem i po­chy­liw­szy się nad ku­fer­kiem, po­czą­łem grze­bać w za­war­to­ści dol­nej szu­fla­dy. – Pro­szę wy­ba­czyć, iż rzecz po­zba­wio­na bę­dzie od­po­wied­nie­go opa­ko­wa­nia, ale to jeden z moich naj­now­szych za­pa­chów. Wła­ści­wie jesz­cze nie na sprze­daż, lecz dla tak cud­ne­go kwia­tu…

Wy­do­by­łem ma­lut­ką, pro­stą bu­te­lecz­kę, za­tknię­tą naj­zwy­klej­szym w świe­cie kor­kiem.

– Nie ma jesz­cze nazwy, więc jeśli przy­pad­nie ci do gustu, ma­de­mo­isel­le, nazwę go jak ze­chcesz.

Otwo­rzy­łem bu­te­lecz­kę, ge­stem pro­sząc dziew­czy­nę o dłoń. Ocho­czo speł­ni­ła proś­bę, a ja, za po­mo­cą cie­niut­kiej pi­pet­ki, za­apli­ko­wa­łem jej odro­bi­nę per­fum. Kciu­kiem roz­sma­ro­wa­łem płyn i na­ka­zu­jąc, aby chwi­lę od­cze­ka­ła, po­zwo­li­łem po­wą­chać. Salon za­marł w ocze­ki­wa­niu, gdy Gąska, przy­mknąw­szy oczy, zbli­ży­ła na­sa­dę dłoni do nosa. Tak jak pro­si­łem, wstrzy­ma­ła się odro­bi­nę, zanim wraz z wde­chem po­zwo­li­ła dro­bin­kom mej ma­gicz­nej mik­stu­ry po­draż­nić po­wo­nie­nie.

– Wspa­nia­ły! – wy­krzyk­nę­ła, śmie­jąc się w głos. – Wspa­nia­ły, panie van Veri, ten za­pach jest wspa­nia­ły!

Prze­nio­słem wzrok na Ri­cau­da, który omal nie spadł z krze­sła. Spo­koj­nie mój drogi, mó­wi­łem, że się uda.

– Och, co za cudo! Jak­bym unio­sła się w po­wie­trze! Jak­bym wi­ro­wa­ła ponad całym, pięk­nym Pa­ry­żem!

Po­mruk nie­do­wie­rza­nia prze­to­czył się po sa­lo­nie, dając mocny kon­tra­punkt dla za­chwy­tu dziew­czy­ny. Panie pa­trzy­ły po sobie, prze­ści­ga­jąc się w ko­men­ta­rzach.

– Och, Odet­te, do­praw­dy, czy to aż tak wspa­nia­łe?

– Nie… wy­da­je mi się, że odro­bi­nę prze­sa­dzasz…

– Może nieco wię­cej taktu!

Je­dy­nie pre­zy­den­to­wa mil­cza­ła. Za­ci­ska­jąc usta, pa­trzy­ła to na Gąskę, to na mnie.

– Panie van Veri, jest pan praw­dzi­wym mi­strzem! Po­czuj­cie, ko­cha­ne, jakże to wspa­nia­łe! – Gąska już, już pod­su­wa­ła dłoń pod długi nos hra­bi­ny, gdy nie­spo­dzie­wa­nie i ostro za­pro­te­sto­wa­łem.

– Pro­szę tego nie robić! Za­kli­nam! Na wszel­kie świę­to­ści, pro­szę tego nie robić! Jeśli ta za­ba­wa ma się udać, każda z pań może za­kosz­to­wać tylko jed­ne­go za­pa­chu.

Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia za­ku­ły mnie ni­czym ostrza.

– Idzie o świe­żość – wy­ja­śni­łem. – Je­że­li roz­pocz­ną panie ob­wą­chi­wać się na­wza­jem, nici z rze­czy­wi­ste­go uroku za­pa­chów. Tylko świe­ży nos jest w sta­nie do­świad­czyć głębi ukry­tych we fla­ko­nach wra­żeń.

Gąska po­słusz­nie cof­nę­ła dłoń, a hra­bi­na skrzy­wi­ła się, wy­raź­nie nie­ra­da, że omi­nie ją eu­fo­ria mło­dej panny. Tur­got wy­mie­ni­ła z pre­zy­den­to­wą spoj­rze­nia, nie­pew­na co ma o tym my­śleć. Za­czą­łem dyk­to­wać wa­run­ki, a do ta­kich rze­czy panie nie były przy­zwy­cza­jo­ne. Na szczę­ście pre­zy­den­to­wa tym razem nie ro­bi­ła kło­po­tów. Ski­nę­ła głową, dając znak, że jeśli coś mówię, to tak musi być i basta.

Ri­caud trą­cił mnie w ko­la­no. Zer­k­ną­łem w jego stro­nę, pusz­cza­jąc dys­kret­nie oczko. Był kon­tent, po­zna­łem to po uśmie­chu, tym razem – co u niego rzad­kie – spon­ta­nicz­nym i szcze­rym.

– To wspa­nia­łe, panie van Veri. – Gąska raz za razem przy­kła­da­ła prze­gub dłoni do nosa. – Jest pan naj­praw­dziw­szym mi­strzem, ni­czym Gre­no­uil­le! Zna pan tę hi­sto­rię? Och, cóż to za za­ba­wa!

Unio­słem brwi.

– Czy znam? – za­py­ta­łem. – Na­tu­ral­nie. Skory je­stem za­py­tać, skąd znasz ją ty, ma­de­mo­isel­le?

Ro­ze­śmia­ła się, klasz­cząc w dło­nie.

– Ależ, panie van Veris, Gras­se to mój ro­dzin­ny dom!

Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na mnie. Tym razem w spoj­rze­niach krył się ogrom­ny znak za­py­ta­nia.

– Zdaje się, że sza­now­ne panie nie znają tej opo­wie­ści. Może więc to ty, ma­de­mo­isel­le, za­miast mnie, opo­wiesz nam hi­sto­rię?

Gąska ro­ze­śmia­ła się, roz­ba­wio­na roz­wo­jem sy­tu­acji.

– Och nie! Nie wiem, czy będę po­tra­fi­ła!

– Nie­zwy­kłe, że macie przed nami se­kre­ty – żach­nę­ła się pre­zy­den­to­wa. – Czyż­by­ście tkwi­li w ja­kiejś zmo­wie?

– Ależ skąd! – za­pro­te­sto­wa­łem. – Ma­de­mo­isel­le przy­wo­ła­ła na­zwi­sko pew­ne­go je­go­mo­ścia, o któ­rym swego czasu wiele mó­wi­ło się w Pro­wan­sji. Gre­no­uil­le był jak ja per­fu­mia­rzem, lecz nie­zwy­kle uta­len­to­wa­nym, rzekł­bym, nosem ponad wszyst­kie nosy.

Prze­rwa­łem, zer­ka­jąc na dziew­czy­nę, nie­pew­ny czy nie wejdę jej w słowo. Gąska dała tylko znak, abym kon­ty­nu­ował, sama za­śmie­wa­jąc się w naj­lep­sze.

– Rzecz w tym, że ów Gre­no­uil­le po­sia­dał tyleż samo ta­len­tu, co i ob­se­sji. Ob­se­sji stwo­rze­nia naj­bar­dziej nie­zwy­kłe­go za­pa­chu na świe­cie, pach­ni­dła, nie­zna­ne­go dotąd ludz­kie­mu po­wo­nie­niu. W tym celu, no cóż, nie da się ukryć, iż hi­sto­ria ta po­sia­da w sobie odro­bi­nę ohydy, w tym celu mor­do­wał młode dziew­czę­ta z oko­lic Gras­se, gdzie pra­co­wał u zna­ne­go w całym kraju Ga­li­mar­da.

– Mor­do­wał? – za­py­ta­ła z prze­ję­ciem pani Tur­got. – A cóż to ma do rze­czy?

– A ma, co nie­zwy­kłe. Wy­bor­ny nos Gre­no­uil­le’a pod­po­wia­dał mu bo­wiem, iż swe nad­zwy­czaj­ne pach­ni­dło spo­rzą­dzi je­dy­nie z za­pa­chów ciał mło­dych ko­biet.

Tur­got skrzy­wi­ła się z od­ra­zą.

– Jakże to? – za­py­ta­ła hra­bi­na. – Czy takie rze­czy są w ogóle moż­li­we?

– No cóż – od­par­łem. – W opo­wie­ściach moż­li­we jest wszyst­ko. W per­fu­me­ryj­nym fachu ist­nie­je me­to­da en­flo­ra­żu, za po­mo­cą któ­rej wy­sy­sa się z płat­ków kwia­to­wy za­pach, a z ziół po­zy­sku­je ich mocne eks­trak­ty i być może na tej pod­sta­wie ktoś roz­fan­ta­zjo­wał się na temat po­chwy­ce­nia we fla­kon za­pa­chu ludz­kie­go ciała. Mó­wi­ło się, że Gre­no­uil­le zabił dla swych nie­cnych celów kil­ka­na­ście ko­biet.

– Nie oszczę­dził nawet córki hra­bie­go Ri­chis! – wy­tra­ci­ła się Gąska.

– W rze­czy samej. W tych cza­sach blady strach padł na miesz­kań­ców Gras­se, a mor­der­ca przez długi czas po­zo­sta­wał nie­uchwyt­ny.

– Okrop­ność – żach­nę­ła się Tur­got. – Nie zno­szę ta­kich opo­wie­ści!

– A ja wprost prze­ciw­nie. Pro­szę mówić dalej – pre­zy­den­to­wa po raz pierw­szy spoj­rza­ła na mnie wzro­kiem, w któ­rym kryło się wię­cej za­in­te­re­so­wa­nia niż po­gar­dy.

– Gre­no­uil­le umy­kał spra­wie­dli­wo­ści aż do mo­men­tu, gdy jego dzie­ło nie było go­to­we. Nie wcho­dząc w niu­an­se, po­wiem tylko, iż po­trze­bo­wał do tego kil­ku­na­stu za­pa­chów i ze­braw­szy je, mógł wresz­cie umie­szać swe wy­śnio­ne pach­ni­dło. I wtedy go po­chwy­co­no. Gdy sta­nął na sza­fo­cie, na głów­nym placu mia­sta, gdzie rze­sza miesz­kań­ców ocze­ki­wa­ła spra­wie­dli­wo­ści, otwo­rzył za­tycz­kę am­pu­ły, w któ­rej prze­cho­wy­wał spe­cy­fik. I stała się rzecz nie­zwy­kła. Oszo­ło­mie­ni cu­dow­ną mocą per­fum Gre­no­uil­le’a miesz­kań­cy Gras­se do­słow­nie roz­pły­nę­li się w mi­ło­ści. Ni­czym opę­ta­ni, od­da­li się roz­kosz­nym igrasz­kom ciała, bez wzglę­du na płeć, wiek, czy pro­we­nien­cje, a Gre­no­uil­le, z wy­so­ko­ści ka­tow­skie­go pień­ka, śmiał się wszyst­kim w nos. Po ja­kimś cza­sie umę­cze­ni lu­dzie po­spa­li się ni­czym pro­się­ta przy ma­cio­rze, jak kto leżał, jedno na dru­gim, a nad ranem, gdy przy­szło otrzeź­wie­nie, nikt nie pa­mię­tał orgii i nie mając po­ję­cia, z ja­kie­go po­wo­du leży goły jak świę­ty pań­ski w ob­ję­ciach obcej i wcale nie pięk­nej ko­bie­ty, ze wsty­dem ucie­kał do domu. Trwo­ga i sro­mo­ta ogar­nę­ła miesz­kań­ców Gras­se, pra­gną­cych wy­przeć z pa­mię­ci wspo­mnie­nie fe­ral­ne­go po­ran­ka. A Gre­no­uil­le? Cóż, mó­wi­ło się, że w tym cza­sie był już w pół drogi do Pa­ry­ża, gdzie jak z wie­lo­ma in­ny­mi, słuch o nim za­gi­nął.

Za­chwyt na twa­rzy Gąski nijak nie przy­sta­wał do pod­szy­te­go cie­ka­wo­ścią nie­sma­ku, który za­stygł na ustach pani Tur­got. Hra­bi­na wy­słu­cha­ła opo­wie­ści z coraz to sze­rzej otwar­ty­mi oczy­ma, a pre­zy­den­to­wa z za­in­te­re­so­wa­niem, o które nigdy bym jej nie po­dej­rze­wał.

– A może to pan?! – wy­pa­li­ła Gąska. – Pan jest Gre­no­uil­le’em! I teraz przy­był pan do Gar­des, aby nas za­cza­ro­wać!

Za­kry­łem dło­nią usta, aby nie wy­buch­nąć śmie­chem. Ależ dziew­czy­na miała fan­ta­zję!

– Cóż rzec, może tak wła­śnie jest? – zdu­si­łem we­so­łość. – Choć nie, nie będę pań zwo­dził. Opo­wieść o Gre­no­uil­le'u to je­dy­nie ro­dzaj przy­na­leż­nej mej pro­fe­sji le­gen­dy.

– Pro­szę nie opo­wia­dać o tym ni­ko­mu w Gras­se – ro­ze­śmia­ła się dziew­czy­na. – Nie zno­szą tam tej hi­sto­rii!

Ski­ną­łem uprzej­mie, uda­jąc, że biorę sobie po­ra­dę głę­bo­ko do serca. Gąska nie prze­sta­wa­ła chi­cho­tać, na prze­mian a to klasz­cząc w dło­nie, a to trą­ca­jąc ramię za­dzi­wio­nej roz­wo­jem wy­pad­ków hra­bi­ny. Roz­bro­iła mnie tym do­szczęt­nie. Usa­do­wiw­szy się wy­god­niej, rzu­ci­łem już cał­kiem swo­bod­nie:

– Przejdź­my zatem o krok dalej. Która z wiel­moż­nych pań ze­chce być na­stęp­na?

– Ja! – wy­rwa­ła się Tur­got. – Teraz ja!

Tak, to było do prze­wi­dze­nia.

– Do­sko­na­le – rzu­ci­łem. – Śmia­ła de­cy­zja. Od wej­ścia do­strze­głem drze­mią­cy w pani głód no­wych wra­żeń. Dla tak sil­nej i pew­nej swego damy przy­go­to­wa­łem coś spe­cjal­ne­go.

Po­chy­li­łem się nad ku­fer­kiem, po raz ko­lej­ny uda­jąc, że cze­goś w nim szu­kam. Oczy­wi­ście tym razem o im­pro­wi­za­cji nie było mowy. W wy­pad­ku Tur­got obo­wią­zu­ją­cą es­te­ty­ką była rzym­ska pompa, lu­dzie jej po­kro­ju od­zna­cza­li się bo­wiem prze­moż­ną skłon­no­ścią do osten­ta­cyj­ne­go prze­py­chu oraz trak­to­wa­nia bo­gac­twa jako wy­znacz­ni­ka do­bre­go życia. Zatem pro­szę bar­dzo, jest, co się na­le­ży!

– Oto spe­cjal­nie dla cie­bie, ma­da­me.Fleurs du Roi”. – Po­chwy­ci­łem w palce wy­so­ki fla­kon i oka­zu­jąc go oczom ze­bra­nych, po­pro­si­łem Tur­got o wy­cią­gnię­cie dłoni.

Po­da­jąc ją, ode­tchnę­ła cięż­ko, jakby szy­ko­wa­ła się do skoku na nie­zna­ną wodę. Od­cze­ka­łem, aż na­sy­ci oczy do­sko­na­łą ro­bo­tą maj­stra, który wy­ko­nał skry­wa­ją­ce per­fu­my na­czy­nie. Nie było to wpraw­dzie nic wy­szu­ka­ne­go, ot, zwę­ża­ją­cą się w trzech czwar­tych wy­so­ko­ści bu­te­lecz­kę opla­ta­ła cier­ni­sta róża, któ­rej za­bar­wio­ny na szkar­łat kwiat sta­no­wił szpunt ca­ło­ści, lecz taka forma schle­bia­ła tanim gu­stom, a o taki wła­śnie po­dej­rze­wa­łem Tur­got.

– „Fleurs du Roi”, je­stem bar­dzo cie­ka­wa – szep­nę­ła, przy­sta­wia­jąc na­sa­dę dłoni do nosa. – Och!

Od­rzu­ci­ła głowę w tył, ni­czym od źró­dła naj­do­kucz­liw­sze­go odoru, lecz zanim jej wes­tchnie­niu za­wtó­ro­wał chór ob­ser­wu­ją­cych ją w sku­pie­niu pań, na po­wrót przy­sta­wi­ła dłoń do nosa.

– Wspa­nia­łe! – wy­krzyk­nę­ła. – Naj­droż­sze moje, ten za­pach jest cu­dow­ny!

Krą­gła twarz Tur­got roz­pro­mie­ni­ła się w szcze­rym uśmie­chu.

– Och, wspa­nia­łe! Muszę go mieć!

Roz­ra­do­wa­na Gą­secz­ka za­chi­cho­ta­ła pięk­nie, a zer­ka­ją­ca na Tur­got pre­zy­den­to­wa od­chy­li­ła się w fo­te­lu, naj­wy­raź­niej nie mogąc wyjść ze zdu­mie­nia.

– Teraz ja! – wy­rwa­ła się hra­bi­na. – Czy mogę być na­stęp­na?

Wy­szcze­rzy­łem zęby w szel­mow­skim uśmie­chu, prze­cią­ga­jąc pal­ca­mi ponad rzę­da­mi fla­ko­nów.

– Oczy­wi­ście, naj­droż­sza pani. Dla cie­bie przy­go­to­wa­łem coś rów­nie wy­jąt­ko­we­go.

Przyj­rza­łem się hra­bi­nie spo­nad ku­fer­ka. Jej wy­so­ką pe­ru­kę zdo­bi­ła prze­pięk­na egre­ta, wy­obra­ża­ją­ca koń­skie pyski wy­ła­nia­ją­ce się z mor­skiej piany. Trud­no było o coś mniej przy­sta­ją­ce­go do prze­źro­czy­stej oso­bo­wo­ści tej ko­bie­ty, lecz w owej chwi­li piana i morze sta­no­wi­ły dla mnie do­sko­na­ły punkt wyj­ścia.

