- Opowiadanie: utrillo - Zbieracz kuriozów

Zbieracz kuriozów

XVIII wiek. Rzecz­po­spo­li­ta

Zgod­nie z su­ge­stią Loży umie­ści­łem tu całe opo­wia­da­nie.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Finkla, drakaina, Użytkownicy V

Oceny

Zbieracz kuriozów

Część pierw­sza

 

– Co to ma być? – za­py­ta­łem.

– Robok – od­po­wie­dział chłop.

W otwar­tej dłoni trzy­mał po­spo­li­te­go żuka. Je­dy­ną oso­bli­wo­ścią ży­jąt­ka było to, że od­nó­ża miało tylko po jed­nej stro­nie ciał­ka. Naj­wi­docz­niej ten głupi cham wy­rwał owa­do­wi po­ło­wę nóg. Zwy­kły oszust.

– To mnie nie in­te­re­su­je.

Wie­śniak coś tam beł­ko­tał po nosem, za­chwa­lał swoje rze­ko­me zna­le­zi­sko ni­czym prze­kup­ka na targu, ale soł­tys kazał mu iść precz, kop­nął po­ni­żej ple­ców i wy­zwał od naj­gor­szych.

– Macie tu jesz­cze coś dzi­wacz­ne­go, nie­zwy­kłe­go, je­dy­ne­go w swoim ro­dza­ju? – Tłu­ma­czy­łem jak naj­głup­sze­mu ża­ko­wi.

Po­dra­pał się po łbie, wy­krzy­wił gębę i oznaj­mił:

– Jest jesz­cze spa­sio­na baba, zu­peł­nie jak trzy­let­nia świ­nia.

– Gdzie ona jest?

– Na pewno sie­dzi pod cha­łu­pą i grze­je się w słoń­cu. Za­pro­wa­dzę was, to nie­da­le­ko.

– Chodź­my. – Zde­cy­do­wa­łem.

Nie li­czy­łem, że tym razem zo­ba­czę coś in­te­re­su­ją­ce­go, ale skoro zmar­no­wa­łem pół dnia na oglą­da­nie a to pła­skiej żaby, którą ktoś le­d­wie dwie zdro­waś­ki temu roz­dep­tał, a to gniaz­da ja­skół­cze­go, co praw­da wy­jąt­ko­wo du­że­go, ale prze­cież nie takie te prze­myśl­ne ptaki po­tra­fią bu­do­wać, a to krowy, co nigdy nie cho­ro­wa­ła, a to gi­czo­łów star­ca, które miały, we­dług za­pew­nień ca­łe­go stada miej­sco­wych, być tak zro­go­wa­cia­łe, że przy­po­mi­na­ły koń­skie ko­py­ta, co oka­za­ła się, oczy­wi­ście, kom­plet­ną bzdu­rą, wy­rost­ka, który ja­ko­by od uro­dze­nia nie miał ani jed­ne­go zęba, osob­ni­ka, który krę­cił się w koło i utrzy­my­wał, że nie może nawet na chwi­lę prze­stać, czy żuka bez po­ło­wy nóg, to mo­głem po­świę­cić kwa­drans na obej­rze­nie gru­be­go babsz­ty­la. I tak już buty mia­łem całe w bło­cie, ko­szu­la le­pi­ła mi się do ple­ców, a ko­ma­ry zdą­ży­ły po­ką­sać chyba w stu miej­scach.

– To ta baba. Tłu­sta jak świ­nia – po­wie­dział soł­tys, gdy zna­leź­li­śmy się na miej­scu.

Istot­nie na ławie sie­dzia­ła po­rząd­nie spa­sio­na ko­bie­ta. Coś tam chrum­ka­ła pod no­cha­lem, ale mój prze­wod­nik kazał jej się za­mknąć. Przy­zna­ję, była gruba, ale nie tak bar­dzo, jak pani Po­toc­ka. Dla­te­go po­wie­dzia­łam:

– Wi­dzia­łem tęż­sze.

– Ale sami, panie, zo­bacz­cie, wy­glą­da jak ma­cio­ra! – Chłop zdzi­wił się, że nie do­ce­ni­łem tuszy babsz­ty­la.

– Grub­sze by­wa­ją. – Za­pew­ni­łem. – Macie tu jesz­cze ja­kieś dzi­wa­dło?

– Tutaj to już chyba nie. – Zmar­twił się, a wą­si­ska opa­dły mu jak u suma.

No tak, zna­le­zie­nie eks­po­na­tów do ga­bi­ne­tu oso­bli­wo­ści pana Po­toc­kie­go nie było łatwe, przy­naj­mniej tu, na za­sra­nym Po­le­siu. Ale nie mia­łem wyj­ścia, pan wo­je­wo­da po­le­cił wła­śnie tu szu­kać ku­rio­zów. Nie wiem, kto temu sta­re­mu dur­nio­wi na­ga­dał głu­pot, że im bli­żej ba­gien, tym ła­twiej można zna­leźć sta­ro­żyt­ne wazy, ludzi o dwóch gło­wach, szkie­le­ty wie­lo­ry­bów, star­ców pa­mię­ta­ją­cych bunt Na­le­waj­ki czy ptaki o czte­rech skrzy­dłach. Na­praw­dę na tym za­du­piu nie było nic cie­ka­we­go. Od rana miesz­kań­cy Wody zno­si­li mi ja­kieś du­pe­re­le, za przy­wie­zie­nie któ­rych do Tul­czy­na, mój pryn­cy­pał pew­nie nie tylko zwol­nił­by mnie ze służ­by, ale i nie zwró­cił wy­dat­ków, które po­nio­słem na tę eks­pe­dy­cję.

– Może cho­ciaż kur­czak o czte­rech no­gach, cie­lak o dwóch ła­bach, albo jakiś bar­dzo stary przed­miot z ozdo­ba­mi, ja­ki­miś ta­ki­mi ta­jem­ni­czy­mi – pod­po­wia­da­łem.

– Była taka kura, czte­ry nogi miała, ale zde­chła w tam­tym roku.

– Szko­da.

– Nie­wiel­ka, jajek nie no­si­ła. Dar­mo­zjad taki.

Soł­tys naj­wy­raź­niej mnie nie ro­zu­miał. Ale mach­ną­łem na to ręką.

– A w są­sied­nich osa­dach? – za­py­ta­łem.

– To, już prę­dzej. – Oży­wił się. – W Sta­rych Bło­tach jest chłop, ma na imię Wasyl. Ma zęby jak u krowy.

– Słabe. Żre to samo, co bydło, to i zęby by­dlę­ce mu się zro­bi­ły. Co w tym dziw­ne­go? – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Jest też taki, co nie widzi, a cho­dzi wszę­dzie bez ko­stu­ra, jakby wi­dział.

– Śle­pych jest pełno.

– No, to jest taki mały ludek. – Przy­sta­wił dłoń gdzieś tak do pępka. – Iwan­ko na niego wo­ła­ją, cho­ciaż na chrzcie mu Ję­drek dali. Zwin­ny jak pies.

Nie wiem, co w tym wy­pad­ku miało być, we­dług mo­je­go roz­mów­cy, nie­zwy­kłe­go, to, że ina­czej się na­zy­wa, a ina­czej na niego mówią, czy to, że jest zwin­ny. Ale nie do­cie­ka­łem.

– Pan Po­toc­ki ma trzech kar­łów na dwo­rze, wię­cej mu nie po­trze­ba – oznaj­mi­łem.

– No, to już nie wiem. – Soł­tys za­fra­so­wał się. – To może tych dwóch, co sie­dzi na Uro­czy­sku Wilka? Tacy w bia­łych sza­tach, dziw­nie mówią, ale da się zro­zu­mieć. Miesz­ka­ją w cha­łu­pie na ko­łach, takim wozie – tłu­ma­czył. – No­si­my im go­rzał­kę. Płacą byle czym.

– Mó­wisz o pu­stel­ni­kach? – za­py­ta­łem.

– Gdzież­by! – Obu­rzył się. – Sa­mot­ni­cy u nas też są, mają brody do pasa i żyją ziel­skiem. Ale ci, to inni, dzi­wa­cy jacyś. Zaraz wam po­ka­żę, co od nich do­sta­łem za gar­niec si­wu­chy.

– Tylko, żeby mi to długo nie trwa­ło – ostrze­głem.

Soł­tys po­drep­tał do swo­jej cha­łu­py, a że jedną nogę miał krót­szą, spo­dzie­wa­łem się, że pręd­ko nie wróci. Trze­ba było po­my­śleć o ko­la­cji, noc­le­gu i ja­kimś miłym dziew­czę­ciu, które za ta­la­ra uprzy­jem­ni­ło­by mi noc.

– I gówno zna­leź­li­śmy – po­wie­dzia­łem do pana Bu­dzyń­skie­go, któ­re­go wy­na­ją­łem wraz z pa­choł­ka­mi na czas mojej eks­pe­dy­cji na Po­le­sie. Miał za­pew­niać bez­pie­czeń­stwo i wszel­ką pomoc. We­dług za­war­tej umowy, na­leż­ność mia­łem uiścić po tym, jak pan Po­toc­ki wy­pła­ci mi pie­nią­dze za służ­bę, zor­ga­ni­zo­wa­nie wy­pra­wy i do­star­czo­ne zna­le­zi­ska. Jed­nak o nie­zwy­kło­ści było trud­no i mój za­cięż­ny z coraz mniej­szym en­tu­zja­zmem pod­cho­dził do służ­by. Nie była to dla mnie kom­for­to­wa sy­tu­acja, cała brać szla­chec­ka w wo­je­wódz­twie wie­dzia­ła, że dla tego rę­baj­ły ubić czło­wie­ka zna­czy­ło tyle, co splu­nąć, dla­te­go też da­rzy­łem go znacz­ną es­ty­mą.

– Panie Ka­je­ta­nie, a czego się pan spo­dzie­wał? – Spoj­rzał na mnie lek­ce­wa­żą­co. – Zło­te­go ciel­ca, sied­miu śpią­cych ry­ce­rzy, za­gi­nio­nej roty Ja­re­my, bu­ła­wy Chmie­la?

– No nie, ale mógł­by się przy­tra­fić kur­czak o czte­rech no­gach – od­par­łem.

– Sły­szał pan, zdechł w tam­tym roku. Spóź­nił się pan.

– To co robić? – Roz­ło­ży­łem bez­rad­nie ręce.

– Pro­ste, kar­mić i poić tę babę, aż bę­dzie przy­po­mi­na­ła becz­kę, a póź­niej uwę­dzić.

– Nawet jak bę­dzie przy­po­mi­na­ła bekę, to i tak nie bę­dzie wy­star­cza­ją­co gruba. Prze­cież wie pan, jak po­tra­fią wy­glą­dać żony kar­ma­zy­nów.

– Jak pan wróci z ni­czym, to tego pan Po­toc­ki nie po­chwa­li. – Ostrzegł. – Do­brze radzę, utucz­my i uwędź­my tę babę.

– Za­sta­no­wię się nad tym – od­par­łem, ale oczy­wi­ście nie za­mie­rza­łem utu­czyć i za­truć dymem ko­bie­ci­ny.

– Do­brze radzę, niech pan bie­rze co­kol­wiek i wra­caj­my. Pleśń nas po­kry­je w tej prze­klę­tej wil­go­ci.

– Będę pa­mię­tał o pana ra­dach – za­pew­ni­łem.

– O, idzie soł­tys. – Pan Bu­dzyń­ski wska­zał kciu­kiem na chło­pa. – Coś tam nie­sie.

Istot­nie, w naszą stro­nę drep­tał ku­ter­no­ga. W ręku trzy­mał nie­wiel­ki przed­miot. Oba­wia­łem się, że spo­tka mnie ko­lej­ny zawód.

– Takie coś – wy­dy­szał chło­pi­na i podał mi nie­wiel­ki ze­ga­rek! Przy­znam, że byłem za­sko­czo­ny.

Przyj­rza­łem się cza­so­mie­rzo­wi. Mój wzrok przy­ku­ła czer­wo­na gwiaz­da i in­skryp­cja CCCP wy­pi­sa­na ma­ju­sku­łą. Na gwieź­dzie znaj­do­wał się skrzy­żo­wa­ny sierp i mło­tek. Żaden ród szla­chec­ki w Rze­czy­po­spo­li­tej nie nosił ta­kie­go herbu. U dołu cy­fer­bla­tu wy­pa­trzy­łem je­dy­nie ma­leń­ki li­te­ry Made in USSR i jesz­cze ja­kieś słowo wy­ka­li­gra­fo­wa­ne cy­ry­li­cą. Ale nie tylko to mnie zdzi­wi­ło. Ze­ga­rek nie miał zdo­bień, nie wy­pi­sa­no na nim ani słowa po ła­ci­nie, nie mó­wiąc już o sta­ro­żyt­nej sen­ten­cji. Na pewno nie no­sił­by ta­kie­go nawet naj­bied­niej­szy sza­rak. Wy­glą­dał, jakby jakiś mistrz wy­ko­nał go dla cha­mów. Cy­ry­li­ca wska­zy­wa­ła, że miał coś wspól­ne­go z pań­stwem mo­skiew­skim. Wska­zów­ka nie po­ru­sza­ła się: albo był ze­psu­ty, albo no­we­mu po­sia­da­czo­wi nie przy­szło do głowy, że ze­ga­rek na­le­ży na­krę­cać.

– Przy­po­mnij, soł­ty­sie, gdzie ci lu­dzie miesz­ka­ją – po­le­ci­łem.

– Na Uro­czy­sku Wilka.

– Jutro nas tam za­pro­wa­dzisz.

 

 

Część druga

 

Wy­ru­szy­li­śmy rano. Pan Bu­dzyń­ski sar­kał pod nosem, że na ba­gnach ła­twiej o pi­jaw­ki niż o ku­rio­za, ale skoro był na mojej służ­bie, nie wy­pa­da­ło mu od­mó­wić swego to­wa­rzy­stwa i po­mo­cy. Przy­zna­ję, że chcia­łem mieć prze­wa­gę li­czeb­ną nad tymi ta­jem­ni­czy­mi ludź­mi po­słu­gu­ją­cy­mi się her­bem, na któ­rym wid­niał sierp i mło­tek. Taki chłop­ski oręż, w łap­skach krzep­kich hul­ta­jów, mógł być groź­ny nawet dla mnie, uzbro­jo­ne­go w sza­blę, pi­sto­let, na­dziak i kamę.

Soł­tys po­włó­czył nogą i opóź­niał marsz, ale wo­la­łem mieć za prze­wod­ni­ka pew­ne­go czło­wie­ka, niż osił­ka za­pro­po­no­wa­ne­go przez ku­law­ca. Wy­glą­dał mi na przy­głu­pa, a po takim, Bóg jeden wie, czego można było się spo­dzie­wać. Może, po wy­pro­wa­dze­niu nas gdzieś da­le­ko w bagna, wziął­by nogi za pas? By­ła­by to na­praw­dę nie­we­so­ła sy­tu­acja. Pew­nie albo uto­pi­li­by­śmy się, albo po­mar­li z pra­gnie­nia i głodu.

Wie­czo­rem byłem cho­ler­nie zmę­czo­ny. Ale całe zmę­cze­nie prze­szło w chwi­li, gdy zo­ba­czy­łem to, co było na nie­wiel­kiej po­la­nie, oto­czo­nej przez kar­ło­wa­te brzo­zy, na które to miej­sce, nie wie­dzieć czemu, mó­wi­li Uro­czy­sko Wilka. Otóż stał tam po­jazd ko­lo­ru sre­bra! Miał czte­ry pary kół, nie miał sie­dzi­ska dla stan­gre­ta ani dy­sz­la. Za to wy­sta­wa­ły z niego ja­kieś pręty, rury, szpi­kul­ce, ni­czym dzidy. Nigdy cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem! Obok krzą­ta­ły się dwie po­sta­cie, od stóp po szyję ubra­ne w białe, grube, szaty. To zna­czy, kie­dyś miały tę szla­chet­ną barwę, teraz były nie­mi­ło­sier­nie umo­ru­sa­ne. Na tych­że uni­for­mach za­uwa­ży­łem napis CCCP i ten cu­dacz­ny herb z czer­wo­ną gwiaz­dą, sier­pem i młot­kiem.

– To wła­śnie oni – oznaj­mił soł­tys.

– Jest ich tylko dwóch? – za­nie­po­ko­iłem się.

– Ino dwóch.

– Je­steś pe­wien?

– Jak Boga ko­cham. – Ude­rzył się w pierś. – O, zo­ba­czy­li nas, ma­cha­ją! – Stary dureń ucie­szył się. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, wo­lał­bym nie­zna­jo­mych jakiś czas ob­ser­wo­wać. Ale skoro nas wy­pa­trzy­li, to nie było sensu ukry­wać się.

– Chodź­my do nich – po­wie­dzia­łem. – Zo­ba­czy­my, co za jedni.

– To spo­koj­ni lu­dzie, mówię wam, panie.

Może i byli spo­koj­ni, ale na wszel­ki wy­pa­dek wy­mow­nie spoj­rza­łem na pana Bu­dzyń­skie­go. Jakby te dwa cu­da­ki oka­za­ły się nie­spo­koj­ne, to, zanim zdą­żył­bym zmó­wić pół zdro­waś­ki,  wą­sacz i jego lu­dzie roz­nie­śli­by ich na sza­blach.

– To­wa­rzy­sze, macie wódkę? – Jeden z nie­zna­jo­mych wy­szcze­rzył zęby w szcze­rym, chłop­skim uśmie­chu.

Jak na po­wi­ta­nie, były to dość oso­bli­we słowa. Nie mówił po rusku, ra­czej po mo­skiew­sku. Wy­snu­łem dwa wnio­ski, nie byli chrze­ści­ja­na­mi i nie byli bied­ni, skoro powóz, jeśli mnie wzrok nie mylił, w naj­gor­szym razie, był po­sre­brza­ny, a w gębie jego wła­ści­cie­la błysz­cza­ło złoto. Co cie­ka­we, obaj mieli cham­skie gęby, pry­mi­tyw­ne, py­za­te, z ma­ły­mi no­sa­mi i świń­ski­mi śle­pia­mi.

– A jakże, przy­nie­śli­śmy mnó­stwo go­rzał­ki! – Soł­tys wska­zał na be­czuł­kę dźwi­ga­ną przez pa­choł­ka pana Bu­dzyń­skie­go.

Cha­ra­szo – ucie­szył się. – Bo u nas sucho, jak na Sa­ha­rze.

– A co was tak dużo dzi­siaj? I w do­dat­ku z mie­cza­mi. – Za­nie­po­ko­ił się drugi, który dotąd dłu­bał pa­lu­szy­skiem w no­cha­lu. – My je­ste­śmy za po­ko­jem na świe­cie.

– To wiel­cy pa­no­wie – od­parł nasz prze­wod­nik. – Chcie­li was od­wie­dzić i kupić różne rze­czy, im dzi­wacz­niej­sze, tym le­piej.

– Po­trze­bu­je­my wódki. Ni­cze­go wię­cej. Kon­serw mamy na pół roku, ubra­nia mamy, jak zimno, to ogni­sko sobie roz­pa­li­my. Chyba, że by­ście nam, to­wa­rzy­szu, ja­kieś dupy do­star­czy­li.

– Prze­cież wie­cie, że dziew­czę­ta was się boją. – Kulas roz­ło­żył ręce. – Nic nie po­ra­dzę. A raj­fu­rem nie będę. Po­zwól­cie usiąść.

– A sia­daj­cie. Kon­ser­wą nawet po­czę­stu­je­my.

Roz­sie­li­śmy się wokół ogni­ska. Coś tam soł­tys glę­dził z tymi dzi­wa­ka­mi o mesz­kach, które gryzą w dzień i w nocy, o bo­lo­ku na pię­cie i ro­dza­jach szczu­rów ba­gien­nych. Z tego co zro­zu­mia­łem wy­ni­ka­ło, że owe dzie­li­ły się na ja­dal­ne i tru­ją­ce.

Mój plan był pro­sty. Za­mie­rza­łem tych dwóch oswo­ić, wy­py­tać skąd ich tu dia­beł przy­wlókł i zdo­być ku­rio­za. Naj­le­piej sre­brzy­sty powóz. Zdzi­wi­ło mnie, że fi­glo­wać chcie­li, a nie wpa­dli na po­mysł, żeby po­fa­ty­go­wać się do wsi Wody, innej osady, albo i do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka, gdzie prze­cież, jeśli nie pro­fe­sjo­na­li­stek, to pół­ku­re­wek było jak na­srał. Wy­star­czy­ło do pierw­szej z brze­gu karcz­my wejść.

– Jak macie ocho­tę na wdzię­ki ko­bie­ce, to trze­ba się stąd ru­szyć – do­ra­dzi­łem. – Dziew­czę­ta same nie przyj­dą.

– Ot, wi­dzisz mą­dra­lę – burk­nął jeden z cu­da­ków. W my­ślach na­zwa­łem go więk­szym. Siłą rze­czy dru­gie­go, po­sta­no­wi­łem okre­ślać nie­chlub­nym mia­nem mniej­sze­go, choć tak na­praw­dę, obaj byli kur­du­pla­mi.

– Łatwo po­wie­dzieć. Mamy swoje roz­ka­zy.

To było cie­ka­we. Po­sta­no­wi­łem drą­żyć temat.

– Nie­ludz­kie­go macie do­wód­cę, że za­bra­nia na dziew­ki cho­dzić. A sy­fi­li­sem się nie mar­tw­cie, tu w oko­li­cy same zdro­we dzie­wu­chy – do­da­łem.

– Nie wolno nam od­da­lać się od Łu­no­cho­da. Gdyby nie to, ech, to by się czło­wiek wyżył, jak pies na suce, he, he, he – za­śmiał się.

Mniej­szy otwo­rzył nożem me­ta­lo­wy słój i wrę­czył wszyst­kim po ka­wał­ku mięsa. Śmier­dzia­ło okrop­nie, ale skoro inni za­bra­li się do je­dze­nia, to i ja spró­bo­wa­łem. Było ohyd­ne. Ale czego czło­wiek nie zrobi, żeby pan Po­toc­ki, w swoim pa­ła­cu, miał za­cniej­szą ko­lek­cję oso­bli­wo­ści niż pan Lu­bo­mir­ski, Bra­nic­ki czy Ostrog­ski? Mru­gną­łem na pana Bu­dzyń­skie­go i ten kazał pa­choł­ko­wi polać go­rzał­kę. Ci dwaj pili z me­ta­lo­wych kub­ków z uszkiem, ozdo­bio­nych czer­wo­ną gwiaz­dą, resz­ta z czego po­pa­dło, z me­ta­lo­wych sło­jów, o nie­rów­nych i ostrych jak brzy­twy kra­wę­dziach, mi­se­czek, ja ze swo­je­go pu­char­ka po­dróż­ne­go, z któ­rym nigdy się nie roz­sta­wa­łem, a naj­oso­bliw­szy spo­sób spo­ży­wa­nie trun­ku miał soł­tys. Tak uło­żył dło­nie, że utwo­rzy­ły niec­kę, po­chy­lił łeb i chłep­tał go­rzał­kę ni­czym pies.

– Dziew­cząt w oko­li­cy nie bra­ku­je. Mogę wam do­star­czyć ze trzy czy czte­ry. – Mia­łem na­dzie­ję, że po­łkną przy­nę­tę. – Tylko nie wiem, jakie lu­bi­cie.

– Ja tęgie, z dużym dup­skiem i cyc­ka­mi! – ucie­szył się wyż­szy.

– Ja też tęgie, z dużą dupą i cy­ca­mi! – Mniej­szy naj­wi­docz­niej miał takie same upodo­ba­nia.

Jak widać, nie byli wy­bred­ni. Gdyby mnie ktoś za­py­tał, jakie lubię dziew­ki, to bym po­trze­bo­wał sporo czasu, aby opi­sać ich wy­gląd, za­cho­wa­nie, umie­jęt­no­ści. A ci tylko tyle, żeby były grube. Strasz­ne pry­mi­ty­wy!

– No dobra, mogę spro­wa­dzić takie przy kości. Tylko nie wiem, czy macie czym za­pła­cić za dziew­czę­ta? – za­py­ta­łem.

Więk­szy po­biegł do po­wo­zu i przy­niósł stam­tąd kilka monet. Były na nich, li­te­ry CCCP, cyfry oraz coś w ro­dza­ju tar­czy her­bo­wej. A na niej znowu sierp i mło­tek. Pierw­szy raz wi­dzia­łem takie pie­nią­dze.

– Co to jest?

– Nasze ruble – od­parł.

– Mało tego. Zresz­tą, nie cho­dzi mi o ta­la­ry czy de­na­ry, ale o ja­kieś cie­ka­we przed­mio­ty, nie­zwy­kłe. Zbie­ram do ga­bi­ne­tu oso­bli­wo­ści. Takie coś, jak ten ze­ga­rek. – Po­ka­za­łem im cza­so­mierz.

– O, moja Slawa! – ucie­szył się mniej­szy. – Prze­han­dlo­wa­łem ją w tam­tym mie­sią­cu. Stoi. A mó­wi­łem, że trze­ba na­krę­cać.

– Po­trze­bu­ję po­dob­nych rze­czy.

– Coś się znaj­dzie. Ale naj­pierw, po­lej­cie go­rzał­ki. Wy da­je­cie go­rzał­kę, my tu­szon­kę.

– Po­myśl, jak przy­jem­na by­ła­by wie­cze­rza, gdyby były z nami dziew­ki. Grube, cy­ca­te, du­pia­ste. – Po­sta­no­wi­łem od­dzia­łać na wy­obraź­nie tych dwóch.

– Hu, hu, hu. – Więk­szy wydał z sie­bie iście zwie­rzę­cy dźwięk i po­biegł do srebr­ne­go po­wo­zu.

Nie mi­nę­ła nawet zdro­waś­ka, a już oglą­da­łem książ­kę. Ale był to jakiś tani druk, żad­nych zdo­bień, mi­nia­tur, nawet nie była opra­wio­na w skórę czy drogi ma­te­riał. Na gra­na­to­wej okład­ce były od­ci­śnię­te li­te­ry. Pew­nie in­for­mo­wa­ły jaki był tytuł wo­lu­me­nu i kto był au­to­rem. Cy­ry­li­ca wska­zy­wa­ła, że tomik wy­dru­ko­wa­no w dru­kar­ni cer­kiew­nej w Rze­czy­po­spo­li­tej, albo gdzieś w pań­stwie mo­skiew­skim. Na dru­giej, czy trze­ciej stro­nie zna­la­złem, zręcz­nie wy­ko­na­ną, ry­ci­nę, przed­sta­wia­ją­cą ja­kie­goś ły­sa­we­go czło­wie­ka z brodą i wą­sa­mi. Było już ciem­no i nie mo­głem uważ­nie przyj­rzeć się po­sta­ci.

– Kto to jest? Car? – za­py­ta­łem.

– U nas nie ma carów. To jest to­wa­rzysz Lenin. – Usły­sza­łem od­po­wiedź.

Pierw­szy raz sły­sza­łem o kimś takim.

– Co za jeden? Pi­sarz? – do­cie­ka­łem.

– Przy­wód­ca świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu – po­wie­dział mniej­szy z nie­ukry­wa­na dumą.

Książ­ka nie nada­wa­ła się do ga­bi­ne­tu oso­bli­wo­ści. Żeby to była księ­ga cza­ro­dziej­ska, żeby były w niej ilu­stra­cje przed­sta­wia­ją­ce prze­kro­je żab, jasz­czu­rek, bydła, albo po­cho­dzi­ła z Per­sji, to co in­ne­go. A to, to było byle gówno.

– Nie­złe, ale szu­kam cze­goś lep­sze­go.

Osob­nik w bia­łym uni­for­mie, jakby tylko na to cze­kał. Wrę­czył mi cie­niut­ki dysk, czar­ny i że się tak wy­ra­żę, mi­ster­nie żło­bio­ny.

– A co to ta­kie­go? – zdzi­wi­łem się.

– To płyta. Macie pa­te­fon?

– Pa­te­fon? Nie, a co to ta­kie­go? – za­py­ta­łem.

– Płytę kła­dzie się na pa­te­fon, włą­cza i gra mu­zy­ka. Tu aku­rat jest Mię­dzy­na­ro­dów­ka i pie­śni ra­dziec­kie.

Chyba mu się od go­rzał­ki we łbie po­mie­sza­ło. Do­praw­dy, nie wie­dzia­łem o czym mówił. A skoro po­czu­łem, że muszę się roz­pra­wić z po­trze­ba­mi fi­zjo­lo­gicz­ny­mi, od­sze­dłem na stro­nę. Ale nie byle gdzie. Po­sta­wi­łem odlać się na koło tego ich po­jaz­du, a przy oka­zji do­kład­nie przyj­rzeć się temu dzi­wac­twu. I byłem za­wie­dzio­ny. Powóz istot­nie był je­dy­ny w swoim ro­dza­ju, ale nie był ze sre­bra, jak po­cząt­ko­wo są­dzi­łem. Nie było na nim nawet śladu pa­ty­ny. To była zwy­kła, ale mi­strzow­sko wy­po­le­ro­wa­na bla­cha. Ale i tak ten we­hi­kuł był godny ga­bi­ne­tu oso­bli­wo­ści pana Po­toc­kie­go.

– Nie, to się nie na­da­je. Muszę mieć coś na­praw­dę do­bre­go, żeby spro­wa­dzić dziew­czę­ta. A grube na tych mo­kra­dłach, szcze­gól­ne trud­no bę­dzie spro­wa­dzić – po­wie­dzia­łem, gdy wró­ci­łem do ogni­ska. Przy oka­zji zo­rien­to­wa­łem się, że tro­chę beł­ko­cę. A do tego zda­nie było po­zba­wio­ne ja­kie­go­kol­wiek po­lo­tu re­to­rycz­ne­go. Za taką wy­po­wiedź, zga­nił­by mnie naj­głup­szy pre­cep­tor z naj­gor­sze­go ko­le­gium je­zu­ic­kie­go. Go­rzał­ka ude­rzy­ła mi naj­wy­raź­niej do głowy bar­dziej niż są­dzi­łem. W do­dat­ku, przez tę ich tu­szon­kę, za­czy­na­łem czuć re­be­lię w ży­wo­cie.

– A tego po­wo­zu nie sprze­da­cie? – Wska­za­łem pal­cem na sre­brzy­sty po­jazd.

– Nie. Bez Łu­no­cho­da nie wró­ci­my do domu.

– Dam wam dwa dobre konie – prze­ko­ny­wa­łem.

– Nie zro­zu­mie­cie tego. – Więk­szy po­krę­cił łbem. – Nauka ra­dziec­ka nie jest na waszą feu­dal­ną głowę.

– Dam dwa dobre konie, wóz i ludzi, z któ­ry­mi od­bę­dzie­cie bez­piecz­ną po­dróż do gra­ni­cy. To uczci­wa pro­po­zy­cja.

– Nie zna­cie od­kryć ra­dziec­kiej nauki. Naj­bar­dziej przo­du­ją­cej nauki na całym świe­cie – cheł­pił się. – Ja je­stem in­ży­nie­rem. I Iwan też jest in­ży­nie­rem. Zresz­tą, to ta­jem­ni­ca pań­stwo­wa.

Coś tam jesz­cze przy­no­si­li, za­chwa­la­li, ja coś mó­wi­łem, ale nie mo­głem się sku­pić. Nie wiem, co mi za­szko­dzi­ło, czy go­rzał­ka czy te ochła­py, które oni wy­cią­ga­li z po­jem­ni­ka, na który mó­wi­li kon­ser­wa. Dość, że od­sze­dłem na stro­nę, pa­dłem na czte­ry łapy ni­czym krowa i za­czą­łem rzy­gać. A póź­niej osu­ną­łem się na zie­mię i za­sną­łem.

Na­stęp­ne­go dnia byłem chory, cią­gle wy­mio­to­wa­łem, mia­łem dresz­cze, krę­ci­ło mi się w gło­wie, byłem słaby jak nie­mow­lę. Nie było mowy, abym w takim sta­nie mógł, o wła­snych si­łach, wró­cić do Wody. Pan Bu­dzyń­ski kazał więc zro­bić z ga­łę­zi od­po­wied­nią kon­struk­cję, wy­mo­ścić ją mchem, li­ść­mi i skórą wilka, którą dia­bli wie­dzą skąd wziął. Uło­żo­no mnie na tym ustroj­stwie i ni­czym nie­bosz­czy­ka, po­czci­wi chło­pi, za­nie­śli do osady. Tam le­głem w bar­ło­gu, który udo­stęp­nił do­bro­dusz­ny soł­tys. Nie prze­szka­dza­ło mi nawet to, że po­sła­nie wy­glą­da­ło go­rzej, niż le­go­wi­sko naj­mniej lu­bia­ne­go wyżła pana Po­toc­kie­go.

Gdy tylko po­czu­łem się le­piej, czyli pew­nie po pię­ciu albo i sze­ściu dniach, we­zwa­łem do sie­bie pana Bu­dzyń­skie­go.

– Mu­si­my tam wró­cić – po­wie­dzia­łem.

– Nic nie mu­si­my, panie Ka­je­ta­nie. – Wy­szcze­rzył zęby.

– Trze­ba coś od nich wy­dę­bić. Mieli mnó­stwo dziw­nych przed­mio­tów i jesz­cze ten powóz!

– Mam powóz. Za­przę­ga­łem chło­pów ni­czym woły i przy­wlo­kłem. Stoi przed cha­łu­pą

– Co?

– A tak, nie próż­no­wa­łem, gdy pan tu sobie zdy­chał. Tych dwóch też mam. Gdy pan leżał na tym za­sra­nym Uro­czy­sku Wilka, jak, nie przy­mie­rza­jąc, pi­ja­ny chłop w rowie, ja tych pa­ja­ców upi­łem i ubi­łem. Teraz się wędzą. Radzę pręd­ko ru­szać do Tul­czy­na, żeby nie za­ple­śnie­li. Wil­goć tu strasz­na. Splu­nął na zie­mię.

– Kto panu po­zwo­lił? – wy­chry­pia­łem.

– Jak to kto? – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Prze­cież pan po­ro­zu­mie­waw­czo mru­gnął śle­piem.

– O kurwa. – Zła­pa­łem się za głowę.

 

 

 

Cześć trze­cia.

 

 

Nie za­mie­rza­łem tych cu­da­ków po­zba­wiać życia. Chcia­łem zdo­być ku­rio­za i to wszyst­ko. Ale pan Bu­dzyń­ski ich uwę­dził i tego nie dało się od­wró­cić. Gęby mieli tak okop­co­ne, że wy­glą­da­li jak miesz­kań­cy Afry­ki, a te ich białe szat­ki, wcze­śniej co praw­da nie­mi­ło­sier­nie brud­ne, teraz były czar­ne ni­czym smoła.

Pan Po­toc­ki był za­chwy­co­ny po­jaz­dem. Kazał go usta­wić na samym środ­ku ga­bi­ne­tu oso­bli­wo­ści i spę­dzał przy tej kupie sre­brzy­stej bla­chy pół dnia, a zda­rza­ło się też, jak mi po­wie­dzia­no, że i całe noce. Do­praw­dy nie wiem, jak mu się nie znu­dzi­ło cią­gle drep­ta­nie wokół mojej zdo­by­czy, wła­że­nie do środ­ka i wy­ła­że­nie. We­wnątrz nie było żad­nych wygód, dwa krze­sła, mnó­stwo ja­kichś szkie­łek, strza­łek, ze­gar­ków wcze­pio­nych w ścia­ny i zapas tej ohyd­nej tu­szon­ki, na wspo­mnie­nie któ­rej, brało mnie na wy­mio­ty.

Tymi uwę­dzo­ny­mi nie­szczę­śni­ka­mi, in­te­re­so­wał się znacz­nie mniej. Kazał ich upchnąć gdzieś w ciem­nym kącie. A na resz­tę przed­mio­tów, płytę, ze­ga­rek, książ­kę, le­d­wie rzu­cił okiem. Obie­cał mnie so­wi­cie wy­na­gro­dzić, ale mi­ja­ły dni i jakoś nie mo­głem do­cze­kać się, nie tylko na­gro­dy, ale i zwro­tu po­nie­sio­nych kosz­tów. Łaska pań­ska na pstrym koniu jeź­dzi, mówi przy­ło­wie. Widać jest w tym po­rze­ka­dle sporo praw­dy.

Moja sy­tu­acja sta­wa­ła się nie­cie­ka­wa, bo pan Bu­dzyń­ski do­ma­gał się wy­pła­ce­nia na­leż­no­ści. Mo­głem, co praw­da, prze­ko­ny­wać go, że zgod­nie z li­te­rą umowy, mia­łem wy­pła­cić ho­no­ra­rium wy­na­ję­tym prze­ze mnie lu­dziom do­pie­ro wtedy, gdy otrzy­mam wy­na­gro­dze­nie od pana Po­toc­kie­go, ale nie są­dzi­łem, aby ten za­bi­ja­ka na­brał się na krucz­ki praw­ne. Oba­wiam się, że się­gnął­by po sza­blę, a to skoń­czy­ło­by się dla mnie, w naj­lep­szym przy­pad­ku, na po­waż­nych ra­nach.

Ale, gdy już przy­pusz­cza­łem, że pan Po­toc­ki mnie naj­zwy­czaj­niej olał, do mojej kwa­te­ry przy­był pan An­zelm Woj­na­row­ski, za­ufa­ny wo­je­wo­dy i po­wie­dział, że ten mnie ocze­ku­je.

– Czego chce, nie wiesz? – za­py­ta­łem i za­czą­łem wdzie­wać naj­lep­sze szaty, jakie mia­łem. W duchu mia­łem na­dzie­ję, że pryn­cy­pał za­mie­rza wrę­czyć mi sa­kiew­kę wy­pcha­ną du­ka­ta­mi.

– W na­gro­dę, za tę bla­sza­ną ka­re­tę bez dysza, chce ci oddać rękę panny Ju­sty­ny – za­żar­to­wał. Mówił o córce pana Po­toc­kie­go, ślicz­nym dziew­czę­ciu, choć jak na mój gust, tro­szecz­kę zbyt py­ska­tym, które jed­nak, jak do­sko­na­le wie­dzia­łem, wyj­dzie za mąż za se­na­to­ra i to nie drąż­ko­we­go.

– No nie wiem, czy chciał­bym taką te­ścio­wą. Ale, jak po­wia­da­ją, da­ro­wa­nej klacz­ce nie za­glą­da się w zęby.

– Tym bar­dziej, że ta klacz­ka, bę­dzie miała posag godny księż­nicz­ki. Ale ona nie dla cie­bie, he he he – za­śmiał się. – Czar­to­ry­ski o naszą Ju­sty­nę za­bie­ga i Ostrog­ski i Lu­bo­mir­ski i kilku mniej znacz­nych.

– Ten stary dziad? – Zdzi­wi­łem się, bo prze­cież ostat­ni z wy­mie­nio­nych kar­ma­zy­nów miał chyba z dzie­więć­dzie­siąt lat. Przy­gła­dzi­łem wąsy, przy­tro­czy­łem sza­blę, wło­ży­łem na głowę koł­pak. Byłem gotów na spo­tka­nie z pryn­cy­pa­łem.

– Ten sam, ale prze­cież nie dla sie­bie, tylko dla swo­je­go wnuka. Pio­truś mu na imię, zdaje się. Ma do­pie­ro z pięć lat, ale… a mniej­sza z tym. – Mach­nął ręką.

– Gdzie mnie przyj­mie? – za­py­ta­łem.

– Ale py­ta­nie! Wia­do­mo, w ga­bi­ne­cie oso­bli­wo­ści! Do­stał kom­plet­ne­go świra na punk­cie two­je­go zna­le­zi­ska.

– Zdo­by­cie tego pudła na ko­łach, wiele mnie kosz­to­wa­ło – oznaj­mi­łem i wcale nie mia­łem na myśli tego, że omal nie wy­rzy­ga­łem żo­łąd­ka.

Pan Po­toc­ki uści­skał mnie na po­wi­ta­nie. Wo­lał­bym, żeby tego nie robił, bo raz, że ko­rzyść z tego żadna, a dwa, po­dej­rze­wa­łem, że miał sy­fi­lis i byłem zda­nia, że bę­dzie znacz­nie le­piej, jeśli bę­dzie nas dzie­lił dy­stans, co naj­mniej kilku cali.

– Panie Ka­je­ta­nie, nie wiem jak panu dzię­ko­wać? To naj­bar­dziej nie­zwy­kły eks­po­nat w moim ga­bi­ne­cie. Jest ar­cy­nie­zwy­kły! Pa­no­wie Bra­nic­ki i Rze­wu­ski po­zie­le­nie­ją z za­zdro­ści, bo u jed­ne­go tylko ja­kieś stare kości, po­dob­no sło­nia, a u dru­gie­go, co naj­wy­żej, ka­mień z od­bi­tym ko­py­tem dia­bła. Ale dam sobie głowę uciąć, że to nie sza­tan odbił tam nogę, ale ów ślad po­wstał w wy­ni­ku ude­rze­nia pio­ru­na.

– To moż­li­we – wtrą­ci­łem.

– Dawno bym po pana po­słał, panie Ka­je­ta­nie, ale sto spraw mam na gło­wie. Córkę chcę wydać za mąż, ale jakoś nie mogę się zde­cy­do­wać za kogo. Po­da­gra mi do­ku­cza. Ja­bło­now­ski wniósł do Try­bu­na­łu spra­wę o zwrot Zło­czo­wa, a ksią­żę Ra­dzi­wiłł grozi mi wojną. Wy­my­ślił sobie, że kró­lewsz­czy­zny, które dzier­ża­wię, jemu się na­le­żą. Sło­wem, same zgry­zo­ty.

Po­ki­wa­łem głowa, niby to ze zro­zu­mie­niem. Ma­gna­ci mają swoje kło­po­ty, a sza­ra­ki swoje. Mój na przy­kład był taki, że mia­łem pusto w sa­kiew­ce, a pan Bu­dzyń­ski do­ma­gał się wy­na­gro­dze­nia za służ­bę.

– Tak, ro­zu­miem – za­pew­ni­łem ob­łud­nie.

– A wie pan, że sre­brzy­sty powóz każ­de­go dnia mnie za­ska­ku­je?

– Do­praw­dy? – Wy­ra­zi­łem nie­szcze­re za­in­te­re­so­wa­nie.

– Tak! – Oznaj­mił do­bit­nie. – We­wnątrz za­czę­ły świe­cić małe punk­ci­ki, jakby ka­mie­nie szla­chet­ne.

– Hm. – Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć. Za to ro­zej­rza­łem się dys­kret­nie po ga­bi­ne­cie. I nie­ste­ty, nie do­strze­głem żad­nych sa­kie­wek, stosu go­to­wi­zny, czy pre­cjo­zów, które mo­gły­by sta­no­wić za­pła­tę za zdo­by­cie tej cho­ler­nej kupy lśnią­cej bla­chy.

– Jedne świe­cą na czer­wo­ną, inne na zie­lo­no.

– Nie wie­dzia­łem o tym – przy­zna­łem.

– Żeby to zja­wi­sko zo­ba­czyć, trze­ba wejść do ka­re­ty i tro­chę po­ma­ni­pu­lo­wać po­krę­tła­mi, po­nadu­szać przy­ci­ski, po­ru­szyć waj­chy. I za­świe­ca­ją się! – Uśmiech­nął się szcze­rze, ni­czym bi­skup na widok te­sta­men­tu de­wot­ki – Tak się za­sta­na­wiam, gdzie pana wy­słać po ko­lej­ne zdo­by­cze. Tak sobie myślę, że do Prus, albo Kur­lan­dii. Co pan na to?

Niech cię szlag trafi, stary dur­niu, po­my­śla­łem. Mia­łem na­dzie­ję na hojną na­gro­dę, za­mie­rza­łem wy­wcza­so­wać się, a ten baran chce, żebym je­chał na drugi ko­niec Rze­czy­po­spo­li­tej i wy­szu­ki­wał ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne ru­pie­cia.

– W Kur­lan­dii ponoć żyją wil­ko­ła­ki. – Mój pryn­cy­pał roz­ga­dał się. – Gdyby mi pan ta­kie­go upo­lo­wał, albo ży­we­go w klat­ce przy­wiózł do Tul­czy­na, to by­ło­by coś! A na pru­skich pla­żach można zna­leźć różne oso­bli­wo­ści, a to gnaty stare, że pew­nie pa­mię­ta­ją bi­blij­ny potop, bursz­ty­ny wiel­kie, jak głowa byka, a nawet, jak mi pisał w li­ście ksiądz Ku­czyń­ski, morze wy­rzu­ca na brzeg całe ko­ra­by!

– To cie­ka­we – bąk­ną­łem bez krzty en­tu­zja­zmu w gło­sie.

– Wie­dzia­łem, że pana za­fa­scy­nu­je nowa przy­go­da. – Stary łaj­dak uda­wał, że nie do­strzegł mo­je­go sar­ka­zmu. – Oczy­wi­ście, jeśli zdo­bę­dzie pan coś nie­zwy­kłe­go, to czeka pana so­wi­ta gra­ty­fi­ka­cja i to po­dwój­na, za tę srebr­ną ka­re­tę i za nowe, mam na­dzie­ję, że rów­nie nie­zwy­kłe, na­byt­ki.

To skur­wiel! A więc zwró­ce­nie po­nie­sio­nych prze­ze mnie kosz­tów wy­pra­wy w błota Po­le­sia, po­mi­nę już wy­pła­ce­nie na­gro­dy, uza­leż­niał od tego, co przy­wio­zę z na­stęp­nej eks­pe­dy­cji, którą, nie­trud­no było się do­my­ślić, mia­łem sfi­nan­so­wać z wła­snej ka­le­ty! To psi syn!

– Tak sobie myślę, że po­je­dzie pan naj­pierw do Kur­lan­dii, po wil­ko­ła­ka. Jak bę­dzie pan wra­cał, to brze­giem morza, do Gdań­ska. Po dro­dze zbie­rze pan wszyst­kie ku­rio­za, jakie znaj­dzie. A w Gdań­sku, kupi mi pan zegar.

– Zegar?

– Do­kład­ne in­struk­cje, jak ma wy­glą­dać, wyda panu moja żona. To ma być pre­zent ode mnie dla mojej po­ło­wi­cy.

– Cie­ka­wy po­da­rek – sko­men­to­wa­łem. Gdy­bym miał po­wie­dzieć, co na­praw­dę my­śla­łem, to pew­nie by­ło­by to coś w stylu: tej ma­cio­rze przy­dał­by się ta­lerz miesz­czą­cy ca­łe­go woła i co naj­mniej dwa cie­la­ki.

– No to je­ste­śmy umó­wie­ni – oznaj­mił, choć ja wcale tak nie uwa­ża­łem. – Po­ka­żę panu jesz­cze te świa­teł­ka.

Stary dureń po­drep­tał do sre­brzy­ste­go po­wo­zu, otwo­rzył drzwi, wlazł do środ­ka, ulo­ko­wał ciel­sko na krze­śle obi­tym ja­kimś tanim ma­te­ria­łem i za­czął coś tam na­ci­skać, prze­krę­cać, maj­dro­wać. Nie in­te­re­so­wa­ło mnie to. Mia­łem na­dzie­ję, że jed­nak przy­po­mni sobie o tym, że musi się­gnąć do szka­tu­ły, aby sfi­nan­so­wać moją po­dróż, za­ku­py ku­rio­zów i ze­ga­ra.

– Dzi­siaj nie chcą się świe­cić – po­wie­dział po dłuż­szej chwi­li.

– Może we­zwać astro­lo­ga? – Za­kpi­łem.

– Nie, astro­log tu na nic.

– Po­sta­wił­by ho­ro­skop i wie­dział­by pan, kiedy za­świe­ca­ją się, a kiedy nie. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Nie, nie, nie trze­ba.

– To może za­pro­sić ka­pe­la­na?

– Ksiądz Żab­czyń­ski już dawno skro­pił wodą świę­co­ną wszyst­kie nowe zna­le­zi­ska. Teraz w ni­czym nie po­mo­że. Jesz­cze wczo­raj cały śro­dek wy­glą­dał, jakby był wy­ło­żo­ny szma­rag­da­mi.

– No cóż, nie moje szczę­ście zo­ba­czyć to zja­wi­sko.

– Prze­krę­ci­łem to. – Po­ka­zał na coś tam pa­lu­chem. – I nagle zro­bi­ło się zie­lo­no.

– Nie wąt­pię. – Szy­der­czo wy­krzy­wi­łem wargi i w my­ślach do­da­łem, żeby ci sy­fi­lis mordę wy­żarł, pa­zer­ny łaj­da­ku.

– Może tym ruszę? – Le­d­wie wy­po­wie­dział te słowa i nagle roz­bły­sło ośle­pia­ją­ce świa­tło, po­ja­wiał się biały dym, tak gęsty, że nie wi­dzia­łem mo­je­go pryn­cy­pa­ła mimo, że był o trzy kroki ode mnie, aż w końcu huk­nę­ło, jakby grom tra­fił w sre­brzy­sty powóz. Pa­dłem na po­sadz­kę.

Gdy otwo­rzy­łem oczy, zo­ba­czy­łem nad sobą za­fra­so­wa­ne gęby chyba tu­zi­na rę­ko­daj­nych, dwo­rzan i sług pana Po­toc­kie­go.

– Otwo­rzył śle­pia – ktoś za­uwa­żył.

– Mruga – dodał inny.

– Chwa­łą Bogu, nie umarł. – Trze­ci zło­żył ręce, jakby miał roz­po­cząć mo­dli­twę.

– Panie Ka­je­ta­nie. Gdzie jest pan wo­je­wo­da? – za­py­tał pan Woj­na­row­ski – Sły­szy mnie pan?

Usia­dłem. Do­tar­ło do mnie, że na jakiś czas stra­ci­łem przy­tom­ność. Krę­ci­ło mi się w gło­wie, przed ocza­mi la­ta­ły mrocz­ki, a w uszach hu­cza­ło.

– Panie Ka­je­ta­nie, gdzie jest pan Po­toc­ki?

– Był w sre­brzy­stym po­wo­zie – wy­beł­ko­ta­łem.

– Ni­g­dzie go nie ma! Prze­szu­ka­li­śmy już cały pałac. Ude­rzył pio­run i znikł.

– Co?

– Prze­cież mówię, ni­g­dzie nie ma pana Po­toc­kie­go. Znikł, jak ka­mień w wodę.

– Po­waż­nie? – za­py­ta­łem.

– A czy ja wy­glą­dam na kogoś, kto żar­tu­je? – Obu­rzył się pan An­zelm.

No cóż, oni pa­ni­ko­wa­li, roz­pa­cza­li, wy­ry­wa­li sobie włosy z łbów, sły­sza­łem nawet, do­bie­ga­ją­cy z są­sied­niej kom­na­ty, roz­dzie­ra­ją­cy szloch, utu­czo­nej do mon­stru­al­nej wiel­ko­ści, pani wo­je­wo­dzi­ny, ale ja byłem za­do­wo­lo­ny. Dzię­ki temu, że pan na Tul­czy­nie gdzieś prze­padł, nie mu­sia­łem wy­kosz­to­wać się na po­dróż do Kur­lan­dii, szu­kać cze­goś, co przy­po­mi­na­ło­by wil­ko­ła­ka, włó­czyć się po pla­żach i ku­po­wać tego cho­ler­ne­go ze­ga­ra. Zo­sta­wię sobie tylko sza­blę, wszyst­ko inne sprze­dam i można jakoś uda mi się spła­cić pana Bu­dzyń­skie­go. Trud­no, stra­ci­łem na służ­bie u sta­re­go skne­ry, ale mo­głem stra­cić jesz­cze wię­cej. A gdzie się po­dział, to gówno mnie ob­cho­dzi­ło.

 

 

Na razie ko­niec. Może kie­dyś do­pi­szę na­stęp­ne czę­ści tego opo­wia­da­nia, ale nie teraz.

 

Koniec

Komentarze

Po­wiem tak: opo­wia­da­niu by się przy­da­ło tro­chę szli­fu ję­zy­ko­we­go i po­pra­wek re­dak­cyj­nych (gdzie­nie­gdzie szwan­ku­je zapis dia­lo­gów itd.). Nie jest jakoś po­ry­wa­ją­co ory­gi­nal­ne i czę­sto w roz­wią­za­niach po­sił­ku­je się ste­reo­ty­pa­mi i kli­sza­mi (pa­skud­nie wy­glą­da­ją­cy ra­dziec­cy ko­smo­nau­ci i ca­ło­kształt ich za­cho­wań). To jest jed­nak wy­ba­czal­ne, moim zda­niem, w tek­ście hu­mo­ry­stycz­nym, a z takim mamy do czy­nie­nia. Poza tym ten tekst się, mó­wiąc ko­lo­kwial­nie, trzy­ma kupy fa­bu­lar­nie – wątki po­do­my­ka­ne, za­wie­szo­ne wcze­śniej strzel­by wy­pa­la­ją i ge­ne­ral­nie jest cał­kiem udany, a na do­da­tek – do­brze, lekko mi się go czy­ta­ło. W sumie nie wiem, czy nie by­ło­by le­piej po­łą­czyć go z czę­ścią 1, bo – co nie jest takie czę­ste w przy­pad­ku frag­men­tów na por­ta­lu – Twoje frag­men­ty two­rzą spój­ną, za­mknię­tą ca­łość. 

ninedin.home.blog

Cóż, dal­szy ciąg lekko mnie roz­cza­ro­wał, zwłasz­cza bar­dzo ste­reo­ty­po­wa druga część, trze­cia jest lep­sza. Ogól­nie jed­nak ocena jest po­zy­tyw­na – za po­mysł na vin­ta­ge hu­mo­re­skę.

Czy po­jazd znikł razem z panem Po­toc­kim, tak na­wia­sem mó­wiąc? Usi­ło­wa­łam się tego do­czy­tać, ale nadal nie wiem.

Oraz nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie opu­bli­ko­wa­łeś tego w jed­nym ka­wał­ku. Mo­gło­by wtedy być roz­wa­ża­ne do Bi­blio­te­ki, we­szło­by w gra­fik dy­żur­nych – w sumie by­ło­by bar­dziej czy­ta­ne. Frag­men­ty nie cie­szą się po­pu­lar­no­ścią. Może wklej tu na górze pierw­szy ka­wa­łek i zmień tag “frag­ment” na “opo­wia­da­nie”?

 

Re­alia szwan­ku­ją tu nieco bar­dziej niż w czę­ści pierw­szej, wy­ko­na­nie też gor­sze.

 

Kon­serw mamy na pół roku

Ze­ga­rek ze­gar­kiem, ale kon­ser­wa to w XVIII w. au­ten­tycz­ne ku­rio­zum

 

obaj byli kur­du­pla­mi

Czy do ra­dziec­kie­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go wy­bie­ra­no ni­skich? Bo jeśli nie, to prze­cięt­ny czło­wiek z XX w. bę­dzie dla ludzi XVIII w. co naj­mniej śred­nie­go wzro­stu. Ow­szem, by­wa­ły wtedy i pra­wie dwu­me­tro­we chło­py, ale męż­czy­zna prze­cięt­ne­go wzro­stu (dolny za­sięg re­kru­ta, jak za­czął się re­gu­lar­ny pobór) za­czy­nał się ok. 165-168 cm w za­leż­no­ści od kraju i czasu.

 

A sy­fi­li­sem się nie mar­tw­cie, tu w oko­li­cy same zdro­we dzie­wu­chy

W świe­tle osiem­na­sto­wiecz­nych pa­mięt­ni­ków – mało praw­do­po­dob­ne.

 

nie był ze sre­bra, jak po­cząt­ko­wo są­dzi­łem. Nie było na nim nawet śladu pa­ty­ny. To była zwy­kła, ale mi­strzow­sko wy­po­le­ro­wa­na bla­cha.

Nie je­stem che­mi­kiem, ale nie trzy­ma mi się to kupy. Bla­cha też jest z ja­kie­goś me­ta­lu i np. mie­dzia­na bę­dzie mieć pa­ty­nę (a mie­dzia­na by­ła­by oczy­wi­sto­ścią w tym cza­sie, od mie­dzia­nej bla­chy na dachu wziął się np. Pałac pod Bla­chą). Może być też prze­cież bla­cha srebr­na – “bla­cha” to nazwa wy­ro­bu hut­ni­cze­go, a nie me­ta­lu… Poza tym po­le­ro­wa­ne sre­bro też nie ma pa­ty­ny…

 

Prze­cin­ków nie ru­sza­łam, bo leżą i kwi­czą, za dużo wy­pi­sy­wa­nia.

 

przez tą ich su­szon­kę → tę

Nie wiem ską­d­inąd, czy kon­ser­wę można na­zwać su­szon­ką, cały numer z kon­ser­wa­mi po­le­ga na tym, że mięso w nich nie jest su­szo­ne…

http://altronapoleone.home.blog

A tych kon­serw to nie przy­wieź­li ci ra­dziec­cy ko­smo­nau­ci ze sobą? Bo takie mia­łam wra­że­nie :)

 

A co do bla­chy, też bym wi­ni­ła nar­ra­to­ra, który się kom­plet­nie nie zna, bo i nie może – za­kła­dam, że cho­dzi po pro­stu o błysz­czą­cą ze­wnętrz­ną po­wło­kę stat­ku, po­wiedz­my, ko­smicz­ne­go, któ­rej nar­ra­tor nie umie opi­sać, bo nie zna ta­kich ma­te­ria­łów/tech­nik ob­rób­ki :) (ale ja hu­ma­nist­ka je­stem, więc mogę się mylić w tek kwe­stii).  

ninedin.home.blog

A tych kon­serw to nie przy­wieź­li ci ra­dziec­cy ko­smo­nau­ci ze sobą

Jasne, ale wła­śnie dla­te­go sama nazwa i wy­gląd pusz­ki po­win­ny bar­dziej za­cie­ka­wić bo­ha­te­ra, bo nie ma prawa tego znać :)

http://altronapoleone.home.blog

Sym­pa­tycz­ne, we­so­łe. Do­brze tak skne­ro­wa­te­mu ma­gna­to­wi. Się zdzi­wi, jak go po­tom­ko­wie po­wi­ta­ją…

Masz tro­chę li­te­ró­wek, gdzieś tam dia­log źle za­pi­sa­ny, ale nie jest źle.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Pierw­sza część su­ge­ro­wa­ła za­cniej­sze przy­go­dy pana Ka­je­ta­na, a tym­cza­sem jego kon­takt z ra­dziec­ki­mi ko­smo­nau­ta­mi za­wiódł, al­bo­wiem nie wy­kro­czył poza ste­reo­ty­py.

Część ostat­nia oka­za­ła się za­baw­niej­sza, ale nie po­wa­li­ła.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

 

Soł­tys po­włó­czył nogą i opróż­niał marsz… –> Do­my­ślam się, że przed wy­ru­sze­niem marsz był na­peł­nio­ny po brze­gi. ;)

Pew­nie miało być: Soł­tys po­włó­czył nogą i opóź­niał marsz

 

Obok krzą­ta­ły się dwie po­sta­cie, od stóp po szuję ubra­ne w białe, grube, szaty. –> O, to i szuja była z nimi! ;)

Fajna li­te­rów­ka.

 

To zna­czy, kie­dyś miały szla­chet­ną barwę… –> To zna­czy, kie­dyś miały szla­chet­ną barwę

 

Soł­tys wska­zał na be­czuł­kę dźwi­ga­ną przez pa­choł­ka pana Bu­dzyń­skie­go.. –> Jedna krop­ka na końcu zda­nia wy­star­czy.

 

ale skoro inni za­bra­li się za je­dze­nie… –> …ale skoro inni za­bra­li się do je­dze­nia

 

że tomik wy­dru­ko­wa­no w dru­kar­ni cer­kiew­nej… –> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

Go­rzał­ka ude­rzy­ła mi naj­wy­raź­niej do głowy bar­dziej niż sa­dzi­łem. –> Do­my­ślam się, że sa­dził nie­źle. ;)

Ko­lej­na fajna li­te­rów­ka.

 

– W na­gro­dę, za bla­sza­ną ka­re­tę bez dysza… –> – W na­gro­dę, za bla­sza­ną ka­re­tę bez dy­sz­la

 

Pan Bra­nic­ki i Rze­wu­ski po­zie­le­nie­ją z za­zdro­ści… –> Pa­no­wie Bra­nic­ki i Rze­wu­ski po­zie­le­nie­ją z za­zdro­ści

 

Nie cię szlag trafi, stary dur­niu, po­my­śla­łem. –> Niech cię szlag trafi, stary dur­niu, po­my­śla­łem.

 

…za srebr­ną ka­re­tę… –> …za srebr­ną ka­re­tę

 

Po­ka­że panu jesz­cze te świa­teł­ka. –> Li­te­rów­ka.

 

roz­dzie­ra­ją­cy szloch, uto­czo­nej do mon­stru­al­nej wiel­ko­ści, pani wo­je­wo­dzi­ny… –> Jesz­cze jedna fajna li­te­rów­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cał­kiem sym­pa­tycz­ny tekst. Po­czą­tek urze­ka i pi­szesz cie­ka­wie o szu­ka­niu dzi­wów. Tro­chę sła­biej wy­pa­da spo­tka­nie z praw­dzi­wym dzi­wem – ko­smo­nau­ci są mocno ste­reo­ty­po­wi, a przez to mało cie­ka­wi. Koń­ców­ka to nad­ra­bia.

Tech­nicz­nie śred­nio – jest tro­chę błę­dów, które chrzęsz­czą.

Kon­cert fa­jer­wer­ków cie­ka­wy. Po­praw błędy zna­le­zio­ne przez Reg, a bę­dzie kli­czek ;)

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Ostrog­ski i Rze­wu­ski jako ma­gna­ci w jed­nym tek­ście tro­chę mi się gryzą, zwłasz­cza ten pierw­szy z ta­giem XVIII wiek :P.

Sporo li­te­ró­wek.

Za to po­do­ba mi się po­mysł zbie­ra­cza ku­rio­zów. Bar­dzo per­spek­ty­wicz­ny.

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Po­pra­wi­łem wy­tknię­te błędy. I bar­dzo dzię­ku­ję za ich wska­za­nie :)

Bar­dzo pro­szę. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nevaz – może w al­ter­na­tyw­nej hi­sto­rii syn Ostrog­skie­go prze­żył ;) W hu­mo­re­sce bym się nie cze­pia­ła, choć rze­czy­wi­ście, można by to spo­koj­nie pod­mie­nić na do­wol­ne inne ma­gnac­ko-ary­sto­kra­tycz­ne na­zwi­sko…

http://altronapoleone.home.blog

Hmm. Pa­mię­tasz, co na­pi­sa­łam pod pierw­szą czę­ścią? Więk­szość uwag nadal ma za­sto­so­wa­nie, przede wszyst­kim te od­no­szą­ce się do stylu (”olał” go? W osiem­na­stym wieku?) i prze­cin­ków.

Ale ca­łość trzy­ma się kupy. Fun­da­ment masz. Cze­ka­my na dal­szy roz­wój ka­rie­ry.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dy­so­nans po­mię­dzy uży­tym ję­zy­kiem a cza­sem akcji rzuca się w oczy tym bar­dziej, że nie ma dla tego uza­sad­nie­nia.

Szlach­cic mó­wią­cy o cy­fer­bla­cie? Jakim cudem?

 

– No, to jest taki mały ludek. – Przy­sta­wił dłoń gdzieś tak do pępka. – Iwan­ko na niego wo­ła­ją, cho­ciaż na chrzcie mu Ję­drek dali. Zwin­ny jak pies.

Nie wiem, co w tym wy­pad­ku miało być, we­dług mo­je­go roz­mów­cy, nie­zwy­kłe­go, to, że ina­czej się na­zy­wa, a ina­czej na niego mówią, czy to, że jest zwin­ny. Ale nie do­cie­ka­łem.

– Pan Po­toc­ki ma trzech kar­łów na dwo­rze, wię­cej mu nie po­trze­ba – oznaj­mi­łem.

Hm, skoro od­po­wia­da, że nie po­trze­ba mu wię­cej kar­łów, to czemu za­sta­na­wia się, co jest nie­zwy­kłe­go w imie­niu lub in­no­ści?

– I gówno zna­leź­li­śmy – po­wie­dzia­łem do pana Bu­dzyń­skie­go, któ­re­go wy­na­ją­łem

Ten Bu­dzyń­ski strasz­nie nagle tu wy­ska­ku­je.

Jakby te dwa cu­da­ki oka­za­ły się nie­spo­koj­ne, to, zanim zdą­żył­bym zmó­wić pół zdro­waś­ki, wą­sacz i jego lu­dzie roz­nie­śli­by ich na sza­blach.

a jego lu­dzie jesz­cze bar­dziej zni­kąd – takie rze­czy warto jest za­zna­czyć wcze­śniej, bo wy­glą­da­ją na do­da­wa­ne na bie­żą­co.

 

Pierw­sza i trze­cia część miały w sobie coś cie­ka­we­go, ale śro­dek wy­pa­da już go­rzej – obo­jęt­ne /cy­nicz­ne po­dej­ście bo­ha­te­ra do ku­rio­zów pa­so­wa­ło, kiedy oglą­dał ro­bo­ka, ale wy­pa­da sztucz­nie przy spo­tka­niu z ra­kie­tą. Inne ana­chro­ni­zmy zresz­tą (kon­ser­wy, bla­cha) zo­sta­ły wska­za­ne wcze­śniej – wy­glą­da to nie­ste­ty na zwy­kłą nie­sta­ran­ność/nie­prze­my­śle­nie do końca te­ma­tu. 

 

Bar­dzo za to po­do­ba­ło mi się kon­se­kwent­ne dą­że­nie Bu­dzyń­skie­go do uwę­dze­nia kogoś ;D

I would pre­fer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Wy­brań­cze, mogę temu opo­wia­da­niu za­rzu­cić sporo, ale co jest złego w cy­fer­bla­cie? I dla­cze­go aku­rat szlach­cic nie miał­by uży­wać tego słowa? :O

cy­fer­blat «tar­cza ze­ga­ra lub ze­gar­ka»

Jest to na tyle sta­ro­świec­kie słowo, że nie cze­pia­ła­bym się, czy było w uży­ciu w tym do­kład­nie cza­sie, zwłasz­cza że opo­wia­da­nie jest hu­mo­re­ską.

http://altronapoleone.home.blog

nie wie­dzia­łam, że jest sta­ro­świec­kie/sta­ro­pol­skie, my­śla­łam, że to po ślą­sku ;D

więc za cy­fer­blat prze­pra­szam.

I would pre­fer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

To oczy­wi­ście musi być za­po­ży­cze­nie z nie­miec­kie­go, więc za­pew­ne na Ślą­sku i w Ga­li­cji po­wszech­niej­sze i np. do dziś w użyt­ku/zro­zu­mie­niu, ale chyba dość wcze­śnie we­szło do ję­zy­ka ogól­ne­go.

http://altronapoleone.home.blog

Pro­szę o in­for­ma­cję, co zna­czy żółta (albo złota) gwiazd­ka obok ty­tu­łu opo­wia­da­nia:)

Ozna­cza, że opo­wia­da­nie które już sko­men­to­wa­łeś, ma nowy ko­men­tarz.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki. My­śla­łem, że to ja­kieś wy­róż­nie­nie.

Cześć trze­cia[-.]

Część

We­wnątrz nie było żad­nych wygód, dwa krze­sła, mnó­stwo ja­kichś szkie­łek, strza­łek, ze­gar­ków wcze­pio­nych w ścia­ny i zapas tej ohyd­nej tu­szon­ki, na wspo­mnie­nie któ­rej[-,] brało mnie na wy­mio­ty.

Tymi uwę­dzo­ny­mi nie­szczę­śni­ka­mi[-,] in­te­re­so­wał się znacz­nie mniej.

W ogóle przyj­rza­ła­bym się prze­cin­kom w tym tek­ście.

Cał­kiem nie­źle mi się czy­ta­ło. Lek­kie, przy­jem­ne opo­wia­da­nie.

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka