- Opowiadanie: Piotruś Pan - Nie wierzyć, aby żyć

Nie wierzyć, aby żyć

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie wierzyć, aby żyć

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie wierzyć, aby żyć

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję Stanisławowi Lemowi

 

Wiosna była w pełnym rozkwicie. Drzewa i krzewy z zimowej nagości przeistoczyły się w soczystą zieleń. W tej porze roku powietrze ma niesamowity posmak, jest krystalicznie chłodne i rześkie.

 

Tak też było i teraz. Przyroda w całym swoim bogactwie obudziła się już do życia na całym obszarze Narodowego Parku Yellowstone w Stanach Zjednoczonych.

 

Od dosyć dawna już ten park mógł rozkwitać swobodnie, ponieważ nie nękała go ludzka stopa od kiedy ludzie obrócili swoją uwagę ku przestrzeni kosmicznej.

 

Zresztą wyludniły się nawet wielkie miasta.

 

Ziemia, planeta wykorzystywana przez ludzi rabunkową gospodarką mogła wreszcie odetchnąć pełną piersią.

 

Ludzkość od kilku wieków już penetrowała bliższy i dalszy kosmos w poszukiwaniu może nie lepszych, ale innych warunków życia.

 

W sytuacji kiedy wszystkie podstawowe potrzeby mieszkańców Ziemi zostały w pełni zaspokojone, jedynym motywem i motorem działania pozostała ciekawość, chęć poznawania czegoś nowego i być może chęć przeżywania ciekawych przygód.

 

Kosmos okazał się ciekawszy niż to się początkowo wydawało i zamieszkały przez inne cywilizacje, zwykle na niższym lub podobnym poziomie rozwoju jak Ziemia.

 

Wiele też było ewenementów, osobliwych zjawisk i trudnych do rozwikłania zagadek, na które napotkali Ziemianie w swoim pochodzie do gwiazd.

 

Okazało się, że dopiero teraz, po opuszczeniu rodzinnych, ziemskich pieleszy życie w przestrzeni ukazało w pełni swoją mnogość i różnorodność.

 

Ziemskie problemy zdawały się teraz z tej perspektywy dziecinną igraszką.

Sytuacja nie była prosta. Ziemianie nie mogli tak po prostu realizować podboju kosmosu. Musieli się liczyć z innymi mieszkańcami Mlecznej Drogi. O podboju innych galaktyk nikt jeszcze na razie nie myślał.

 

Jedną z przyczyn był oczywiście brak napędu, który przekroczyłby prędkość światła.

 

Ale nie tylko o to chodziło. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, to wiadoma rzecz, a ludzie mieli wielki apetyt na podbój kosmosu. Jednakże wraz z rozprzestrzenianiem się życia ludzkiego w przestrzeni przychodziła i refleksja. Ile można przełknąć i nie udusić się? Krótko mówiąc na tym etapie rozwoju cywilizacji ziemskiej, który panował w tamtym czasie nasza rodzima galaktyka w pełni zaspokajała aspiracje homo sapiens.

 

Poza tym Ziemianie byli już świadomi tego, że podboje oznaczają nie tylko korzyści. Wraz z tym przychodziła większa odpowiedzialność.

 

Sytuacja przedstawiała się tak, że panował nieład i chaos w postępowaniu Ziemian. Układ Słoneczny został bez reszty opanowany przez nich, ale im dalej w przestrzeń tym było więcej problemów.

 

Brakowało koordynacji. Nie było żadnego planu działania. Trzeba było robić małe, ostrożne kroczki. A bywało nieraz, że jedni Ziemianie trafiali na drugich gdzieś na dalekiej planecie i dopiero po nawiązaniu łączności okazywało się, że to swoi.

 

W tym czasie pojawiły się dopiero pierwsze plany, żeby zjednoczyć wszystkie ciała niebieskie zamieszkane przez Ziemian w jakąś federację lub konfederację. Jednak w warunkach kiedy nie było jakiegoś większego zagrożenia z zewnątrz, a życie płynęło samoistnym, naturalnym rytmem i nieco leniwie w zasadzie nie było potrzeby zwierania szeregów.

 

Mogło chodzić tylko o to, że ludzie rozproszeni w przestrzeni i niezorganizowani tracili z oczu jedni drugich i często jedni dla drugich byli tak obcy jak inna rasa istot.

 

Analogii można było się dopatrzyć w historii życia na Ziemi, kiedy to jedne kultury ziemskie spotykały inne i tak czy owak musiała nastąpić jakaś koegzystencja.

 

Sam nasz rodzimy Układ Słoneczny był jako tako skonsolidowany. Istniały permanentne połączenia komunikacyjne pomiędzy wszystkimi jego planetami i księżycami i była to jakaś opoka w tym ogólnym kosmicznym rozgardiaszu.

 

Ziemia, jak się rzekło odetchnęła z ulgą. Zazieleniły się ogromne obszary naszego globu. Zwierzęta opanowały większą jego część. Skończyła się rabunkowa gospodarka bogactw naturalnych.

 

Przyszłość Ziemi jawiła się w jasnych barwach. Spełniła ona znakomicie rolę kolebki ludzkości i teraz mogła żyć dalej swoim życiem.

 

W Yellowstone można było w zasadzie spotkać tylko strażników przyrody, ale nie mięli oni zbyt wiele roboty jeśli nie liczyć opieki nad zwierzętami.

 

Tylko od czasu do czasu park odwiedzali turyści, wielbiciele przyrody. Często profesorowie uniwersytetów robili tu swoje badania.

 

Wandale się nie zdarzali. Ich czasy już minęły. Zresztą trzeba by było całego referatu socjologicznego, aby zobrazować zmiany jakie zaszły w umysłach ludzi.

 

Na obrzeżach parku istniała baza wywiadowcza, gdzie kształcili się przyszli agenci służby, która miała sprawować kontrolę nad przestrzenią kosmiczną podległą społeczności Układu Słonecznego, ponieważ jak to było powiedziane wcześniej nasz rodzimy układ planetarny tworzył coś w rodzaju federacji. Właściwie nie było żadnego ciała, które by sprawowało rządy, bo nie było w tamtych czasach żadnej polityki, a zatem i polityków.

 

Koordynacja działań była zapewniona przez administrację i urzędników. Była to służba czysto formalna. Ktoś musiał sterować życiem sfederowanych planet i księżyców, w tym i Ziemi.

 

Baza o kryptonimie ZYAW 1 była tak wkomponowana w ukształtowanie terenu i zieleń parku, że dla postronnych była prawie niezauważalna. Duża część jej kompleksu umiejscowiona była pod ziemią.

 

Szkolenie trwało tutaj kilka lat, a opuszczający to miejsce kadeci byli kierowani do służby patrolowej i wywiadowczej w przestrzeni kosmicznej, także poza obszarem podległym federacji.

 

Nic w tym dziwnego. W kosmosie panował chaos i bałagan. Jakoś samorzutnie ustalił się stan może nie bezprawia, ale właśnie chaosu. Nikt też w zasadzie nie kontrolował próżni kosmicznej, przynajmniej w takim sposób jak to kiedyś robiono na Ziemi, strzegąc granic państw.

 

Przestrzeń była wolna dla komunikacji międzyplanetarnej.

 

Thal i Caya wracali właśnie z popołudniowego treningu, a właściwie biegali po parku dla przyjemności. Słońce zaczęło już się chować za horyzont kiedy zwolnili kroku i zatrzymali się nad brzegiem jeziora. Miejsce było piękne, warte utrwalenia kamerą. Thal byłby to niechybnie zrobił, gdyby nie to, że miał już niemałą kolekcję takich widoków z parku.

 

Wyciągnęli ręczniki z plecaków i przetarli spocone twarze i dłonie.

 

Bieganie po parku było dla przyjemności, ale kadeci służby wywiadowczej nie odpuszczali łatwo. Mięli surowych trenerów w czasie szkolenia, ale sami dla siebie także byli surowi. Mięli to wpojone w swoje umysły niczym jakiś wewnętrzny imperatyw. Zresztą kilka lat w bazie jako kadetów nauczyło ich samokontroli i czerpania przyjemności z wysiłku fizycznego. Mimo, że częściej posługiwali się umysłami ich ciała musiały być także gotowe na wszystko.

 

Thal i Caya szkolenie kadeckie mięli już za sobą. Pobyt w parku Yellowstone był dla nich właściwie urlopem.

 

Thal pochodził z Australii. Był blondynem o krótko przyciętych włosach i wzroście nie więcej niż metr osiemdziesiąt. Mógł się podobać kobietom, bo był przystojny i dobrze zbudowany. Kilkuletnie treningi zrobiły swoje. Z drugiej strony jednak nie cielesne przymioty zdecydowały o zaangażowaniu go do tego wyjątkowego duetu z Cayą. Thal był najlepszym studentem na swoim roku. Był inteligentny, zrównoważony emocjonalnie. Myślał nieszablonowo i niestereotypowo. Pomyślnie przechodził wszystkie testy psychologiczne. Dysponował dużą wiedzą ogólną. Doskonale potrafił też opanować wszelkie techniki wywiadowcze. Był nie do zagięcia, a ponadto miał szczęście.

 

Kiedy kończył studia zdecydowano się właśnie na stworzenie jednego jedynego zespołu do zadań specjalnych. Taką elitę elity. Zgłosił się. Egzaminy trwały kilka miesięcy. Przeszedł je pomyślnie.

 

Osobno zorganizowano także nabór dla kobiet. Caya dorównywała Thalowi w każdej dziedzinie i chociaż przy jej szkoleniu stosowano wspomaganie biochemiczne nie miało to znaczenia, bo egzaminy zdała najlepiej, a w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczyło.

 

Caya była niezwykła jeszcze dlatego, że miała niezwykłą urodę. Pochodziła z Afryki i miała skórę czarną jak najczarniejszy murzyn, ale na tym podobieństwa do typowych murzynów się kończyły. Z rysów twarzy i z sylwetki przypominała bowiem raczej zimny typ piękności nordyckiej. Delikatne rysy twarzy, subtelne usta i proste włosy do ramion koloru ciemnej miedzi, które często spinane były w koński ogon. Nic dziwnego, że nazywano ją „kwiatem pustyni".

 

Siedli na ciepłej jeszcze trawie i wyjęli z plecaków pojemniki z żywnością. Kiedy byli w jakiejś misji mięli specjalne pożywienie dla astronautów, ale tam w tej głuszy i na łonie przyrody mogli sobie pofolgować. Nikt w tych dniach nie odliczał im kalorii.

 

 

 

– Piękne miejsce, nie sądzisz? – spytał Thal wpatrując się w zachodzące słońce

 

– Mówisz to już po raz kolejny. Nie jesteś zbyt oryginalny – odparła krótko Caya wpatrując się w kanapkę, którą spożywała.

 

– A ty jesteś gruboskórna.

 

– Daj spokój. Od dawna wiem, że w głębi duszy jesteś romantykiem.

 

– A ty jaka jesteś?

 

– Ja twardo stąpam po ziemi.

 

– Na co cały racjonalizm tego świata jeśli nie jest się w stanie zachwycać tak pięknymi widokami?

 

– Zachwycam się, zachwycam, ale ty po prostu przesadzasz.

 

– Co mam na to poradzić jeśli nie wykorzeniło tego ze mnie całe to kadeckie szkolenie?

 

– Racja, ale ktoś ci musi to uświadomić.

 

– Że co?

 

– Że nieraz zachowujesz się jak… jak…

 

– Jak kto?

 

– Nie umiem tego wyrazić.

 

– Punkt dla mnie.

 

– Może.

 

– Nie może tylko tak. A widokami się zachwycam, bo nie wiadomo jak długo jeszcze będzie tu tak pięknie.

 

– Co masz na myśli?

 

– Sam nie wiem. Podobno w centrum parku Yellowstone ziemia podnosi się od jakiegoś czasu każdego roku o osiemdziesiąt centymetrów.

 

– Żartujesz? – Caya była zaintrygowana

 

– Nie.

 

– To co my tu jeszcze robimy?

 

– Opalamy się.

 

– Nie błaznuj.

 

– Zdaje się, że chodzi tu o jakiś wulkan, który nie znalazł jeszcze swojego ujścia w skorupie ziemskiej.

 

– Wulkan?

 

– Tak i to taki, że jego erupcja może przykryć popiołami połowę Stanów Zjednoczonych i Kanady.

 

– Skąd te rewelacje?

 

– Rozmawiałem niedawno z pewnym profesorem wulkanologii, który robił tu badania.

 

– Powinniśmy się chyba ewakuować w tej sytuacji?

 

– Słusznie, ale wszystko jest pod kontrolą. Gdyby miało dojść rzeczywiście do erupcji zdążymy ewakuować całą bazę.

 

– Taki wulkan to byłaby tragedia.

 

– Zapewne. Dla całego kontynentu.

 

– Nie można jakoś zahamować tego procesu?

 

– Nasza nauka dużo może, ale na taką skalę problemu potrzebna by była astroinżynieria. Jeśli tam pod powierzchnią ziemi przybiera na sile jakiś naturalny geologiczny proces to należałoby pozwolić, aby ta energia się uwolniła. Inaczej można doprowadzić do kataklizmu, nawet do rozpadu planety.

 

– Myślałam, że nasza poczciwa Ziemia ma już takie rzeczy za sobą.

 

– Niby dlaczego?

 

– Bo ma już swoje lata że tak powiem.

 

– Przecież wiesz, że twarda część skorupy ziemskiej ma się do płynnego wnętrza jak skorupka jajka do reszty. Mieszkamy wszyscy na cienkiej błonce, która na dodatek pływa po gorącym, płynnym wnętrzu.

 

– Nie rób mi wykładu z geologii – obruszyła się Caya

 

– Jak sobie życzysz. To może popływamy?

 

– Jesteś beznadziejny – skonstatowała Caya

 

– Dlaczego? Okazja jest znakomita. Woda ciepła, zachód słońca. Chodź.

 

– A co z wulkanem?

 

– Najwyżej się zagotujemy w tej wodzie.

 

– Dureń – powiedziała Caya i zaczęła zdejmować dres, Thal był już w wodzie. Kąpiel nie trwała długo, bo wbrew temu co mówił Thal wieczory bywały jeszcze chłodne. Wybiegli z wody i położyli się na ręcznikach. Musieli chwilę odsapnąć przed wyruszeniem do bazy – Wydaje mi się, że kiedy pływałam ktoś próbował się ze mną skomunikować – powiedziała nagle Caya

 

– Kto?

 

– Nie wiem.

 

– Kiepski ten twój chip – skomentował Thal

 

– Nie jest kiepski tylko zadziałał kiedy pływałam.

 

– Co za różnica.

 

– Działał, tylko szum był za duży.

 

– Wszystko jedno. Nie pozwoliłbym wszczepić sobie w trąbkę Eustachiusza żadnego chipu. Choćbym mógł się nim komunikować nawet poza naszą galaktyką.

 

– Bo jesteś staromodny.

 

– Po prostu przyjąłem pewne zasady, których chcę się trzymać. Znasz moje zdanie na temat biotechnologii.

 

– Znam, znam ten twój ideał czystości rasy ludzkiej. Dziwi mnie zatem, że tolerujesz androida jako swojego szefa.

 

– Delta to co innego. Delta jest moim przyjacielem.

 

– Ale jest androidem, najdoskonalszym produktem biotechnologii, którą tak gardzisz!

 

– Nie gardzę.

 

– Trudno mi ciebie zrozumieć. Wy mężczyźni jesteście jednak inni niż my kobiety.

 

– Jasne, kobiety mają mniejszy mózg – po tych słowach Thal musiał sparować cios Cayi w żebra.

 

 

 

 

 

Milczeli jeszcze chwilę kiedy odezwał się nagle komunikator Thala. Sięgnął do plecaka i wyjął go szybko. Przeczucie nie myliło Cayi, to Delta próbował się skontaktować z nimi.

 

Delta był ich zwierzchnikiem w Agencji Wywiadu i zgodnie ze słowami Cayi, był androidem.

 

Czy androidy były doskonalsze od ludzi? Pod niektórymi względami na pewno. Z pewnością były bardziej odporne fizycznie, ale ich wyhodowane w laboratoriach z żywej tkanki mózgi także były doskonalsze. Prócz wszystkich zdolności zwykłego człowieka, androidy miały także zdolności podobne do autystów. Potrafiły wykonywać skomplikowane obliczenia w ułamku sekundy i miały fotograficzną pamięć. Krótko mówiąc ich mózgi były jak komputer średniej klasy. Pozostawały jednak z tym wszystkim zupełnie „normalnymi osobnikami". Przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Dały się nawet lubić i można się było z nimi zaprzyjaźnić, czego przykładem mogła być przyjaźń Thala i Delty.

 

Problem z androidami był taki, że nie mogły mieć w zasadzie potomstwa i ze swoją „ludzką" psychiką były przy tym tego świadome, co stanowiło dla nich źródło stresów. Co więcej, były właściwie nieśmiertelne, teoretycznie przynajmniej.

 

Wszystko to sprawiało, że androidy były doskonałe i niezniszczalne tylko teoretycznie, w praktyce z nimi także były problemy.

 

Delta miał się jednak póki co doskonale i był doskonałym przełożonym. Jeśli próbował nawiązać kontakt to musiał mieć do tego powód.

 

 

 

– Delta? To ty? – spytał Thal

 

– To ja. Jak się macie? Jak przebiega wasz urlop?

 

– Doskonale, a co u ciebie?

 

– Przecież wiesz, że jestem doskonały i wszystko co robię jest doskonałe – odparł Delta

 

– Tak, wiem, ale wiem też, że nie kontaktował byś się z nami bez powodu. O co chodzi? – spytał Thal patrząc w błękitne oczy Cayi

 

– Niedługo będę miał dla was robotę – powiedział Delta

 

– Jakże by mogło być inaczej?

 

– Zarezerwowałem już dla was teleporter. Daję wam dwa dni czasu na spakowanie manatek.

 

– Dzięki. Ten „poślizg" pozwoli nam się pozbierać. Rozprzęgliśmy się tu zupełnie i już zaczęło nam się nudzić.

 

– A zatem oczekuję was za dwa dni w naszej bazie na księżycu.

 

– Jasne. Rozumiem. Przekazać coś Cayi od ciebie?

 

– Pozdrów ją – powiedział Delta i rozłączył się

 

– Delta? – spytała Caya

 

– Tak. Ma dla nas robotę. Pozdrawia cię.

 

– Dziękuję. To był dobry urlop, odpoczęłam tu doskonale, a ty?

 

– Ja też. Zbierajmy się – powiedział Thal i sięgnął po plecak, po chwili byli gotowi – Ścigamy się? Do tamtego drzewa?

 

– Zgoda – włożyli plecaki na plecy i stanęli przodem do jeziora.

 

– Start! – krzyknął Thal i ruszyli błyskawicznie robiąc jedno za drugim salta w tył. Nie było to dla nich zbyt trudne. Robili to przecież wiele razy na sali gimnastycznej i to na równoważni. Thal minimalnie pierwszy dopadł drzewa.

 

 

 

Za dwa dni czekała ich teleportacja do bazy Copernicus na księżycu, gdzie mięli się dowiedzieć szczegółów swego zadania.

 

 

*

 

 

Teleportacja odbyła się bez zakłóceń. Thal i Caya pojawili się na księżycu jak duchy i byli do dyspozycji Delty.

 

Musieli się z powrotem przyzwyczaić do czarnego nieba kosmosu.

 

Na Ziemi czuli się jak w domu, bo przecież Ziemia była ich naturalnym środowiskiem. Jest coś z magii w tym, że na jej powierzchni ludzie ulegają złudzeniu swojskości i bezpieczeństwa do tego stopnia, że czerń i zimno kosmosu jest dla nich czymś szokującym. Wyczuwa się jakiś trik w tym przejściu. Jak to możliwe, że błękit słonecznego nieba jest początkiem czegoś tak obcego jak czerń kosmosu? Ale ta czerń i te połyskujące ogniki odległych gwiazd są jednak pociągające, wołają ludzi, zapraszają ich obietnicą przeżycia czegoś niezwykłego, choćby ciekawej przygody.

 

Czuje się to nawet na Ziemi nocą, kiedy jest bezchmurne niebo. Czujemy swoją miałkość wobec tej niepojętej, bo przecież nieskończonej przestrzeni, a jednocześnie czujemy się dziećmi tego wszechświata, który jest naszym ojcem, chociaż jakby dawno zmarłym i zapomnianym.

 

Thal i Caya wybrali się na krótki spacer po księżycu. Nie oddalali się jednak za daleko od Copernicusa, bo nie zabrali żadnego pojazdu. Mieli tylko skafandry.

 

Thal miał w zwyczaju wspinać się na skraj krateru, w którym była położona baza. Nie była to wysoka wspinaczka, ale w sam raz żeby się zmęczyć.

 

Caya chcąc nie chcąc podążała za Thalem. Nie chciało jej się jednak wspinać na koronę krateru. Czekała nie niego zawsze „na dole".

 

Thal wspiął się tam gdzie zawsze, gdzie znał każdy kamień. Przysiadł na głazie i wpatrywał się w Ziemię, a później w gwiazdy.

 

Ziemia z tej perspektywy wyglądała imponująco. Dostrzegalne było jej spłaszczenie od ruchu wirowego. Thal pamiętał kiedy pierwszy raz to zauważył. Uświadomił sobie wtedy, że ma do czynienia nie z kulą, ale z geoidą.

 

Kiedy zaspokoił już swoje duchowe potrzeby zaczął schodzić w dół. Setki myśli cisnęły mu się do głowy. To było coś w rodzaju ładowania baterii. To pożegnanie Ziemi i przywitanie kosmosu było mu potrzebne.

 

Na dole czekała na niego jego partnerka trochę już zniecierpliwiona.

 

– Co ty tam zawsze robisz tak długo? Modlisz się, czy co? – pytała Caya, podnosząc się z ziemi.

 

– Musisz kiedyś tam ze mną wejść – odparł Thal

 

– Powiedz mi dlaczego nasza najważniejsza baza wywiadowcza jest na księżycu, a nie na Ziemi? W Yellowstone jest tak pięknie, a tu?

 

– Tu też jest pięknie tylko inaczej. Copernicus to stara baza sprzed kilku stuleci. Wielkie statki, które tu przybywały, stare rakiety miały łatwiejszy start niż na Ziemi, bo ciążenie na księżycu jest sześciokrotnie mniejsze.

 

– Kiepska pociecha.

 

– Nie smuć się już, to do ciebie nie pasuje. Chodź, przebiegniemy kawałek.

 

 

 

Thal wziął Cayę za rękę i puścili się w bieg, robiąc wielkie, czterometrowe kroki. Thal zrobił dodatkowo kilka salt do przodu. Caya pilnowała, żeby nie wzniósł się za wysoko.

 

Po chwili zatrzymali się i poszli, lekko podskakując w kierunku bazy.

 

Tam czekał na nich Delta i ich pojazd kosmiczny, pantoplan o nazwie Kojot AW1. Był to jeden z nielicznych pojazdów mających napęd tachionowy co oznacza, że mógł podróżować z prędkościami większymi od prędkości światła.

 

Kojot był nieduży, ale za to uniwersalny. Mógł poruszać się w każdym środowisku: w przestrzeni kosmicznej, na wodzie i pod wodą, mógł szybować w powietrzu, a nawet drążyć tunele pod ziemią. Miał miejsca tyle, żeby zapewnić wygodę dla dwóch osób. W skrajnych przypadkach mógł zabrać jeszcze czterech pasażerów.

 

Podróżowanie tak doskonałym pojazdem było przyjemne i bezpieczne, chociaż najczęściej służył w misjach wywiadowczych i patrolowych, gdzie uroki podróżowania schodziły na plan dalszy.

 

 

 

 

*

 

 

 

 

Na spotkanie z Thalem i Cayą Delta zaprosił dodatkowo jedną osobę, której agenci nie znali i nigdy wcześniej nie widzieli. Był to kapitan Krab, który przybył niedawno na księżyc specjalnie po to, żeby się skontaktować z Agencją Wywiadu.

 

Wiadomości, które przynosił mogły w samej rzeczy zainteresować Agencję.

 

Delta po wstępnej rozmowie z Krabem zdecydował, że jego sprawą należy się zająć. W związku z tym przywołał Thala i Cayę na tyle szybko, żeby zastali jeszcze Kraba, którego nagliły sprawy zawodowe.

 

Krab pracował bowiem dla jednej z wielu kompanii handlowych, które zajmowały się sprowadzaniem na Ziemię rud różnych surowców naturalnych, które były tam już wyczerpane. Zresztą na Ziemi był zakaz wydobywania tych surowców.

 

Ziemski przemysł potrzebował ich jednak ciągle. Potrzebował także materiałów rozszczepialnych takich jak uran i pluton do siłowni atomowych. Stały się one powszechnym źródłem pozyskiwania energii od kiedy zapewniono całkowite bezpieczeństwo ich pracy.

 

Krab pracował dla Space Company od lat.

 

Był to barczysty, dobrze zbudowany mężczyzna o smagłej twarzy i ciemnych włosach. Ciemne włoski jego zarostu były dobrze widoczne spod skóry mimo ogolonej i wypielęgnowanej twarzy. Jego postawa budziła zaufanie. Krab był zawodowcem i to emanowało z jego oblicza.

 

Wszystko to razem zdecydowało o tym, że Delta postanowił zająć się jego sprawą.

 

W salce konferencyjnej, gdzie Delta zawsze spotykał się ze swoimi agentami Krab był więc tego dnia gościem i głównym prelegentem, bo Delta chciał, żeby Thal i Caya usłyszeli wszystko z jego ust.

 

Po krótkim powitaniu i dwóch zdaniach wstępu, które wygłosił Delta przeszli od razu do meritum.

 

 

 

– Kapitan Krab przedstawi wam sprawę klarownie i lapidarnie – powiedział Delta do agentów – Niech pan referuje Krab – zwrócił się do komandora

 

– Czy wiadomo wam czym się zajmuje Space Company? – zapytał Krab, przyglądając się ciekawie Thalowi i Cayi, być może chciał się przekonać, czy ma do czynienia z poważnymi ludźmi, młody wiek agentów rzucał się bowiem od razu w oczy

 

– Pierwszy raz słyszymy o Space Company, chociaż oczywiście orientujemy się czym się zajmują takie kompanie jak pańska. A zatem czym dokładnie się zajmujecie? – zapytał Thal

 

– Transportem materiałów strategicznych takich jak uran, pluton, a także rud bogactw naturalnych. Jak wiecie na Ziemi od dawna już nie wolno ich eksploatować – odparł Krab

 

– Jakimi statkami dysponujecie? – pytał Thal dalej

 

– Mamy flotyllę wielkich transportowców. Ja pod swoim dowództwem mam dwa statki: Orfeusza i Eurydykę. Są bardzo wielkie. Orfeusz ma trzysta tysięcy ton masy spoczynkowej, Eurydyka jest mniejsza, dwieście tysięcy

 

– Gdzie one teraz są? – spytała Caya

 

– Orfeusz jest tutaj, w Copernicusie, na księżycu lądujemy nimi, na Ziemi nie, wchodzimy tylko na jej orbitę, a stamtąd surowiec jest transportowany na Ziemię wahadłowcami. Eurydyka jest właśnie na jej orbicie

 

– Bardzo ciekawe, a co właściwie pana zmotywowało do wylądowania na księżycu? – spytała rzeczowo Caya

 

– Właśnie, ma pani rację. To wszystko właściwie nie ma znaczenia – odparł Krab i trochę się zmitygował

 

– A zatem? – spytał Thal

 

– Chodzi o to, że po drodze straciłem dwóch moich ludzi, którzy stanowili razem ze mną załogę Orfeusza. Wozimy ostatnio surowce z układu gammy Małego Psa. W alfie Małego Psa weszliśmy na orbitę jednej z tamtejszych planet, bo doszły nas wieści, że może się tam znajdować antymateria w naturalnej postaci. Rozumiecie jakie to jest ważne. Mamy rozkazy badać wszelkie takie miejsca, gdzie można znaleźć antymaterię. Nasza produkcja tej materii jest niewystarczająca. Jeśli byśmy znaleźli ją w naturalnym stanie być może możliwe by były podróże w czasie.

 

– A przy okazji Space Company i pan osobiście wzbogacilibyście się znacznie – zauważył Thal

 

– Wcale tego nie ukrywam – odparł Krab – Niech pan jednak nie myśli, że kierują mną tylko niskie pobudki. Dobrze rozumiem ile by to znaczyło dla całej ludzkości.

 

– Proszę nie brać do siebie tego co powiedziałem – powiedział Thal – Nie myślę wcale tak o panu.

 

– Rozumiem. Jest pan agentem. Podejrzliwość to pana obowiązek.

 

– Tak to można podsumować.

 

– Więc jak to było? – spytała Caya – Wysłał pan ludzi na zwiady i co?

 

– Wysłałem ich i słuch po nich przepadł. Do pewnego momentu wszystko szło dobrze. Był doskonały kontakt – powiedział Krab i zamyślił się

 

– Może znaleźli antymaterię i ulegli anihilacji? – powiedziała Caya

 

– To możliwe. Chociaż oni doskonale wiedzieli jak się obchodzić z antymaterią. Prosiłem, żeby byli ostrożni – odparł Krab

 

– Nigdy nie wiadomo. Mógł się zdarzyć jakiś wypadek – powiedziała Caya.

 

– Nie wiemy w jakiej postaci jest tam ta antymateria. Jeśli w ogóle jest – dodał Thal

 

– To prawda – powiedział Krab – Wolałbym, żeby jej nie było, bo jeśli była, a moi ludzie byli nieostrożni to znaczy, że ich straciłem. To byli nie tylko moi podwładni, ale i przyjaciele. Nie macie pojęcia ile czasu w przestrzeni razem spędziliśmy. Ich doświadczenie było bezcenne. Takich ludzi nie ma wielu. To byli prawdziwi zawodowcy, oddani swojej pracy.

 

– Niech pan nie dopuszcza do siebie złych myśli. Może oni tam gdzieś są – powiedział Thal

 

– Chciałbym, żeby tak było. Sam nie mogłem im pomóc. Nie wolno opuszczać statku całej załodze. Zresztą…

 

– Jeśli oni tam gdzieś są to ich znajdziemy – powiedział Thal

 

– Dziękuję. Space Company wam to wynagrodzi.

 

– Jeszcze nic nie zrobiliśmy – zauważyła Caya

 

– Jaki napęd mają wasze transportowce? – spytał Thal

 

– Termojądrowe silniki strumieniowe, ostatniej generacji – odparł Krab

 

– A zatem minęło już sporo czasu zanim pan tu przybył – powiedział Thal

 

– Tak.

 

– To nie musi nic znaczyć – powiedział Delta, pierwszy raz włączając się do rozmowy – Wiecie już prawie wszystko – zwrócił się do agentów – Reszta to szczegóły. Dziękujemy panu Krab.

 

– To raczej ja dziękuję – odparł Krab

 

– Niech pan tu jeszcze zostanie dwa dni jeśli pan może. Agenci mogą mieć do pana pytania – podsumował Delta

 

– Mogę, ale muszę o tym powiadomić moją kompanię.

 

– Dobrze. Dziękuję wszystkim za to spotkanie. Pewnie spotkamy się jeszcze.

 

 

 

Wprowadzenie w sprawę było zakończone. Thal i Cayą wiedzieli już w czym rzecz. Teraz musieli jeszcze poczekać na wytyczne od Delty.

 

 

 

 

*

 

 

 

Minęło kilka dni. Krab opuścił Copernicusa. Delta w tych dniach miał pełne ręce roboty. Musiał opracować wspomniane wytyczne dla agentów. Zebrał wreszcie wszystkie potrzebne dane i nakreślił ogólny plan działania, a właściwie określił cel wyprawy.

 

Poszukiwanie dwóch zaginionych członków załogi było ważne, ale to co Krab powiedział o antymaterii spowodowało, że Delta nadał tej sprawie najwyższy priorytet.

 

Znalezienie miejsca gdzie ona by występowała w postaci naturalnej i w większych ilościach spowodowało by rewolucję. Tak jak powiedział Krab, mogłoby to być początkiem podróży w czasie, a co to by znaczyło dla całej ludzkości nie trzeba tłumaczyć.

 

Delta więc nie zaniedbał niczego, wszystko sprawdził osobiście dwa razy mimo że miał cały zespół ludzi do pomocy.

 

Kiedy tego dokonał zaprosił ponownie Thala i Cayę do salki konferencyjnej. Agenci stawili się na czas.

 

 

 

– Witajcie. Dobrze was znowu widzieć – powiedział Delta z uśmiechem

 

– Naprawdę? – spytała Caya z przekąsem

 

– Jak najbardziej. Czym byłaby cała moja praca, gdyby nie wy. Byłbym jeszcze jednym szarym urzędnikiem.

 

– To prawda – powiedział Thal – Nasza praca stanowi jakby kwintesencję całego przedsięwzięcia, ale z drugiej strony, gdyby nie ty nasza praca byłaby niemożliwa.

 

– Tak. Musimy zatem pozostać w symbiozie.

 

– Słuchajcie, czy zebraliśmy się tu, żeby sobie prawić komplementy? – spytała zniesmaczona Caya

 

– Rzadko kiedy ktoś nas komplementuje, dlatego nie zaszkodzi jeśli sami się trochę dowartościujemy – zaśmiał się Delta.

 

– Jesteś w dobrym humorze – zauważyła Caya

 

– Jestem. Cieszcie się, że mam tę umiejętność, to poczucie humoru. Jestem androidem, ale kiedy śmieję się z czegoś zapominam o tym.

 

– Dobrze, ale przejdź już lepiej do rzeczy.

 

– To był dobry pomysł, żeby Krab zreferował osobiście swoją sprawę. Mieliście relacje z pierwszej ręki, ale to jeszcze trzeba uzupełnić. Nawiasem mówiąc możemy stać się sławni jeśli odkryjemy pokłady antymaterii. Wszyscy będą chcieli na tym położyć rękę.

 

– A my nie? – spytał Thal

 

– Nam pozostanie satysfakcja i dodatkowe środki na nasze wyprawy. Zresztą na co nam antymateria? Za to ludzkość będzie nam wdzięczna.

 

– Nie dziel skóry na niedźwiedziu – powiedziała Caya – Wcale nie wiemy, czy ona tam jest.

 

– Masz rację. Weźmy się lepiej do dzieła – odparł Delta – Musicie zatem udać się tam, do alfy Małego Psa i wszystko sprawdzić osobiście. Planeta, na której Krab stracił ludzi, nazywa się Coma, ma jeden mały księżyc Cerber, jest tam jeszcze jedna wielka planeta, gazowy gigant, podobny do Jowisza, obie te planety obiegają gwiazdę podwójną: Alkora i Mizara. Przekażę wam przed odlotem dokładne współrzędne i dane o tych ciałach niebieskich. Gwiazdozbiór Małego Psa nie jest zbyt odległy, pojawicie się tam w kilka sekund po wystukaniu kodu współrzędnych Comy. Krabowi zajęło to kilka miesięcy. Ten upływ czasu może być ważny, a może nic nie znaczyć, ale lepiej jeśli wyruszycie natychmiast. O samej Comie wiemy niewiele. Żyją tam jakieś prymitywne plemiona istot podobnych do ludzi, jakaś kultura pierwotna. Zdaje się, że kiedyś byli tam jacyś misjonarze z Ziemi, ale czy jeszcze są tego nie wiem. Wszystko będziecie musieli sprawdzić sami. W zasadzie alfa Małego Psa jest pozbawiona jakiejkolwiek ludzkiej placówki. Jak zawsze jednak możecie liczyć na wsparcie Scorpiona. Liczę jednak, że poradzicie sobie sami. Kojot jest sprawny i czeka na was. Wszystkie procedury macie w małym palcu i nie ma potrzeby ich powtarzać. Są jakieś pytania?

 

– Szkoda, że wiesz tak mało o tej planecie – powiedział Thal

 

– Rzeczywiście, ale mam tu od Kraba „kość", na której jest kilka minut przekazu z Comy. Nagrania zrobili jego ludzie przed zniknięciem. Dostarczę wam to wszystko jeszcze dzisiaj. Obejrzyjcie to i przeanalizujcie. A w ogóle jak wasze samopoczucie? Przepraszam, nie spytałem o pobyt w Yellowstone.

 

– Co możemy powiedzieć? Było świetnie i przede wszystkim błękitne niebo. Nie to co tu. Właściwie szkoda, że Copernicus nie mieści się w Yellowstone. Nie sądzisz? – powiedział Thal.

 

– Prawdę mówiąc dla mnie to nie ma znaczenia – powiedział Delta i uśmiechnął się gorzko

 

– Przepraszam, zapomniałem.

 

– Nie szkodzi. Jestem przyzwyczajony do tego, że jestem inny niż wy, ludzie.

 

– Nie wolałbyś latać z nami na misje? Masz do tego wszelkie predyspozycje – powiedziała Caya

 

– Niby tak, ale moja „ludzka" psychika jest dla mnie zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem. Wam się wydaje, że jestem doskonały, a tymczasem jestem tylko waszą wierną kopią, tylko kopią, niestety. Ostatnio mam problemy emocjonalne. Za dużo myślę i to źle na mnie działa. Może rzeczywiście powinienem brać udział w misjach, wtedy bym się czuł spełniony.

 

– Przemyśl to, przydałby się nam trzeci członek załogi, zwłaszcza taki jak ty.

 

– Przemyślę, a tymczasem bądźcie gotowi. W najbliższych dniach musicie odlecieć.

 

 

 

Thal oczywiście nie przepuścił okazji, żeby zobaczyć nagrania od Kraba, ale niewiele tam zobaczył. Tylko obraz flory i ukształtowania terenu. Okazało się, że Coma jest pod wieloma względami podobna do Ziemi, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Bujna roślinność wychylała z każdego zakątka. To co zobaczył Thal można było przyrównać do dżungli równikowej. Dało się tam oddychać bez butli, miejscowym powietrzem. Tylko rubinowy kolor nieba tworzył jakiś senny nastrój. Coma w samej rzeczy znaczy śpiączka. Ale czy to miało jakiś związek z tym globem tego nie wiedział. Może jakaś ekspedycja ziemska wylądowawszy tam zobaczyła ten sam senny nastrój nieba co Thal? To, że planeta miała nazwę znaczyło, że jacyś ludzie już tu kiedyś byli. Wiele bowiem planet nie miało nazw.

 

Obejrzenie nagrań niewiele dało, ale pozwoliło nastawić się jakoś psychicznie na to co tam było.

 

Odnalezienie pokładów antymaterii ściągnęłoby uwagę na Comę i miałoby wielki wpływ na dalszy rozwój ludzkości.

 

Antymateria to materia, która porusza się w tył w czasie. Niewykluczone więc, że mogli odkryć jakieś wrota do przeszłości.

 

Thal jednak nie był zbyt ucieszony tą wiadomością. Nie pragnął sławy. To było sprzeczne z jego charakterem. Chciał tylko dobrze wykonywać swoją pracę, którą lubił. Praca agenta nie trwała długo. Jeśli agent nie wykazywał się doskonałą kondycją psychiczną i fizyczną był zastępowany przez innych. Kandydatów było dużo.

 

Trzeba powiedzieć, że człowiek taki jak Thal, a także Caya zostali już mimo swojego młodego wieku silnie umotywowani do takiej, a nie innej pracy. Czy to była duma? Raczej nie. Ktoś kto ukończył szkolenie kadeckie na agenta wywiadu prędzej dałby się zabić niż zadowolić się jakąkolwiek inną pracą. Odgrywała w tym swoją rolę także adrenalina, ale tacy ludzi umieli w zasadzie panować nad sobą. To było coś innego. To się stało ich życiem, pochłonęło ich całkowicie. Zbyt wielu wyrzeczeń wymagało ukończenie studiów kadeckich. Nie było mowy, żeby robić co innego, choćby pracować „na zapleczu", tak jak Delta. Ludzie z zewnątrz często zazdroszczą agentom ich ciekawego życia, ale na chwile upojenia i ekstazy w tej pracy trzeba długo i cierpliwie czekać. Ktoś kto jest nastawiony tylko na adrenalinę i jedyny smak ciekawej przygody nie zagrzeje długo miejsca na studiach kadeckich. Tacy ludzie zwykle rezygnują po pierwszym semestrze.

 

Prawdopodobnie trudno zrozumieć co dzieje się w duszy agenta, kiedy wyrusza do kolejnego zadania. Musi być gotowy także na to, że polegnie w akcji. Niewielu jest gotowych na taką ewentualność, żeby ryzykować życie w pracy.

 

Agenci nie byli jednak bezbronni. Dysponowali najlepszym uzbrojeniem, a także wsparciem jednostek takich jak Scorpion, który nie brał udziału w samodzielnych misjach a wspierał tylko agentów kiedy mieli kłopoty. Można go było nazwać oddziałem ratunkowym. Załogę Scorpiona stanowił człowiek dowódca, i trzy androidy. Posiadał on, tak jak Kojot napęd tachionowy. Wystarczyło tylko nadać sygnał S.O.S., a Scorpion pojawiał się w mgnieniu oka.

 

Agenci jednak postawili sobie za punkt honoru, żeby dawać sobie radę samym.

 

Poza tym zwykle w ich misjach był bardziej potrzebny otwarty i jasny umysł niż siła ognia Scorpiona.

 

 

*

 

 

Nadszedł wreszcie czas odlotu. Delta postarał się przygotować całą operację w najmniejszych szczegółach, ale biorąc pod uwagę okoliczności agenci w znacznej mierze musieli liczyć na siebie.

 

Kojot od dawna czekał na nich, gotowy do każdego zadania. Miał w Copernicusie swój własny hangar i mechaników, którzy się zajmowali tylko nim.

 

Thal i Caya lubili swój pantoplan, bo był bardzo użytecznym i bezpiecznym pojazdem. Przekonali się o tym już wiele razy podczas różnych misji.

 

W samej rzeczy Kojot dał się lubić, jeśli tak można powiedzieć. Był ergonomiczny i bardzo wygodny. Może nawet zbyt wygodny jak na pojazd agentów wywiadu.

 

Thal i Caya usadowili się już za sterami. Delta przyszedł pomachać im ręką. Robił to zawsze kiedy odlatywali. Jako autentycznie dobry szef i zakochany wręcz w swojej pracy nie mógł inaczej. Wiele razy myślał też o tym, żeby spróbować tego co oni, czyli pracy w terenie, ale jakoś żal mu było rozstawać się z Copernicusem na dłużej. Pracował tam przecież od momentu swojego „urodzenia".

 

Thal wstukał do komputera kod współrzędnych Comy.

 

 

*

 

 

Minęło zaledwie kilka sekund i Kojot pojawił się na skraju układu alfy Małego Psa.

 

Napęd tachionowy, skonstruowany niedawno był ze wszech miar pożądany. Była to duża nowość. Wprowadzona w ostatnich czasach tylko w kilku statkach ziemskiej flotylli.

 

Silnik tachionowy mógł się poruszać z prędkością większą od światła. Mógł praktycznie osiągać prędkość nieskończoną jakkolwiek z powodów technicznych nie praktykowano tego.

 

Z chwilą wprowadzenia masowego tych silników spodziewano się rewolucji nie tylko w dziedzinie lotów międzyplanetarnych, ale i w wielu innych dziedzinach życia.

 

Thal celowo postanowił nie lądować od razu na Comie, lecz na skraju układu alfy Małego Psa, ponieważ chciał przyjrzeć się wszystkiemu z perspektywy.

 

Miał teraz jak na dłoni cały ten układ. Z daleka wyglądało to jak dziecinna zabawka. Pośrodku widoczne były dwa słońca, jedno mniejsze, drugie większe, które obiegały wspólny środek ciężkości. W praktyce większość gwiazd Mlecznej Drogi okazywała się być układami podwójnymi, potrójnymi lub złożonymi z jeszcze większej liczby słońc. Nasze, ziemskie, pojedyncze Słońce było czymś wyjątkowym w kosmosie.

 

Dwa słońca, które teraz obserwował Thal musiały dawać jakieś niespotykane efekty w sile ciążenia na Comie. Na gazowym gigancie nie dało się wylądować, ponieważ jak sama nazwa wskazuje był złożony z gazu. Thal od razu odgadł, że ten gigant, podobnie jak Jowisz działał jak odkurzacz i przyciągał do siebie wszelkie śmieci kosmiczne, w rodzaju komet i meteorów, chroniąc tym samym od nich Comę. To była jedna ze sprzyjających okoliczności do powstania tam życia.

 

Delta mówił, że na planecie tej żyły jakieś prymitywne ludy, podobne do ludzi. Wydawało się to okolicznością sprzyjającą.

 

Po tym perspektywicznym rekonesansie musieli ruszać dalej.

 

Thal włączył tym razem silnik magnetohydrodynamiczny, w skrócie MHD, który służył do lotów na krótsze dystanse.

 

Odbywając tą krótką podróż agenci obserwowali ciała niebieskie widoczne gołym okiem i powoli ulegali ich urokowi. Zwłaszcza Coma, spowita częściowo chmurami, częściowo ukazując rubinowy kolor atmosfery budziła zachwyt, ale gazowy gigant także dawał wspaniały, monumentalny widok.

 

Silniki pracowały płynnie, dając jednorodne tło szumowe.

 

Po wejściu na orbitę Thal odszukał przyrządami pomiarowymi miejsce, z którego ostatni znak życia dawali ludzie Kraba.

 

Kojot schodził powoli, tak aby nie wytworzyć zbyt dużego tarcia pantoplanu w atmosferze planety.

 

Wylądowali wreszcie w ładnej okolicy, na skraju sawanny i zieleni miejscowej dżungli. Kojot zajął miejsce na niewielkiej polanie. W tym miejscu, o tym czasie panował upał. Caya przyglądała się dwóm słońcom wiszącym na niebie przesłaniając widok ręką, bo blask był zbyt duży.

 

Dopiero teraz dostrzegli, że zieleń Comy tylko z daleka przypominała ziemską florę. Z grubsza drzewa i krzewy były takie jak na Ziemi, a jednak inne. Pnie miały inną niż na Ziemi barwę. Inne były liście i owoce rosnące na drzewach. Gdyby ktoś chciał odgadnąć jakie ziemskie rośliny przypominają byłby w kłopocie. Przybywający tu biolog miałby pełne ręce roboty, a mianowicie musiałby zbadać całą florę i zapewne faunę od podstaw i nadać temu wszystkiemu nazwy. Thal I Caya na szczęście nie musieli tego robić, ale ich zadanie jawiło się równie trudnym.

 

Przez dłuższą chwilę przyglądali się otoczeniu, jednak prócz roślinności nie zobaczyli nic interesującego.

 

Postanowili wyjść na zewnątrz. Grunt był trochę grząski i lepiący. Coś jakby mokra glina. Odgadli, że niedawno musiały tu przejść opady deszczu.

 

Thal zdjął hełm i wciągnął do nosa pierwszy haust miejscowego powietrza. Zapach był dziwny, przypominał jakby jakiś ziemski, ale był zdecydowanie inny. Przywodził na myśl jakąś dzikość i drapieżność, ale w sumie był łagodny. Nie można było znaleźć jakiegoś ziemskiego odpowiednika. Caya także obnażyła głowę.

 

A więc byli tu naprawdę.

 

Thal zawsze miał mieszane myśli, kiedy lądował na obcej planecie i bezwiednie porównywał to co widział do widoków i zapachów Yellowstone. To było silniejsze od niego i Thal wstydził się tego nie przyznając się nawet Cayi.

 

 

 

– Jak ci się to podoba? – spytał

 

– Przypomina mi Afrykę – odparła Caya

 

– Mnie też. Trzeba przyszykować roboty. Niech pobiorą próbkę gruntu, wody i powietrza, a później niech badają florę i faunę, jeżeli tu jest.

 

– Myślę, że powinny tu być jakieś zwierzęta. Widziałam już „ptaki". Przemknęły mi też jakieś lądowe zwierzęta.

 

– To miałaś szczęście. Ja nic nie zauważyłem.

 

– Nic straconego.

 

– Też tak myślę.

 

– Co robimy? Jesteś dowódcą, rozkazuj – pytała Caya

 

– Myślę, że powinniśmy się skontaktować z Deltą. Będzie nam za to wdzięczny.

 

– To weź komunikator i kontaktuj się. Ja nastawię roboty.

 

– Dobrze. Zatem do dzieła. To nam doda skrzydeł.

 

 

 

Roboty, które miała zaprogramować Caya służyły do badania powierzchni obcych planet.

 

Wyglądały raczej jak jakieś fabryczne automaty. Były zupełnie nie uzbrojone i używane w eksploracji świeżego terenu. Nie przypominały kształtem ludzi. Na pokładzie Kojota były trzy takie roboty. Dla przykładu jeden z nich nawiercał w gruncie otwory na głębokość czterech metrów, badając poszczególne warstwy geologiczne. Jeśli wykonał cztery takie odwierty w kwadracie dziesięć na dziesięć metrów to otrzymywało się w ten sposób metodą interpolacji mapę geologiczna tego kawałka ziemi. Robot ten mógł jednak robić odwierty na znacznie większe głębokości, tak że można go było używać do szukania bogactw naturalnych na danym terenie. Nie była to najnowsza metoda, ale wystarczająco dobra, żeby stawiać nawet wysokie budynki.

 

Pozostałe roboty badały próbki wody, jak i innych cieczy, które napotkały, a także skład gazów w powietrzu. Następne skanowały miejscową florę i faunę i badały jej morfologię, dokonując w ten sposób kompletnej klasyfikacji napotkanych gatunków roślin i zwierząt. Ze zwierzętami było trochę gorzej.

 

Po kilku godzinach takiej pracy Caya otrzymywała kompletny zestaw wiadomości o: glebie, powietrzu i wodzie badanego terenu, który był w ten sposób lepiej rozpoznany niż większość miejsc na Ziemi.

 

Caya lubiła ten wstępny okres bytności na nowej planecie. Czuła się wtedy jakby w oku miała roentgena, a co najważniejsze wyniki spływały na jej ręce szybko i sprawnie. To już było jakieś pierwsze małe zwycięstwo.

 

Thal w tym czasie wziął swój komunikator i próbował połączyć się z Deltą, ale zakłócenia były tak duże, że zdołał tylko się zorientować, iż rozmawia z nim, a nie z nikim innym i to wszystko co usłyszał.

 

 

 

– Nie mogę złapać Delty, zakłócenia są za duże – powiedział do Cayi

 

– Musisz wystrzelić satelitę telekomunikacyjnego – odparła Caya, grzebiąc przy robotach

 

– Tak. Masz rację.

 

– Więc zrób to. Roboty są już na chodzie. Jestem wolna.

 

– Rozejrzyj się po okolicy. Za chwilę do ciebie dołączę – powiedział Thal i wszedł do pantoplanu, żeby wystrzelić satelitę. Po chwili powietrze nad pojazdem rozdarła jasna smuga powietrza. Thal wysłał małego satelitę telekomunikacyjnego na orbitę geostacjonarną. Od tej chwili miał wisieć trzysta kilometrów nad nimi i ułatwiać kontakt z Copernicusem, ale zanim ustabilizował się na orbicie musiało minąć trochę czasu. Thal wyszedł z pantoplanu i poszukał wzrokiem swojej towarzyszki. Była niedaleko, na skraju dżungli. Po koronach najbliższych drzew przeleciał jakby odgłos przedzierania się przez gałęzie. To musiało być jakieś większe zwierzę, w rodzaju małpy. Thal jednak nic nie zobaczył, a usłyszał tylko ów odgłos. Po chwili był przy Cayi, która trzymała w rękach liść miejscowego drzewa, przyglądając się mu uważnie, a może to był owoc. Na liść był zbyt mięsisty. Caya złapała za brzegi palcami i rozdarła na pół. Ze środka wypłynęła jakaś gęsta ciecz. Powąchała. Zapach był mdły. Zupełnie jak olej jadalny – Co robisz? – spytał Thal

 

– Badam teren – odparła Caya

 

– Musimy zostawić badania robotom a sami rozejrzeć się po okolicy – powiedział Thal marszcząc czoło, na którym wystąpiły krople potu. Nic dziwnego, że spocił się w tym upale.

 

– Dobrze. Racja.

 

– Musimy jednak trochę odpocząć, zrzucić skafandry, są tu niepotrzebne. Włożymy mundury polowe.

 

– Tropikalne.

 

– Nie. Na razie nie. Nigdy nie wiadomo co tu w tej dżungli może ukąsić. I bierzemy oczywiście broń.

 

– Rozkaz komandorze.

 

 

*

 

 

Roboty pracowały w najlepsze, a tymczasem Thal i Caya wybrali się na rekonesans najbliższej okolicy, która była ciekawa i okazała. Prócz dżungli o nasyconych kolorach drzew były tu niewysokie skałki, przypominające duże zbiorowisko głazów narzutowych. Były także dwa duże jeziora ze słodką wodą. W skałkach można było znaleźć mniejsze i większe jaskinie, w których wiało chłodem i pachniało wilgocią.

 

Cayi spodobało się to miejsce, a Thal poczuł się trochę jak w Yellowstone.

 

Pierwszego dnia odkryli to wszystko. Drugiego poszli dalej. Szli rozdzieleni przestrzenią dwudziestu kroków, żeby zwiększyć szanse poszukiwań, ale czego szukali sami nie wiedzieli. Chyba po prostu zaginionych członków załogi Orfeusza.

 

Thal nakazał największą ostrożność, tak aby napotykając antymaterię nie stało się nieszczęście.

 

Caya pierwsza natrafiła na dziwny posąg, który prawdopodobnie obrazował jakiegoś tubylca. Dalej Thal natrafił na dwa posągi. Wtedy Caya podeszła do niego.

 

 

 

– Spodziewałaś się czegoś podobnego? – spytał Thal zdziwiony

 

– Wygląda na to, że tubylcy parają się rzeźbieniem pomników – skomentowała Caya ignorując pytanie Thala

 

– Robią to doskonale. Te pomniki są jak żywe.

 

– Żywe i takie ekspresyjne – dodała Caya – Oni wyglądają na przerażonych, czegoś się boją. Mój posąg też taki był.

 

– Zauważyłem to. Poprzednio myślałem, że to posągi jakichś bóstw, ale to się nie zgadza z tym co widać. No no, Tubylcy mają zamiłowanie do sztuki. Muszą być prawdziwymi artystami. Przyjrzyj się tym maskom na twarzach, popatrz jakie ekspresyjne. Trochę jak z greckiej tragedii.

 

– A trochę jak z Afryki – dodała Caya – Te postaci bardzo mi przypominają nasze, afrykańskie plemiona. Maska na twarzy, lwia czupryna naokoło twarzy, dłonie i stopy odziane w jakieś rękawice, czy worki, spódnice z wysuszonych traw, koszule z koralików, nizane na nitkę. Prawdziwe muzeum etnograficzne made in Afryka równikowa. Może zabierzemy jeden taki posąg, żeby pokazać Delcie? W Copernicusie było by dla niego jakieś dobre miejsce. Co ty na to?

 

– Zobaczymy. Na razie musimy wykonać nasze zadanie – odparł Thal – Ale to dobry pomysł.

 

– Czy oni mają czarną skórę? Jak ci się wydaje?

 

– Trudno powiedzieć. Posąg jest czarny, ale to tylko posąg. Właśnie, trzeba by pobrać próbkę z jednego z nich i zbadać materiał.

 

– To ułam kawałek dłoni.

 

– Zrobione – powiedział Thal ułamując kawałek kciuka, bo pozostałe palce były jakby spowite jakimś materiałem – Niech roboty to zbadają.

 

– Mięliśmy szczęście, że je tu znaleźliśmy. Nie wiadomo, czy są takie gdzie indziej.

 

– Przyszło mi na myśl, że może nasi ludzie są w rękach tubylców?

 

– To bardzo prawdopodobne.

 

– Chodźmy dalej, może znajdziemy ich więcej.

 

 

 

Poszli dalej i znaleźli jeszcze kilka posągów na przestrzeni może jednego kilometra. Wszystkie były podobne do tych pierwszych. Przerażenie w oczach i w całej postawie, nie było jednak dwóch takich samych. Niektóre wydawały się bronić, inne uciekać. To musiało coś znaczyć, ale by rozwiązać tą zagadkę trzeba było szukać dalej. Tego dnia nie znaleźli żadnych śladów żywych tubylców.

 

Jedna sprawa wydawała się optymistyczna, mianowicie nie należało się raczej ich obawiać skoro byli artystami. Agenci nieco się uspokoili, ale ciągle nigdzie nie natknęli się na ślady podkomendnych Kraba. Może ci ludzie polegli gdzieś na tej planecie? Minęło przecież wiele miesięcy. Ten okres czasu mógł jednak coś znaczyć. Wiadomo przecież, że człowiek nie może żyć bez pożywienia i wody zbyt długo.

 

Tego dnia musieli już wracać do pantoplanu, bo zaczęło się już ściemniać.

 

Dwa słońca: Alkor i Mizar zaczęły się już kryć za horyzont, dodatkowo jeszcze spadł deszcz, tak że musieli po drodze odziać się w deszczówki.

 

Jakkolwiek by się ta wyprawa nie zakończyła Thal miał już dla Delty jedną dobrą informację, odkrył przecież planetę o łagodnym klimacie, nadającą się do życia dla ludzi. To już był jakiś plus.

 

 

*

 

 

Noc przebiegła bez sensacji. Wprawdzie Thal i Caya pracowali długo, ale zdążyli się dobrze wyspać. Rano czekała na nich niespodzianka. Kiedy Thal odebrał wyniki badań posągowego kciuka okazało się, że nie jest on wykuty w żadnym kamieniu, czy odlany z metalu, ale jest to substancja organiczna. Thal nie wiedział co myśleć, bo wyglądało na to, że posąg, z którego ułamał kciuk jest jakby zamrożonym ciałem żywego tubylca, tak jakby ten tubylec skamieniał ze strachu, albo został włożony do ciekłego azotu.

 

Thal przyjrzał się kciukowi i rzeczywiście w miejscu odłamania dało się zauważyć jakby zamrożone składniki żywego palca. Kość, żyły, warstwy skóry. To wszystko było widoczne na pierwszy rzut oka. Thal potarł się w czoło i zamyślił. Chciał to jak najszybciej pokazać Cayi, która usłyszawszy rewelacje swego partnera zrobiła okrągłe oczy.

 

 

 

– Zestalone ciała? – spytała zdumiona – Ta zagadka będzie trudniejsza do rozwiązania niż się zdaje. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Jeśli ktoś te ciała zamroził to pytanie kto?

 

– Ktoś kto dysponuje odpowiednią technologią, czyli zaawansowaną wiedzą – odparł Thal, popatrzyli sobie w oczy, ale zobaczyli w nich tylko znaki zapytania.

 

– Musimy szukać dalej, nie ma na co czekać.

 

– Zaraz wychodzimy, jesteś gotowa? Jak się sprawują roboty?

 

– Zniknęły mi z oczu, ale mam je na radarze. Nie martw się o roboty. Ruszajmy lepiej natychmiast.

 

– Słusznie.

 

 

 

Wyruszyli nie zwlekając, ale włożyli skafandry i zabrali najlepszą broń.

 

Drogę do znalezisk z poprzedniego dnia znali już na pamięć. Posągi stały tam niewzruszone. Poszli dalej, ale prócz jeszcze kilku nic nie znaleźli.

 

Czas mijał szybko, Alkor i Mizar przypiekały mocno. Na szczęście szli zacienionym terenem.

 

Dostali się wreszcie na małą polanę porośniętą czymś podobnym do paproci, co sięgało im do pasa.

 

Ciągle szli rozdzieleni sporą przestrzenią, ale zwolnili nieco kroku znużeni.

 

Caya rozglądała się w koło i kiedy stała odwrócona tyłem do Thala na przeciwnym skraju polany pojawił się ktoś podobny do spotkanych wcześniej posągów, ale żywy. Thal zaniemówił w pierwszej chwili i nie mógł z siebie wydobyć głosu.

 

Nieznajomy nie mówił nic, natomiast zaczął ni stąd ni zowąd kręcić w powietrzu jakąś szarfą. Thal przyjrzał się temu uważniej i zobaczył na końcu wirującej szarfy coś dziwnego. Nie mógł odgadnąć dokładnie co to było, ale dostrzegł zaostrzony grot na końcu i przypomniało mu to strzałę.

 

Zwrócił się błyskawicznie do Cayi i zdołał wykrzyknąć tylko jeden wyraz:

 

 

 

– Skok!

 

 

 

Na dźwięk tego słowa komendy Caya wykonała natychmiast przewrót w tył schodząc tym samym z linii domniemanego pocisku.

 

Powietrze rozdarł świst i coś przeleciało nad głową dziewczyny, wbijając się mocno w korę drzewa. Po tej błyskawicznej akcji tubylec zniknął w zaroślach. Caya przypadła mocno do podłoża. Thal zobaczył, że niebezpieczeństwo zniknęło i przedarł się szybko przez zarośla do swej partnerki.

 

 

 

– Jesteś cała? – spytał zdyszany

 

– Nic mi nie jest – odparła Caya otrzepując się z ziemi – Co to było? – spytała zdziwiona.

 

– Wygląda na to, że jeden z naszych nowych przyjaciół, „artystów".

 

– Niemożliwe. Żywy?

 

– Jak najbardziej. Rzucił w ciebie czymś.

 

– To bez sensu. Nic nie rozumiem.

 

– Ja też. Chodź, obejrzymy ten pocisk.

 

 

 

Caya się podniosła z ziemi i podeszli do drzewa, gdzie utkwił ów pocisk. Był trochę dziwny. Thal wyrwał go z trudem z drzewa. Było to coś w rodzaju strzały z ostrym grotem, ale na końcu miało nie pióra tylko kulkę wielkości dziecinnej pięści. Thal pokiwał z uznaniem głową.

 

 

 

– Zobacz. To cię miało dosięgnąć – powiedział

 

– Co to jest?

 

– Coś w rodzaju strzały.

 

– Ale ma kulkę na końcu.

 

– To prymitywna broń, ale trzeba nie lada wprawy, żeby taką strzałę zrobić. Kulka na końcu nie może być ani za ciężka, ani za lekka, bo nie spełniłaby swojej roli. Na Ziemi też kiedyś to stosowano, ale rzucano kamieniami. Przykładem walka Dawida z Goliatem. Jeśli kulka jest dobrze wywarzona to zawsze odchyla się do tyłu, a grot leci przodem. Nasi poprzednicy, ziemscy komandosi w XX wieku rzucali nożami, które miały rękojeść pustą w środku z pewną ilością rtęci. Taki nóż można było rzucić jakkolwiek. Siła bezwładności powodowała, że rtęć przelewała się do tyłu, a ostrze leciało przodem. To co tu mamy to jakaś odmiana tej broni.

 

– Co to wszystko znaczy do cholery? Kto do mnie rzucał tą „strzałą"?

 

– Był kropka w kropkę podobny do naszych posągów, ale żywy że tak powiem i kolorowy, nie czarny.

 

– Jeśli tak to ci tubylcy nie są takimi łagodnymi barankami jak myśleliśmy.

 

– Słuszna konkluzja. Chcesz iść dalej?

 

– Jestem cała i zdrowa. Nie patrz tak na mnie z tym uśmieszkiem na ustach.

 

– Uśmiecham się, bo wykonałaś wzorowo mój rozkaz. Moje uznanie.

 

– Lepiej powiedz co teraz?

 

– Byłbym za tym, żeby dzisiaj dać już spokój. Jutro możemy zabrać roboty, pantoplan i przenieść obozowisko bliżej w tą stronę. Co o tym myślisz?

 

– Teraz mówisz do rzeczy.

 

– No to zbierajmy się.

 

 

*

 

 

Caya była jednak w lekkim szoku, Thal też. A to dlatego, że na nic takiego się nie zanosiło. Tubylcy okazali się być jednak wojowniczym plemieniem. Teraz trzeba było na nich uważać.

 

Thal jednak wiedział, że jeśli ów wojownik był ich ostatnim słowem to poradzą sobie sami, bez wsparcia Scorpiona. Zaczynało mu się to nawet podobać. Coma mogła teraz paść łatwym łupem ludzi, oczywiście jeśli Thal wskazałby im zalety tej planety. Dziwiło go nawet, że nie znalazł tu żadnych ludzkich osiedli, chociaż z tego co mówił Delta byli tu jacyś misjonarze.

 

Dwa słońca chowały się już za horyzont. Szczęściem, albo nieszczęściem, trudno powiedzieć, Alkor i Mizar były usytuowane blisko siebie co dawało zwiększony blask.

 

Po dotarciu do obozowiska agenci zwinęli manatki tzn. sprowadzili roboty do pantoplanu i wznieśli się ponad korony drzew, żeby zmienić obozowisko. Thal chciał to zrobić cicho i ostrożnie, żeby nie spłoszyć tubylców.

 

Po jakichś dwudziestu minutach Kojot usadowił się już w nowym miejscu. Tym razem wybrali bardziej zadrzewione obozowisko, żeby ich pojazd nie rzucał się tak w oczy.

 

Kolejna noc przebiegła spokojnie tylko nad ranem dały się słyszeć odgłosy jakichś bębnów. Caya skojarzyła to od razu z tam tamem. Nie powiedziała jednak nic Thalowi.

 

Koło południa Thal skontaktował się z Deltą przez komunikator. Przekazał swoje spostrzeżenia i odebrał polecenia. Nie było jednak nowych wytycznych. Po prostu rutynowa rozmowa z dowództwem.

 

Okazało się, że Orfeusz i Eurydyka wyruszyły znowu w kierunku gammy Małego Psa po kolejny ładunek.

 

Krab nie zwerbował nowej załogi. Postanowił sobie radzić sam.

 

Pilotowanie samotnie tak wielkiego statku jak Orfeusz nie nastręczało jednak specjalnych trudności. Krab opierał się w tym względzie na pokładowym komputerze.

 

Kiedy żar lejący się z nieba zelżał agenci wyruszyli znowu w teren, który przekształcił się tym razem w sawannę ze sporą ilością drzew i krzewów.

 

Szli tak od dłuższego czasu napotykając miejscowe zwierzęta, które budziły ich niemałą ciekawość. Thal obiecał sobie, że już po wszystkim przyjdzie tu z kamerą, żeby skadrować cuda natury, które tu widzieli.

 

Zmęczenie wzmagało się, czujność stawała się mniejsza.

 

Thal chciał już dać rozkaz do odwrotu kiedy Caya zadrżała. Pod wielkim drzewem dostrzegła bowiem znaną sobie już sylwetkę.

 

 

 

– Tam – wskazała palcem

 

 

 

Thal także zobaczył tubylca pod konarem drzewa. Tubylec jednak stał spokojnie, nie próbował rzucać w nich niczym.

 

Sytuacja stawała się niezręczna. Adwersarze widzieli siebie nawzajem.

 

 

 

– Podejdźmy powoli, on chyba ma pokojowe zamiary – powiedział Thal

 

– Rozkaz komandorze.

 

 

 

Agenci ruszyli powoli w kierunku starca. Z daleka było widać bowiem, że nieznajomy był stary. Krzywe nogi, przygarbiona sylwetka wskazywały to jednoznacznie.

 

Kiedy agenci tak szli nieznajomy nie ruszał się z miejsca, mierząc ich bacznie wzrokiem.

 

Kiedy podeszli bliżej zobaczyli jego czarne brwi i czarne oczy rzucające błyskawice.

 

Caya poczuła ciarki na plecach. Tubylec bowiem zdawał się gromić ich wzrokiem. Jego oczy były zadziwiająco wyraziste jak na jego starczy wiek.

 

Thal i Caya zatrzymali się kilka kroków od nieznajomego.

 

Teraz on zrobił kilka drobnych kroczków. Przyjrzał się im ciekawie po czym podniósł ręce do góry i zaczął wypowiadać silnym basem jakieś nieznajome wyrazy, a oczy zaczęły rzucać błyskawice. W prawej ręce trzymał długi kij, którym podpierał się chodząc.

 

Thal i Caya czuli się nieswojo chociaż trudno powiedzieć, żeby się bali.

 

Tubylec najwyraźniej groził im i obrzucał ich wyzwiskami. Nic jednak nie rozumieli.

 

Thal chciał coś powiedzieć i to przerwać, ale starzeć postąpił jeszcze krok do przodu. Caya cofnęła się instynktownie, Thal zrobił to samo.

 

Starzec wzniósł kij do góry i krzyczał w nieznanym języku. Przy czym jego słowa i cała postać wydała się unosić nad ziemią i robiła wrażenie nadprzyrodzonej. Nie wiadomo skąd ukazał się jakiś dym i spowił postać starca, a później agentów.

 

Kiedy dym się zaczął rozpraszać wszyscy obecni stali tak jak poprzednio tylko starzeć zatrząsł się cały, zadygotał i zaczął się upiornie śmiać ukazując w tym uśmiechu zepsute zęby. Ten śmiech wprawiał w osłupienie chyba bardziej niż kiedy był poważny. Caya poczuła mdłości. Jeszcze chwila i zwymiotowała odwracając się do starca tyłem. Thal chciał do niej podejść, ale starzec ruszył w jego kierunku. Jeszcze chwila i uderzyłby go kijem, ale Thal zszedł mu z drogi. Starzec szedł dalej a za nim ciemny dym, który spowił go znowu. Po pół minucie nieznajomy zniknął w pobliskich zaroślach. Thal stał jak zaczarowany, a właściwie oszołomiony. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu.

 

Odwrócił się i poszukał wzrokiem tubylca, ale jego już nie było.

 

Podszedł do Cayi i podniósł ją z ziemi.

 

Minęła dłuższa chwila nim doszli do siebie.

 

 

 

– Jak się czujesz? – spytał Thal

 

– Fatalnie – odparła dziewczyna – Ale za chwile będzie dobrze.

 

– Nie spiesz się. Już go nie ma. Chcesz się napić czegoś?

 

– Dwa łyki wody.

 

 

 

Thal podał Cayi butelkę i rozejrzał się po okolicy. Wyciągnął lornetkę z plecaka i omiótł nią wkoło. W pewnym oddaleniu zobaczył kilka jasnych dymów jakby z domowych siedlisk i usłyszał odgłosy bębnów.

 

Caya przepłukała gardło i poczuła się lepiej. Wytarła rękawem usta.

 

 

 

– Co tam widzisz? – spytała

 

– To chyba jakaś wioska.

 

– Daleko?

 

– Niezbyt.

 

– Co robimy?

 

– Jak chcesz możemy wracać.

 

– Już mi całkiem dobrze. Kto to był ten starzec, jak myślisz?

 

– Autochton.

 

– Tyle to ja też wiem.

 

– Wygląda na to, że wygarnął nam wszystko co mu leżało na wątrobie.

 

– I przeczyścił mi żołądek.

 

– I tak miałaś zrobić głodówkę.

 

– Podejdźmy tam do tej wioski.

 

– Na pewno?

 

– Tak.

 

 

 

Thal obejrzał się jeszcze raz do tyłu, czy nie ma tam jeszcze starca. Nie było go. Ruszyli zatem w kierunku domniemanej wioski.

 

Szli tak jakieś pół godziny, kiedy zobaczyli dosyć wyraźnie chaty ze słomy, czy jakiejś miejscowej trawy.

 

Podeszli jeszcze kawałek i ukrywszy się za krzewami obserwowali wioskę. Była dosyć duża. Kilkadziesiąt chat i zagrody dla zwierząt.

 

Między zabudowaniami chodzili tubylcy w dość dużej ilości. Wszyscy podobni do posągów z dżungli, wszyscy z maskami na twarzy. Widok był trochę pstrokaty, bo miejscowi się ubierali we wszystkie możliwe kolory.

 

Wyglądało to trochę tak jakby w tej wiosce było jakieś święto. Panował tam bowiem duży zgiełk i ożywiony ruch.

 

Agenci przyglądali się jaki

Koniec

Komentarze

"Drzewa i krzewy z zimowej nagości przeistoczyły się w soczystą zieleń."
Nie pasuje mi to zdanie. Może lepiej " zimowa nagość drzew i krzewów przeistoczyła się w soczystą zieleń".

"Jedną z przyczyn był oczywiście brak napędu, który przekroczyłby prędkość światła."
"Był to jeden z nielicznych pojazdów mających napęd tachionowy co oznacza, że mógł podróżować z prędkościami większymi od prędkości światła."

No to jak w końcu jest z tą prędkością?

"(..)gdzie mięli się dowiedzieć szczegółów swego zadania."
Bardziej pasuje "poznać szczegóły". Jeśli dowiedzieć się to "o szczegółach". Poza tym z niewadomych powodów Autor uparcie pisze "mięli" zamiast "mieli".

"Mamy rozkazy badać wszelkie takie miejsca, gdzie można znaleźć antymaterię. Nasza produkcja tej materii jest niewystarczająca."
Niby nie powtórzenie ale głupio brzmi.

"Antymateria to materia, która porusza się w tył w czasie."
Antymateria to materia o przeciwnie naładowanych protonach i elektronach. Rozumiem naginanie faktów na potrzeby utworu ale nie można wmawiać czytelnikom że czarne to białe.

"Thal nakazał największą ostrożność, tak aby napotykając antymaterię nie stało się nieszczęście."
Jakoś to do mnie nie przemawia. Że niby idą, idą, a tu nagle antymateria? Antymaria w zetknięciu ze "zwykłą" materią ulega natychmiastowej anihilacji, więc niby jak mieliby ją przypadkiem spotkać na planecie zbudowanej właśnie z materii. Autorowi sugerowałbym dogłębne przestudiowanie tematu przed napisaniem tego typu opowiadania.

"Jedna sprawa wydawała się optymistyczna, mianowicie nie należało się raczej ich obawiać skoro byli artystami."
Z takim podejściem szli do pogan chrześcijańscy misjonarze. A potem kończyli z wyprutymi flakami pod artystycznie wykonanym posągiem.

Ogolnie w całym tekscie jest masa błędów, których już nie mam siły wypisywać. Opowiadanie jest niedopracowane, a wstęp za bardzo się dłuży. Opisy przeszłości jakoś niezgrabnie przeplatają się z teraźniejszością, przez co utwór jest jakby poszatkowany. Dialogi brzmią sztucznie i większości jest to typowe "lanie wody" poprzez stwierdzanie rzeczy oczywistych, czy filozoficzne rozważania nad naturą "androidalności". Poza tym Autor najwyraźniej nie zauważył limitu znaków przez co opowiadanie urywa się w połowie zdania właśnie w momencie gdy zaczyna się coś dziać. Nie chcę Cię tutaj demotywować, gdyż najwyraźniej miałeś jakiś pomysł jednak zabrakło chęci lub wiedzy, żeby opowiedzieć go w interesujący sposób.

Pozdrawiam!

żeby komentować, należałoby przeczetać, a to mi się nie udało. wybacz, próbowałem.

Po co ta pusta przestrzeń w okolicach tytułu? Wyedytuj to, póki jeszcze możesz...

...always look on the bright side of life ; )

Zgadzam się z wypowiedzią kcpr95 w całej jej rozciągłości. 

Primo, jaki związek z podróżami w czasie ma antymateria?:) Proszę o rozwinięcie wątku! Będę naciskał!;) I żadnych bredni o "poruszaniu się w tył w czasie"! SF to SF. Nie jakieś elfy, smerfy, pierdoły, gdzie każdy może sobie wypisać co mu się akurat uroi.
Secundo, Mizar i Alcor to gwiazdy Wielkiego Wozu, a nie Małego Psa, podpadasz!;) 
Tertio, to, że coma znaczy śpiączka wiedzą prawie wszyscy, gdybyś nie dał tego wytłumaczenia, zyskałbyś dużo, bo czytelnik uśmiechnąłby się pod nosem odczytawszy znaczenie samemu. A tak - popsułeś.
Quarto - kulka może być wywaŻona. WywaRZone może być lubelska Perła.

A dlaczego tak nagle się urwało? Jak takie długie, to niech się chociaż kończy...
Bo już miałem pisać, że mi się nawet podobało... Zakładam, że jesteś nastoletnim entuzjastą, opowiadanie napakowane jest szkolną wiedzą i pojęciami:)
Jak znajdę gdzieś dalszy ciąg, to napiszę więcej...

Chciałbym się odnieść do komentarzy tu dodanych. kcpr95 chciałby, żeby w sf wszystkie sprawy miały swoje logiczne wytłumaczenie. Nie wiem skąd to głupie moim zdanie przeświadczenie, że w fantastyce wszystko powinno być logiczne i wytłumaczalne. Science- fiction to z ang. FATASTYKA naukowa, a więc po pierwsze fanastyka i tu właśnie jest miejsce na nowe pomysły na urządzenia techniczne, a nawet pierwociny nowych teorii naukowych. SF to właśnie pole doświadczalne na to wszystko.

Licentia poetica zwalnia mnie z obowiązku tłumaczenia się z pomysłów fantastycznych. Czy tak trudno wyobrazić sobie jakąś dajmy na to pułapkę magnetyczną na antymaterię, która zalega gdzieś w naturze. Naukowcy piszą, że w pewnych rejonach Wszechświata antymateria prawdopodobnie występuje w naturze.

Jeśli jednak ktoś się uprze to niech przeczyta książkę Michio Kaku pt.: Fizyka rzeczy niemożliwych. Autor pisze tam, że według najnowszych hipotez antymateria może być materią, która porusza się w tył w czasie. Ma to więc nawet jakieś podstawy naukowe, których mieć nie musi. Pisze tam też o świecie tachionowym, gdzie wszystko porusza się szybciej niż światło. Że antymateria jest czymś odwrotnym do materii i w spotkaniu z nią ulega anihilacji wiedzą wszyscy, którzy interesują się sf. Proponuję jednak iść dalej i poczytać najnowsze książki naukowe. kcpr95 jest po prostu słabo zorieniowany, jeśli nie niedouczony.

Błędy stylistyczne zdarzają mi się, nie przeczę. Ciekaw jestem jednak jaka to "wielka ilość błędów, których aż trudno wyliczać ma moje opowiadanie?

Dopiero dzisiaj zauważyłem, że moje opowiadanie jest ucięte tzn. nie zmieściło się na stronie internetowej, ale to nie moja wina.

Pozdrawiam. Piotruś Pan

Science-fiction w angielskim oznacza fantastyka NAUKOWA co jednak sugeruje, że tekst powinien znajdować oparcie w nauce. Nie twierdzę, że nie można wprowadzać nowych teorii, czy urządzeń ale należy robić to w przekonywujący sposób. Poza tym znalezienie antymaterii w magnetycznym pojemniku byłoby nielogiczne, bo skoro antymateria była jednym z najbardziej pożądanych surowców we wszechświecie to nie wyobrażam sobie, żeby ktoś ją zebrał, zapakował ładnie do pojemnika i wyrzucił po drodze na przypadkową planetę. Co do poruszania się z prędkością światła nie negowałem jego podstaw naukowych a jedynie wykazałem sprzeczność w tekście. Poza tym zdaje mi się, że wyczuwam w Twojej odpowiedzi niejaki żal do mnie za wskazanie błędów i chyba na siłę próbujesz mi się zrewanżować ukazując moją rzekomą niewiedzę. Sądzę, że jeśli zamieszczamy teksty w internecie, to właśnie po to, żeby były krytykowane, ażebyśmy wiedzieli co musimy u siebie poprawić i doszlifować, a nie po to by zbierać nieszczere pochwały.
Pozdrawiam.

@kcpr95 "nie wyobrażam sobie, żeby ktoś ją zebrał, zapakował ładnie do pojemnika i wyrzucił po drodze" - No popatrz, a Dan Brown sobie wyobraził, napisał o tym przerażająco debilną książkę o aniołach i demonach, którą zekranizowano i zbił na tym kupę kasy.
Wiedza szkodzi!;) Kiedyś fiction naprawdę było science...

Ziemianie-ziemianie-ziemianie, ludzkie-ludzie, ziemia-ziemia-ziemia... I tak w kółko- przed opublikowaniem tekstu należałoby zadbać o jego formę.

Ogólnie tekst przypomina ciąg słabo związanych ze sobą wypowiedzi, co dodatkowo podkreślają te gigantyczne, niepotrzebne przerwy.

Zbyt daleko nie zabrnąłem. Cóż, skomentowałem to, co akurat rzuciło mi się w oczy.

Ajwenhoł o ile dobrze pamiętam to u Browna pojemnik celowo zwędzili i to była zupełnie inna historia ;) Poza tym nie sądzę, żeby to część science-fiction była tam najbardziej interesująca, a wątek kryminalny, ciekawie opowiedziana historia i bardzo popularne w dzisiejszych czasach spojrzenie na Kościół. A swoją drogą ciekawe jak to możliwe, że taki Brown pisze co mu się tam podoba i wszyscy go uwielbiają a u nas tylu dobrych pisarzy się marnuje...

Panowie. Proponuję, żebyście ustalili jednoznacznie co to jest sf. Wydaje mi się jednak śmieszne, żeby żądać, aby wszystko w sf było logicznie wytłumaczalne, to absurd. Z definicji sf to fantastyka naukowa, czyli fantastyka, która szuka oparcia w nauce, ale nie może przecież sf na Boga być w całości oparta na dzisiejszej nauce, bo to by była nie fantastyka naukowa tylko współczesna proza realistyczna.
Wiem, że nawet twórcy filmu StarTrek musieli zmienić fabułę jednego z odcinków pod wpływem żądania widzów o "realizm" tego filmu sf, ale ten "realizm" to po prostu nonsens.
Nie mam żalu o krytykę, ale kcpr95 musi mi przyznać, że o najnowszym poglądzie na antymaterię nie słyszał.
Rozwlekłość mojego tekstu, jak i to, że zmieściła się tylko połowa opowiadania będzie mam nadzieję poprawiona po konsultacji z webmasterem. To nie była moja wina.
Pozdrawiam. Piotruś Pan

Owszem przyznaję, jednak nie można od czytelnika wymagać, żeby znał wszystki aktualne teorie i poglądy na dany temat, zwłaszcza jeśli tak jak ja literaturę sf czytuje sporadycznie. Owszem sf nie może być w całości oparta na nauce, ale teorie zamieszczone w opowiadaniu powinny być w miarę racjonalnie wytłumaczone, nawet przy użyciu nieprawdziwych dowodów, ale w taki sposób, aby czytelnik naprawdę uwierzył w to co czyta, a tego właśnie u Ciebie brakuje. Natomiast co do uzupełnienia tekstu zamiast rozmów z webmasterem sugerowałbym wrzucić drugą połowę osobno dopisując w tytule cz.2.

a tak na marginesie, ile tekstu można wrzucić na jedną stronę?

60 tys. znaków o ile dobrze pamiętam.

Można było tekst rozłożyć na dwa-trzy.

I czy to znaczy, że mamy błogosławieństwo Piotrusia Pana na określanie, czym SF jest, a czym nie jest?;)
No, ostatecznie jest SF i ten Star Trek nieszczęsny, i "Czarne Oceany" Dukaja... Wolę to drugie.
PS. Stwierdzenie, że antymateria ma ujemny wektor czasowy wcale nie musi oznaczać, że "porusza się do tyłu w czasie". To właściwie skrót skrótu myślowego.
A zresztą, w ogóle bezsensownie się czepiamy. Dla mnie trochę niefortunne to było stwierdzenie, ale pisanie SF to większa sztuka niż pisanie fantasy, bo wymaga większego zaangażowania intelektualnego piszącego. Zdarzały się dużo, dużo, dużo gorsze teksty i na tle innych Twoje opowiadanie wypada nie najgorzej.
Dobrze byłoby dać najpierw tekst do przeczytania polonistce, bo zakładam, że jeszcze się uczysz (tak, tak, ja wiem, że to wredne suki są, ale w każdej szkole znajduje się jedna polonistka z pasją;)), rzuci na to okiem, wskaże powtórzenia i miejsca, gdzie styl kuleje. 
A pozostałę fragmenty wrzuć jako osobny tekst i po sprawie, po co od razu do webmastera.

> Thal nakazał największą ostrożność, tak aby napotykając antymaterię nie stało się nieszczęście.

Autorze, na korepetycje z polskiego biegiem marsz! Naucz się prawidłowego stosowania imiesłowów i nie grzesz więcej.

A mnie zupełnie co innego intryguje. Szanowny Autor w polemice prezentuje o wiele lepszy styl wypowiedzi niż w rzeczonym opowiadaniu. Może by tak następnego opka polemicznym stylem chlasnąć?

...always look on the bright side of life ; )

Nowa Fantastyka