– Za­pew­ne wiesz, ma­da­me, kogo zro­dzi­ły spie­nio­ne fale na brze­gach Cypru. – W pal­cach po­ja­wi­ła mi się pę­ka­ta bu­te­lecz­ka upstrzo­na mro­wiem pa­ste­lo­wych, krą­głych pa­cior­ków, na­da­ją­cych szkłu lek­ko­ści piany. – Spe­cjal­nie dla cie­bie, „Ana­dy­ome­ne”.

La­vo­isier była tak prze­ję­ta, że dło­nie drża­ły jej jak u szy­ku­ją­ce­go się do pierw­sze­go razu pod­lot­ka. Apli­ku­jąc za­pach na po­marsz­czo­ną dłoń, pu­ści­łem do hra­bi­ny oko. Chyba mo­głem sobie już na to po­zwo­lić.

– Och, drogi chłop­cze, skąd tyle wiesz o ko­bie­tach? – za­py­ta­ła, spo­glą­da­jąc na mnie ma­śla­nym wzro­kiem. Hra­bi­nę mia­łem ku­pio­ną zanim jesz­cze wy­pró­bo­wa­ła za­pach, nie ule­ga­ło to wąt­pli­wo­ści. Nie tra­cąc czasu zwró­ci­łem się do pre­zy­den­to­wej, która kry­tycz­nym, lecz peł­nym cie­ka­wo­ści spoj­rze­niem wo­dzi­ła od roz­chi­cho­ta­nej Gąski do wzdy­cha­ją­cej Tur­got i z po­wro­tem.

– A pani, ma­da­me?

– Wspa­nia­łe, drogi chłop­cze! Och, istne cudo! – Hra­bi­na ski­nę­ła na fa­ga­sa, aby podał jej coś do picia. – Nie daj się pro­sić, Char­le­ne, Fran­co­is spro­wa­dził nam naj­praw­dziw­sze­go mi­strza!

La­vo­isier za­czę­ła się na prze­mian śmiać i krztu­sić, aż zdez­o­rien­to­wa­ny fagas uniósł ją z fo­te­la i pod­pro­wa­dził pod bal­kon, aby zła­pa­ła nieco po­wie­trza. Gąska i Ri­caud ru­szy­li za nimi.

– Nie po­zo­sta­wia mi pan wy­bo­ru – rze­kła sucho de Neu­fvil­le. – Pro­szę, je­stem go­to­wa.

Wie­dzia­łem, że tym razem nie pój­dzie tak łatwo. Po­wścią­ga­jąc nie scho­dzą­cy mi z ust uśmie­szek, zaj­rza­łem do ku­fer­ka.

– Oto „An­gu­is in herba” – rze­kłem. – Nie­ba­nal­ny za­pach dla nie­ba­nal­nej ko­bie­ty.

Skło­ni­łem się usłuż­nie, uka­zu­jąc oczom pre­zy­den­to­wej pro­sty fla­ko­nik z dy­mio­ne­go szkła, skrę­co­ny w po­ło­wie wy­so­ko­ści, jakby ktoś chciał za­wią­zać na nim supeł. Pre­zy­den­to­wa po­da­ła dłoń. Ob­słu­ży­łem ją bez zbęd­nych umi­zgów i nad­ska­ki­wa­nia. Po­wą­cha­ła, skła­da­jąc na mnie czuj­ne spoj­rze­nie.

– Hmm… – za­wa­ha­ła się. – Jak to się na­zy­wa?

– „An­gu­is in herba”, ma­da­me.

– Hmm… – Raz jesz­cze zbli­ży­ła dłoń do nosa, uśmie­cha­jąc się sub­tel­nym, zło­śli­wym uśmiesz­kiem. – Po­my­sło­we, mój van Veri, po­my­sło­we.

Na­gro­dzi­ła mnie skry­tą w spoj­rze­niu apro­ba­tą, co zna­czy­ło wię­cej niż achy i ochy Tur­got czy hra­bi­ny. Bez­błęd­nie roz­szy­fro­wa­ła skry­ty w za­pa­chu se­kret, po­sia­da­ła więc gust wy­ro­bio­ny jak na­le­ży.

– Fran­co­is, czy u was wszyst­ko w po­rząd­ku? – rzu­ci­ła za plecy, du­sząc w za­rod­ku pącz­ku­ją­cą we mnie na­dzie­ję na po­ufa­ło­ści.

– Och, Eu­ge­nie do­sta­ła ataku obłą­kań­cze­go chi­cho­tu, zu­peł­nie nie wiem, jak jej do­po­móc!

Obie, La­vo­isier i Gąska, wy­mu­siw­szy na fa­ga­sie, aby wy­pu­ścił je na ze­wnątrz, śmia­ły się na bal­ko­nie w naj­lep­sze. Ri­caud krę­cił się po sa­lo­nie, nie mając po­ję­cia, co w tej sy­tu­acji zro­bić.

– Do­sko­na­le, niech się bawią. Do­pil­nuj tylko, aby Eu­ge­nie nie prze­wia­ło, jej gar­dło nie znosi ta­kich bre­we­rii.

Ri­caud za­krę­cił się na pię­cie i po­słusz­nie znik­nął na ze­wnątrz. Tur­got, przy po­mo­cy służ­ki, wsta­ła z fo­te­la i beł­ko­cząc coś o ko­niecz­no­ści prze­wie­trze­nia się, rów­nież wy­szła na bal­kon. Zo­sta­li­śmy we dwoje. Choć nie. Ani przez chwi­lę nie za­po­mnia­łem o mar­ki­zie.

– Zdaje się, iż na tym moja rola się koń­czy – rze­kłem, przy­wra­ca­jąc uwa­dze de Neu­fvil­le wła­sną osobę. – Za­sta­na­wia mnie tylko jesz­cze jedna drob­nost­ka.

Słowa za­wi­sły w po­wie­trzu, po­zo­sta­jąc tam przez nie­przy­zwo­icie długą chwi­lę.

– Mia­no­wi­cie? – za­py­ta­ła pre­zy­den­to­wa, raz jesz­cze zbli­ża­jąc na­sa­dę dłoni do nosa.

– Przy­go­to­wa­łem za­pach dla każ­dej z pań…

De Neu­fvil­le jakby nie do­sły­sza­ła, sam nie wiem, czy z po­wo­du iskie­rek, które roz­świe­ca­ły jej oczy, gdy chło­nę­ła bo­gac­two do­znań nie­sio­nych przez An­gu­is in herba, czy przez nie­sto­sow­ność moich ocze­ki­wań. Szczę­ściem z za­kło­po­ta­nia wy­ba­wi­ła mnie sama mar­ki­za.

– Char­le­ne, czy na­praw­dę muszę brać w tym udział? – do­bie­gło z szez­lon­ga. Mimo kry­ją­cej się w py­ta­niu pre­ten­sji, uzna­łem słowa mar­ki­zy za ro­dzaj za­chę­ty. Wi­docz­nie, mimo po­zo­rów, śle­dzi­ła prze­bieg na­sze­go spo­tka­nia.

– Je­steś żmiją, van Veri – syk­nę­ła pre­zy­den­to­wa. – Nie­ste­ty mo­żesz mieć rację. Wiedz jed­nak, że każę cię po­szczuć psami, jeśli nie oka­żesz wy­star­cza­ją­co wiele taktu.

Rzu­ci­ła te słowa pół­szep­tem, lecz tyle star­czy­ło, aby zje­żyć mi włosy na gło­wie. Wresz­cie! Do stu dia­błów! Dla tej chwi­li przy­by­łem do Gar­des, an­ga­żu­jąc w swój za­mysł Je­an-Bap­ti­ste'a, Re­vet­ta, Ri­cau­da oraz całą gro­ma­dę mniej lub bar­dziej po­stron­nych osób i ro­zu­mia­ło się, że teraz za­brak­nąć taktu mi nie może!

– Nie od­wa­żył­bym się na­rzu­cać, ma­da­me, gdyby nie świa­do­mość, jak do­sko­na­łym bal­sa­mem dla zbo­la­łej duszy jest za­pach.

Pre­zy­den­to­wa ski­nę­ła na znak, iż wie­rzy w me słowa. Ja­snym było jed­nak, że jeśli po­kpię spra­wę, bę­dzie mnie to kosz­to­wa­ło o wiele wię­cej, niźli szczu­cie psami.

– Elo­die, ko­cha­nie, oczy­wi­ście nie mu­sisz. Wiedz jed­nak, że ten mały Ho­len­der jest wy­bit­nie zręcz­ny. Wedle za­pew­nień Fran­co­is, to praw­dzi­wy ma­estro. Nie wy­ba­czy­ła­bym sobie, gdyby omi­nę­ła cię taka grat­ka. Przy­go­to­wał coś spe­cjal­nie dla cie­bie.

Kro­pel­ka potu ście­kła mi po skro­ni, gdy wle­piw­szy wzrok w pstro­ka­ci­znę wy­peł­nia­ją­cych ku­fe­rek fla­ko­nów, nad­sta­wia­łem uszu na słowa, któ­ry­mi mar­ki­za od­po­wie na pro­po­zy­cję. Ona jed­nak trwa­ła w mil­cze­niu, jakby nie o nią w tej sy­tu­acji cho­dzi­ło. Po nie­zno­śnie dłu­giej chwi­li od­chrząk­nę­ła nie­dba­le, ni to wy­ra­ża­jąc dla po­my­słu apro­ba­tę, ni to po­sy­ła­jąc go do wszyst­kich dia­błów. Tknię­ty im­pul­sem wy­prze­dzi­łem wes­tchnie­nie pre­zy­den­to­wej i wy­ry­wa­jąc z trze­wi ku­fer­ka jeden z fla­ko­nów, zwró­ci­łem się wprost do mar­ki­zy:

– Wspa­nia­le, naj­droż­sza pani! Niech­że będę go­dzien za­pre­zen­to­wać…

De Neu­fvil­le spio­ru­no­wa­ła mnie wzro­kiem, w my­ślach za­pew­ne już wzy­wa­jąc fa­ga­sa, aby wy­rzu­cił mnie na zbity pysk, lecz wpierw padły słowa mar­ki­zy:

– Pro­szę, skoro Char­le­ne na­le­ga…

Do­sko­czy­łem do szez­lon­ga i siląc się na jak naj­więk­szy wy­kwint, po­pro­si­łem mar­ki­zę o dłoń.

Czemu ta ko­bie­ta była dla mnie aż tak ważna? Dla­cze­go na jej opi­nii tak upar­cie mi za­le­ża­ło? Do kroć­set, całe to to­wa­rzy­stwo, wszyst­kie te ma­da­me­sy wraz ze swo­imi upodo­ba­nia­mi, któ­rym tak słu­żal­czo pró­bo­wa­łem wła­śnie do­go­dzić, ob­cho­dzi­ły mnie tyle, co ze­szło­rocz­ny śnieg. Ich za­chwyt i eks­cy­ta­cja były puste niby balon, bo nie szło za nimi nic z tego, czego po­żą­da­łem. Cóż, że za­in­ka­so­wał­bym za fla­ko­ny nieco gro­sza, cóż, że za jakiś czas od­wie­dził­bym panie po­now­nie, znów siląc się na umi­zgi. To ozna­cza­ło roz­pacz­li­we do­bi­ja­nie się do drzwi, ob­wa­ro­wa­nych zbyt wy­so­kim dla mnie pro­giem. Po­trze­bo­wa­łem przy­chyl­no­ści osoby na­da­ją­cej to­wa­rzy­stwu ton, sta­no­wią­cej gwa­rant pierw­szej ja­ko­ści tego, co stało się jej gu­stom miłe, a w Pa­ry­żu mało kto w tych spra­wach cie­szył się więk­szą re­no­mą, niż mar­ki­za d’Ol­ley­to­ur. Syl­fi­da naj­przed­niej­sze­go gustu i wy­ra­fi­no­wa­ne­go smaku, za apro­ba­tą któ­rej drzwi pa­ry­skich sa­lo­nów otwo­rzą się przede mną ni­czym wrota Se­za­mu na dźwięk słów cza­ro­dziej­skiej for­mu­ły.

Serce wa­li­ło mi jak mło­tem, gdy apli­ko­wa­łem na jasną dłoń odro­bi­nę won­nej sub­stan­cji. Mar­ki­za nie zwa­ża­ła na mnie, wo­dząc wzro­kiem po linii szpa­le­ru to­po­li za oknem, wzdłuż któ­re­go sa­mot­ny jeź­dziec od­pły­wał w stro­nę mia­sta. Ża­ło­wa­łem, że nie zwró­ci­ła uwagi na pę­ka­ty fla­kon o wą­skiej szyj­ce, wsu­nię­ty w czar­ną krepę prze­wią­za­ną źdźbłem su­chej trawy. Wło­ży­łem w tę kom­po­zy­cję nie­ma­ło in­wen­cji, a po­mysł, aby per­fu­mom nadać kolor czar­ny, uwa­ża­łem za wy­bit­nie tra­fio­ny. Lecz trud­no, nie można mieć wszyst­kie­go. Może przy­naj­mniej zer­ka­ją­ca z od­le­gło­ści swego fo­te­la pre­zy­den­to­wa do­ce­ni me sta­ra­nia.

Wstrzy­ma­łem od­dech, gdy mar­ki­za zbli­ży­ła dłoń do twa­rzy. Wcią­gnę­ła woń od nie­chce­nia, jakby chcia­ła mieć całą spra­wę za sobą. Po­grą­żo­na we wła­snych my­ślach po­zo­sta­wa­ła tak od­le­gła ode mnie, że aż zwąt­pi­łem w re­al­ność tej chwi­li. Twarz od­wró­ci­ła nagle, gwał­tow­nie, a jej zie­lo­ne oczy, przy­mglo­ne do tej pory nad­mia­rem żalu i żrą­ce­go duszę cier­pie­nia, roz­ja­śni­ły się, od­kry­wa­jąc przede mną peł­nię swej głębi.

– Jak na­zy­wa się ten za­pach, panie van der Vries? – za­py­ta­ła.

Po­czu­łem, że rze­czo­wość py­ta­nia, sil­nie kon­tra­stu­ją­ca z emo­cja­mi, które, jak ocze­ki­wa­łem, po­win­ny teraz igrać w sercu tej ko­bie­ty, przy­tła­cza mnie ni­czym głaz. Po­chwy­ci­łem spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu, do­strze­ga­jąc w nich tę pa­le­tę emo­cji, którą ta­lent mego Je­an-Bap­ti­ste'a za­mknął w ciem­nej toni per­fum. Za moimi pla­ca­mi pre­zy­den­to­wa dy­sza­ła jak ko­wal­ski miech, ocze­ku­jąc roz­wią­za­nia tej nie­zwy­kłej sy­tu­acji.

– „L’En­fant Sau­va­ge”, ma­da­me – szep­ną­łem po­tul­nie. – Wy­łącz­nie dla cie­bie.

Wy­cią­gnę­ła dłoń i opusz­ka­mi pal­ców do­tknę­ła gład­kiej skóry mego po­licz­ka. Zie­leń oczu prze­sło­ni­ły łzy.

– „L’En­fant Sau­va­ge” – po­wtó­rzy­ła. – Pięk­nie.

Chóry aniel­skie roz­brzmia­ły w mej duszy.

 

* * *

 

Deski pod sto­pa­mi za­skrzy­pia­ły zna­jo­mo, gdy wkro­czy­łem na ga­le­ryj­kę, z któ­rej zejść można było wprost do pra­cow­ni. Zanim jed­nak po­ko­na­łem czter­na­ście dzie­lą­cych mnie od niej stop­ni, przy­sta­ną­łem, ob­ser­wu­jąc jak w dole Je­an-Bap­ti­ste uwija się przy pracy. Świę­ci Pań­scy, złoto nie chło­pak! Szo­ro­wał wła­śnie alem­bik, na­da­jąc mie­dzi po­łysk, któ­re­go nie po­wsty­dzi­ły­by się mo­nar­sze re­ga­lia w dniu ko­ro­na­cji. Szy­ko­wał się do pracy, jak za­wsze skru­pu­lat­ny i gor­li­wy. Wzór wszel­kich cnót per­fu­me­ryj­ne­go fachu.

Ru­szy­łem na dół. Lu­bi­łem pra­cow­nię, szcze­gól­nie odkąd za­go­ścił w niej Je­an-Bap­ti­ste. Miej­sce wiecz­nie za­ba­ła­ga­nio­ne, le­d­wie co uprząt­nię­te, tak, aby dało się po nim w miarę swo­bod­nie po­ru­szać, ale był to przy­jem­ny, twór­czy ro­dzaj ba­ła­ga­nu, rzecz znana z ma­lar­skich ate­lier czy biu­rek pi­sa­rzy. W pew­nym sen­sie pra­cow­nia sta­no­wi­ła an­ty­te­zę mo­je­go cha­rak­te­ru i jako od­skocz­nia, miej­sce gdzie je­dy­nie go­ści­łem, była mi osto­ją i pew­nym punk­tem na mapie bez­ła­du życia.

– Po­sła­niec do­brych wie­ści puka do bram! – za­grzmia­łem, opusz­cza­jąc scho­dy. Pię­ścią ude­rzy­łem w wień­czą­cą ba­lu­stra­dę gałkę, jakby miało to ode­grać fan­fa­ry na moją część. – Czy ten przy­by­tek od­wa­ży się go ugo­ścić?!

Prze­stra­szo­ny chło­pak aż pod­sko­czył, na­chy­lo­ny nad alem­bi­kiem nie sły­szał bo­wiem mego naj­ścia.

– Je­an-Bap­ti­ste, for­tu­na nam sprzy­ja! – roz­ło­ży­łem ra­mio­na w ge­ście po­wi­ta­nia.

Wy­so­ki, przy­gar­bio­ny, uśmiech­nął się od ucha do ucha. Jego sku­pio­na i nad wyraz po­waż­na twarz rzad­ko kiedy mie­wa­ła tego go­ścia.

– Tak, skar­bie! Ru­sza­my do boju! Wszel­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zu­ją, że na­tłok pracy nie po­zwo­li nam w naj­bliż­szym cza­sie za­znać od­po­czyn­ku. Mar­ki­za była za­chwy­co­na! Nie­mal padła mi do stóp, go­to­wa na wszyst­ko, aby tylko zdo­być za­pach dla sie­bie! Gra­tu­la­cje, to nasz, ale przede wszyst­kim twój suk­ces!

Ru­basz­na jo­wial­ność, która we mnie wstą­pi­ła, za­sko­czy­ła Je­an-Bap­ti­ste'a. Wzdry­gnął się, gdy go ob­ją­łem i z ra­do­ści omal nie unio­słem w górę. Niech mnie kule biją, jeśli mury tej pra­cow­ni wie­dzia­ły kie­dy­kol­wiek bar­dziej spon­ta­nicz­ny prze­jaw za­ży­ło­ści!

– No do­brze, do­brze. – Po­wstrzy­ma­łem się, nie chcąc chło­pa­ka spe­szyć do szczę­tu. – Jasz­cze nie wszyst­ko do­pię­te. Zaraz za­wia­do­mię Re­vet­te’a, żeby za­czął wę­szyć. Może mnie nie być jakiś czas, ale gotuj wszyst­ko. Myślę, że to kwe­stia kil­ku­na­stu go­dzin.

Ob­sze­dłem alem­bik, roz­glą­da­jąc się po pra­cow­ni.

– Cze­goś ci bra­ku­je? Bę­dziesz po­trze­bo­wał ja­kichś de­li­ka­te­sów?

Za­prze­czył ru­chem głowy. Wy­tarł dło­nie w szma­tę i rzu­cił ją na stół.

– Do­sko­na­le. – Zaj­rza­łem do słoja, z któ­re­go wy­sta­wa­ły pi­pe­ty. – Nie pucuj tak mocno, bo zro­bisz dziu­rę.

Wska­za­łem pod­bród­kiem alem­bik, a Je­an-Bap­ti­ste uśmiech­nął się po swo­je­mu, ucie­ka­jąc spoj­rze­niem.

Po­krę­ci­łem się jesz­cze przez chwi­lę, za­glą­da­jąc to tu, to tam. Wszyst­ko było w jak naj­lep­szym po­rząd­ku, ale rzecz wia­do­ma: pań­skie oko konia tuczy. Za­trzy­mu­jąc się u stóp scho­dów, ob­ró­ci­łem głowę, zer­ka­jąc na chło­pa­ka. Za­to­nął już na po­wrót w ro­bo­cie, za­po­mi­na­jąc o bożym świe­cie. Przy­glą­da­łem się jego syl­wet­ce, wra­ca­jąc my­śla­mi do spo­tka­nia w Gar­des i słów Gąski, któ­ry­mi tak szcze­rze mnie roz­ba­wi­ła. Ja, jako Gre­no­uil­le! Do­praw­dy, jak nie­wie­le się po­my­li­ła! Byłem prze­cież am­ba­sa­do­rem zwi­chro­wa­ne­go ta­len­tu mor­der­cy z Gras­se, a rola ta zmu­sza­ła mnie do utoż­sa­mia­nia się z wy­bry­ka­mi, któ­ry­mi za­sły­nął na cały kraj. Bez wzglę­du na ich etycz­ną ocenę. W innym wy­pad­ku nasza ko­ope­ra­ty­wa chy­bia­ła­by prze­cież celu.

Z po­cząt­ku nie wie­rzy­łem w nie­zwy­kłe zdol­no­ści Je­an-Bap­ti­ste’a. Byłem prze­ko­na­ny, że eks­trakt uzy­ska­ny z ludz­kie­go ciała bę­dzie trą­cił nader nie­atrak­cyj­ny­mi wy­dzie­li­na­mi, jed­nak chło­pak zła­pał pew­ne­go razu kota i po­pro­sił, abym po­zwo­lił się prze­ko­nać. Po­zwo­li­łem. Otrzy­ma­ny aro­mat zwa­lał z nóg: nie dość, że przy­mknąw­szy oczy od­nio­słem wra­że­nie, iż u stóp kręci mi się kotka, to jesz­cze nie­mal czu­łem na opusz­kach pal­ców mięk­kość jej sier­ści. Nie­zwy­kłe! Onie­mia­łem i stan ten nie opusz­czał mnie nawet wtedy, gdy wy­rzu­ca­łem worek z kocim tru­chłem do za­uł­ka przy Port Saint Ber­nard.

Wstą­pi­łem na sto­pień. Do­świad­cze­nie z kotem wy­wró­ci­ło moje poj­mo­wa­nie per­fu­miar­stwa do góry no­ga­mi. Wie­dzio­ny prze­czu­ciem zwią­za­łem swój los z Je­an-Bap­ti­ste'm, bę­dą­cym w tam­tym cza­sie wy­nędz­nia­łym że­bra­kiem, skry­wa­ją­cym się przed spra­wie­dli­wo­ścią po­śród bez­mia­ru Pa­ry­ża. Wie­rzy­łem, że jego nie­zwy­kły dar można wy­ko­rzy­stać w bar­dziej roz­sąd­nym celu niż za­spo­ko­je­nie nie­zdro­wej ob­se­sji spo­rzą­dze­nia per­fu­me­ryj­ne­go ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go. Na przy­kład dla zbi­cia for­tu­ny. O tak, to na pewno. Co dziw­ne, Je­an-Bap­ti­ste przy­stał na współ­pra­cę z ocho­tą, tak, jakby pie­niędz­mi za­mie­rzał zre­kom­pen­so­wać sobie nie­po­wo­dze­nie w Gras­se. A może mi­ło­ścią do nich za­ra­ził się ode mnie? Nie wiem, nie­istot­ne. Ważne, że dla oby­dwu nas li­czy­ła się przede wszyst­kim praca i w tej ma­te­rii uzu­peł­nia­li­śmy się jak dzień z nocą. On stra­co­ny dla świa­ta po­śród murów pra­cow­ni, ja na po­wierzch­ni, or­ga­ni­zu­jąc za­mie­sza­nie. Jak z Ri­cau­dem, układ ide­al­ny.

Uśmiech­nąw­szy się do wła­snych myśli, po­czła­pa­łem na górę.

 

* * *

 

Szcze­rze nie­na­wi­dzi­łem tych cuch­ną­cych wil­go­cią i wszech­obec­nym bru­dem kli­tek, które dla by­dląt po­kro­ju Re­vet­te’a sta­no­wi­ły na­tu­ral­ne śro­do­wi­sko by­to­wa­nia, jed­nak jeśli in­te­res wy­ma­gał, żeby się w ten po­nu­ry świat za­nu­rzyć, nie wi­dzia­łem prze­ciw­wska­zań, by od­wie­sić uprze­dze­nia na kołek. Re­vet­te prze­pro­wa­dził mnie naj­praw­dziw­szą am­fi­la­dą pa­ka­mer, po­ko­ików i ciem­nych ko­ry­ta­rzy, tak, że pręd­ko stra­ci­łem orien­ta­cję, gdzie je­stem i na jaką ulicę uda mi się z tego la­bi­ryn­tu wy­do­stać. Nie­mniej ufa­łem mu. Łą­czą­ca ludzi in­te­re­su chęć zysku była dla mnie naj­lep­szym gwa­ran­tem.

– Trze­ba bę­dzie za­cze­kać – rzekł Re­vet­te, prze­pu­ściw­szy mnie przo­dem. We­szli­śmy do nie­du­że­go po­ko­ju. – Może i ze dwa kwa­dran­se.

Za­mknął za sobą drzwi.

– Do­brze – od­par­łem. – Czas nie gra roli. Obyś się tylko spi­sał, mój drogi. Obyś.

Po­gro­zi­łem mu pal­cem, ni­czym na­uczy­ciel nie­sfor­ne­mu ucznio­wi. Re­vet­te zmarsz­czył brwi i chyba chciał coś po­wie­dzieć, ale za­jąk­nął się tylko. Ba­wi­ło mnie, że tak łatwo przy­cho­dzi mi wpę­dza­nie tego draba w za­kło­po­ta­nie. W pe­wien spo­sób mu­sia­łem go onie­śmie­lać.

– Może pan tu za­cze­kać – wy­ją­kał. – Nikt tu nie zaj­rzy, nie ma co się oba­wiać. Miej­sce jest pewne.

Wska­zał na pod­nisz­czo­ny fotel, obity wy­pło­wia­łym ada­masz­kiem o de­se­niu tak pa­skud­nym, że aż za­ku­ło w oczy. Omio­tłem wnę­trze spoj­rze­niem. Za­duch, brud i cia­sno­ta. Poza fo­te­lem ume­blo­wa­nie po­ko­iku sta­no­wi­ła so­lid­nych ga­ba­ry­tów szafa (do­praw­dy nie mam po­ję­cia, jakim cudem wnie­sio­no tu taki kla­mot) oraz wąski sto­lik, usta­wio­ny przy prze­ciw­le­głej wej­ściu ścia­nie. To wszyst­ko, bo też trud­no by­ło­by upchnąć tu coś jesz­cze. Przy sto­li­ku znaj­do­wa­ło się wyj­ście z po­miesz­cze­nia, lecz nie po­sia­da­ło ono drzwi, a było je­dy­nie prze­sło­nię­te burą ko­ta­rą. Wy­cho­dzą­ce na po­dwó­rze okno do­peł­nia­ło ca­ło­ści.

– Do­sko­na­le. – Przy­cup­ną­łem na fo­te­lu. – Cze­kam więc.

Re­vet­te sap­nął i od­sło­nił ko­ta­rę. Przez uła­mek chwi­li zgłę­bi­łem spoj­rze­niem wy­ci­na­ją­cy się z pół­mro­ku zarys ko­ry­ta­rza, lecz oko nie zdą­ży­ło po­chwy­cić żad­nych szcze­gó­łów. Za­sło­na opa­dła. Zo­sta­łem sam.

Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co ze sobą po­cząć. Ob­skur­ność po­ko­iku igra­ła z moją wraż­li­wo­ścią, roz­bu­cha­ną nawet jak na po­ję­cie tu­tej­szej so­cje­ty, co do­pie­ro mówić o pod­rzęd­nym rze­zi­miesz­ku po­kro­ju Re­vet­te’a. Przed nim naj­praw­dziw­szym mę­stwem po­pi­sa­łem się już, przy­sia­da­jąc na tym gra­cie. Ki czort wie­dział, ile sie­dzia­ło w nim plu­skiew? Zer­k­ną­łem na po­dwó­rze. Za pęk­nię­tą, lepką od brudu szybą mi­gnę­ła po­stać chłop­ca. Malec kur­so­wał w tę i z po­wro­tem, dro­cząc się z psem, któ­re­go obec­no­ści na po­dwó­rzu do­my­śla­łem się po przy­tłu­mio­nym sko­wy­cie. Pięk­nie. Dwa kwa­dran­se z obrzy­dze­niem wobec każ­de­go cen­ty­me­tra ota­cza­ją­cej cię prze­strze­ni i nie­let­nim drę­czy­cie­lem zwie­rząt za oknem. Czy­sta roz­kosz.

Za­bęb­ni­łem pal­cem w ko­la­no. Nie wi­dząc tu dla sie­bie sen­sow­ne­go za­ję­cia wsu­ną­łem szpic la­secz­ki w szpa­rę po­mię­dzy de­ska­mi pod­ło­gi i pchną­łem dło­nią gałkę. Laska za­par­ła się, lecz wpierw wy­do­by­ła z po­mię­dzy desek ma­lut­ką pry­zmę brudu. Mój Boże, ileż to par butów mu­sia­ło wcie­rać w te szpa­ry kurz, błoto i gówno. Szarp­ną­łem gałkę do sie­bie i roz­tar­łem pry­zmę po­de­szwą buta. Zgro­za. Świa­do­mość mar­no­tra­wio­ne­go na cze­ka­nie czasu za­wsze wzbu­dza­ła we mnie zgro­zę.

Dla za­ję­cia myśli raz jesz­cze ob­ró­ci­łem w gło­wie zrąb mo­je­go planu. Nie­odmien­nie dzi­wi­ło mnie, dla­cze­go do stwo­rze­nia swych cu­dow­nych per­fum Je­an-Bap­ti­ste uży­wał eks­trak­tów z za­pa­chów mło­dych ko­biet. Jakby ten wy­ło­wio­ny z uro­czych za­ka­mar­ków dziew­czę­ce­go ciała za­pa­szek był czymś wy­jąt­ko­wym. Ow­szem, przy­jem­na rzecz, szcze­gól­nie jeśli dziew­czy­na jest ładna i nie stro­ni od mydła, ale bez trudu wy­obra­ża­łem sobie tuzin in­nych, rów­nie sil­nie dzia­ła­ją­cych na ludz­ką fan­ta­zję aro­ma­tów. Nad­zwy­czaj­ny nos Je­an-Bap­ti­ste'a z pew­no­ścią się nie mylił, lecz w Gras­se Je­an-Bap­ti­ste pra­gnął za­pa­chem znie­wo­lić tłumy, zaś moje am­bi­cje nie na­le­ża­ły do grona aż tak roz­bu­cha­nych. Star­cza­ła jedna, oby wła­ści­wa osoba.

Ja ro­zu­mia­łem świat jako zle­pek in­dy­wi­du­ów, nawet jeśli z wy­so­ka wy­glą­da­ły­by jak zbite w szarą masę. Każdy z nas po­sia­dał wła­sne pra­gnie­nia i upodo­ba­nia, jemu tylko przy­pi­sa­ne żądze oraz ob­se­sje, które za­pa­chem można było pod­sy­cić, po­łech­tać lub ad­o­ro­wać. Star­czy­ło do­brać klucz do tego zamka. I na tym po­le­ga­ło moje za­da­nie. Roz­gryźć klien­ta i ofia­ro­wać mu to, czego pra­gnie, nawet jeśli do pra­gnie­nia sam przed sobą nie po­tra­fi się przy­znać.

Żeby nie szu­kać da­le­ko: Tur­got. Głu­pie to i pa­skud­ne, ale am­bi­cje miało co się zowie. Da­ła­by się po­kro­ić, byle tylko otrzy­mać ak­cept so­cje­ty. Dajmy go jej zatem! Prze­cież za­słu­ży­ła! Dajmy jej czar sa­lo­nu ma­da­me de Le­spi­nas­se, przy­wo­łaj­my dla niej gwar­ny za­duch ko­ry­ta­rzy Wer­sa­lu. Dla Je­an-Bap­ti­ste'a to żadne wy­zwa­nie, za­pa­chy po­kro­ju „Fleurs du Roi” sta­no­wią dlań bła­host­kę. A dla Tur­got? Ma­rze­nie ścię­tej głowy, ubra­ny w zwiew­ną mgieł­kę za­pa­chu sy­no­nim aspi­ra­cji, pal sześć, że wzię­tych z su­fi­tu. Błę­ki­tu krwi nie można było kupić, przy­naj­mniej na razie.

Albo La­vo­isier. Idę o za­kład, że żaden na­dob­ny panek nie zbru­kał jej łona. Aż dziw bie­rze, że nie za­mknę­ła się w klasz­to­rze! Od za­wsze or­dy­nar­nie brzyd­ka i po­spo­li­cie ni­ja­ka, part­ner­ka do dys­pu­ty, ow­szem, lecz nie do amo­rów. A prze­cież z czu­ło­ścią na­zwa­ła mnie chłop­cem! Mnie, cię­te­go z metra Ho­len­dra o wod­ni­stej cerze i mdłym spoj­rze­niu śle­dzia. Czy nie to świad­czy­ło naj­le­piej o tym, jak brak jej ad­o­ra­cji i mę­skie­go po­żą­da­nia? Głu­pie py­ta­nie, każ­dej nie­do­piesz­czo­nej brak. Zrób­my ją więc Afro­dy­tą, niech kusi, nęci i mami, czort, że samą sie­bie. Dajmy jej po­czu­cie ad­mi­ra­cji, po­łech­taj­my wy­głod­nia­łą próż­ność. Na sta­rość nawet złu­dze­nia bie­rze się za jak naj­lep­szą mo­ne­tę.

O Gąsce nawet nie warto wspo­mi­nać. Ot, na­iw­ny pod­lo­tek z pro­win­cji, cie­kaw wiel­ko­miej­sko­ści Pa­ry­ża. La­vo­isier mu­sia­ła być jej dal­szą ciot­ką, za­pew­ne dziew­czy­na zo­sta­ła wy­sła­na, aby sta­rej pan­nie do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa, a przy tym otrzeć się o wiel­ki świat, może zna­leźć męża. Czemu zatem jej tego świa­ta nie dać, czemu bro­nić prze­py­chu sto­li­cy, czemu nie pod­su­nąć na­dob­ne­go chłop­ca? To wszyst­ko tkwi­ło w ukry­tym w pro­stej bu­te­lecz­ce za­pa­chu; pre­ten­sjo­nal­ny wy­kwint pa­ry­skie­go sa­lo­nu, po­głos gwar­nej, ko­lo­ro­wej ulicy, wspo­mnie­nie upoj­nych, let­nich nocy, za­zna­wa­nych w ra­mio­nach wy­śnio­ne­go ko­chan­ka. Skom­pli­ko­wa­na, lecz w grun­cie rze­czy ba­nal­na kom­po­zy­cja, jedno z pach­ni­deł, jakie mój Je­an-Bap­ti­ste two­rzy dla za­ba­wy. Na­iw­na imi­ta­cja cze­goś praw­dzi­we­go, w sam raz dla nie­po­trze­bu­ją­cej praw­dy, na­iw­nej pro­win­cjusz­ki.

Z de Neu­fvil­le było wię­cej za­cho­du, bo to i sil­niej zło­żo­na oso­bo­wość, i cha­rak­ter cięż­szy. Jej uzna­nia, ani do­bre­go słowa, nie mógł zdo­być nikt oraz nic, czego nie ob­da­rzy­ła­by szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem, a na de­cy­zje i za­pa­try­wa­nia pre­zy­den­to­wej nie wpły­nął­by żaden po­stron­ny osąd. Ta za­ku­ta w zbro­ję pru­de­rii oraz kon­cer­to­wej de­wo­cji ko­bie­ta była w grun­cie rze­czy bez­dusz­nym ty­ra­nem, który po­dług za­sa­dy dziel i rządź me­blo­wał świat do­oko­ła sie­bie. Trzy­ma­ła w gar­ści męża na świet­nym sta­no­wi­sku i ogrom­ny ma­ją­tek. Z po­wo­dze­niem kie­ro­wa­ła ka­rie­ra­mi do­ro­słych dzie­ci oraz pla­no­wa­ła ma­ria­że nie­na­ro­dzo­nych jesz­cze wnu­cząt. Nie by­ło­by w tym może nic nad­zwy­czaj­ne­go, gdyż ko­biet pod­cho­dzą­cych do życia prag­ma­tycz­nie i z zim­nym wy­ra­cho­wa­niem zna­łem nie­ma­ło, jed­nak wnio­ski wy­cią­gnię­te z prze­pro­wa­dzo­ne­go za­wcza­su śledz­twa wska­zy­wa­ły, że prze­sad­na de­struk­cja, tępe okru­cień­stwo i bez­przy­kład­ny sa­dyzm sta­no­wi­ły dla pre­zy­den­to­wej cel sam w sobie. Upa­try­wa­ła w nich przy­jem­no­ści i to był bo­dziec po­bu­dza­ją­cy ją do dzia­ła­nia; to była pod­nie­ta, któ­rej pra­gnę­ła. Stąd też „An­gu­is in herba”. Za­pach wy­szu­ka­ny i drogi, lecz na tle per­fum, które do­star­cza­li na sa­lo­ny pa­ry­scy mi­strzo­wie, nie wy­bi­ja­ją­cy się ponad prze­cięt­ność. Jed­nak w dru­giej nucie, w głębi, w ją­drze sta­no­wią­cym isto­tę, był to za­pach nie­po­ko­ją­co zja­dli­wy, wzbu­dza­ją­cy u po­stron­nych czuj­ność, coś jak pier­wot­ny od­ruch cof­nię­cia ręki przed żół­ty­mi pla­ma­mi na ciele sa­la­man­dry. Wy­ra­fi­no­wa­ny sy­gnał ostrze­gaw­czy. Tak, szcze­rze­śmy się z Je­an-Bap­ti­ste'm przy tej kom­po­zy­cji uba­wi­li.

Kroki w ko­ry­ta­rzu wy­rwa­ły mnie z za­du­my. Nie wiem, czy od wyj­ścia Re­vet­te’a minął choć­by kwa­drans, lecz to on, od­sło­niw­szy za­sło­nę, sta­nął w drzwiach.

– Je­stem – oznaj­mił. – Czy ona ma tu wejść?

Roz­bra­ja­ją­ca bez­rad­ność, z którą zadał py­ta­nie, zbiła mnie z pan­ta­ły­ku. Mie­rzy­li­śmy się przez chwi­lę wzro­kiem, on wi­docz­nie zdzi­wio­ny, że pod jego nie­obec­ność tkwi­łem w miej­scu, sztyw­no ni­czym kukła, ja za­sko­czo­ny nie­sto­sow­no­ścią za­da­ne­go py­ta­nia.

– Na Boga, Re­vet­te! – rzu­ci­łem wresz­cie. – Mam w sobie jesz­cze na tyle przy­zwo­ito­ści, aby nie chcieć jej oglą­dać! Niech poda cenę i wy­no­si się w dia­bły!

Kiw­nął głową, wra­ca­jąc za ko­ta­rę. Przez mo­ment do­bie­ga­ły stam­tąd głosy, męski, oczy­wi­ście Re­vet­te’a, i ko­bie­cy, nie­przy­jem­nie pi­skli­wy, lecz trud­no było roz­róż­nić ja­kie­kol­wiek słowa. Zresz­tą kon­tekst roz­mo­wy po­zo­sta­wał jasny.

– Czter­dzie­ści liw­rów. – Wyj­rzał zza za­sło­ny.

Skrzy­wi­łem się.

– Do­sta­nie dwa­dzie­ścia pięć. To i tak wy­gó­ro­wa­na cena.

Nie od­po­wie­dział, rów­nież się krzy­wiąc. Się­gną­łem za pa­zu­chę. Z kie­szon­ki ka­fta­na wy­cią­gną­łem za­wi­niąt­ko i roz­su­pław­szy je, wy­do­by­łem z wnę­trza mo­ne­ty. Od­li­czo­ną kwotę usta­wi­łem w słup­ku na stole. Re­vet­te zgar­nął pie­nią­dze gar­ścią.

– Do­brze – rzu­cił, na po­wrót zni­ka­jąc.

Nie wra­cał przez jakiś czas, a gdy po­now­nie od­sło­nił ko­ta­rę, z przed­ra­mie­nia zwie­szał mu się kosz, po brze­gi wy­pcha­ny gał­ga­na­mi. Po­sta­wił go na stole, a ja, uno­sząc się z fo­te­la, dałem znak, aby zro­bił nieco miej­sca. Mi­mo­wol­ny uśmie­szek wkradł mi się na usta, zdra­dza­jąc wzbie­ra­ją­ce pod­eks­cy­to­wa­nie. Jesz­cze nie umia­łem go ukryć, o nie. Jesz­cze nie byłem zimny jak lód.

Gąska, Tur­got, La­vo­isier, de Neu­fvil­le. Je wszyst­kie, mimo że szcze­rze za­chwy­co­ne spre­zen­to­wa­ny­mi za­pa­cha­mi, mia­łem w naj­głęb­szym po­wa­ża­niu. To była je­dy­nie za­ba­wa, szta­faż de­ko­ru­ją­cy tło dla gwiaz­dy przed­sta­wie­nia. Szło tu prze­cież o mar­ki­zę, o jej emo­cje i po­ru­sze­nie. A skoro dzię­ki ta­len­to­wi Je­an-Bap­ti­ste'a mia­łem moż­li­wość stwo­rze­nia per­fum z za­pa­chu ludz­kie­go ciała, także mar­ki­zie mo­głem po­da­ro­wać to, czego tak roz­pacz­li­wie pra­gnę­ła. Przy­wo­łać, co ode­szło. Czło­wiek po­żą­da bo­wiem za­wsze jed­nej z dwóch rze­czy: tego, czego nie może mieć, lub tego, co miał, lecz co bez­pow­rot­nie stra­cił. Taka już ludz­ka na­tu­ra. Zatem „L’En­fant Sau­va­ge”. Na za­wsze.

Ostroż­nie od­sło­ni­łem za­ło­mek koca, który okry­wał kosz. Dziec­ko spało w naj­lep­sze, od­dy­cha­jąc mia­ro­wo. Do­sko­na­le, śpij złota dzie­ci­no. Śpij snem spra­wie­dli­we­go, co nie zna cie­nia wy­stęp­ku ani go­ry­czy grze­chu. Śnij sen czy­sty, nie­ska­la­ny. Ja sprze­da­łem duszę dia­błu.

Koniec

Komentarze

Ha! Skądś to znam. ;-)

Nawet cie­ka­wa kon­cep­cja, ale lekko prze­ga­da­na. A to daje czy­tel­ni­ko­wi zbyt wiele czasu do na­my­słu. Bo jak czło­wiek myśli, to w końcu coś wy­my­śli. Naj­pierw sko­ja­rzy­łam imię, a potem już nie było trud­no prze­wi­dzieć za­koń­cze­nie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­klo, na­zy­waj­my to pro­wa­dze­niem nar­ra­cji sze­ro­kim ge­stem;) Praw­da, ten temat moż­na­by sprze­dać na 30k zna­ków. Chyba kie­dyś mia­łem po pro­stu wię­cej czasu na pi­sa­nie:)

Teraz kli­czek, ko­men­tarz tro­chę póź­niej.

 

Edit. Dwa klicz­ki. Jak bra­cia Klicz­ko. Znów mam moc.

Po prze­czy­ta­niu spa­lić mo­ni­tor.

Dobre, bar­dzo ład­nie ba­zu­ją­ce na “Pach­ni­dle” (na­wią­za­nia w tek­ście mi się spodo­ba­ły).

Pierw­sza scena, nie­śpiesz­na, za­czy­na od do­brze stwo­rzo­ne­go kli­ma­tu wy­so­kich sfer i całej in­try­gi. Po­ja­wia­ją­ce się to tu, to tam zda­nia, które zdra­dza­ją, że za zwy­kłą sprze­da­żą per­fum czai się coś zło­wiesz­cze­go, są moim ulu­bio­nym ele­men­tem. Jakaś uwaga, myśl, gest – bu­du­jesz tym at­mos­fe­rę za­gad­ki, że chce się dojść do końca i zo­ba­czyć, o co cho­dzi. Je­dy­na wada pierw­szej sceny – słabo po­wią­za­ły mi się na­zwi­ska z funk­cja­mi. Hra­bi­na, mar­ki­za, Gąska miały dla mnie więk­szą war­tość opi­so­wą niż na­zwi­ska. Do­pie­ro po chwi­li za­czą­łem je roz­róż­niać od tej stro­ny.

Sceny po tej służą już tylko wy­ja­śnie­niu za­gad­ki. I je bu­du­jesz nie­śpiesz­nie, bo­ga­to wy­peł­nia­jąc ad­no­ta­cja­mi nar­ra­to­ra-bo­ha­te­ra oraz opi­sa­mi. To także two­rzy kli­mat, choć mam wra­że­nie lek­kie­go prze­cią­gnię­cia – w pew­nym mo­men­cie cią­gle w my­ślach mia­łem py­ta­nie “to już, czy nie?” Lek­kie przy­spie­sze­nie tempa by nie za­szko­dzi­ło.

Ję­zy­ko­wo bar­dzo ład­nie, po­do­ba­ją mi się te wszyst­kie wy­ra­że­nia bu­du­ją­ce kli­mat da­ne­go okre­su. Ser­wu­jesz je w ta­kiej for­mie, że idzie się po­ła­pać, o co cho­dzi, za­ra­zem nie ucie­kasz nie od nich.

Pod­su­mo­wu­jąc: so­lid­ny i ładny, choć lekko prze­cią­gnię­ty kon­cert fa­jer­wer­ków. Na kli­czek de­fi­ni­tyw­nie za­słu­gu­je.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Tytuł ładny. Po­sta­ram się prze­czy­tać.

 

No i dwa kliki od Mr.Marasa brzmią za­cnie, coś jak or­gazm wie­lo­krot­ny.

Opo­wia­da­nie jest opar­te na zna­nym mo­ty­wie, więc nie­spe­cjal­nie za­ska­ku­je, ale czy­ta­ło się na­praw­dę nie­źle, bo­wiem rzecz zo­sta­ła przed­sta­wio­na nie­zwy­kle ele­ganc­ko, z wy­czu­wal­ną i bar­dzo sto­sow­ną do opi­sa­nych cza­sów at­mos­fe­rą, dość dusz­ną, pełną nie­do­po­wie­dzeń i tchną­cą aurą ta­jem­ni­czo­ści.

 

co współ­gra­ło z fan­ta­zja­mi nie wą­skiej grupy panów. –> …co współ­gra­ło z fan­ta­zja­mi niewą­skiej grupy panów.

 

– Mam do za­ofe­ro­wa­nia coś, czego jesz­cze żaden z do­sko­na­łych pa­ry­skich per­fu­mia­rzy pa­niom nie ofe­ro­wał. –> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

Może: – Mam do za­pro­po­no­wa­nia coś

 

Tur­got za­jąk­nę­ła się, gu­biąc rytm na­pę­dza­nym zło­ścią tańcu. –> Pew­nie miało być: …Tur­got za­jąk­nę­ła się, gu­biąc rytm w na­pę­dza­nym zło­ścią tańcu.

 

Nie wiem, ile było w tym z praw­dy… –> Może wy­star­czy: Nie wiem, ile było w tym praw­dy

 

– Nie widzę nic prze­ciw temu, aby za­ufać za­pew­nie­niom François. –> Ra­czej: – Nie mam nic prze­ciw temu, aby za­ufać za­pew­nie­niom François. Lub: – Nie widzę po­wo­dów, aby nie za­ufać za­pew­nie­niom François.

 

młoda panna po­zo­sta­wa­ła pod jej ku­ra­te­lą. – To chyba nie naj­lep­szy po­mysł.

Młoda panna, którą… –> Czy to za­mie­rzo­ne po­wtó­rze­nie?

 

Za­rę­czam, że w na­szym to­wa­rzy­stwie za­po­znasz nie­jed­ne­go in­te­re­su­ją­ce­go czło­wie­ka, ko­cha­na. –> Za­rę­czam, że w na­szym to­wa­rzy­stwie po­znasz nie­jed­ne­go in­te­re­su­ją­ce­go czło­wie­ka, ko­cha­na.

 

Każdy jej gest, każde rzu­ca­ne spo­nad dłu­gich rzęs spoj­rze­nie… –> Czy dziew­czy­na miała dłu­gie tylko dolne rzęsy, czy może oczy na po­wie­kach?

Pew­nie miało być: Każdy jej gest, każde rzu­ca­ne spod dłu­gich rzęs spoj­rze­nie

 

Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia za­ku­ły mnie ni­czym ostrza. –> Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia za­kłu­ły mnie ni­czym ostrza.

Jest duża róż­ni­ca mię­dzy zakućza­kłuć.

 

– Nie oszczę­dził nawet córki hra­bie­go Ri­chis! – wy­tra­ci­ła się Gąska. –> Pew­nie miało być: – Nie oszczę­dził nawet córki hra­bie­go Ri­chis! – w­trą­ci­ła się Gąska.

 

– Och, wspa­nia­łe! Muszę go mieć! –> Skoro wspa­nia­łe, do­my­ślam się, że per­fu­my, to chyba: Muszę je mieć!

 

Jej wy­so­ką pe­ru­kę zdo­bi­ła prze­pięk­na egre­ta, wy­obra­ża­ją­ca koń­skie pyski wy­ła­nia­ją­ce się z mor­skiej piany. – O ile mi wia­do­mo, egre­ta to pęk piór zdo­bią­cych fry­zu­rę lub ka­pe­lusz. Do­my­ślam się, że egre­ta, czyli białe pióra, wy­obra­ża­ła mor­ską pianę, ale nie po­tra­fię sobie zwi­zu­ali­zo­wać, jak rze­czo­ne pióra mogły wy­obra­żać koń­skie pyski…

 

Na­gro­dzi­ła mnie skry­tą w spoj­rze­niu apro­ba­tą, co zna­czy­ło wię­cej niż achy i ochy Tur­got czy hra­bi­ny. Bez­błęd­nie roz­szy­fro­wa­ła skry­ty w za­pa­chu se­kret… –> Po­wtó­rze­nie.

 

Jasz­cze nie wszyst­ko do­pię­te. –> Li­te­rów­ka.

 

o de­se­niu tak pa­skud­nym, że aż za­ku­ło w oczy. –> …o de­se­niu tak pa­skud­nym, że aż za­kłu­ło w oczy.

 

lecz wpierw wy­do­by­ła z po­mię­dzy desek… –> …lecz wpierw wy­do­by­ła spo­mię­dzy desek

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No cóż, jako fan­fik do Süskin­da może być, choć czte­rech liter nie urywa. Fa­bu­ły, zwłasz­cza ory­gi­nal­nej, jest tu jak na le­kar­stwo, tekst mógł­by mieć o 10 a może i 20k zna­ków mniej i ra­czej by na tym zy­skał, bo scena pre­zen­ta­cji jest długa i prze­ga­da­na, a potem wszyst­ko dość nagle się koń­czy.

 

No a przede wszyst­kim nie­ste­ty nie mogę, jak NWM, aż tak po­chwa­lić ję­zy­ka, re­aliów ani kli­ma­tu epoki, bo mniej­szych i więk­szych ba­bo­li jest tu dużo. Jak dla mnie XVIII w. jest tylko bar­dzo po­wierz­chow­nym szta­fa­żem, na­rzu­co­nym przez dzie­ło, do któ­re­go tekst się od­no­si, ale nie czuje się tu wiele z epoki. No i sporo ana­chro­ni­zmów się wkra­dło.

 

Już na wstę­pie mam pro­blem z “pietą Ver­de­ta”, ro­dzi­ną d’Ol­ley­to­ur i Gou­s­sa­invil­le, po­nie­waż z tych czte­rech ele­men­tów jeden (miej­sco­wość) jest au­ten­tycz­ny, co łamie fik­cyj­ność całej resz­ty. Na do­da­tek kom­plet­nie nie ro­zu­miem, po co ten wstęp­ny aka­pit – na moje ni­cze­mu dalej w tek­ście nie służy… Bo nawet nie pod­kre­śle­niu sta­ro­ści rodu, skoro nie wiemy, z kiedy mia­ła­by być ta pieta. Za­kła­da­jąc, że nie znam wszyst­kich rzeź­bia­rzy itd., zwłasz­cza od sztu­ki re­li­gij­nej przed XVIII w. usi­ło­wa­łam Ver­de­ta wy­gu­glać, ale bez­sku­tecz­nie. Nie bar­dzo w związ­ku z tym ro­zu­miem cały za­mysł z tym pas­su­sem – jeśli miał wy­wo­ły­wać ja­kieś sko­ja­rze­nia, to chyba po­legł epic­ko.

Na do­da­tek opis rzeź­by nie wska­zu­je na żaden kon­kret­ny styl, więc bar­dzo trud­no rów­nież umie­ścić ją chro­no­lo­gicz­nie i po­wziąć w związ­ku z tym opi­nię, co po­ru­sza bo­ha­te­ra/nar­ra­to­ra

 

“fia­kier ko­le­bał się po go­ściń­cu” – fia­kier (do­roż­ka) na go­ściń­cu? To po­jazd ty­po­wo miej­ski… Gou­s­sa­invil­le na owe czasy jest sporo za Pa­ry­żem (obec­nie też jest poza aglo­me­ra­cją)

 

“pani pre­zy­den­to­wa de Neu­fvil­le” – nawet jeśli jej mał­żo­nek był prési­dent w sen­sie są­dow­ni­czym, po pol­sku to okre­śle­nie wpro­wa­dza nie­ja­sność, jeśli nie wy­ja­śnić funk­cji spra­wo­wa­nej przez jej męża. Z kolei La­vo­isie­ro­wie nigdy nie byli hra­bia­mi, nie wiem, po co ten tytuł?

 

Mam wra­że­nie, że okre­śle­nie szez­long nie funk­cjo­no­wa­ło w epoce, ale nie udało mi się tego na 100% zwe­ry­fi­ko­wać

 

“Pro­sto z Am­ster­da­mu, ma­estro per­fu­me­ryj­ne­go fachu, lo­jal­ny pod­da­ny króla Lu­dwi­ka“ – ?? W la­tach 1806-10 ist­nia­ło Kró­le­stwo Ho­lan­dii aku­rat z króle Lu­dwi­kiem (Bo­na­par­te), ale dla­cze­go mam wra­że­nie, że nie o niego cho­dzi? Am­ster­dam, wraz z resz­tą Ni­der­lan­dów na­le­żał na­stęp­nie w la­tach 1810-14 do Fran­cji, ale wtedy z kolei nie było króla Lu­dwi­ka, ale pro­win­cja ce­sar­stwa. A przed 1795 to w ogóle mamy tam Re­pu­bli­kę Zjed­no­czo­nych Pro­win­cji (Ni­der­landz­kich). Jeśli to miał być skrót my­ślo­wy, w sen­sie, że bo­ha­ter jest Fran­cu­zem za­miesz­ka­łym w Am­ster­da­mie (jak swego czasu Kar­te­zjusz), to śred­nio wy­szedł – zwłasz­cza że na­stęp­ne zda­nie (na­zwi­sko) po­ka­zu­je, że jest Ni­der­land­czy­kiem (a ra­czej go udaje, ale to w tym mo­men­cie nie­istot­ne). Forma van der Vries jest nie­spo­ty­ka­na, nie znam ję­zy­ka, więc nie po­wiem, z czego to wy­ni­ka i jak się w za­leż­no­ści od ro­dza­ju, licz­by itd. kon­stru­uje ho­len­der­skie na­zwi­ska, ale za­wsze jest de Vries.

 

“– Niech­że w pierw­szych sło­wach po­dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie.” – coś mi tu nie gra. Niech­że mi wolno bę­dzie po­dzię­ko­wać brzmia­ło­by le­piej

 

“Po­czy­tu­ję sobie za naj­wznio­ślej­szych lotów za­szczyt go­ścić na sa­lo­nach pierw­szych dam Pa­ry­ża.” – to też nie brzmi do­brze, a poza tym kom­ple­ment mocno prze­sa­dzo­ny, bo nawet gdyby La­vo­isier był hra­bią, Tur­got tym, kim był, a “pre­zy­dent” głów­nym pre­zy­den­tem, to gdzie im do pierw­szych sa­lo­nów… Niby pre­zy­den­to­wa za­uwa­ża, ale nie wiem, czy na­zwa­ła­bym to na jej miej­scu “lu­krem”

 

“mam przed sobą bandę pod­lot­ków” – pod­lo­tek to słowo z innej epoki i bajki, banda pod­lot­ków trąci Ma­ku­szyń­skim ;)

 

Mała szan­sa, że raz powie błęd­nie Veris a raz Veri (bez s na końcu) – aku­rat w na­zwi­skach fran­cu­skich koń­co­we s jest za­zwy­czaj wy­ma­wia­ne, wbrew ogól­nej za­sa­dzie

 

Wąt­pię, żeby słu­żą­cy roz­sa­dzał panie przed po­ka­zem, co naj­wy­żej prze­sta­wiał na ich roz­kaz krze­sła (ską­d­inąd nie bar­dzo fo­te­le, jak wcze­śniej – suk­nie nie nada­wa­ły się do sie­dze­nia na fo­te­lach)

 

“Roz­ta­cza­ła wokół sie­bie czar naj­praw­dziw­szej do­mi­ny” – wut? To też słowo nie z epoki

 

“Wy tam, w Am­ster­da­mie, zna­cie się może na ka­flach i wy­pa­sie bydła“ – ra­czej stat­kach, zło­cie i dia­men­tach… Nawet jeśli to miał­by być afront, sko­ja­rze­nia są sko­ja­rze­nia­mi, a ste­reo­ty­py ste­reo­ty­pa­mi

 

Adele – ak­cent grave nad pierw­szym e; to samo: Char­le­ne, Eu­ge­nie. Elo­die z kolei ma ak­cent aigu na E. Jesz­cze co do imion: Odet­te wy­da­je mi się mało osiem­na­sto­wiecz­na, zwłasz­cza w tych sfe­rach, Elo­die też śred­nio, a Char­le­ne spraw­dzi­łam – jest imie­niem do­pie­ro dwu­dzie­sto­wiecz­nym, za­po­ży­czo­nym z Ame­ry­ki…

 

“Hra­bi­na nu­wo­rysz­ka” – wcze­śniej była pani Tur­got. Tur­got był ba­ro­nem, ale za­czy­nam mieć wra­że­nie, że z ar­cy­cie­ka­wym czło­wie­kiem tego na­zwi­ska nie ma on nic wspól­ne­go. Znowu: po co w takim razie znane na­zwi­sko?

 

“nie za­gna­ło cię chyba tylko do krain, gdzie za­miast ludzi żyją białe niedź­wie­dzie” – hmm, za­sta­na­wiam się, jak praw­do­po­dob­ne jest aku­rat takie po­rów­na­nie…

 

“oko­lo­na burzą ja­snych loków, które dziew­czy­na no­si­ła roz­pusz­czo­ne, na prze­kór mo­dzie” – nie wiem, czy hra­bi­na by się zgo­dzi­ła na taką eks­tra­wa­gan­cję ze stro­ny pod­opiecz­nej. Nie na tego ro­dza­ju spo­tka­nie. To by ozna­cza­ło nie­przy­zwo­itość, in­tym­ność, a nie non­kon­for­mizm.

 

“Więc szta­ma.” – znów ana­chro­nicz­nie

 

“wy­ko­na­nym za po­mo­cą dro­bia­zgo­wej in­tar­sji” – źle to brzmi, za­zwy­czaj mówi się po pro­stu o zdo­bie­niu in­tar­sją. Ta tech­ni­ka za­sad­ni­czo wy­ma­ga pre­cy­zji i dro­bia­zgo­wo­ści, zwłasz­cza w przy­pad­ku ma­łych przed­mio­tów. Kunsz­tow­na in­tar­sja by­ła­by do prze­łknię­cia, choć też tro­chę trąci tau­to­lo­gią

 

“jeśli przy­pad­nie ci do gustu, ma­de­mo­isel­le,” → jeśli przy­pad­nie pani do gustu, bo on jej bez­względ­nie nie bę­dzie mówił przez tu, ale przez vous, co zresz­tą pod­kre­śla zwrot ma­de­mo­isel­le

 

“za po­mo­cą cie­niut­kiej pi­pet­ki” – czy pi­pe­ta nie jest przy­pad­kiem wy­na­laz­kiem Pa­steu­ra? wcze­śniej chyba uży­wa­no sło­mek itp.

 

“Jak­bym wi­ro­wa­ła ponad całym[-,] pięk­nym Pa­ry­żem!” – nie będę dys­ku­to­wać o es­te­ty­ce ów­cze­sne­go Pa­ry­ża ;)

Prze­cin­ko­wych błę­dów jest wię­cej, ale nie wy­no­to­wy­wa­łam

 

“Gras­se to mój ro­dzin­ny dom” – śred­nio to brzmi, zwa­żyw­szy, że to miej­sco­wość… Ro­dzin­ne oko­li­ce, po­cho­dzę z Gras­se…

 

“Oto spe­cjal­nie dla cie­bie, ma­da­me.” – j.w. dla pani, ma­da­me

“Oczy­wi­ście, naj­droż­sza pani. Dla cie­bie przy­go­to­wa­łem coś rów­nie wy­jąt­ko­we­go.” – j.w.

 

“Jej wy­so­ką pe­ru­kę zdo­bi­ła prze­pięk­na egre­ta, wy­obra­ża­ją­ca koń­skie pyski wy­ła­nia­ją­ce się z mor­skiej piany.” – mam wra­że­nie, że egre­ta to wy­łącz­nie pióra zdo­bią­ce ka­pe­lusz lub fry­zu­rę, a te różne dzi­wac­twa na osiem­na­sto­wiecz­nych pe­ru­kach pew­nie mają wła­sną nazwę (nigdy aku­rat tym się nie pa­sjo­no­wa­łam). Poza tym tak ozdob­nych peruk nie no­si­ło się na co dzień, a nawet na dość w końcu nie­for­mal­ne spo­tka­nie na wsi – ist­nie­je nawet hi­po­te­za, że nawet na bale się tak nie ubie­ra­no, że są to ko­stiu­my te­atral­ne oraz por­tre­to­we

 

“Obie, La­vo­isier i Gąska, wy­mu­siw­szy na fa­ga­sie, aby wy­pu­ścił je na ze­wnątrz, śmia­ły się na bal­ko­nie w naj­lep­sze.” – po pierw­sze nie ro­zu­miem uporu, z jakim na­zy­wasz słu­żą­ce­go fa­ga­sem, po dru­gie – co on miał do po­wie­dze­nia w kwe­stii wy­cho­dze­nia przez panie do­kąd­kol­wiek? No i ra­czej nie na bal­kon, fran­cu­skie re­zy­den­cje pa­ła­co­we rzad­ko nie mie­wa­ją bal­konyów, a na do­da­tek takie spo­tka­nia za­zwy­czaj od­by­wa­ły się na par­te­rze. [Wy­edy­to­wa­ne, bo jest efek­tem aka­de­mic­kiej ostroż­no­ści. W tym przy­pad­ku na­le­ża­ło to na­pi­sać mocno.]

 

“jej gar­dło nie znosi ta­kich bre­we­rii” – ?? dla­cze­go gar­dło ma nie zno­sić awan­tur??

 

“siląc się na jak naj­więk­szy wy­kwint” – ? SJP PWN wy­kwint «kom­fort po­łą­czo­ny z ele­gan­cją»

 

“puste niby balon” – też mam wra­że­nie, że to zbyt no­wo­cze­sne po­rów­na­nie

 

“To ozna­cza­ło roz­pacz­li­we do­bi­ja­nie się do drzwi, ob­wa­ro­wa­nych zbyt wy­so­kim dla mnie pro­giem.“ – nie­po­trzeb­nie skom­pli­ko­wa­na i po­mie­sza­na me­ta­fo­ra, zwłasz­cza że prób ni­cze­go nie ob­wa­ro­wu­je…

 

“sta­no­wią­cej gwa­rant” – gwa­rant to osoba, która coś gwa­ran­tu­je, po­rę­czy­ciel, nie sy­no­nim gwa­ran­cji. Potem po­ja­wia się jesz­cze rów­nie ję­zy­ko­wo nie­do­bry “ak­cept”. Te formy nie są sta­ro­świec­kie, ale nie­po­praw­ne.

 

“Syl­fi­da naj­przed­niej­sze­go gustu i wy­ra­fi­no­wa­ne­go smaku” – wut?

 

“drzwi pa­ry­skich sa­lo­nów otwo­rzą się przede mną ni­czym wrota Se­za­mu” – znów, nie wy­da­je mi się to po­rów­na­niem z epoki, moda na orien­ta­lizm jesz­cze nie na­de­szła

 

“Mar­ki­za nie zwa­ża­ła na mnie, wo­dząc wzro­kiem po linii szpa­le­ru to­po­li za oknem, wzdłuż któ­re­go sa­mot­ny jeź­dziec od­pły­wał w stro­nę mia­sta.” – jeź­dziec od­pły­wał? Jaki jeź­dziec? Tu się au­ten­tycz­nie zgu­bi­łam.

 

“z emo­cja­mi, które, jak ocze­ki­wa­łem, po­win­ny teraz igrać w sercu tej ko­bie­ty” – emo­cje igra­ją­ce w sercu??

 

“pa­le­tę emo­cji, którą ta­lent mego Je­an-Bap­ti­ste'a za­mknął w ciem­nej toni per­fum. Za moimi pla­ca­mi pre­zy­den­to­wa dy­sza­ła jak ko­wal­ski miech”

 

Re­vet­te. Wcze­śniej mia­łeś od­mia­nę Re­vet­ta – po­win­no być Re­vet­te’a. I tak w ogóle to on się tam po­ja­wiał nie wia­do­mo skąd i po co…

 

“wy­ci­na­ją­cy się z pół­mro­ku zarys ko­ry­ta­rza” – wy­ci­na­ją­cy się?

 

pry­zma brudu – coś mi tu nie gra. SJP PWN

pry­zma

1. «usy­pi­sko albo stos ma­ją­cy kształt ścię­te­go ostro­słu­pa o pod­sta­wie pro­sto­kąt­nej»

2. «wie­lo­ścian, któ­re­go pod­sta­wa­mi są pro­sto­ką­ty le­żą­ce na dwóch rów­no­le­głych płasz­czy­znach, a prze­ciw­le­głe ścia­ny bocz­ne są jed­na­ko­wo na­chy­lo­ne do pod­sta­wy»

3. «część kłody drew­na otrzy­ma­na po od­cię­ciu desek bocz­nych»

 

“Mnie, cię­te­go z metra Ho­len­dra” – po­mi­ja­jąc, że nie wiem, co to ma zna­czyć, metry wpro­wa­dzi­ła do­pie­ro Re­wo­lu­cja…

 

sa­dyzm – znów: ter­min ana­chro­nicz­ny, w psy­chia­trii po­ja­wia się pod ko­niec XIX w. Btw. taką “pre­zy­den­to­wą”, o ja­kiej tu może być mowa, była te­ścio­wa mar­ki­za de Sade, ale to chyba przy­pad­ko­wa zbież­ność? Na do­da­tek w la­tach, kiedy dzie­je się “Pach­ni­dło”, mar­kiz jest dziec­kiem i bar­dzo mło­dym czło­wie­kiem…

 

za­ło­mek koca – nie­zbyt mi to pa­su­je, ra­czej rąbek koca?

http://altronapoleone.home.blog

Pi­szesz bar­dzo do­brze. Ję­zy­ko­wo udane, jest pe­wien próg wej­ścia w tekst (bar­dzo to lubię), tło, opis za­leż­no­ści, re­la­cji, wy­ra­zi­ści bo­ha­te­ro­wie, wy­czu­wal­ny sznyt au­tor­ski i styl od­po­wied­ni do je­go­mo­ścia pro­wa­dzą­ce­go nar­ra­cję. Pod­ręcz­ni­ko­wy przy­kład, jak in­for­ma­cje wpleść w tekst, za­miast trza­skać in­fo­dum­pem; spraw­nie wy­ko­na­na praca. Jasne, można by tro­chę skró­cić, za­koń­cze­nia od pew­ne­go mo­men­tu idzie się do­my­ślić, tekst gra na na­wią­za­niach, a “Gąska” tro­chę za czę­sto się śmie­je. Ale co z tego, kiedy to ładne opo­wia­da­nie jest. Jest w Twoim pi­sa­niu “to coś”, resz­tę idzie do­pra­wić do smaku (za­pa­chu?).

Trzy­mam kciu­ki za ko­lej­ne opo­wia­da­nia i kli­kam do bi­blio­te­ki.

"Bądź spo­koj­ny: za sto lat wszyst­ko minie!" ~Ralph Waldo Emer­son

Ru­basz­na jo­wial­ność, która we mnie wstą­pi­ła,

Czy jo­wial­ność może nie być ru­basz­na?

 

– O, wspa­nia­le – rze­kła pre­zy­den­to­wa de Neu­fvil­le. – François opo­wia­dał o panu nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie.

– Wspa­nia­łe, drogi chłop­cze! Och, istne cudo! – Hra­bi­na ski­nę­ła na fa­ga­sa, aby podał jej coś do picia. – Nie daj się pro­sić, Char­le­ne, Fran­co­is spro­wa­dził nam naj­praw­dziw­sze­go mi­strza!

Jeśli to ta sama osoba, to do­brze by­ło­by się zde­cy­do­wać na jeden zapis.

 

Spraw­nie na­pi­sa­ne. Na mój gust język tro­chę zbyt upstrzo­ny ozdob­ni­ka­mi, ni­czym epo­ko­we stro­je, ale do­my­ślam się, że taki był za­miar.

Wy­da­je mi się, że szwan­ku­je tutaj kom­po­zy­cja. Po­czą­tek z te­sto­wa­niem per­fum na ary­sto­krat­kach jest po­twor­nie roz­wle­czo­ny i roz­wod­nio­ny wszel­kiej maści roz­my­śla­nia­mi, że wy­glą­da to, jak­byś za­czy­nał po­wieść, a nie opo­wia­da­nie. Czy­ta­ło się to przy­jem­nie, choć w pew­nym mo­men­cie do­pa­dło mnie znu­że­nie, a przez myśl prze­mknę­ła myśl, że hi­sto­ria zmie­rza do­ni­kąd.

Szko­da też, że nie do­da­łeś wię­cej od sie­bie, bo in­spi­ra­cja “Pach­ni­dłem” jest dość kon­kret­na. A gdyby po­szu­kać tutaj fan­ta­sty­ki, to rzekł­bym, że czuć ją tak in­ten­syw­nie, co kro­pel­kę per­fum roz­pusz­czo­ną w je­zio­rze. ;D

Cał­kiem mi się po­do­ba­ło. Kli­kał­bym, gdyby jesz­cze było co. Od za­chwy­tów jed­nak je­stem da­le­ki – bar­dziej po­do­bał mi się kie­ru­nek, który ob­ra­łeś w “Por­tre­cie Anny Hals”.

Hmmm… Bar­dzo do­brze się czy­ta­ło – umiesz wcią­gnąć Mi­cha­le w swoje dłu­gie opisy. Ale mia­łam wra­że­nie, że cała pierw­sza scena jest za długa. Nie wąt­pię, że było przy­jem­no­ścią pisać taki frag­ment, ale cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wał, więc koń­ców­ka po­zo­sta­wi­ła nie­do­syt. Bo w końcu jaki był tak na­praw­dę cel dłu­gie­go po­cząt­ku? Jako za­jaw­ka do znacz­nie dłuż­sze­go tekst pew­nie by się spraw­dzi­ło (wstęp do książ­ki?). Od­nie­sie­nia do “Pach­ni­dła” – tak oczy­wi­ste, że mia­łam wra­że­nie (jak wspo­mi­na­ła Dra­ka­ina), że mam do czy­nie­nia z fan­fi­kiem. I szcze­rze, tak widzę ten tekst – fan­fik, który się broni pięk­nym sty­lem. Ale tylko tyle. 

Do­brze mi się czy­ta­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Hej, dzię­ki za ko­men­ta­rze!

 

mr.marasie, dzię­ki za klicz­ki i cze­kam na ko­men­tarz:)

 

NWMa­nie, faj­nie że się po­do­ba­ło:) Jak widać nie­ste­ty nie udało się do końca po­mi­nąć pro­ble­mu mno­go­ści po­sta­ci bio­rą­cych udział w roz­mo­wie pierw­szej sceny, ale do­brze, że jakoś się to w końcu po­ukła­da­ło. Rze­czy­wi­ście, sceny dwa i trzy to już tylko wy­ja­śnie­nie za­gad­ki i fakt, że tu po­win­no być szyb­ciej. Dziś na­pi­sał­bym to ina­czej:)

 

Pio­trze, twoje sko­ja­rze­nie nieco mnie krę­pu­je, ale mam na­dzie­je, ze tekst prze­czy­tasz. Wtedy się prze­ko­na­my ile było tych or­ga­zmów:)

 

Reg, dzię­ki za nie­oce­nio­ną ła­pan­kę i jak zwy­kle miło od Cie­bie usły­szeć, że czy­ta­ło się do­brze. Z tą egre­tą to cie­ka­wa spra­wa, bo przy re­dak­cji w Sil­ma­ri­sie któ­raś dziew­czy­na także zwró­ci­ła na to uwagę. Mam małe po­ję­cie o ta­kich ga­dże­tach, ale sko­ja­rze­nie z prze­wa­gą piór wy­ni­ka chyba z póź­niej­szej ewo­lu­cji tej ozdób­ki. Ja to gdzieś spraw­dza­łem i w okre­sie, do któ­re­go na­wią­zu­je tekst, egre­ta była czymś w stylu bro­szy w ja­kimś tak kształ­cie z do­dat­kiem piór jako do­dat­ko­wej ozdo­by. Póź­niej to się pew­nie zmi­ni­ma­li­zo­wa­ło do sa­mych piór, albo piór wcze­pio­nych w ja­kieś oczko, bez fan­ta­zyj­nych kom­bi­na­cji. Takie są moje nie­śmia­łe przy­pusz­cze­nia:)

 

dra­ka­ino, dzię­ki za ob­szer­ny ko­men­tarz! Przy­znam, że pod­kła­dasz mi się do bicia z god­nym lep­szej spra­wy za­pa­mię­ta­niem, ale wy­bacz, chyba nie sko­rzy­stam:) No może ze dwie uwagi:)

 

„Na do­da­tek kom­plet­nie nie ro­zu­miem, po co ten wstęp­ny aka­pit – na moje ni­cze­mu dalej w tek­ście nie służy… Bo nawet nie pod­kre­śle­niu sta­ro­ści rodu, skoro nie wiemy, z kiedy mia­ła­by być ta pieta. Za­kła­da­jąc, że nie znam wszyst­kich rzeź­bia­rzy itd., zwłasz­cza od sztu­ki re­li­gij­nej przed XVIII w. usi­ło­wa­łam Ver­de­ta wy­gu­glać, ale bez­sku­tecz­nie. Nie bar­dzo w związ­ku z tym ro­zu­miem cały za­mysł z tym pas­su­sem – jeśli miał wy­wo­ły­wać ja­kieś sko­ja­rze­nia, to chyba po­legł epic­ko.

Na do­da­tek opis rzeź­by nie wska­zu­je na żaden kon­kret­ny styl, więc bar­dzo trud­no rów­nież umie­ścić ją chro­no­lo­gicz­nie i po­wziąć w związ­ku z tym opi­nię, co po­ru­sza bo­ha­te­ra/nar­ra­to­ra”

 

Ja się nie dzi­wię, że nie ro­zu­miesz po co ten cały, jak to ład­nie na­zy­wasz, pas­sus, skoro głowę twą zaj­mu­ją spra­wy, do któ­rych tekst ani tro­chę się nie od­no­si. Miło, że za­da­łaś sobie trud gu­gla­nia Ver­de­ta (tym bar­dziej, że to chyba je­dy­ne na­zwi­sko w tym tek­ście, które zmy­śli­łem:), ale po co to zro­bi­łaś, ani czemu mia­ło­by słu­żyć opi­sa­nie rzeź­by w kon­kret­nym stylu, to zu­peł­nie nie wiem. Mogę je­dy­nie za­pro­po­no­wać, abyś prze­czy­ta­ła ten frag­ment raz jesz­cze, już bez zbęd­ne­go ba­la­stu w gło­wie, może się wtedy do­wiesz cze­goś o kon­stru­owa­niu fa­bu­ły:)

 

„No i ra­czej nie na bal­kon, fran­cu­skie re­zy­den­cje pa­ła­co­we rzad­ko mie­wa­ją bal­ko­ny, a na do­da­tek takie spo­tka­nia za­zwy­czaj od­by­wa­ły się na par­te­rze”

 

Wy­bra­łem ten przy­kład, bo wła­śnie tutaj coś, co przy innej oka­zji na­zwa­łem „nie­lu­bie­niem przez Cie­bie ope­ro­wa­nia na kon­kre­cie”, mści się na tobie w spo­sób dość okrut­ny. Jeśli wy­wa­lić by z po­wyż­sze­go zda­nia „rzad­ko” i „za­zwy­czaj” wzru­szył­bym ra­mio­na­mi. Ale jeśli coś ma bal­kon „rzad­ko”, to też wy­stę­pu­je w przy­ro­dzie to coś z bal­ko­nem i nie ma w tym nic wiel­ce dziw­ne­go, a jeśli coś od­by­wa­ło się „za­zwy­czaj” na par­te­rze, to też nor­mal­ne, że część z tego cze­goś mogło się od­by­wać gdzie­kol­wiek in­dziej. Na przy­kład na pię­trze. Po pro­stu bądź w kry­ty­ce kon­kret­na. To jest du­pe­rel, bo nie­po­trzeb­nych już w sce­nie po­sta­ci można się po­zbyć na ty­siąc spo­so­bów, ale w tym uję­ciu po­wyż­sza uwaga kwa­li­fi­ku­je się do upra­wia­ne­go przez dwóch sta­rusz­ków z mapet szoł cze­piac­twa:)

 

„“fia­kier ko­le­bał się po go­ściń­cu” – fia­kier (do­roż­ka) na go­ściń­cu? To po­jazd ty­po­wo miej­ski… Gou­s­sa­invil­le na owe czasy jest sporo za Pa­ry­żem (obec­nie też jest poza aglo­me­ra­cją)”

 

A to aku­rat jedna z sen­sow­niej­szych uwag. Na­pi­sa­łem o tym fia­krze bez­myśl­nie i ta bez­myśl­ność prze­rwa­ła w tek­ście do dziś dnia.

 

„Btw. taką “pre­zy­den­to­wą”, o ja­kiej tu może być mowa, była te­ścio­wa mar­ki­za de Sade, ale to chyba przy­pad­ko­wa zbież­ność? Na do­da­tek w la­tach, kiedy dzie­je się “Pach­ni­dło”, mar­kiz jest dziec­kiem i bar­dzo mło­dym czło­wie­kiem…”

 

Oj tam, przy wszyst­kich wa­dach pre­zy­den­to­wej Mon­treu­il na­le­ży jej się medal z kar­to­fla (czyt. forma swo­iste­go uzna­nia) za peł­nie­nie roli sprę­ży­ny w jed­nych naj­bar­dziej god­nych pióra wy­da­rzeń w życiu mar­ki­za. Zresz­tą o de Sa­dzie można przy innej oka­zji…

 

Mi­nu­sku­ło, dzię­ku­je bar­dzo! Jak to się mówi u mnie na wsi: mą­dre­go to aż miło po­słu­chać:) Po takim ko­men­ta­rzu nie wy­pa­da mi zro­bić nic in­ne­go, jak tylko spło­nić się jak dziew­czę­cie i w po­czu­ciu do­brze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku od­da­lić do sa­mot­ni, by pod­jąć trud na­pi­sa­nia cze­goś no­we­go:) Dzię­ki za klika!

 

MrBri­ght­si­de, 100% racji. Pew­ne­go razu zda­łem sobie spra­wę, że piszę opo­wia­da­nia z idio­tycz­ną ma­nie­rą, zu­peł­nie jak­bym pisał po­wieść i to taką w kilku to­mach, gdzie wąt­ków po­bocz­nych i roz­dro­ży wsze­la­kich bez liku:) To tro­chę taki wła­śnie tekst, no i fakt, Anna Hals to cie­kaw­sze i lep­sze opo­wia­da­nie. Faj­nie, że je pa­mię­tasz:)

 

De­ir­driu, bar­dzo się cie­szę, że się do­brze czy­ta­ło:) Fan­fik? Niech bę­dzie, nie da się od tego uciec, choć szcze­rze mó­wiąc wo­lał­bym, aby pa­trzeć na ten tekst jako na swo­isty an­ty­fan­fik:) Choć może nie anty. Jakąś tam dys­ku­sje z te­ma­tem:)

 

Anet, jak za­wsze le­jesz miód na moje serce;) Dzię­ki!

Mi­cha­le­Pe, przy­ją­łeś nie­zbyt miły, po­ucza­ją­cy i wy­nio­sły ton w ko­men­ta­rzu, co jest o tyle za­baw­ne, że aku­rat o kon­stru­owa­niu fabuł do­wie­dzia­łam się w życiu aż za dużo (o jedną po­mył­kę edu­ka­cyj­ną). O bar­dziej kon­kret­nych aspek­tach tegoż w ob­rę­bie ga­tun­ku po­pu­lar­ne­go, jakim jest fan­ta­sty­ka, dys­ku­to­wa­li­śmy długo i na­mięt­nie z oka­zji re­dak­cji mo­je­go tek­stu, ale acz­kol­wiek znam Twoje po­glą­dy chwi­la­mi aż za do­brze, wy­bacz – ale nadal nie ro­zu­miem sensu tej tak roz­bu­do­wa­nej sceny, mimo że prze­czy­ta­łam ją jesz­cze raz…

Gdy­bym re­da­go­wa­ła ten tekst do druku, by­ła­bym rów­nie upier­dli­wym re­dak­to­rem jak Ty byłeś (w sumie dało to dobry wynik, więc uwierz, że może moje cze­pial­stwo wzglę­dem Two­je­go tek­stu ma ten sam cel – uczy­nie­nie go lep­szym). I będę się upie­rać, że na­zwi­sko rzeź­bia­rza jest to­tal­nie nie­po­trzeb­ne, bo po­zor­nie od­no­si do ja­kie­goś kon­kre­tu – tylko że ten kon­kret nie ist­nie­je. Kla­sycz­ny zbęd­ny ele­ment. Gdyby była po pro­stu pieta i ano­ni­mo­wy rzeź­biarz – cał­ko­wi­cie by wy­star­czy­ło, za­kła­da­jąc, że cho­dzi Ci o (jak dla mnie lekko na­cią­ga­ną) klam­rę z dziec­kiem. Bo pieta, jak­kol­wiek przed­sta­wia matkę z synem, nijak nie ko­ja­rzy mi się z dziec­kiem, takim, jakie masz na końcu. I jest bar­dziej o cier­pie­niu matki niż o śmier­ci dziec­ka.

 

to chyba je­dy­ne na­zwi­sko w tym tek­ście, które zmy­śli­łem

Tego za­bie­gu kom­plet­nie nie ro­zu­miem. Po pierw­sze skoro masz znane (w tym bar­dzo – La­vo­isier) na­zwi­ska, to każde ko­lej­ne bę­dzie bu­dzi­ło od­ruch gu­gla­nia. (Moim dru­gim po­dej­rze­niem, jak już do­szłam do Su­eskin­da, było, że to jakaś nie za­pa­mię­ta­na prze­ze mnie po­stać z Pach­ni­dła.) Po dru­gie – po co te znane? Ab­so­lut­nie nie je­stem prze­ciw­nicz­ką pi­sa­nia o po­sta­ciach hi­sto­rycz­nych, a tym bar­dziej wpla­ta­nia ich w drugi plan, ale uwa­żam, że na­le­ży im się sza­cu­nek i jakaś li­te­rac­ka spra­wie­dli­wość w za­mian za wy­ko­rzy­sta­nie wi­ze­run­ku ;) Nie lubię wy­ko­rzy­sty­wa­nia ta­kich po­sta­ci wbrew temu, co o nich wiemy, nie lubię trak­to­wa­nia ich jako ozdob­ni­ków, bo pro­wa­dzi to do pro­duk­cji wy­dmu­szek. I zu­peł­nie nie wiem, po co Ci nie­ist­nie­ją­ca (i nie­sym­pa­tycz­na) pani Tur­got, po co nie­zgod­na z tym, co o niej wiemy pani La­vo­isier (w realu bar­dzo in­te­li­gent­na ko­bie­ta, współ­pra­cow­nicz­ka w pro­jek­tach na­uko­wych męża)? Takie po­trak­to­wa­nie jest dla mnie nie­uczci­we wobec au­ten­tycz­nych ludzi. Można z kogoś zro­bić czar­ny cha­rak­ter, ale niech on bę­dzie “lar­ger than life”. Twoje bo­ha­ter­ki rów­nie do­brze mo­gły­by się na­zy­wać de Qu­elqu­echo­se i nic by to w fa­bu­le nie zmie­ni­ło (ra­czej by po­mo­gło), a zli­kwi­do­wa­ło­by od­ruch gu­gla­nia. Gdy­byś zo­sta­wił samą pre­zy­den­to­wą na tle fi­kyj­nych na­zwisk, też by to moc­niej wy­brzmia­ło i miało wię­cej sensu jako klu­czo­wy ele­ment.

 

Co do “rzad­ko” i “za­zwy­czaj”, które dość de­ma­go­gicz­nie wy­ko­rzy­sta­łeś, żeby zbyć mach­nię­ciem ręki wszyst­kie uwagi, włącz­nie np. z kwe­stią skraj­nie ana­chro­nicz­ne­go sa­dy­zmu – fa­tal­ne przy­zwy­cza­je­nie pol­skiej szko­ły na­uko­wej. Uczą nas (w prze­ci­wień­stwie do ludzi na za­cho­dzie), że za­wsze na­le­ży sobie zo­sta­wiać mar­gi­nes błędu. Za­pa­mię­tam, że w kon­tek­ście ko­men­ta­rzy do opo­wia­dań nie na­le­ży. W kon­tek­ście tek­stu, jaki pi­szesz, nie po­wi­nie­neś mieć szcze­gó­łów od­bie­ga­ją­cych za­sad­ni­czo od normy, po­nie­waż masz to­wa­rzy­stwo ma­ją­ce być cha­rak­te­ry­stycz­nym dla epoki. Wy­kre­ślam te słowa z po­przed­nie­go wpisu. We fran­cu­skich wiej­skich re­zy­den­cjach ary­sto­kra­tycz­nych re­pre­zen­ta­cyj­ne po­miesz­cze­nia są na par­te­rze (wy­jąt­kiem są wiel­kie pa­ła­ce kró­lew­skie, ale to osob­na spra­wa), choć jakiś dzi­wak oczy­wi­ście mógł­by wy­bu­do­wać pa­laz­zo na wzór wło­ski z piano no­bi­le na pierw­szym pię­trze (choć to ra­czej bu­dow­la miej­ska) – ale to by­ło­by ele­men­tem cha­rak­te­ry­sty­ki po­śred­niej bo­ha­te­ra.

 

I po praw­dzie muszę po­wie­dzieć, że je­stem przy­kro za­sko­czo­na stop­niem, do ja­kie­go nie ak­cep­tu­jesz me­ry­to­rycz­nej kry­ty­ki Two­je­go tek­stu. Dla mnie takie ba­bo­le są jak dla fi­zy­ka dźwię­ki w próż­ni i two­rzą na­tych­mia­sto­wą ba­rie­rę wobec opo­wia­da­nia, we­wnętrz­ny sprze­ciw wobec spój­no­ści świa­ta przed­sta­wio­ne­go itd. Do­dat­ko­wo od­bie­ram to jako lek­ce­wa­że­nie dla re­aliów hi­sto­rycz­nych – co kogo ob­cho­dzi, czy było tak czy ina­czej? Ale w takim razie dla­cze­go taki oburz na dźwięk w próż­ni? W końcu pra­wie nikt nie był w ko­smo­sie, więc nie jest to nijak sprzecz­ne z do­świad­cze­niem zwy­kłe­go czy­tel­ni­ka. Mnie to wku­rza, bo jest ka­wał­kiem ogól­nej po­gar­dy dla hu­ma­ni­sty­ki, którą nam się ser­wu­je.

Tego ro­dza­ju re­ak­cji na kry­ty­kę spo­dzie­wa­ła­bym się zresz­tą po emo świe­ża­ku, ale nie po do­świad­czo­nym au­to­rze, a do tego nie dość, że do­świad­czo­nym, to jesz­cze wy­ma­ga­ją­cym re­dak­to­rze… I nie, nie jest tak, że po­sta­no­wi­łam się ze­mścić za “Ko­man­do­ra”, bo – jak za­zna­czy­łam – uwa­żam, że mój tekst prze­szedł ko­niec koń­ców dobrą me­ta­mor­fo­zę. Spo­dzie­wa­łam się jed­nak, że skoro po­tra­fisz się cze­piać dro­bia­zgów, to umiesz rów­nież przy­jąć kry­ty­kę.

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm. O dźwię­kach i o tym, jak się roz­cho­dzą, było na lek­cjach fi­zy­ki. Coś tam nawet w pod­sta­wów­ce, wię­cej w li­ceum. Nie przy­po­mi­nam sobie na­to­miast zajęć o bu­do­wie ary­sto­kra­tycz­ne­go domu.

Dra­ka­ino, wy­da­je mi się, że to jed­nak dia­me­tral­nie różne po­zio­my błędu. Dźwięk w próż­ni to IMO coś bar­dziej zbli­żo­ne­go do twier­dze­nia, że Ju­liusz Cezar żył w cza­sie pierw­szej olim­pia­dy. I przy takim ba­bo­lu pod­niósł­by się wrzask.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­klo, źle do­bra­łam przy­kład, ale cho­dzi o ogól­ne na­sta­wie­nie. Bo tu w mniej­szym stop­niu o te nie­szczę­sne bal­ko­ny, ale np. o ten sa­dyzm. I o re­ak­cję au­to­ra, a nie o szcze­gó­ły. Podaj mi do­wol­ny dobry przy­kład ba­bo­la z fi­zy­ki czy che­mii, który nie jest oczy­wi­sty, a jest wku­rza­ją­cy dla spe­cja­li­sty, a chęt­nie zmie­nię. Bo za­sad­ni­czo moja teza jest taka: jeśli fizyk/che­mik/bio­log wy­tknie ba­bo­la, nawet zwią­za­ne­go z czymś mało zna­nym, to wszy­scy po­wie­dzą “ojej, rze­czy­wi­ście, nie wie­dzia­łem, zaraz to zmie­nię”. Ale jak zrobi to hu­ma­ni­sta (a hi­sto­ryk to chyba naj­go­rzej), to wszy­scy mach­ną ręką. To jest wku­rza­ją­ce. Potem czy­tam na blo­gach, że jakiś autor “wspa­nia­le od­da­je re­alia epoki” i krew mnie za­le­wa.

http://altronapoleone.home.blog

Wy­da­je mi się, że filmy z dźwię­ka­mi w próż­ni i tak od­no­szą suk­ces, bo to tylko drob­ny babol, na który fizyk po­krę­ci głową z nie­do­wie­rza­niem, ale znacz­na część wi­dzów nawet nie bę­dzie go świa­do­ma. Ana­lo­gicz­nie z na­uka­mi ści­sły­mi jest na przy­kład z hi­sto­rią, więc dba­nie o de­ta­le to tak na­praw­dę dba­nie o wy­ma­ga­ją­ce­go (znaw­cę w te­ma­cie) czy­tel­ni­ka. Błędy w kre­owa­niu epoki mu­sia­ły­by być na­praw­dę grube, by wzbu­dzi­ły za­trze­że­nia laika.

Dra­ka­ino, jeśli cho­dzi Ci o ogól­ne na­sta­wie­nie, to nie będę się kłó­cić.

Bo wiesz, tekst był w “Sil­ma­ri­sie”, sama go spraw­dza­łam i po­czu­łam się za­ata­ko­wa­na oso­bi­ście. O bal­ko­nach nie mia­łam po­ję­cia i nie mia­łam szans, żeby to wy­ła­pać. Z sa­lo­na­mi go­rzej – jeśli się za­sta­no­wić, to jasne jest, że prze­strzeń pu­blicz­ną lo­ku­je się bli­sko wej­ścia, żeby go­ście nie prze­ła­zi­li przez prze­strzeń pry­wat­ną… Ale się nie za­sta­no­wi­łam. Cho­ciaż i przy­pad­ki sa­lo­nów na pię­trze da się zna­leźć – w ka­mie­ni­cach w mie­ście chyba czę­sto na par­te­rze były skle­py, a do­pie­ro wyżej apar­ta­men­ty wła­ści­cie­li, na pod­da­szu klit­ki służ­by. A gdzie umiesz­cza­no bu­du­ary, to już nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia. Chyba obok sy­pial­ni, nie? No, w każ­dym razie nie wiem, jak to się kształ­to­wa­ło na prze­strze­ni Eu­ro­py i wie­ków…

Ja­śnie­pa­nie, o fil­mach nie mam do­bre­go zda­nia. ;-) Ale nie trze­ba być fi­zy­kiem, żeby za­uwa­żać takie wpad­ki. Dawno temu, chyba jesz­cze w li­ceum byłam, oglą­da­li­śmy w te­le­wi­zji jakiś SF. Rzecz dzia­ła się na Księ­ży­cu. Kiedy do akcji ru­szy­ły he­li­kop­te­ry, za­czę­li­śmy się z ojcem śmiać. Na­strój obawy o życie bo­ha­te­rów szlag tra­fił, wra­że­nie mon­stru­al­nej głu­po­ty wszyst­kich, któ­rzy przy tym fil­mie pra­co­wa­li, zo­sta­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Mi­cha­le, bar­dzo się cie­szę, że uzna­łeś uwagi za przy­dat­ne. :)

A w spra­wie egre­ty – no cóż, nigdy nie sły­sza­łam, aby tak na­zy­wa­no ja­ką­kol­wiek bro­szę.

Do­my­ślam się jed­nak, że egre­ta, czyli pęk piór, aby móc nią ozdo­bić fry­zu­rę, suk­nię, ka­pe­lusz lub inne na­kry­cie głowy, mu­sia­ła być w coś opra­wio­na, aby łatwo móc przy­piąć ją do fry­zu­ry lub stro­ju. Oczy­wi­ste jest, że do wy­ko­na­nia ta­kiej przy­pin­ki uży­wa­no kosz­tow­nych ma­te­ria­łów, a i za­pew­ne kra­szo­no ją dro­gi­mi ka­mie­nia­mi. Nadal mam wra­że­nie, że w opi­sy­wa­nym przez Cie­bie przy­pad­ku, egre­ta, ze zdo­bie­nia­mi czy bez, chyba nie mogła wy­obra­żać koń­skie­go pyska. ;)

A może znaj­dzie się ktoś, kto zna się na rze­czy i wy­ja­śni spra­wę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Na wstę­pie prze­pra­szam, że od­po­wia­dam z takim po­śli­zgiem, ale nie co­dzien­nie mam czas siąść przed kom­pu­te­rem, a na­pi­sać ze dwa skład­ne zda­nia to już w ogóle.

 

No dobra, za­cznij­my od po­cząt­ku, czyli w tym wy­pad­ku od końca.

 

„Bo za­sad­ni­czo moja teza jest taka: jeśli fizyk/che­mik/bio­log wy­tknie ba­bo­la, nawet zwią­za­ne­go z czymś mało zna­nym, to wszy­scy po­wie­dzą “ojej, rze­czy­wi­ście, nie wie­dzia­łem, zaraz to zmie­nię”. Ale jak zrobi to hu­ma­ni­sta (a hi­sto­ryk to chyba naj­go­rzej), to wszy­scy mach­ną ręką. To jest wku­rza­ją­ce.”

 

Jasne i ja się z tym zga­dzam. Dla­cze­go tak się dzie­je po­nie­kąd sama już od­po­wie­dzia­łaś, zresz­tą nie jest za­gad­ką, że jak fizyk coś powie, to zna­czy, że tak jest i basta, bo to, o czym mówi zo­sta­ło zmie­rzo­ne, zwa­żo­ne i pod­da­ne te­stom la­bo­ra­to­ryj­nym, dając w okre­ślo­nych wa­run­kach za­wsze taki sam efekt, a jak hi­sto­ryk coś powie to zna­czy coś po­wie­dział. Ktoś kop­nął kogoś w de…, faj­nie, to jest fakt, ale w który po­śla­dek tra­fił i czy przy­pad­kiem nie zle­ciał mu przy tym ze stopy trze­wi­czek, no to już sze­ro­kie pole do in­ter­pre­ta­cji, bo prze­cież każdy z uczest­ni­ków zaj­ścia za­pa­mię­tał je nieco ina­czej, tak że w efek­cie nie­któ­re ze źró­deł po­da­ją, iż w rze­czy­wi­sto­ści mie­li­śmy do czy­nie­nia z czułą piesz­czo­tą. Hi­sto­ria to uzgod­nio­ny ze­staw kłamstw, jak pi­szesz, tylko kto te kłam­stwa usta­la i w jakim celu? Fizyk nie musi od­po­wia­dać sobie na takie py­ta­nia.

Dzia­ła­my tu na sub­stan­cji bar­dzo le­lut­nej, warto więc ją jesz­cze do­dat­ko­wo roz­wad­niać? Mar­gi­nes, o któ­rym wspo­mnia­łaś, po­zwa­la mi zbić w za­sa­dzie więk­szość za­rzu­tów, nie wiem co jest de­ma­go­gicz­ne­go w przy­kła­dzie, który po­da­łem, bo dla mnie jest to lo­gicz­ne ro­zu­mo­wa­nie. Wy­ni­ka z niego, że żad­nych fał­szerstw hi­sto­rycz­nych się nie do­pu­ści­łem, więc o co krzyk? Tu nie cho­dzi o to, że mi się nie po­do­ba, że ktoś na­pi­sał źle o tym, czy innym aspek­cie mego wie­ko­pom­ne­go dzie­ła (ba! ży­czył­bym sobie, aby moje tek­sty za każ­dym razem czy­tał spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie!), tylko o po­dej­ście, o któ­rym wspo­mi­nasz. Jeśli ktoś pisze, że taki to a taki bu­dy­nek ZA­ZWY­CZAJ nie miał bal­ko­nu, to zna­czy, że w pew­nych przy­pad­kach ten bal­kon był i żadną de­ma­go­gią nie jest jeśli uznam, że z takim wła­śnie przy­pad­kiem mamy do czy­nie­nia. Jeśli ten ktoś stwier­dzi, że w więk­szej zgo­dzie z re­alia­mi epoki bę­dzie po­zbyć się zbęd­nych już po­sta­ci w inny spo­sób, to nie­mą­drze bę­dzie się z nim spie­rać, szcze­gól­nie jeśli powie to osoba do­głęb­nie za­zna­jo­mio­na z te­ma­tem. Dra­ka­ino, nie wąt­pię, że ro­zu­miesz o co mi cho­dzi. W kon­tek­ście tego, o czym pi­sa­łem w pierw­szym aka­pi­cie kry­ty­ka skon­kre­ty­zo­wa­na i na­sta­wio­na na efekt, dzia­ła na ko­rzyść tego bied­ne­go hi­sto­ry­ka, który zma­gać się musi z tym, że nikt nie bie­rze go na po­waż­nie. Bo cóż to dla „do­świad­czo­ne­go au­to­ra, a do tego nie dość, że do­świad­czo­ne­go to jesz­cze wy­ma­ga­ją­ce­go re­dak­to­ra” zna­czy, że ja­kieś tam wy­ra­że­nie „nie brzmi”? Jed­ne­mu brzmi, dru­gie­mu nie, jeśli autor tak na­pi­sał, to jemu wi­docz­nie „brzmia­ło”. No i czy na­praw­dę uwa­żasz, że nie ro­zu­mie on zna­cze­nie słów, któ­rych w tek­ście używa? Że wkła­da­jąc w usta po­sta­ci słowa takie, a nie inne, nie robi tego w ja­kimś celu? Ogól­nie, że pisał w taki wła­śnie spo­sób z ja­kie­goś po­wo­du, a nie przy­pad­kiem? Nawet jeśli na­cią­gnął gra­ni­ce „re­aliów epoki” nieco zbyt mocno? Znów, cho­dzi o po­dej­ście. Jeśli jest ono na­sta­wio­ne na efekt to ok, ale jeśli jest stwier­dze­niem su­biek­tyw­nych od­czuć, to co to ozna­cza? Ot, słów bied­ne­go hu­ma­ni­sty znów nie biorą na po­waż­nie, bo na jego miej­sce przyj­dzie drugi i powie coś od­wrot­ne­go. Jak praw­ni­cy. Sło­wem albo trak­tu­je­my się po­waż­nie, albo się wy­głu­pia­my. Na razie się po­wy­głu­pia­li­śmy. Choć przy­znam, że emo świe­żak jest cza­do­wy:)

 

Dobra, a kon­kret­niej.

 

„I będę się upie­rać, że na­zwi­sko rzeź­bia­rza jest to­tal­nie nie­po­trzeb­ne, bo po­zor­nie od­no­si do ja­kie­goś kon­kre­tu – tylko że ten kon­kret nie ist­nie­je. Kla­sycz­ny zbęd­ny ele­ment.”

 

Jasne, zga­dzam się z tym, że gdyby je wy­rzu­cić tekst nic by nie stra­cił. Nie­mniej w kon­tek­ście tego:

 

„Już na wstę­pie mam pro­blem z “pietą Ver­de­ta”, ro­dzi­ną d’Ol­ley­to­ur i Gou­s­sa­invil­le, po­nie­waż z tych czte­rech ele­men­tów jeden (miej­sco­wość) jest au­ten­tycz­ny, co łamie fik­cyj­ność całej resz­ty.”

 

staje się jasne, że pod­cho­dzi­my do „hi­sto­rycz­no­ści” w spo­sób zu­peł­nie od­mien­ny. No bo jak wy­ko­rzy­sta­nie nazwy rze­czy­wi­stej miej­sco­wo­ści łamie fik­cyj­ność resz­ty? Nie wiem, czy pa­mię­tasz, ale na­pi­sa­łem kie­dyś, że moim zda­niem zbyt kur­czo­wo trzy­masz się ma­te­ria­łu źró­dło­we­go. Masz oczy­wi­ście do tego prawo, jasne, nie wiem tylko dla­cze­go wi­dzisz pro­blem tam, gdzie swo­bod­nie mie­szam praw­dę z fik­cją. Prze­cież Gou­s­sa­invil­le nic nie stra­ci, jeśli po­sta­wię na tam­tej­szym cmen­ta­rzu gro­bo­wiec zmy­ślo­nej ro­dzi­ny. Czuję się tro­chę jak­byś przy­szła na przed­sta­wie­nie po­dwór­ko­we­go te­atrzy­ku i fur­ka­ła, że to nie re­kon­struk­cja hi­sto­rycz­na. Albo spójrz na to z dru­giej stro­ny. Jakby czy­tel­nik „Kro­ków…” za­czął fur­kać, że nagle po­ja­wia się w tek­ście jakaś na­ła­do­wa­na mrocz­ną mocą ko­ron­ka. No co za non­sens? Gdzieś w twoim pierw­szy ko­men­ta­rzu prze­wi­nę­ło się słowo szta­faż. Dla mnie „hi­sto­rycz­ność” tek­stu to wła­śnie szta­faż, mniej lub bar­dziej uda­nie (oby bar­dziej oczy­wi­ście) pod­ma­lo­wa­na tek­tu­ra, ale tylko tek­tu­ra, bo sens rze­czy roz­gry­wa się je­dy­nie na jej tle. Nie pró­bu­ję oszu­kać czy­tel­ni­ka, że „tak było na praw­dę”, ani nie mam ku temu wie­dzy ani chęci, prze­cież to wszyst­ko fik­cja, zmy­śle­nie i po nie wła­śnie się tu przy­cho­dzi. Kto ne­gu­je moż­li­wość po­peł­nie­nia przez an­ta­go­ni­stę filmu Sie­dem tak skom­pli­ko­wa­nej zbrod­ni, skoro film tak do­brze się oglą­da? Broń Boże, żebym się po­rów­ny­wał;)

 

„Potem czy­tam na blo­gach, że jakiś autor “wspa­nia­le od­da­je re­alia epoki” i krew mnie za­le­wa.”

 

A na to nie mamy już wpły­wu. Dla nie­jed­ne­go naj­wspa­nial­szym do­zna­niem mu­zycz­nym bę­dzie gala di­sco­po­lo i co z nim zro­bić? Niech się bawi.

 

„Bo pieta, jak­kol­wiek przed­sta­wia matkę z synem, nijak nie ko­ja­rzy mi się z dziec­kiem, takim, jakie masz na końcu. I jest bar­dziej o cier­pie­niu matki niż o śmier­ci dziec­ka.”

 

Tu nie ma żad­nej klam­ry. Jak słusz­nie za­uwa­żył bodaj MrBri­gh­si­de, ta hi­sto­ria koń­czy się wraz z pierw­szą sceną, resz­ta to er­ra­ta (że gdyby skom­pre­so­wać treść dwóch ostat­nich scen do pół­to­rej stro­ny tekst by zy­skał, nie stra­cił, to jasne). I tak, to jest o cier­pie­niu matki, prze­cież to jest wy­raź­nie na­pi­sa­ne – staw­ka gry jest po­da­na jak na ta­le­rzu i żadne wy­dzi­wia­nie o na­zwi­skach tego nie zmie­ni. Cier­pie­nie matki jest wy­ko­rzy­sta­ne przez głów­ne­go bo­ha­te­ra do osią­gnię­cia jego przy­ziem­nych celów. Służy mu do tego JB, znany z Pach­ni­dła i w tym za­my­ka się cały wkład po­wie­ści Su­skin­da, więc twoja uwaga o braku ory­gi­nal­nej fa­bu­ły jest ra­czej nie­zro­zu­mia­ła.

 

Od­no­śnie na­zwisk, do da­le­ko mi do oświe­co­ne­go upły­wem wie­ków sza­cun­ku dla po­sta­ci hi­sto­rycz­nych, ale fakt, po­wi­nie­nem zmy­ślić wszyst­ko i byłby spo­kój. Sam bo­ha­te­ra li­te­rac­kie­go z po­sta­cią hi­sto­rycz­ną iden­ty­fi­ko­wał­bym ra­czej po roli jaką pełni w fa­bu­le i jego kon­struk­cji, bo na­zwi­sko to tylko ety­kiet­ka, ale masz prawo ocze­ki­wać, że jak ktoś na­zy­wa się Hi­tler to nosi wąsy. Moja wina, biję się w pierś.

 

I jesz­cze spe­cjal­nie dla Reg.

 

http://buduar-porcelany.blogspot.com/search?q=egreta

 

Chyba to prze­glą­da­łem, gdy pi­sa­łem o tej egre­cie. Przy opi­sie mogło mnie nieco po­nieść, praw­da, ale, jak to się mówi, kto bo­ga­te­mu za­bro­ni ;)

Ano, nikt, za­pew­ne.

Mi­cha­le, dzię­ku­ję za link do zaj­mu­ją­cej stro­ny. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Naj­bar­dziej po­do­bał mi się pierw­szy epi­zod – wcią­ga­ją­cy, z do­brze roz­sta­wio­ny­mi fi­gu­ra­mi, za­po­wia­da­ją­cy­mi sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca roz­gryw­kę, któ­rej warto ki­bi­co­wać. Ana­chro­ni­zmów nie wy­ła­pa­łem, choć przy­wo­ły­wa­nie imie­nia pa­nu­ją­ce­go i prze­ję­zy­cze­nia pre­zy­den­to­wej wy­da­ły mi się nie­na­tu­ral­ne. Sam po­dział cha­rak­te­rów i dy­na­mi­ka pre­zen­ta­cji bar­dzo udane, wy­wa­żo­ne mię­dzy wy­ra­zi­sto­ścią i sche­ma­ty­zmem a sub­tel­no­ścią. Od­wo­ła­nie do “Pach­ni­dła” jako opo­wie­ści w opo­wie­ści przy­jem­nie za­ska­ku­ją­ce.

Drugi epi­zod, w któ­rym zre­zy­gno­wa­łeś z wy­ra­fi­no­wa­nej in­ter­tek­stu­al­no­ści i po­sze­dłeś w kie­run­ku fan­fi­ka, tro­chę roz­cza­ro­wu­je swoją do­słow­no­ścią. Wy­da­je mi się, że mógł­byś z niego zre­zy­gno­wać, z ko­rzy­ścią dla ca­ło­ści.

Trze­ci – faj­nie roz­wle­czo­ny, da­ją­cy w sam raz czasu na wła­sne do­my­sły czy­tel­ni­ka. Oso­bi­ście błą­dzi­łem wokół roz­wią­za­nia, a wła­ści­we­go do­my­śli­łem się w opty­mal­nym mo­men­cie, tuż przed ostat­nim aka­pi­tem.

Dzię­ki co­bol­dzie za da­ją­cy do my­śle­nia ko­men­tarz i no­mi­na­cję! W pier­wot­nej wer­sji tek­stu bo­ha­ter Su­skin­da nie był wy­ko­rzy­sta­ne wprost, potem z ja­kiejś przy­czy­ny zmie­ni­łem, a chyba naj­le­piej by­ło­by zro­bić coś mię­dzy jed­nym, a dru­gim. Mniej by było ga­da­nia o fan­fi­ku, ale trud­no, wy­szło jak widać.

Przy oka­zji to jesz­cze raz dzię­ku­ję mi­ra­bell, dzię­ki jej re­dak­cji mię­dzy in­ny­mi z dru­giej sceny wy­le­cia­ło cał­kiem sporo zbęd­nych zna­ków;)

Przy­sze­dłem za­chę­co­ny co­bol­dzią no­mi­na­cją i muszę przy­znać, że o ile tekst wła­ści­wie mi się po­do­bał, to ja­kie­goś wiel­kie­go wra­że­nia nie zro­bił. Za­sta­na­wia­łem się – no­mi­na­cja? Eee, bez prze­sa­dy… Bo opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne bar­dzo ład­nie, do­brze sty­li­zo­wa­ne, prze­ga­da­ne i eg­zal­to­wa­ne, ale nie w nudny spo­sób, a zna­ko­mi­cie pa­su­ją­cy do bo­ha­te­ra, tre­ści i po­wszech­ne­go wy­obra­że­nia o epoce. Może kom­po­zy­cja nie­najsz­cze­sliw­sza, ale z dru­giej stro­ny cała ta pre­zen­ta­cja per­fum jest w za­sa­dzie isto­tą tek­stu, nie za­koń­cze­nie. Które to, moim zda­niem, jest słabą stro­ną tek­stu, nie­po­trzeb­nie kie­ru­ją­cą wszyst­ko w stro­nę fan­fi­ka. 

I wy­szło na to, że nie mam za bar­dzo po­wo­dów, by sie cze­piać. Czy poprę Co­bol­da – jesz­cze nie wiem. Ale z pew­no­ścią będę się mocno za­sta­na­wiał. 

Po­zdra­wiam! 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Dzię­ki thar­go­ne! Mam na­dzie­ję, że mimo za­strze­żeń spę­dzi­łeś tu kilka mi­łych chwil :) Rów­nierz po­zdra­wiam!

Psst! Spójrz pan na swoją po­przed­nią wia­do­mość i po­praw tego or­to­gra­fa, bo w oczy kole ^^

 

Co do opo­wia­da­nia. Ma ono, moim zda­niem, kilka war­to­ścio­wych zalet i jedną pod­sta­wo­wą wadę.

Za­czą­łeś obie­cu­ją­co. Fajny kli­ma­cik, de­ko­ra­cje, sty­li­za­cja w dia­lo­gach i ta­jem­ni­ca, która chwy­ta mocno i trzy­ma ni­czym bok­ser ze szczę­ko­ści­skiem na are­nie. Za­praw­dę, im­mer­sja na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie!

Bo­ha­te­ro­wie na plus. Van der Vries dość za­gad­ko­wy, Ri­caud i panie wy­pa­dły nader barw­nie i wia­ry­god­nie.

Ład­nie pi­sa­łeś o per­fu­mach. Może za­bra­kło tro­chę po­ety­ki, by za­pa­chy rze­czy­wi­ście dało się po­czuć (to już od­no­śnie czę­ści wy­ja­śnia­ją­cej), ale jest na­praw­dę nie­źle.

 

Jaka jest jed­nak pod­sta­wo­wa wada tego tek­stu? Moim zda­niem jego od­twór­czość. Z na­wią­za­nia­mi do Pach­ni­dła się nie kry­łeś (wręcz przy­to­czy­łeś fa­bu­łę tej opo­wie­ści), więc stało się dla mnie jasne, że bę­dziesz chciał to jakoś wy­ko­rzy­stać – roz­wi­nąć? prze­kształ­cić? wyjść poza sche­mat?

Cóż, zro­bi­łeś wła­ści­wie pierw­sze i trze­cie, ale jed­nak nie­za­do­wa­la­ją­co. Bo gdy opi­sy­wa­łeś per­fu­my, dla mnie wcale nie było oczy­wi­ste, jak Je­an-Bap­ti­ste miał­by te za­pa­chy osią­gnąć. Wię­cej – wy­da­ło mi się dość abs­trak­cyj­ne takie od­twa­rza­nie woni, nie wiem… “wyż­szych sfer”.

Na końcu za­sto­so­wa­łeś coś w ro­dza­ju clif­fhan­ge­ra, który jest moim zda­niem kom­plet­nie nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy. Bo to znów “po pro­stu Pach­ni­dło”. Tyle że z nutką ob­ra­zo­bur­czo­ści pod po­sta­cią wy­ko­rzy­sty­wa­nia dzie­ci.

Ideę mia­łeś zacną (po­mysł na­brał szcze­gól­nych ru­mień­ców, gdy van der Vries za­sta­na­wiał się, “dla­cze­go niby za­pach ko­biet?”), ale nie udźwi­gną­łeś cię­ża­ru ocze­ki­wań. Przy­naj­mniej moich.

Jest też to-to prze­ga­da­ne. Myślę, że można by skró­cić o ja­kieś 10 tysi, a jesz­cze le­piej – skró­cić o 10 i do­pi­sać 5 o po­zy­ski­wa­niu za­pa­chów ;) Uroz­ma­ici­ło­by to też kon­struk­cję tek­stu.

Warsz­tat pro­fe­ska, na­tkną­łem się naj­wy­żej na ten błąd:

Laska za­par­ła się, lecz wpierw wy­do­by­ła z po­mię­dzy desek ma­lut­ką pry­zmę brudu

“spo­mię­dzy”

No i błęd­ny zapis od­mia­ny na­zwi­ska. Je­an-Bap­ti­ste’m → Je­an-Bap­ti­ste’em. Zresz­tą, spójrz TU.

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu prze­strze­ni ani mi­ło­ści. Jest tylko cisza."

Wra­cam z ko­men­ta­rzem piór­ko­wym.

Mia­łem pro­blem z oceną fi­nal­ną tego tek­stu. Bo opi­sa­ny jest ślicz­nym ję­zy­kiem, do tego two­rzą­cym kli­mat tejże epoki. Na­wią­za­nia do “Pach­ni­dła” po­trak­to­wa­łem jako fan­ser­wis-cie­ka­wost­kę. 

Jed­nak tekst po­legł dla mnie na kom­po­zy­cji. Po cie­ka­wym wstę­pie pierw­szy frag­ment się cią­gnie, a jak pi­sa­łem z prze­zwi­ska­mi ko­biet szyb­ciej się po­zna­łem niż ich praw­dzi­wy­mi na­zwi­ska­mi i ty­tu­ła­mi.

Ko­lej­ne frag­men­ty bu­du­ją na kli­ma­cie pierw­sze­go, wy­ja­śnia­ją za­gad­kę do końca. Nie są więc do końca sa­mo­dziel­ne. Jak sam okre­śli­łeś – prze­bu­do­wał­byś te sceny. I ja też mam po­dob­ne od­czu­cie. Klu­czem jest tu pierw­szy frag­ment, o sil­nym kli­ma­cie, lecz zbyt wielu po­sta­ciach i zda­niach.

Tak więc było bli­sko, ale je­stem na NIE.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Lubię to Twoje pi­sa­nie, bo jest w nim i jakiś po­mysł za­wsze, i nie­ma­ły zmysł ar­ty­stycz­ny, i cie­szą­ca oko es­te­ty­ka, i po­rząd­ne wy­ko­na­nie. I tutaj, ge­ne­ral­nie, rów­nież tego nie za­bra­kło – za co dzię­ku­ję – acz­kol­wiek…

Jest też sporo rze­czy, które jed­nak mnie w tym opo­wia­da­niu sto­po­wa­ły, i to już od sa­me­go po­cząt­ku. A mó­wiąc “od sa­me­go po­cząt­ku”, mam na myśli sam po­czą­tek wła­śnie.

Nie dość, że przez to prze­dzie­ra­nie się przez la­wi­nę fran­cuz­czy­zny, ła­ci­ny, na­zwisk, ty­tu­łów, miejsc i słów “za­gi­nio­nych” – ta­kich, które, choć faj­nie bu­du­ją kli­mat czasu i miej­sca, nie tylko okre­śla­ją przed­mio­ty od dawna już nie uży­wa­ne (to samo w sobie aku­rat nie jest pro­ble­mem; przy­naj­mniej w wielu, wielu przy­pad­kach), ale jak mi się zdaje, są dość rzad­kie nawet w sta­ro­pol­skim, więc nawet po­sił­ku­jąc się kon­tek­stem, chwi­la­mi po pro­stu nieco się gu­bi­łem – to jesz­cze, draż­ni­ły mnie te qu­asi-zwro­ty do czy­tel­ni­ka (“Po co się tam wy­bra­łem? Do­praw­dy, nie­wdzięcz­ne py­ta­nie.”) bo w moim od­czu­ciu to dość to­por­ny spo­sób na otwie­ra­nie czy­tel­ni­ko­wi drzwi do dal­szej opo­wie­ści, a przy oka­zji – i to jest chyba jesz­cze gor­sze – nie­mal stu­pro­cen­to­wa gwa­ran­cja, że można się spo­dzie­wać ła­ma­nia bar­dzo mą­drej za­sa­dy: nie mów – pokaż.

Tutaj się to, nie­ste­ty, rów­nież spraw­dzi­ło, szcze­gól­nie póź­niej, kiedy zwy­czaj­nie wy­ło­ży­łeś całą in­try­gę i wszyst­kie jej niu­an­se na za­sa­dzie “ka­wa-ła­wa”, zo­sta­wia­jąc bar­dzo nie­wie­le pola dla wy­obraź­ni i do­myśl­no­ści czy­tel­ni­ka. Oso­bi­ście nie czy­ta­łem Pach­ni­dła – choć po­dob­no mam czego ża­ło­wać (przy oka­zji: dzię­ki za spo­iler;) – i nie wi­dzia­łem filmu, więc nawet ten krót­ki mo­ment, mię­dzy tym, jak na­wią­za­łeś do Gre­no­uil­la, a wy­ja­śni­łeś, kim ów był, zu­peł­nie nic mi nie dał.

Ko­lej­nym dla mnie zgrzy­tem była ta po­mie­sza­na chro­no­lo­gia. Być jak Qu­en­tin Ta­ran­ti­no – wia­do­mo, fajna spra­wa, ale tutaj to takie tro­chę na siłę i, moim zda­niem, nie­po­trzeb­ne. A w każ­dym razie nie w ta­kiej for­mie. Mo­głeś to albo wy­mie­szać le­piej, tak żeby finał spo­tka­nia z da­ma­mi zmie­szał się z fi­na­łem re­tro­spek­cji (czyli, de facto, za­koń­cze­nia) – i za takim roz­wią­za­niem bym opto­wał – albo nie mie­szać wcale. Tym­cza­sem naj­pierw po­ka­zu­jesz nam re­zul­tat dążeń bo­ha­te­ra, potem jego cele i mo­ty­wa­cję, a na ko­niec me­to­do­lo­gię, co, nie przy­mie­rza­jąc, brzmi już tro­chę jak przy­pi­sy czy spis źró­deł; czy­ta­ło mi się to z równą na­mięt­no­ścią w każ­dym razie. Mó­wiąc wprost, nie udało Ci się utrzy­mać mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia. A szko­da, bo przez sporą część pierw­szej sceny, gdy już tro­chę się roz­krę­ci­ła – mimo strasz­ne­go prze­ga­da­nia (i tu: ca­łe­go tek­stu. Ale że prze­ga­da­łeś go zu­peł­nie ład­nie, to się nie cze­piam) – szło Ci to zu­peł­nie nie­źle.

Potem jed­nak za­czę­ło się wy­kła­da­nie kawy na ławę i spóź­nio­ne, a przy tym dosyć mało fra­pu­ją­ce wy­ja­śnie­nia, z któ­rych dla mnie naj­waż­niej­sze było to, że w całym opo­wia­da­niu nie ma tak na­praw­dę nawet ory­gi­nal­ne­go po­my­słu, a je­dy­nie roz­wi­nię­cie cu­dze­go kon­cep­tu, co też ra­czej nie wzbu­dzi­ło mo­je­go en­tu­zja­zmu, choć – przy­zna­ję – kon­cept, ge­ne­ral­nie, fajny. Choć też i nie­wie­le ponad to, zwłasz­cza że li­czy­łem, iż jed­nak pój­dziesz jakąś wła­sną ścież­ką, z oczy­wi­sty­mi na­wią­za­nia­mi do Pach­ni­dła, bo tego już unik­nąć się nie dało, ale jed­nak nie tak… bez­po­śred­nio.

Mó­wiąc krót­ko, choć nie mogę po­wie­dzieć, że opo­wia­da­nie mi się nie po­do­ba­ło – bo na wielu po­zio­mach zro­bi­ło ro­bo­tę: kli­mat, dia­lo­gi, język, opisy – nie mogę też po­wie­dzieć, że je­stem nim ocza­ro­wa­ny.

 

Peace!

 

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu, w “Pach­ni­dle” to do­pie­ro jest bo­ga­ty język z dziw­ny­mi sło­wa­mi. “Ol­fak­to­rycz­ny” jest trak­to­wa­ne jak coś rów­nie pod­sta­wo­we­go jak “duży”. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Prze­ko­na­łeś mnie do tek­stu nie­co­dzien­ną te­ma­ty­ką – za­pach niby od­gry­wa dość zna­czą­cą rolę w życiu, ale dziw­nie mało wiemy o me­cha­ni­zmach jego po­wsta­wa­nia, od­bie­ra­nia, o opi­sy­wa­niu… Za­peł­nia­nie tej luki jest zboż­nym uczyn­kiem. A nie w kółko wy­ma­chi­wa­nie sza­bla­mi i trój­ką­ty mi­ło­sne…

“Pach­ni­dło” kie­dyś czy­ta­łam i mi się spodo­ba­ło, więc na­wią­za­nia na plus.

Na minus prze­ga­da­nie, ale nie można mieć wszyst­kie­go.

Czy­ta­ją­cy wy­tknę­li sporo błę­dów, ale cóż – sama ich wcze­śniej nie wi­dzia­łam. Co zo­ba­czy­łam, sta­ra­łam się po­pra­wić pod­czas ko­rek­ty.

Byłam na TAK, zna­czy.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Wra­cam z ko­men­ta­rzem piór­ko­wym, któ­re­go z przy­czyn lo­so­wych nie dałam rady na­pi­sać wcze­śniej.

 

O tym, że nie­ste­ty dla mnie re­alia epoki są tu wy­so­ce wąt­pli­we, już się roz­pi­sy­wa­łam, więc po­wta­rzać się nie będę, quod scrip­si, scrip­si i zda­nia nie zmie­nię. Na NIE za­wa­ży­ła jed­na­ko­woż w więk­szym nawet może stop­niu fan­fi­ko­wość tego opo­wia­da­nia – bo w samym fan­fi­ku nie ma nic zdroż­ne­go, nie­mniej w sy­tu­acji, kiedy ory­gi­nał jest tak bar­dzo mocno obec­ny w tek­ście, to na­gro­da za po­mysł i kre­ację po­win­na po­wę­dro­wać do Pa­tric­ka Su­eskin­da… Ow­szem, do­pi­sa­łeś to i owo, roz­wi­ną­łeś pewne wątki, po­ka­za­łeś swoją wer­sję wy­da­rzeń i al­ter­na­ty­wę dla ory­gi­na­łu. To jed­nak tro­chę mało jak na wy­róż­nia­nie tek­stu, zwłasz­cza gdy wy­ko­na­nie też nie po­wa­la.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka