- Opowiadanie: Kaczanek - Historia pewnej dotacji

Historia pewnej dotacji

Murzinowo jest najstarszym miastem w Polsce, a może i na świecie. Zaczynało jako niewielki gród otoczony ostrokołem, aby obecnie stać się imponującą metropolią z kilkoma nitkami metra, oraz własnym programem kosmicznym. Leży w sercu Mazur, nad brzegiem Bałtyku, pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia. Tak się składa, że jest również ojczyzną mego rodu, a że w rodzinie pamięć o przodkach pielęgnujemy ze szczególnym namaszczeniem, mogę poszczycić się znajomością całej historii ludzkości.

Do tego momentu udało mi się spisać perypetie ponad dwustu siedemdziesięciu przodków i potomków; a są wśród nich ciekawe przypadki! Był wuj - dentysta, który po godzinach pracy przeprowadzał aborcje przez jamy ustne pacjentek. Był kuzyn, który chcąc przekręcić licznik w samochodzie, przez pomyłkę podpiął wiertarkę do zegara i przekręcił się w czasie. Był szwagier, który przetapiał bezdomne psy na owczarki niemieckie, oraz ciotka, która... a o niej, to w sumie dziś napiszę!

Oto trzy historie z Murzinowa; życzę miłej lektury.

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Historia pewnej dotacji

Historia pewnej dotacji

 

Działo się to w czasach, kiedy po Ziemi chodziły jeszcze przeróżne stwory z bajek. Łąki były pełne koboldów i podziomków, a lasy wypełnione mchowymi ludkami. Murzinowo nie było wtedy miastem, którym można by się pochwalić, skutkiem czego również fantastyczna populacja raczej omijała ten teren.

Mieszkańcy nie bali się smoków, bo żadnemu nie chciałoby się lecieć w te strony, ani pomniejszych duszków, bo te chciwe patałachy wolały odwiedzać bogatsze krainy. Zdarzały się jednak wyjątki od tej reguły.

Kiedy w Murzinowie osiedlił się pierwszy z moich przodków, Sambor Rumpelstein, wnuk bankiera i syn leśnego dziada, miasto nawiedziła plaga trolli. Były to istoty na wskroś głupie. Przywędrowały do Polski po zamarzniętym Bałtyku, a kiedy nadeszły roztopy, nie potrafiły już wrócić. Osiedliły się więc. Kiedy nikt ich nie zaczepiał, nie sprawiały problemów; może poza tym, że wszędzie budowały mosty.

Rok wcześniej król wybudował drogę, aby połączyć Murzinowo z Jedwabnym Szlakiem, a te durne trolle rozkradły bruk, żeby budować swoje paskudne konstrukcje. Kliku śmiałków próbowało je zgładzić – bez skutku. Ktoś próbował z trollami pertraktować, ale te mówiły tylko po szwedzku, i to w dodatku niezbyt dobrze.

Kiedy cały horyzont zapełnił się poustawianymi bez sensu mostami; każdy jar i parów łączyły ze sobą kładki, król ogłosił przetarg na profesjonalne i ostateczne rozwiązanie problemu trolli.

Przodek mój, Sambor, może i nie miał głowy do interesów, ale jak każdy w rodzie, szczycił się smykałką do przekrętu. Od razu zgłosił swą ofertę do konkursu; nazwał projekt: "Równać szanse". Przyświecała mu szlachetna idea. Twierdził bowiem, iż to nie troll ponosi winę za to, że jest trollem. Społeczeństwo odebrało mu możliwość kształcenia się, rozwijania pasji; był uwięziony w społecznym konstrukcie swej prymitywnej kultury. A przecież nic nie stało na przeszkodzie, aby zburzyć mur archetypów. Dlaczegóż troll nie miał by być wspaniałym malarzem, muzykiem, czy cieślą?

Królowi spodobał się pomysł i przyznał Rumpelsteinowi grant w wysokości 50 marek w złocie, który to na pieńku rozszedł się na poczet pokrycia licznych długów mojego przodka. Projekt musiał zostać ukończony, gdyż w przeciwnym razie na Sambora czekał nie tylko zwrot środków, ale i katowski pień.

Ruszyły więc prace. Ostatnie pieniądze przodek wydał na wynajęcie tłumacza. Wybrał kilku trolli, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się być obdarzeni spokojnym usposobieniem, a następnie wybadał, którą z artystycznych profesji byliby skłonni się zająć. Odpowiedź była jedna: trolle chciały budować mosty. To jednak nie wchodziło w rachubę, Rumpelstein przydzielił im zajęcia losowo .

Po roku król postanowił odebrać projekt. Sambor stawił się w pałacu; ledwo wlazł po schodach, tak bardzo trzęsły mu się nogi. Władca nie chciał jednak wysłuchiwać zapewnień o postępach, chciał zobaczyć wszystko na własne oczy. W końcu któż nie chciał by zobaczyć trolla-artysty ulicznego?

Artysta działał w centrum Murzinowa. Uprawiał sztukę ulicy. Sambor przedstawił go jako wrodzony talent surrealistyczny. 

I faktycznie, w ciągu godziny troll ustawił na placu konstrukcję, która wyglądała jak zwykły, drewniany most, a surrealistycznym motywem był kompletny bezsens stawiania w tym miejscu mostu.

Król był jednak zachwycony i chciał zobaczyć więcej, a Sambor – wietrząc podstęp – zaczął już zastanawiać się nad ucieczką. Gdyby nie przyboczna gwardia króla, już dawno byłby zwiał, gdzie raki zimują.

Kolejnym artystą był muzyk, który wybijał rytm, wbijając w ziemię podpory mostu, a następnie wybijał rytm konstruując całą jego resztę. Troll stolarz zbudował wielki stół z barierkami, a troll szkutnik wykonał łódź do złudzenia przypominającą most. Troll malarz chciał namalować most, ale w związku z tym, że nie potrafił go sobie wyobrazić, musiał go wpierw zbudować. Troll pasterz natomiast… ten zajął się hodowlą mostów. Król wciąż udawał zainteresowanie – chciał zobaczyć ostatniego uczestnika. Sambor słyszał kiedyś, że władcy zawsze bywają mili przed skazaniem kogoś na śmierć.

Zadaniem ostatniego trolla miało być zbudowanie królewskiego pomostu, do którego mogłyby przybijać statki handlowe.

Król przypomniał sobie, że był nad morzem przed ponad dekadą, obowiązki uniemożliwiały mu bowiem spacery. Z gęstego lasu przechodziło się wprost na wydmy, skąd było widać bezkresną wodę i brzeg aż po horyzont. To ostatnie było na swoim miejscu, jednak po drzewach zostały tylko kikuty. Król zdenerwował się nie na żarty.

– Co to ma znaczyć? – Zapytał.

Na tym terenie obowiązywał program "Natura 850", żyły tam chronione gatunki!

Troll zbudował piękny pomost, jednak zamiast zakończyć go po stu metrach, pociągnął konstrukcję dalej. Pomost był już technicznie mostem, przez bezkresną toń ciągnął się aż do brzegu Szwecji. I już miał król ściąć naszego Rumpelsteina, kiedy ten doznał olśnienia! Przecież można było wysłać te wszystkie trolle, za pomocą mostu, wprost do ich ojczyzny! Tłumacz rzucił tylko hasło, a bestie ustawiły się w rządku i poleciały, szczęśliwe, że wreszcie wrócą do swoich żon i dzieci.

Sambor został sowicie wynagrodzony za rozwiązanie kwestii trolli, a przy okazji wpadł na pomysł na biznes. Praca charytatywna była bardzo lukratywnym zajęciem. Raz dwa założył fundację "Kokos" i rozpisał kolejne projekty. W następnym rzucie otrzymał dofinansowanie na wyciągnięcie dzieci z patologicznych rodzin, nie jest to bowiem wina dzieci, że urodziły się w takich domach. Król przyklepał projekt, a Sambor wziął kilku osiłków i – wyszukawszy uprzednio uczestników programu – wysłał ich mostem do Szwecji.

Fundacja działała jeszcze przez kilka lat, wykonując niezliczone projekty. Niestety musiała zakończyć działalność, kiedy Szwedzi zburzyli most po swojej stronie.

 

Narzeczona wodnika

 

Pewna moja ciotka, Azalia Liczybut, była żoną tirowca. Cierpiała z tego powodu, bo mąż przebywał poza domem całymi tygodniami, a kiedy wracał, traktował ją jak służącą. W dodatku chyba ją zdradzał. Któregoś dnia, znalazła w jego ciężarówce prostytutkę zakleszczoną pod siedzeniem. Kobieta podziękowała za ratunek i spytała, którędy do Częstochowy.

Tak czy siak, ciotka Azalia – jako miłośniczka wenezuelskich telenowel i tanich romansów – postanowiła popełnić samobójstwo. W pewną noc liryczną, gdy księżyc wisiał wysoko nad jeziorem, udała się na pomost i skoczyła w toń. Lecz zamiast pójść na dno, uniosła się. Ktoś delikatnie ją objął.

Życie uratował jej wodnik. Nie widziała w ciemności, czy jest przystojny, ani wysoki; był jednak czuły, delikatny i nad wyraz romantyczny. Rozmawiali do świtu – nic więcej.

Od tamtego momentu, ciotka co noc przychodziła na plażę – wodnik jednak nie pojawił się przez kolejne dwa tygodnie. Kiedy w końcu wrócił: zażądała wyjaśnień.

Wodnik był Rosjaninem. Przemycał papierosy wodnymi szlakami z Kaliningradu. A że wór mu pękł, pety przemokły i musiał je rozpakować i suszyć na słońcu. Zleciały mu całe dwa tygodnie.

Tamtej nocy znów rozmawiali. A kolejnej – wodnik wyskoczył z wody i oznajmił, że Azalia musi mu pomóc. Ścigali go celnicy w sprzęcie płetwonurków. Wskazał ciotce punkt na horyzoncie. Ludzi nie widziała, dostrzegła za to płynące dziarsko owczarki niemieckie. 

– Ratuj – błagał. – Jak mnie złapią, to przebiją mnie harpunem.

Ciotka zabrała go więc do domu i schowała w wannie. Jej mąż miał wyjechać tego wieczoru w trasę, ale z niewiadomego powodu został. I wszedł do łazienki, choć nie miał tego w zwyczaju.

Azalia zaczęła się modlić, aby nic się nie stało, a jej mąż – zamiast krzyczeć – zaniósł się śmiechem. Okazało się, że chodził z wodnikiem do podstawówki.

W ruch poszła wódeczka i papierosy. Wodnik zasiadł przy stole; poprosił tylko, aby przynieść mu miskę, w której mógłby moczyć stopy.

Po kilku godzinach libacji, Azalia postanowiła wypytać męża, czy tan nie powinien aby jechać w drogę. Mąż zastygł z kamiennym obliczem.

– Mam ci coś do powiedzenia, kotku. – Szepnął i wyjął zza paska broń. – Jestem celnikiem, a nie tirowcem. Ten tu gagatek ciągle nam umykał, więc wpadłem na plan, aby ożenić się, doprowadzić żonę na skraj załamania i przez podkładanie jej romansów i tanich seriali, zasugerować jej samobójstwo.

Miałaś spotkać wodnika, rozkochać go w sobie i przyprowadzić prosto do mnie.

Ciotka stanęła jak wryta, ale zamiast się przerazić, odsłoniła zęby w uśmiechu.

– To ja cię nabrałam. Bo pracuję tak naprawdę w Instytucie Ochrony Fauny i Flory. Wiedziałam, że planujesz zasadzkę na wodnika, a to niezgodne z przepisami prawa, bo wodniki są pod ochroną. Zabieram tego tu do naszego ośrodka badawczego, żeby przeprowadzać na nim eksperymenty.

Wodnik chrząknął, zniecierpliwiony.

– A ja, tak naprawdę, nie jestem wcale wodnikiem. Nazywam się Sierioża Leninow i jestem obywatelem byłego Związku Radzieckiego; byłem filozofem, ale zszedłem na złą drogę. W poszukiwaniu bogactwa zostałem przemytnikiem.

– Ale ty jesteś głupi – krzyknęła ciotka. – Przecież teraz celnicy cię zamkną!

– Nie zamkną – odparł wodnik – bo to nie jest celnik. Znamy się z podstawówki. On jest znanym kryptozoologiem, który zwietrzył swoją szansę. Co do celników, to ci, których widziałaś w jeziorze, są moimi kolegami. Uknułem plan, aby wejść do ciebie do domu i się z tobą kochać!

– To ja się przyznam w takim razie – odparła ciotka – że wcale nie jestem z biura ochrony, tylko powiedziałam tak, aby cię ratować. Ale w tej sytuacji, nici z seksu.

– A ja – wtrącił się kryptozoolog – wcale nie jestem kryptozoologiem. A on nie jest żadnym przemytnikiem. To mój kolega, Sierioża: prokurator. A ja jestem sędzią i to była zasadzka, aby udowodnić ci niewierność małżeńską.

Na co moja ciotka wstała od stołu, wzięła krzesełko, zaniosła je do przedpokoju i wlazła do pawlacza. Wróciła po chwili, niosąc dokument, który ponad wszelką wątpliwość dowodził, że nie była niczyją żoną.

Tak więc sprawa się wyjaśniła, wszyscy dopili wódeczkę i wrócili do domów. Niestety – były nie-mąż ciotki miał wypadek i zmarł w szpitalu. Stracił panowanie nad pojazdem, kiedy spod tapicerki wyszła prostytutka i zapytała, czy nie podwiózłby jej do Częstochowy.

 

 

Wyścig

 

Mój dobry kolega ma sklep w jednym z przejść podziemnych Murzinowa. Dokładnej lokalizacji nie pamiętam, wiem tylko, że jest to dosyć nieciekawa okolica. 

Większość sklepikarzy odpuściła i pozamykała swoje stoiska; został tylko miejski szalet – przeważnie pusty, bo babci klozetowej bardziej opłacało się wpaść dwa razy dziennie i posprzątać to, co rozlali po ścianach klienci, niż ślęczeć tam i dostawać regularnie w mordę.

Ale kolega z jakiegoś powodu nie chciał się przenieść. Ba! Wraz ze znikaniem konkurencji, rozszerzał asortyment. Sam był mężczyzną raczej potężnym, więc chuligani starali się go omijać. Z czasem jednak sflaczał, zaniedbał się – przestał jeść, bo smród uryny przeciskał się pod drzwiami szaletu i odbierał mu apetyt. Wtedy został okradziony po raz pierwszy.

Do sklepu wszedł pan w kominiarce – mimo, że była dość ciepła jesień – i wymachując nad głową maczetą, zażądał zawartości kasy. Kolega uległ, ale jako że zawsze był bardzo spostrzegawczy, wpadł na pomysł jak poradzić sobie z tym problemem.

W ciągu kilku następnych dni, znacząco obniżył sufit. Teraz przeciętnego wzrostu mężczyzna musiał lekko pochylić się, aby nie zawadzić głową o strop. Wprawdzie oznaczało to konieczność rezygnacji z części asortymentu, ale napastnik nie miał jak wziąć zamachu!

Tuż po remoncie wrócił pan z maczetą. Dziwił się bardzo i już miał wyjść, kiedy przypomniał sobie, że można przecież machać na boki. Chlasnął powietrze na odlew i nie musiał nawet nic mówić – kolega oddał zawartość kasy. Lecz nie został stratny, wpadł bowiem na pomysł.

Zmniejszył sklep do osiemdziesięciu centymetrów szerokości, tak że nie było miejsca na wymach. Wprawdzie oznaczało to, że musiał zrezygnować ze sprzedawania kożuchów i kanapek, zabawek dla dzieci, mniej poczytnych czasopismi kilku innych rzeczy, ale jednocześnie był pewny, że będzie już bezpieczny.

W istocie – złodziej przyszedł kilka dni później i strasznie się zdziwił, że nie może już machać swoją maczetą. Spróbował nią pchnąć, ale to tylko rozbawiło mojego kolegę. Przecież maczeta nie ma ostrego czubka! Kolega śmiał się, obserwując ucieczkę złodzieja.

Szczęście nie trwało jednak długo. Złodziej wrócił kwadrans później, niosąc w ręku nóż myśliwski. Tej nocy także udało mu się obłowić.

A kolega… cóż. Pominął od razu kilka kroków tej szarpaniny. Mógł sklep skrócić, żeby złodziej nie miał jak dźgać, ale on wziąłby po prostu krótszy nóż – sklep został więc zmniejszony do wymiarów 10x10x10 centymetrów. Kolega mógł sprzedawać już jedynie trzy pudełka zapałek dziennie, ale chociaż nie ryzykował rabunku. Tak przynajmniej mu się wydawało.

Następnej nocy po remoncie, złodziej wrócił; tym razem trzymał w palcach igłę.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Ale dlaczego wstawiłeś aż trzy teksty?

Pierwszy nawet mi się spodobał. Te trolle są tak absurdalne, że aż śmieszne.

Dwa pozostałe już nie zrobiły takiego wrażenia. Absurdu pewnie tyle samo, ale fantastyki mniej. Nawet wodnik udawany.

Babska logika rządzi!

Pierwszy szort miejscami zabawny, jednak pozostałe już zabawne nie są, a w dodatku nie zauważyłam w nich fantastyki. Stężony absurd to dla mnie trochę za mało.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

 

Historia pewnej dotacji

 

wszę­dzie bu­do­wa­ły mosty.

Rok wcze­śniej król wy­bu­do­wał drogę… –> Czy to celowe powtórzenie.

 

Kliku śmiał­ków pró­bo­wa­ło je zgła­dzić – bez skut­ku. Ktoś pró­bo­wał z trol­la­mi per­trak­to­wać

–> Jak wyżej.

 

grant w wy­so­ko­ści 50 marek w zło­cie… –> …grant w wy­so­ko­ści pięćdziesięciu marek w zło­cie

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

w prze­ciw­nym razie na Sam­bo­ra cze­kał nie tylko zwrot środ­ków, ale i ka­tow­ski pień. –> Kto zwróciłby Samborowi rzeczone środki?

Proponuję: …w prze­ciw­nym razie Sam­bo­r musiałby nie tylko zwrócić środ­ki, ale czekał go też ka­tow­ski pień.

 

Rum­pel­ste­in przy­dzie­lił im za­ję­cia lo­so­wo . –> Zbędna spacja przed kropką.

 

W końcu któż nie chciał by zo­ba­czyć… –> W końcu któż nie chciałby zo­ba­czyć

 

– Co to ma zna­czyć? – Za­py­tał. –> – Co to ma zna­czyć? – za­py­tał.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

 

Na­rze­czo­na wod­ni­ka

 

Aza­lia po­sta­no­wi­ła wy­py­tać męża, czy tan nie po­wi­nien aby je­chać w drogę. –> Literówka.

 

– Mam ci coś do po­wie­dze­nia, kotku.Szep­nął i wyjął zza paska broń. –> – Mam ci coś do po­wie­dze­nia, kotku – szep­nął i wyjął zza paska broń.

 

 

Wyścig

 

mniej po­czyt­nych cza­so­pi­smi kilku in­nych rze­czy… –> Brak spacji po czasopismach.

 

Po­mi­nął od razu kilka kro­ków tej szar­pa­ni­ny. –> Co Autor miał nadzieję wyrazić tym zdaniem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam podobnie jak Finkla i Reg. Pierwsza historia nawet śmieszna, szczególna tu rola zachowania trolli. Gorzej z pozostałymi dwoma – nie wszystkie żarty chwyciły. A jako że utwór na absurdzie stoi, to i jeśli one nie chwycą, całość koncertu fajerwerków niestety nie chwyta.

Wykonanie chropowate, ale nie utrudnia czytania.

Podsumowując: pomysł był, a pierwsza historia nawet śmieszna. Reszta jednak koncertu fajerwerków przechodzi obok.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Uważam podobnie jak przedpiścy, pierwsza historia jest lepsza niż pozostałe dwie. Gdybyś umieścił ją oddzielnie, odbiór tekstu byłby znacznie lepszy. Miałeś interesujący pomysł, żeby napisać o dotacjach unijnych na przykładzie trolli. Sporo rzeczy warsztatowo-językowych wymaga poprawienia, jednak jak na początek, moim zdaniem pierwszy tekst wyszedł całkiem nieźle. Możliwe, że pozostałe dwie historyjki wymagają więcej czasu na przemyślenie przesłania i dopracowanie języka.

Pełna zgoda z przedpiścami. Pierwsza historyjka jest bardzo fajna, druga taka sobie, trzecia słaba. Trzeba było wrzucić pierwszą jako szorta, a nad pozostałymi jeszcze popracować. Aha, to w zasadzie nie jest fantastyka, tylko raczej alegoryczne czy metaforyczne przypowiastki, ale niech Ci będzie ;) Uznajemy trolle.

 

Dlaczego drugi kawałek nie jest wyjustowany?

http://altronapoleone.home.blog

Nie wyłamię się. Pierwsza historia fajna, zabawna, z akuratną mieszanką absurdu i humoru. Reszta na doczepkę i raczej zbędna. Gdybyś umieścił tylko pierwszą opowieść, pewnie klikałbym bibliotekę, bo warsztat nienajgorszy, a sam pomysł na allegoryczno-absurdalne wieczne miasto za całkiem nośny i udany. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No, przy tylko pierwszym tekście też bym klikała.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem pierwszy i trzeci. Oba mi się całkiem podobały, choć w trzecim faktycznie pomyliłeś absurd z fantastyką. Są dobre na tyle, że nie żałuję lektury, a jednocześnie nie na tyle, żebym pragnął czytać jeszcze środkowy.

We mnie trzeci wzbudził dodatkowo miłe wspomnienia z sesji RPG, którą Mistrz Gry zaczął od słów budzicie się w pomieszczeniu dziesięć na dziesięć na dziesięć centymetrów. ;)

 

Hm, ale czemu trzy teksty w jednym? Nie wydaje mi się, aby tworzyły jakąś całość…?

Pierwszy mi się spodobał – fajny, lekki pomysł, nienachalny humor, przyjemnie napisany. Przy drugim tez się uśmiechnęłam lekko, ale jak na mój gust przekombinowana ta maskarada i po którejś z kolei zmianie deklarowanej tożsamości bohaterów straciłam zainteresowanie. A ostatni tekścik wypadł według mnie najsłabiej.

Pierwsza opowieść jest satyrą na taki “lewacki” wymysł jak program wyrównywania szans. Tyle że jest to satyra według typowych polsko-prawackich wzorów, a więc mijająca istotę rzeczy o kilometr, uderzająca zaś w wydumanego przeciwnika. Poziom dość żenujący. Jeżeli pozostałe opowiastki – zdaniem komentatorów – są gorsze od pierwszej, to mówi to o nich wszystko.

Całkiem przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka