- Opowiadanie: Katy - Próba szlaku 1/2

Próba szlaku 1/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Próba szlaku 1/2

PRÓBA SZLAKU

 

 

 

First Episode

 

1

 

Najgorzej to wyjechać w maju, kiedy wszystko kwitnie, zakochane pary obsiadają ławki i trawniki, studenci już myślą o wakacjach i kiedy tak bardzo, bardzo chce się żyć. Najgorzej to wyjechać i nie wiedzieć, dokąd się jedzie, i nie wiedzieć, kiedy się wróci i czy w ogóle się wróci.

 

Nie, nie chciałam wcale wyjeżdżać, nawet teraz, gdy zaparkowaliśmy samochód na podziemnym parkingu, a Alex wyjął mój plecak z bagażnika i założył sobie na plecy. Powinnam była cieszyć się, że wreszcie uwolnię się od męczącego towarzystwa Alexa, ale jakoś się nie potrafiłam. Powietrze na ciemnym parkingu pachniało wiosną, syntetyczną, mocną miejską wiosną. Było wilgotno, na dworze padał akurat drobny wiosenny deszcz i po tym, jak wydostaliśmy się z podziemi małe kropelki oblepiły szybko nasze ubrania z tkanin hitech. Tego nie lubiłam zdecydowanie w ubraniach hitech, deszcz przyklejał się do nich, ale nie wnikał w sploty tkaniny, i chociaż ubierałam się od dzieciństwa w takie rzeczy wydawało mi się to dość nienaturalne.

 

Na dworze pachniało wiosną o wiele, wiele mocniej, duszący zapach kwitnących kwiatów, miodowy, lekko orientalny, sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Nigdy nie zdołam zidentyfikować tego zapachu, pomyślałam, pachniały syntetyczne, produkowane w laboratoriach rośliny, którym zamiast nazwy nadaje się numer, a miasto co roku zamawia inny zestaw roślin i aromatów.

 

Czy muszę jechać? Nie mogłam przecież zapytać o to Alexa, on wiedziałby co mi odpowiedzieć, a ja wiedziałam, co pomyśli.

 

Skierowaliśmy się w stronę dworcowego terminalu, weszliśmy powoli do hali odjazdów, a stamtąd przeszliśmy na peron, z którego odjeżdżały EuroStary, superszybkie, ciche pociągi sunące przez Europę z zawrotną szybkością.

 

Peron wydawał się pusty, ludzie jakoś nie przepadali za EuroStarami, no i ceny działały raczej odstraszająco. Kilku biznesmenów, jakaś rodzina z walizkami, grupka młodzieży i samotny, wysoki starszy pan. Nikt więcej nie czekał na pociąg.

 

– Drżysz – powiedział Alex, szorstko przyciągnął mnie do siebie i objął ramieniem. Na dworcu pracował system kamer i czujników, kamery nagrywały wszystko bez różnicy, a czujniki, gdy wyłapały ludzką mowę lub w ogóle jakiś dźwięk głośniejszy od szeptu, włączały system dyktafonów. Chłopak przytulający dziewczynę nie powinien jednak budzić podejrzeń. Mieliśmy wyglądać jak żegnająca się para zakochanych, pozory, pozory, dopracowane pozory.

 

– Teri, posłuchaj, proszę. I popatrz na mnie, o tak, tak, prosto w oczy. Teri, pamiętaj, to co robisz, to nie ratowanie świata, to nie jakaś gra komputerowa ani książka. Masz wrócić, tak? Cała i zdrowa, Teri, rozumiesz?

 

– Po co mi to mówisz? I dlaczego robisz to teraz, teraz, kiedy uwierzyłam w te wszystkie zapewnienia, kiedy się PODJĘŁAM?

 

– Teri, przestań. Po prostu wkalkuluj ryzyko, może ci się nie udać, chcę, żebyś to wiedziała, może ci się nie udać.

 

– Super. Ciekawe ile osób poszło przede mną, co? I im się nie udało, prawda? Wcale nie wrócili?

 

– Teri, snujesz domysły. Pamiętaj, że to ja tu jestem dowódcą, że przysięgałaś posłuszeństwo, że mi zaufałaś. Nie czas na takie pytania. Nie wysyłałbym cię przecież, gdybym nie miał powodów, by uważać, że ci się uda. Dasz sobie radę – powiedział nieco cieplej, objął mnie mocniej, spojrzał uważnie w oczy i odgarnął mokre włosy za ucho.

 

Poczułam, że wjeżdża pociąg, zanim go jeszcze zobaczyłam. Zadrżało powietrze i na stacje wsunął się opływowy EuroStar, lokomotywa a za nią długie, obłe ciało, wielka, elektroniczna dżdżownica pełznąca przez pola, lasy i miasta Europy.

 

– Idź, idź – powiedział Alex, i pomógł mi założyć plecak na plecy, przytulił mocniej, dużo mocniej i na pożegnanie pocałował w usta, namiętnie, porywczo, a ja wiedziałam, że co jak co, ale ten pocałunek nie jest udawany. Tak, przez moment byliśmy parą, a ja byłam zakochaną dziewczyną, i to naprawdę, nie na niby, z tą jedną różnicą, że Alex nie wiedział, że to nie on jest wybrankiem… Wsiadłam do pociągu, zajęłam miejsce i nawet nie poczułam, jak opływowe ciało EuroDżdżownicy wróciło do pełzania.

 

Przyniesiono mi kolację, ale nie miałam ochoty jeść. „Jak można w ogóle jeść w takich okolicznościach, no jak?" – myślałam, i jednak jadłam. Spróbowałam zasnąć, ale sen nie przychodził, męczyły mnie koszmary. W gruncie rzeczy bałam się niewiadomego, w końcu szkolono mnie, znałam się na konspiracji, na insynuacjach, nauczyłam się łatwo wykrywać te obszary, które znajdują się poza zasięgiem kamer, przyzwyczaiłam się do mówienia szeptem, do kłamstw, do dwóch sprzecznych rzeczywistości, które mogą istnieć współbieżnie, a każda jest tak samo prawdziwa. Ale jak poradzę sobie w lesie, na bezdrożach, pozbawiona elektroniki, z przedpotopowymi mapami i kompasem? Przerażała mnie nieobecność i pustka, samotność w nocy, nie, nie lubiłam być sama. Przerażało mnie to, co miałam spotkać na końcu drogi, bo nie umiałam sobie tego wyobrazić. Czy dojdę, czy dojdę? Budziłam się i przysypiałam na zmianę, w męczącym cyklu, sama nie wiedziałam po pewnym czasie, co jest jawą, a co snem, wydawało mi się, że po zaciemnionych oknach EuroStara pełzają żołnierze pogranicza i przemytnicy, a w snach uciekałam gdzieś daleko, nie wiem gdzie.

 

Obudzono mnie o piątej rano. Słyszałam, że kiedyś pociągi zatrzymywały się po prostu na każdej stacji, ale w erze EuroStarów pociąg zatrzymywał się tylko tam, gdzie ktoś wsiadał lub wysiadał. Elektroniczny rejestr pasażerów mówił maszyniście czy ma się zatrzymać czy też nie.

 

O piątej trzydzieści wysiadłam na małej górskiej stacji, sama. Większość pasażerów jechała pewnie dalej, do Bratysławy, Budapesztu lub jeszcze, jeszcze dalej. Bar na stacji był nieczynny. Chyba pierwszy raz w życiu widziałam wtedy taką stację. Smutny, mały budyneczek znaczony licznymi obrazami grafitti, brudne, odrapane ściany. Zrezygnowałam ze śniadania, i poszłam w kierunku miasteczka wąską, ale widać uczęszczaną, bo ubita i wydeptaną ścieżką.

 

Miałam potem minąć jeszcze wiele takich opuszczonych miasteczek i wsi, i nieraz widok miał być jeszcze bardziej ponury, ale to zapamiętałam szczególnie i przeżyłam chyba najbardziej z nich wszystkich.

 

Miasteczko, niegdyś centrum życia, pełne ludzi, – ludzie na ulicach, ludzie w sklepach, w domach, ludzie w samochodach. Teraz nie spotkałam żywej duszy. Straszyły zabite deskami okna i drzwi domów, przerdzewiałe kłódki i okiennice, których przez ostatnich kilka lat nie oszczędziła żadna ulewa. Moje kroki brzmiały jakoś głośno i głucho w tej potwornej, nieludzkiej ciszy, w ciszy nieobecności, doskonałej i niemożliwej do zniesienia. Zamknięte drzwi, jakby wyprowadzili się wczoraj, chłopskie geny, pozabezpieczane obejścia, bo moglibyśmy wrócić, bo gdyby… W praktyce nikt nie wracał, i wszyscy, którzy się wyprowadzali, zdawali sobie z tego sprawę. Kopałam zeszłoroczne liście i warstwę brudu, piachu, tego wszystkiego, co osiada na chodniku, gdy nikt nie sprząta ulic. Bałam się tego upiornego, wymarłego miasteczka, ale wędrowałam w stronę rynku, powoli, nie przyspieszaj, dasz radę, jak ku jądru ciemności, śmierci, ku epicentrum nieobecności.

 

Na rynku, na domu w rogu, ktoś wymalował białe graffiti z logiem chatki studenckiej. Życie nagle wróciło, chociaż w takiej słabej, agonalnej postaci, ale jednak. Poszłam tam, gdzie wskazywała strzałka.

 

Wyjęłam stare mapy i olejowy, wojskowy kompas. Nie mogłam wziąć GPSu, a nowoczesnych urządzeniach nawigacyjnych w ogóle nie mogło być mowy. Mapy z dwudziestego wieku, jeszcze z pieczątkami bibliotek miejskich i publicznych, były wszystkim, czym dysponowałam.

 

Nie potrzebowałam jednak map, bo gdy minęłam domy i weszłam w brzozowy zagajnik a potem w gęstszy las świerkowo-bukowy, zobaczyłam, że jest tylko jedna ścieżka, a na kolejnych drzewach wymalowano znaki.

 

Studencka chatka, legendarne miejsce, tak, krążyły o niej opowieści, nawet na moim wydziale, ludzie powtarzali szeptem, ale nikt chyba nie dotarł osobiście. Czy ja opowiem? Czy będzie mi wolno? Czy wrócę, by opowiedzieć?

 

Pachniało wiosną i lasem, nie syntetyczną, miejską wiosną, i czułam na moment, jak budzą się w mojej głowie dziwne myśli, moje prababki, dla nich to wszystko było całkiem naturalne, las, zioła, nie miały tej całej elektroniki, sieci, satelit, i jakoś żyły i chyba nie było im aż tak źle.

 

Niewiele brakowało, a ominęłabym chatkę. Mały, zaniedbany i obrośnięty budynek łatwo było przeoczyć. Dopiero, kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że domek wcale nie jest taki mały. Zbliżyłam się do płotu. Na podwórku budowanym na sposób huculski, na planie kwadratu, suszyło się pranie, męskie, podarte koszulki, skarpety i gacie. Równie dobrze mogłabym przenieść się w czasie o pięćdziesiąt lat do tyłu i podwórko wyglądałoby prawie tak samo, pomyślałam. Otwarłam bramę obejścia i skierowałam się do drzwi, nad którymi wisiała deska z wymalowanym farbą do graffiti napisem „SZEF".

 

Weszłam do ciemnego, dusznego pomieszczenia. Gdzieś pod ścianą, po przeciwległej stronie pomieszczenia błyszczały oczy.

 

– Szukam szefa. Michała, o ile dobrze się orientuję.

 

– Tak?

 

– To pan, prawda?

 

– Jeszcze raz nazwiesz mnie panem, a będziesz spała na stacji.

 

Teraz lepiej widziałam. Mężczyzna był wysoki, postawny i miał około trzydziestu lat. Zadbana, ale przydługa broda nieco go postarzała, ale wesoło świeciły młode oczy. W dusznym, ciemnym pomieszczeniu czułam się, jakbym rozmawiała nie z nim, nie z mężczyzną, a z tymi drwiącymi oczyma.

 

– Jestem Teri. Wiesz skąd. Wiesz, kto mnie przysyła. I wiesz, po co przychodzę.

 

– Wy, z konspiracji – zaśmiał się Michał – czy niczego nie umiecie traktować jakoś luźniej, bardziej po ludzku? Podejść spokojniej? Przerażasz mnie, Teri… Ale chodź, chcesz, to chodź, zjesz coś, a potem pogadamy i wszystko ci pokażę.

 

3

 

W chatce oprócz mnie było jeszcze czworo studentów. Chatka pomieściła by co najmniej pięćdziesięcioro, więc mimo, że zamieszkała, wydawała się pusta. Dwóch studentów, przyjaciół spędzało tutaj swój gap-year. Byli głośni, weseli i zawsze chodzili razem, palili jaką dziwną substancję i wciąż się z czegoś śmiali. Smutny, powściągliwy chłopak o imieniu Andrzej przyjechał do chatki po tym, jak zostawiła go narzeczona i nie zamierzał szybko wyjeżdżać. Długowłosa, chuda i zaniedbana dziewczyna wciąż coś pisała na przenośnym komputerze, sprawiając wrażenie nieobecnej duchem, a Michał mówił do niej „pani poetko". Każdy miał swoje życie. Michał starał się, żeby posiłki spożywali wspólnie, ale do tego nie przymuszał.

 

Chatka miała atmosferę duchowego sanatorium, miejsca, gdzie zostaje się tylko na chwilę, na pewien, na krótki czas. Miejsca, gdzie nic nie trzeba, gdzie czas płynie wolno. Cały sprzęt był siermiężny i prosty, żadnej netowej telewizji, żadnego radia, zbędnej elektroniki, nie było też ciepłej wody, pralko-suszarki, lodówki, niczego.

 

– Jedz – mówił Michał i patrzył, jak jadłam, powoli, krępowała mnie jego obecność, a jedzenie miało dziwny smak.

 

Potem poszliśmy do szopy, Michał wyjął ze skrytki długi, szary przedmiot, włożył go do plecaka.

 

– Wiesz, co będziemy teraz robić? – spytał Michał i spojrzał na mnie badawczo.

 

Nie wiedziałam. Audi, vide, sile. Tego nauczyła mnie konspiracja. Nie pytaj, jeśli nie musisz. Spojrzałam mu w oczy i skinęłam głową na „tak".

 

Poszliśmy w stronę lasu, potem ścieżką, słabo widoczną, krętą. Szliśmy długo, może czterdzieści minut, może więcej.

 

– Teraz patrz uważnie. To automat Grimpowa. Nauczę cię, jak go używać.

 

Automat Grimpowa. Boże, w co ja się wpakowałam?!

 

Automat Grimpowa, ultralekki, cichy i szybki karabin dla kobiet i dzieci. Ponoć niemożliwy do zepsucia. Narzędzie śmierci i zbrodni. Zakazane konwencjami międzynarodowymi, natowskimi, wszystkimi chyba. Broń przemytników i włóczęgów.

 

Moja misja i mój cel.

 

Wszystko we mnie krzyczało, nie pójdę, to nie ma sensu, cofnij się, póki możesz jeszcze ujść z życiem, powiedz odpieprz się, to nie ma sensu, wróć na uczelnię, do bezpiecznego, dobrego, eurounijnego świata, przecież nie ma wojny, dokąd ja mam niby iść, to nie ma sensu, cofnij się, nie idź dalej.

 

Ale konspiracja nauczyła mnie milczeć i czekać. I przyjmować wszystko bez pytań.

 

Automat Grimpowa w starszej, ciężkiej wersji był w powszechnym użyciu w wielu armiach świata, dopóki pewien domorosły naukowiec chemik nie postanowił wypróbować wytrzymałości swojego nowego tworzywa sztucznego produkując z niego właśnie karabin AG. Okazało się, że tworzywo nadaje się do tych celów wyjątkowo dobrze, a cena produkcji zmalała o siedemdziesiąt procent. AG produkowano masowo dopóki nie zakazały tego europejskie i natowskie konwencje, dopóki AG nie zaczęto nazywać bronią kobiet i dzieci, dopóki kilka afrykańskich plemion nie wymordowało się niemal doszczętnie przy pomocy AG.

 

Michał powiedział coś o mało bystrych kobietach, więc jak na złość błyskawicznie nauczyłam się odbezpieczać, zabezpieczać i strzelać. Strzelanie szło mi chyba najlepiej.

 

4

 

Wieczorem urządziliśmy ognisko. Słońce zachodziło na czerwono – to z całego wieczoru zapamiętałam najlepiej, czerwone, czerwono-fioletowe zorze rozlane po niebie, kolor krwi, kolor strachu i bólu, czerwone niebo, a potem te nieśmiałe gwiazdy, i my, tacy mali i słabi, pozbawieni elektroniki, samotni na rubieżach, na granicy świata cywilizowanego i dziczy. Nie wiem, czy bałam się od razu tamtej nocy, nastrój, który mnie wtedy ogarnął połączył wszystko w jedną całość – i mój lęk, i spokój Michała, i poczucie misji, i długie, prawie niebieskie płomienie liżące drewno. Przynajmniej na początku.

 

Potem zaczęliśmy śpiewać jakieś zapomniane smutne piosenki, wierszowane, przejmujące ballady. Wysoki głos pani poetki, i niski, chrapliwy Michała, rozbrzmiewające w czystym powietrzu wiosennym, widok ogniska, fioletowe niebo, mój nastrój, poważne i dostojne miny moich towarzyszy, jak twarze bojarów ze starej rosyjskiej bajki, jak twarze świętych z ikonostasu, to wszystko spowodowało ból, który poczułam fizycznie, myślałam, że nigdy nie złapię oddechu, że serce przestało mi bić.

 

Tamtej nocy, przy ognisku, bałam się tak bardzo, że myślałam, że nigdy, przenigdy nie wyruszę na żadną głupią misję. Że wolna Polska może nigdy nie powstać, że co mnie obchodzi jakaś konspiracja, patriotyzm, te wszystkie idiotyczne rzeczy, dalekie mi wtedy i obojętne.

 

 

 

Second Episode

 

1

 

Wyszłam bardzo wcześnie, wszyscy oprócz Michała jeszcze spali, a i on podniósł obojętnie głowę z poduszki, otworzył oczy, mruknął „do widzenia" i na powrót opuścił powieki.. Nikt mnie tu wcześniej nie witał i nikt teraz nie żegnał.

 

Było mi zimno. Zapamiętałam to, bo było mi wtedy pierwszy raz w życiu czułam to w taki sposób, ubrana w bluzę i kurtkę hitech za nic w świecie nie mogłam się rozgrzać, i wiedziałam, że nie będzie po drodze żadnego ogrzewanego metra, ciepłego przystanku, budynku. Potem ciało się zahartowało i zobojętniałam na poranny chłód.

 

Zanosiło się na deszcz.

 

Pragnęłam, bardzo pragnęłam, wrócić tam skąd przyszłam, i to natychmiast. Każdy krok oddalał mnie od chatki, a las, wiosenny, chłodny wchłaniał mnie coraz bardziej, jak czarna dziura, jak ogromny odkurzacz, który wciąga każde życie i nie oddaje, nigdy.

 

2

 

Deszcz, błoto, trzeci dzień pada. Umyłam się w strumieniu, woda była lodowato zimna; przeziębiłam się chyba, kaszlę i kicham, źle mi się oddycha i źle idzie.

 

Szlaki, wyznaczone tak dokładnie na moich mapach, nieraz trudno odnaleźć. Dzisiaj chyba trzy razy gubiłam drogę, i musiałam się cofać, dwa razy wracałam pod górę z ciężkim plecakiem. Tak, ciąży mi plecak, ten wielki Automat Grimpowa, książki, żałuję każdej dodatkowej zmiany bielizny, którą ze sobą wzięłam. Idę cały dzień sama, grzęznąc w błocie, i nawet nie mam się komu pożalić, do kogo odezwać. Palę długo wieczorem małe ognisko i czytam te książki, które wcale nie są przeznaczone dla mnie. Skoro je jednak niosę na własnych plecach, chcę chociaż wiedzieć, co niosę. Są to podręczniki, głównie historii, od starożytności do współczesności, po jednej pozycji na każdy okres historyczny. Mam trzy przenośne, maleńkie dyski z tymi książkami w wersji elektronicznej. Po co mi dali te papierowe relikty rodem z dwudziestego wieku, naprawdę nie wiem. Ale czytam, czyta się wygodniej niż e-booki

 

Jem liofilizaty. Wiem, że dostarczają mi wszystkiego, czego potrzebuję, ale jest to dieta monotonna, codziennie takie samo, rozpuszczane w wodzie ohydztwo. Pocieszam się tym, że im więcej tego jem, tym lżejszy staje się mój plecak. Przy granicy mam spotkać się z mężczyzną, który uzupełni mój zapas jedzenia. Myślę czasem, co będzie, jeśli go nie spotkam. Umrę chyba z głodu.

 

Nie mam siły, idę spać.

 

3

 

Najgorsze było w trakcie tej całej, długiej, ponad czterotygodniowej wędrówki, wcale nie monotonne jedzenie, nie nuda, nie samotność, nie nieobecność, nie widok opuszczonych wsi, ale poczucie ubezwłasnowolnienia. Tak naprawdę nie wiedziałam dokąd idę i czyje rozkazy wykonuję. Głupio to brzmi. Jestem dorosła i dałam się wmanipulować, wpuścić w maliny… Boże, myślałam, dokąd ja idę, jestem tak bardzo samotna, przeraża mnie nieobecność, boję się, boję się.

 

Chyba nigdy potem nie myślałam tak dużo na ten temat. Czułam, że wykonuję nie swoją wolę, że wcale nie skutkiem moich decyzji znalazłam się w pustym lesie, wśród zdziczałych wiosek, sama gdzieś pośrodku Karpat, w nieswoim plecaku niosłam nieswoje rzeczy i wszystko było takie obce, dalekie. Czy to była decyzja? Czy przystępując do konspiracji podjęłam decyzję, czy też została ona podjęta tysiąc razy przed moim „tak", zanim cokolwiek powiedziałam?

 

Myślałam o powrocie, o tym, co robią teraz moi znajomi ze studiów; w ciepłych, jasnych salach uczą się, bezpieczni, wymyci, dobrze ubrani, zdrowi. Są tacy beztroscy. Nie rozumieją, co to ból, co to strach nocą i w dzień, błoto na butach, mokre ubranie na grzbiecie. Nie tęsknią. Kim są oni, kim jestem ja? Oni nie tęsknią. I ja nie tęsknię.

 

Jeszcze przed wyruszeniem na wędrówkę myślałam nieraz, czy mogłabym być taka jak oni: jak moi koledzy i koleżanki ze studiów, bezpieczni, ochronieni przez eurounijny klosz. Czy nie popełniłam głupoty stając się łączniczką, a później awansując na administratorkę, cokolwiek znaczyły te funkcje. Czy mogłabym być taka beztroska, kosmopolityczna, eurounijna, jak moi znajomi.

 

Nie, nie, oszukiwałam się chyba. Miałam wybór, ale decyzja zapadła już wcześniej. Miałam ten rodzaj wyboru, gdzie każda decyzja jest tak samo zła. Zaczęło się wcześniej, nawet przed moim urodzeniem, grzechy ojców, które spadły na potomków. Byłam milczącym, cichym dzieckiem. Kiedyś, chyba jeszcze w przedszkolu, powiedziałam na zajęciach coś, co wzbudziło niepokój nauczycielki, a mnie wydało się całkiem naturalne, bo wyniosłam to z domu, u mnie w domu tak się właśnie mówiło. Ale nauczycielka drążyła temat, i znalazła: moi rodzice zostali skazani za obrazę moralności europejskiej, bo tak w cywilizowany sposób nazywano po polsku „hate speech". Nauczycielka nie zachowała wcale dyskrecji, inne dzieci wytykały mnie potem palcami, śmiały się, dzieci, uczone przez telewizję jedynych słusznych wartości, w ogóle nie umiały pojąć, że ktoś może robić i myśleć inaczej. Zmieniłam szkołę, ale zawsze, przez wszystkie lata mojej edukacji bałam się, że prawda znów wyjdzie na jaw i ktoś mnie znowu wyśmieje, skaże na samotność. Na studiach nauczyłam się, że można o tym mówić, ale bolało nadal.

 

Czy mogłabym być taka, jak znajomi ze studiów? Czy mogłabym, wychowana w takim domu, bez telewizora? Co mogłam powiedzieć, kiedy mi zaproponowano udział w tajnym zebraniu? Miałam siedemnaście lat, tajne zebranie, nie w sieci, nie w chat-roomie, to brzmiało jak jakieś magiczne zaklęcie, budziło emocje, ledwie wytrzymałam lekcje w szkole. Czułam się taka dorosła, taka odważna. Byłam głupia, rozentuzjazmowana, nie ja pierwsza, nie ja ostatnia. A potem, jak powiedziałam już „tak", jak złożyłam przysięgę, musiałam to kontynuować, zresztą po pół roku nie wyobrażałam sobie życia bez tego wszystkiego. Do teraz zresztą budziło strach i podniecenie: czy mnie wykryją, czy czytają moje maile, wiadomości z komunikatora, co się stanie jak podsłuchają, jak to jest na przesłuchaniu, czy wywalą mnie z uczelni.

 

Nie, nie wybrałam, to oni mnie wybrali, tajemniczy oni, dowódcy, których w ogóle nie znałam, no bo jak miałam znać, wszystko pozostawało tajne, jedynie Alex, jedynie bezpośredni przełożeni, bo widzisz, Teri, nie, nie widzę, nie rozumiem wcale, co do mnie mówisz, bo mam ochotę krzyczeć i płakać, nie chcę nigdzie iść, a po co to wszystko.

 

Chyba w trzecim tygodniu marszu zaczęłam myśleć bardziej racjonalnie. Czy nie jestem bardziej potrzebna żywa, w tym sensie, że nie lepiej, jak służę nieistniejącej ojczyźnie i moim konspiracyjnym przełożonym jako pani inżynier od telekomunikacji, czy nie lepiej, niż ryzykować moje życie, moje życie jest chyba dość cenne, nie wiem. Głupi Alex i ja byłam głupia, jakie chore to wszystko, błoto chlupało w butach, stawałam się coraz bardziej głodna, zmęczona, samotna i przerażona nieobecnością.

 

4

 

Sypiałam zazwyczaj w namiocie, pod cienkim, hitechowym workiem, niby oddychającym i trzymającym ciepło, a tak naprawdę przewiewnym i przemakalnym. Niekiedy sypiałam pod dachem w wioskach, o ile któryś z opuszczonych domów był otwarty. Bałam się jednak tych wiosek, po nieobecnych, pustych wsiach krążyły duchy, a jak pojawiał się jeszcze ktoś oprócz mnie, to przerażało mnie to jeszcze bardziej: przemytnik? zboczeniec? handlarz narkotyków? złodziej? Wolałam spać w lesie, Grimpow w zasięgu ręki, nóż pod głową. Czasem budowałam szałas, wykładałam sobie posłanie mchem lub gałęziami i dopiero na to kładłam mój samopompujący ultralekki materac. Tamtej nocy zbudowałam szałas, rozmontowałam namiot tak, żeby pozostała tylko płachta, którą przykryłam konstrukcję szałasu. Zamaskowałam trochę okolice szałasu gałęziami, zapakowałam wszystkie ważne rzeczy, książki i dwa z trzech dysków w worek nieprzemakalny chłonący wilgoć, wykopałam dół w odległości stu metrów od szałasu, zakopałam starannie i zamaskowałam.

 

Rozpaliłam małe ognisko, ale bolało mnie gardło i nie miałam ochoty czuwać. Zwinęłam się w śpiworze i poszłam spać.

 

Obudził mnie krzyk. Było dość jasno, szarawy, wyraźny półmrok przed świtem. Otworzyłam oczy. Chlust, herbata z termicznego kubka, prosto w twarz, zasłoniłam się przedramieniem i to uchroniło oczy.

 

Śmiech. Niski, męski rechot. Jest ich dwójka. Dwa faceci. Chwytam Grimpowa, ale jest za późno, jeden szybkim ruchem wyszarpuje mi karabin z ręki. Jestem słaba, zaspana, trzeźwieję w trzydzieści sekund i siadam na posłaniu. Na sobie mam aseksualne, beznadziejne ciuchy, kurtkę moro, wojskowe spodnie i wysokie buty. Patrzą dziwnie. Przedramię boli wściekle i może ten ból tak szybko przywraca mi świadomość. Idioci, nie wiedzieli chyba, że herbata w termicznym kubku stygnie ponad dwanaście godzin, chyba, że chcieli zabić, ale nie, na takich nie wyglądają. Mają obaj mundury strażników pogranicza, międzynarodowej formacji, która odpowiada za te tereny, po tym, jak wyprowadzili się z nich ludzie.

 

– No i co nam powiesz, laleczko? Co tu robisz? – pyta wyższy, ciemnowłosy. Mówi ładnym, czystym polskim, ale akcent ma jakiś obcy, jak urzędnicy z euroagendy.

 

– Jestem przemytniczką THD – to taka uniwersalna, zaplanowana odpowiedź. THD to nowy narkotyk, małe tabletki, powodujące wyjątkowo dziwne halucynacje, wściekle drogie, bo trudnodostępne i mało uzależniające.

 

– Taaaak – mruczy niższy. Chyba nie wierzy.

 

Przeszukują mój plecak. Woreczek tabletek THD znajdują gdzieś na dnie. Poza tym ubrania, sprzęt, jedzenie. Nie wpadli na to, by szukać czegoś ukrytego.

 

– Chciałam iść na studia. Dobra uczelnia kosztuje. Nie da się szybciej zarobić.

 

Wiem, że nie jestem jedyna. Wielu studentów przemycało narkotyki, bo to zajęcie dobrze płatne, a przy cenach studiów… Cel uświęca środki.

 

Obaj są za głupi, żeby zauważyć, że mam zoperowane nadgarstki, a taka operacja kosztuje słono i lepsze uniwersytety państwowe fundują ją studentom. Operacja wzmacnia ścięgna nadgarstka, wymienia normalne włókna na syntetyczne i chyba jakieś kości na platynę. Chodzi o to, że dawniej, w erze klawiatur nadgarstki były zazwyczaj mocno obciążone i często prowadziło to do zwyrodnień. Mimo ulepszeń sprzętu nie udało się wyeliminować nacisku na nadgarstek, ale zamiast go eliminować, zaczęto operować nadgarstki, szczególnie informatykom i ludziom narażonym na zwyrodnienia, czyli między innymi studentom mojego kierunku. Operacja zmieniała nieco kształt nadgarstka i trudno było tego nie zauważyć. Na wszelki wypadek udałam, że jest mi zimno, zadrżałam i nasunęłam rękawy kurtki aż na dłonie.

 

– Dane. Imię i nazwisko. A najlepiej dokumenty, widzę, że nie jesteś zachipowana. Pojedziemy do bazy.

 

Daję im EIDC, European ID Card, oczywiście fałszywy, pogranicznicy mają problemy z siecią, więc trudno im sprawdzić. Patrzą jakoś dziwnie, ja jestem kobietą, co z tego, że źle ubraną, oni dwoma facetami, zapewne wyposzczonymi, brak na pograniczu kobiet, w sumie jestem ładna, ich oczy, nie mam dokąd uciekać, chcę krzyczeć ratunku, ale nikt nie usłyszy przecież w środku lasu, dokąd uciekać, ratunku, ich uśmiechy, oczy, nie, nie, nie…

 

Warkot silnika jest jak zbawienie. Jedzie dżip na wodorowe paliwo, niby cichy, ale warkot gr, gr, trzask łamanych gałązek, tsz, tsz, w leśnej ciszy, w napiętym milczeniu ich spojrzeń. Oglądają się. Tak, to dżip, wielki napis, straż pogranicza. Czekają, spokojnie, aż podjedzie.

 

– A co wy tu robicie, chłopcy? – słyszę skrzekliwy, wysoki głos. Głos kobiety. Jestem uratowana. – Kogo złapaliście? Po raz pierwszy od tygodnia coś wam w końcu wyszło, co?

 

W głosie brzmi pretensja i wyzwanie.

 

Kobieta jest wysoka, postawna i zbudowana niczym facet. Szerokie barki, mocne rysy, duże stopy w wysokich, chociaż ewidentnie damskich butach. Włosy ma farbowane na blond, wystają ciemne odrosty, usta podkreślone czymś w rodzaju szminki, ale niechlujnie. Ubrana jest w mundur pograniczników.

 

Patrzy na mnie i nie rozumie. Stoję przy szałasie, i zasłaniam staram się zasłonić chorą rękę, powstrzymać krzyk, czuje jak do drażliwej poparzonej skóry przykleja się syntetyczna koszulka, a dotyk powoduje ból, który coraz trudniej znieść.

 

– Co wy, poszaleliście? Jeśli kogoś złapaliście, to jedziemy do bazy. O co tu chodzi, możecie powiedzieć?

 

Wyższy patrzy na mnie, potem na panią strażnik, potem jeszcze raz na mnie.

 

– Znaleźliśmy ją śpiącą w lesie… Twierdzi, że jest przemytniczą narkotyków, ale …

 

– Co ale? Ma przy sobie narkotyki czy nie?

 

– Ma.

 

– Znaczy się jest. Ładujcie się do dżipa, weźcie wszystkie jej rzeczy, mogą okazać się pomocne.

 

Ostrożnie wsadzają mnie do dżipa, z tyłu, zamiast bagażnika, jest mała klitka dla aresztantów. Ruszamy. Dżip nie jest zwykłym samochodem, ale czymś na kształt samochodu skrzyżowanego z robotem, jest inteligentnym łazikiem, może nie szybkim, za to zaawansowanym technicznie i z kategorii tych, co wejdą wszędzie.

 

5

 

Kiedy zobaczyłam pierwszy raz panią policjant, czułam przede wszystkim pogardę i odrazę. No i lęk. Była wielka, szorstka i zachowywała się nawet gorzej niż koledzy, w jej ruchach było coś wulgarnego i dość brzydkiego.

 

Mimo, że potraktowała mnie szorstko, to jednak dość serdecznie, jakby chciała powiedzieć, że kobieta zawsze zrozumie kobietę. Kazała mi przebrać się w aresztanckie ubranie, i zdjąć całą grubą warstwę militarnych, hitechowych ubrań. Kiedy zauważyła, że mam poparzoną rękę osobiście udzieliła mi pierwszej pomocy i nasmarowała oparzone miejsce gęstym, lepkim i kojącym smarowidłem, i myślę, że tylko dzięki temu nie została potem blizna. W ranę zdążył się już prawie wtopić syntetyczny materiał koszulki z długim rękawem, którą miałam założoną na gołe ciało.

 

– Masz na imię Teri, tak?

 

– Tak.

 

– Ładne imię. I chyba nieczęsto spotykane.

 

Jej głos staje się cieplejszy. Nosi mundur i broń, ale jest przecież kobietą, jej zadaniem jest rodzić i wychowywać dzieci, nadawać im imiona.

 

– To od Tercja? Trzecia córka?

 

– Nie.

 

– To skąd to imię?

 

– Długa historia, nie chcę opowiadać.

 

Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, że zabrzmiało to jak „ja nic nie powiem, nic nie wiem, do niczego się nie przyznam".

 

Strażniczka śmieje się, ale jest to ciepły, dobry śmiech.

 

– Jasne. Teraz nawet przemytnicy mają prawo do obrony, adwokata… Tylko czy jakikolwiek adwokat zdąży się dowiedzieć, i pomóc, skoro do najbliższego miasta jest czterysta kilometrów? Oj Teri, Teri… Nieładnie.

 

Siedzę na krześle, ręce mam skute kajdankami, na wszelki wypadek, wie, że nie ucieknę, ale wie też, że powinna uważać.

 

– Powiedz mi, co samotna dziewczyna robi w środku lasu? No powiedz.

 

W gruncie rzeczy za takie teksty powinna iść do więzienia. Bo gdybym była mężczyzną… Ale nie, twarde jest prawo pogranicza i ona to wie i ja to wiem. Bazy danych są tutaj uaktualniane teoretycznie raz na miesiąc, a tak naprawdę o wiele rzadziej, kontrola przyjeżdża raz na pół roku, o ile dotrze. Wszystko wina eurounii – w bazach danych są wszyscy obywatele i takie bazy mają obowiązek posiadać instytucje państwowe i to bez wyjątku. Co miesiąc jadą więc na stację kolei, tam zazwyczaj są terminale, i ściągają długie listy urodzeń, zgonów i wypadków, we wszystkich 27 krajach, od Lwowa po Madryt. Trwa to długo. Łączność z satelitą jest owszem, niezła, ale niestabilna. Po hakerskiej aferze nie korzystają z satelity. Nie mogą korzystać, bo nie dostali jeszcze nowych urządzeń do łączenia się z satelitą, a stare stały się zbyt niebezpieczne, wolą więc iść na stację i ciągnąć dane po kablu, po szybkim światłowodzie, w sumie nie wiem, dlaczego miałoby to być bezpieczniejsze.

 

– Powiedz.

 

Zamykam oczy. Co mam jej powiedzieć?

 

Pamiętaj, Teri, mogą istnieć dwie zupełnie odmienne rzeczywistości i świat nie jest przez to sprzeczny.

 

– Przymycam THD…

 

– W to mogą uwierzyć moi, hmmm, niezbyt mądrzy koledzy, ale mi takiego kitu nie wciśniesz. Świecą ci się oczy. Mam zrobić testy? Bądź tak miła i nie kłam.

 

Jak mam jej powiedzieć? Co mam jej powiedzieć? Cokolwiek powiem, nie zrozumie.

 

– Jesteś z tajnego bractwa? Przemycasz książki i dane?

 

Nie odpowiadam, ale wie, że odpowiedź jest „tak", nie muszę nic mówić, milczenie staje się odpowiedzią.

 

Przegrałam, przegrałam, przegrałam. Teraz odwiozą mnie do więzienia, będzie nudna, długa rozprawa, resocjalizacja, która wypierze mi mózg ze wszystkiego, co znane i kochane, potem wrócę napiętnowana na uczelnię… Nie, nie będzie żadnego potem. Nie ma potem.

 

Patrzę strażniczce prosto w oczy, trwa chwila napięcia, bólu, zaraz oszaleję, rozpłaczę się, nie będzie potem.

 

– I jak myślisz, co z tobą zrobimy?

 

– Pewnie nic dobrego – odpowiadam z rezygnacją.

 

6

 

Na noc zamknęli mnie w celi i zostawili samą. Cela wydawała się czysta i przytulna, łóżko, prawdziwe łóżko z materacem i zlew, i bieżąca woda, i nawet porządna miękka poduszka… Nie umiałam się tym cieszyć.

 

Siedziałam na łóżku i myślałam i nie mogłam za nic zasnąć. Nie chciałam płakać, w pomieszczeniu zamontowano kamerę, wątpię, by ktoś oglądał obraz po drugiej stronie, ale mimo to wolałam udawać silną.

 

Właściwie nie pamiętam swoich myśli i rozważań z tamtej strasznej nocy, wiem, że wszystko, co bym napisała tutaj i teraz byłoby kłamstwem, bo o tym, co się czuje nie da się opowiedzieć językiem, o tym, co dzieje się w umyśle i duszy zbyt trudno jest opowiadać.

 

Zasnęłam, udręczona, około czwartej rano, obudzono mnie o szóstej, a właściwie obudził mnie zapach jedzenia, dotąd nie przypuszczałam, że rozgotowana mleczna zupa ma taki zapach, intensywny, lekko słodkawy, mdlący.

 

Dostałam jeszcze dwa posiłki, dwaj wcześniej poznani strażnicy przeprowadzili ze mną serię wywiadów, a gdzie, a dokąd szłaś, a kto cię wysłał, a jak daleko i tak dalej, przy czym oni mieli swoją standardową procedurę, listę pytań, jakie zadaje się w takich okolicznościach, a ja miałam standardowy zestaw odpowiedzi.

 

Około dwudziestej drugiej zostawili mnie samą, niepewną, co będzie dalej, procedura mówi swoje, a strażnicy pogranicza mają swoje poglądy i często dziwnie traktują przepisy.

 

Po dwudziestej trzeciej przyszła pani strażniczka, otworzyła celę, wręczyła moje ubranie i poprosiła, bym się przebrała. Skuła mi ręce kajdankami. Przeszłyśmy ciemne korytarze, potem cicho otworzyłyśmy garaż i wydobyłyśmy łazika. Nie śmiałam pytać, co właściwie robimy. Po piętnastu minutach jazdy przez las odezwała się wreszcie.

 

– Właśnie nam uciekasz, rozumiesz? Twój EIDC jest fałszywy, dobrze podrobiony, ale jak nic fałszywy, nic ci więc nie grozi ze strony organów ścigania. Odwiozę cię, skąd przyszłaś, a ty znikniesz, rozumiemy się, tak?

 

– Tak.

 

Jechałyśmy w absolutnej ciszy, tsz, tsz, łamane gałązki, lekki szum pary wodnej wydalanej z rury wydechowej i cichy szum silnika, tsz, tsz.

 

– Wysiądź z samochodu. Z tyłu, w bagażniku jest twój plecak. Jesteś wolna, daj ręce, rozepnę kajdanki. No idź.

 

Wzięłam swój plecak, podejrzanie ciężki.

 

– Chciałam pani podziękować.

 

– Po co? Nie dziękuj, nie ma sensu. Ale obiecaj, że kiedyś komuś pomożesz, i pomyśl wtedy o mnie, i to będzie podziękowanie. Słowa są nic nie warte. Idź, idź, ale już.

 

 

 

Third episode

 

1

 

Szłam w nocy, wiele nocy, samotna wędrówka, i światło gwiazd, opuszczone okropne wioski, sypiałam w dzień, zaczęło już prażyć mocne, czerwcowe słońce, a ja nadal nosiłam grubą warstwę hitechowych ubrań.

 

Czułam, że coraz bardziej wariuję, co jest prawdą, co jest kłamstwem, co jest prawdą, a co moją wyobraźnią. Myślałam, że oszaleję od nadmiaru myśli i samotności, czytałam swoje podręczniki dziesiąty raz, jeśli tylko znalazłam choć odrobinę czasu wtedy, gdy było jasno, pisałam tez pamiętnik, ale nie miałam na to ochoty, jeszcze ktoś znajdzie i przeczyta.

 

Bałam się szmerów i zwierząt nocą, bałam się nieobecności, starych cmentarzy, opuszczonych chat, pól, które rodziły tyle lat, a teraz stały odłogiem, gotowe zemścić się jakąś wyrafinowaną, roślinną zemstą na ludziach za tę zdradę. Był taki okres, kiedy najlżejszy szmer powodował, że przyspieszało mi tętno, bałam się, tak strasznie, zwierzęco. Potem zobojętniałam, zaczęłam rozróżniać nocne krzyki: sowa, spadające szyszki, wiewiórka, liście, jakieś zwierzę. Nie spotykałam prawie wcale ludzi, może dlatego, że omijałam wioski, o ile tylko mogłam, tam, gdzie to poprzednio ustaliliśmy znalazłam zapasy jedzenia, zresztą strażniczka pogranicza włożyła mi do plecaka sporo jedzenia i nie musiałam się martwić.

 

Nie wiem tak naprawdę, jak długo tak wędrowałam, pewnie nie więcej niż dziesięć dni, które szybko wydały mi się wiecznością. Nauczyłam się rozróżniać kierunki świata według gwiazd, Księżyca i zegarka, w jasne, dość ciepłe noce patrzyłam w rozgwieżdżone niebo, a na horyzoncie majaczyła tajemnicza, jasna łuna, myślałam, jaka mała, jaka nieporadna jestem wobec tego wszystkiego. Las kiedyś mnie wchłonie, i te drogi, i niebo, zbyt ogromne, aby je pojąć, i ziemia, i strumienie, zamienię się w drzewo, w głaz, zostanę tu na wieczność, stanę się częścią tego świata i będę patrzeć na wędrowców i nic z nich nie rozumieć, tak jak w obecnej postaci nie rozumiem Słońca, Księżyca, gwiazd i kamieni.

 

Mam na imię Teri, powtarzałam, Teri to moje imię, mam dwadzieścia trzy lata, studiuję.

 

Mam na imię Teri.

 

Przemycam THD.

 

Mam na imię Teri, tak, boję się, ale dojdę, bo… bo musze dojść.

 

Mam na imię Teri.

 

Prowadziłam dialogi sama z sobą, oszalała od samotności, przerażona tym wszystkim, co widziałam, umarłymi wioskami, tym wszystkim, czego Europa się wstydzi, czego człowiek nie powinien nigdy, nigdy oglądać.

 

Bałam się i szłam wbrew sobie, koniec był teraz bliżej niż początek.

 

Modliłam się, i nikt nie słuchał moich modlitw.

 

 

 

Fourth Episode

 

1

 

Pod bramę klasztoru zapukałam w nocy. Byłam zmęczona, brudna i głodna. Na odpowiedź czekałam długo, aż na ekraniku terminalu pojawiła się zaspana sylwetka w habicie, podniosły się ciężkie, metalowe wrota i zostałam wpuszczona.

 

Zaraz potem wrota się zamknęły i zostałam sama w ciemnościach.

 

Mogłam wrzeszczeć, ale poczekałam w milczeniu.

 

Minęło chyba pół godziny, zanim w którejś ze ścian odpalono kolejny terminal. Z terminala patrzyły na mnie te same uważne oczy, jakby chciały mnie zeskanować, zresztą nie byłam pewna, czy terminal nie jest przypadkiem jakimś rodzajem skanera.

 

– Po co przybywasz?

 

– Po pocieszenie. Mam na imię Teri. Przysyła mnie Alex.

 

– Wypakuj wszystkie rzeczy z plecaka. Połóż je na niebieskim prostokącie. Nóż z kieszeni też.

 

Zapaliły się światła w podłodze i z ciemności wyłonił się niebieski prostokąt.

 

Posłusznie wypakowałam rzeczy z plecaka i ułożyłam, gdzie kazał.

 

– A teraz zdejmij wierzchnią odzież. Rozbierz się.

 

– Do bielizny?

 

– Nie, oczywiście, że nie. Zostaw sobie koszulę i spodnie.

 

Wykonałam, co kazał głos.

 

– Podejdź pięć kroków w moją stronę, o tak, bardzo dobrze. Nie ruszaj się, póki ci nie powiem.

 

Wtedy ekran zniknął i z przodu uniosła się wielka stalowa płyta.

 

– Wejdź. Odlicz siedem kroków.

 

– Dobrze.

 

Za mną zapadła płyta.

 

Weszłam w ciemność, w przytulny mrok, czułam twarde płyty pod stopami, oddech zimnych murów. Cokolwiek się stanie, dotarłam.

 

Zapaliło się światło, zakręciło mi się w głowie, upadłam, waląc przedramionami i kolanami o posadzkę, ale nie bolało, nie czułam wcale bólu, jakieś ręce mnie podniosły, a potem, a potem… Potem był świt w czystej, chłodnej celi, i bezpieczeństwo, i spokój.

 

I Chrystus, który patrzył na mnie z Krzyża, zawieszonego na ścianie, Ja za ciebie umarłem, przeszedłem straszliwą drogę, czego masz się bać? Nie bój się, Teri.

 

2

 

W klasztorze zaskoczyły mnie dwie sprawy: cisza i porządek. Mnisi zwoływali się dzwonkiem na modlitwy: trzy dzwonki rano, czyli jutrznia, potem w południe, dwa razy po południu, i wieczorem, i raz w środku nocy. Spali mniej więcej sześć godzin, i to z przerwami, ale żaden nie wydawał się tym zmęczony czy przejęty. Codziennie to samo, stały rozkład zajęć i posiłków, nudne, monotonne życie na odludziu, praca, modlitwa, praca, posiłek.

 

Przez pierwsze dwa dni odpoczywałam, nikt mnie o nic nie pytał w tym dziwnym klasztorze, modliłam się z braćmi, jadłam z braćmi, siedziałam w celi i odpoczywałam, a potem poszłam pomagać do kuchni, bo dziwnie się czułam tak siedząc i się obijając. Usiłowałam porozmawiać z bratem kucharzem, ale brat kucharz nie należał do specjalnie rozmownych. Właściwie jego język mógłby być zbudowany z dwustu słów, wszystkie na nazwy naczyń, potraw i składników. Jeśli w ogóle się do mnie odzywał, to mówił: odlej kartofle, obierz marchewkę, patrz, fasolka kipi.

 

W końcu, zdenerwowana tym, że mieszkam w klasztorze ponad dwa dni, a nikt się do mnie nie odezwał i nie zainteresował, co przynoszę, podeszłam po nieszporach do tego brata, który mnie wpuścił, i zapytałam, co jest grane. Brat kazał mi iść za sobą, zaprowadził do jasnego, sporego pomieszczenia, kazał usiąść i zamknął drzwi.

 

– Źle ci tu jest, czy jak? – zapytał.

 

– Nie jest mi tu źle… Ja, ja… Przynoszę dyski. Książki. Miałam to dostarczyć, wypełniłam misję.

 

– A dokąd ci się tak spieszy, co? Dokąd? Powiedz.

 

– Chcę to oddać. Chcę wrócić. Ja…

 

– Teri, na Boga, dziecko, odpocznij trochę. Popatrz, jak ty wyglądasz. Ręce ci się trzęsą, kiedy mówisz. Córko, nie gniewaj się o to, co mówię. W takim stanie nie wyjdziesz z klasztoru, i w taki stanie nie chcę też z tobą przeprowadzać żadnych poważnych rozmów. Wyśpij się, popracuj na powietrzu. Nie bój się, nikt ci tu nie zrobi krzywdy.

 

– Nie chcę odpoczywać. Nie chcę tu zostawać. Dobrze mi tu, ale…

 

– ODPOCZNIJ, Teri, jesteś pierwsza, która dotarła, twoje przybycie to dla nas wielkie święto.

 

Oniemiałą, wyprowadził mnie z pokoju i zostawił.

 

3

 

Dni płynęły wolno i monotonnie, modlitwa, praca w ogrodzie, kilka razy byłam z bratem Edwardem w wiosce. Ludzie z wioski żyli prawie tak jak mnisi, byli przybyszami, nic nie mieli, pracowali bardzo ciężko, budując małą oazę spokoju i prawa, gdzie eurounia ze swoimi normami nie dała rady dotrzeć. Brat Edward udzielał im niezbędnej pomocy medycznej, takiej, jakiej udziela normalnie pielęgniarka, a na którą lekarzowi brakowało czasu.

 

Dzieci w szkole uczyły się tego, czego chcieli ich rodzice. W maleńkiej, zgranej społeczności życie biegło trochę innym tempem, jakby powrót do uprawy roli, do ziemi, do modlitwy, mógł zniwelować i znieść, to co przyniosła cywilizacja techniczna. Dopiero potem zauważyłam, że sprzęt i elektronika używane w wiosce i klasztorze są jak najbardziej nowoczesne, tylko, że ludzie traktują je bardzo utylitarnie.

 

Pośrodku wioski rósł stary dąb i stojąc pod nim, mogłam obserwować góry, las i zachodzące słońce, bardzo uspokajał mnie ten widok, las, to, co znałam, jakoś bliżej mi było do lasu, niż do ludzi. Chcę wrócić, myślałam, chcę wrócić, ale powrót coraz bardziej się oddalał, aż zauważyłam prawie, że jestem członkinią tej społeczności, że klasztor to prawie mój DOM, a rytm modlitw braci stał się również moim rytmem.

 

Razem z braćmi pracowałam w ogrodzie, hakałam motyką jakieś chwasty, uczyłam się nazw roślin. Bracia mieli bardzo nowoczesne maszyny, i używali ich szczególnie przy uprawie dużych pól, ale w przyklasztornym ogródku trzeba było ręcznie pielić chwasty. Fizyczna, monotonna praca szybko przywróciła mi siły i równowagę, jakkolwiek głupio by to brzmiało.

 

– Zobacz. To ma taką jakby małą paszczę. Jest lekko, leciutko, fioletowe. Patrz. I żółte, i zobacz, o, takie listki. To świetlik łąkowy. Uważaj, depczesz rumianek!

 

Modlitwa stawała się pracą, a praca modlitwą, i wiedziałam, i czułam, że Bóg działa, mimo, że wcale w to nie wierzyłam.

 

4

 

– Krzyczałaś w nocy, wiesz?

 

To był głos brata Edwarda, po jutrzni, kiedy ciemnym korytarzem szliśmy do refektarza.

 

– Krzyczałam?

 

– Tak. Długo i głośno. Czy coś się stało? Coś ci się śniło?

 

– Nie wiem.

 

– To nie pierwszy raz, Teri. Powiedz, dlaczego krzyczysz?

 

Nie mogłam sobie przypomnieć tej nocy, ale nie, nie, wracały wspomnienia, to przebudzenie o piątej rano, w pustej celi, nie, nie byłam sama, czegoś się bałam, coś było w tym śnie, myślałam: grube mury, nikt nie usłyszy szlochu i krzyku.

 

– Wspomnienia. Złe sny. To się zdarza.

 

– Będę się za ciebie modlił. Bóg… Bóg przemieni twoje serce.

 

I zostawił mnie samą na pustym korytarzu, co ja mam zrobić, co mam zrobić, nie powinien był tego słyszeć, te mury, przecież, nie, Teri, musisz przestać, nie krzycz, nie jest ci źle, wrócisz, wrócisz.

 

Poszłam do refektarza.

 

W klasztorze jest taki zwyczaj, że przedostatni je przeor, a ostatni kucharz. Tutaj, od pewnego czasu, ostatni jadł szczupły, młody braciszek. Jego wielkie oczy świeciły niemal mistycznym blaskiem na bladej, wymizerowanej twarzy. Jadł zawsze najwolniej i dostawał może połowę tego, co wszyscy, modlił się dużo i było w nim w ogóle coś szczególnego, co czułam, na pograniczu lęku i objawienia.

 

Ręce młodego braciszka skuwały kajdanki, długi łańcuch łączył dwie metalowe obręcze, i braciszek miał obtarte od tych obręczy nadgarstki prawie do krwi. Po co to nosił? Po co? Nigdy nie jęczał ani nie narzekał. Kazali mu? Przeor mu kazał? Co to wszystko znaczy? Co to znaczy?

 

Jadłam i modliłam się, i nie wiedziałam, co jest światem mistycznym, co rzeczywistym, i nie zależało mi za bardzo na tej wiedzy.

 

5

 

– Chciałam ojca o coś zapytać.

 

– Pytaj, córko.

 

– Ten młody brat. Te kajdanki. Dlaczego on je nosi?

 

– Pokuta.

 

– Pokuta?

 

– A co, nigdy nie słyszałaś takiego słowa? Pokuta, przebłaganie Boga za grzechy. Taka zapomniana dość religijna praktyka. Ekumenizm ją wyeliminował, w ekumenizmie Bóg wybacza grzechy bezwarunkowo, a grzesznik nie czuje wcale potrzeby zadośćuczynienia. Pomyśl, Teri, tym się różni właśnie OrtoKatolicyzm od ekumenizmu. Pokutą. Spowiedzią indywidualną. Bogiem karzącym, a nie rozmytym bytem, kimś w rodzaju miłego dziadka z długą brodą, który pobłażliwie wybacza wszystkie winy. Jak myślisz, Teri, jaki jest naprawdę Bóg?

 

Nigdy wcześniej tak nie myślałam. W ogóle, w czasach przed konspiracją nieszczególnie pociągały mnie takie tematy, a teologia ekumeniczna nie przemawiała do mnie ani trochę. Inne nurty katolicyzmu zostały przez eurounię wyklęte, Watykan mógł przetrwać tylko reformując się na modłę ekumeniczną, kolejni papieże wydawali coraz bardziej rozmyte encykliki, tak rozmyte, że można je było dowolnie interpretować.

 

Nie chciałam odpowiadać. Brat Edward nie nalegał.

 

– A ten brat? Jak ma na imię?

 

– Aleksander.

 

Poszliśmy do refektarza na obiad, brat Aleksander znów jadł powoli, poobcieranymi rękami, swój mały posiłek, a ja patrzyłam, i wciąż nie rozumiałam, pokuta, pokuta, nowe, trudne słowo.

 

6

 

Minął chyba miesiąc od mojego przybycia, kiedy ojciec Edward jako pierwszy sam zagadnął mnie po śniadaniu. Rozmawiał właśnie z bratem Aleksandrem.

 

– Potrzebuję waszej pomocy.

 

– Naszej?

 

– Twojej, córko, i brata Aleksandra. To zadanie dla młodych ludzi, wymaga fizycznej sprawności.

 

– No tak. Pomogę.

 

Poszliśmy razem na strych, gdzie mieścił się magazyn klasztorny: tu bracia trzymali nieużywany aktualnie sprzęt. Z magazynu pobraliśmy uprzęże, liny i kaski i plecaki, z kuchni wzięliśmy zapas jedzenia.

 

Brat Aleksander milczał, ale ja nie wytrzymałam.

 

– Idziemy w góry? Będziemy się wspinać?

 

– Nie – odpowiedział brat Edward i uśmiechnął się – nie idziemy w góry.

 

– To dokąd?

 

– Posłuchajcie. Tu, gdzie teraz jest klasztor, w tym miejscu, w którym go zbudowaliśmy, był wcześniej inny klasztor. Tamten poprzedni klasztor popadł w ruinę, bracia powymierali, wszystko zarosło lasem, a na jakichś wojskowych ćwiczeniach ruiny zostały wysadzone w powietrze. Ale piwnice zostały. Ostatni bracia w piwnicach właśnie ukryli to, czego z różnych powodów nie można lub nie warto było zabierać. Dokumenty, książki, wino, przedsoborowe ornaty – tłumaczył. – Po to idziemy. Zejdziemy pod ziemię.

 

Na dziedzińcu klasztoru stała studnia. Bracia mieli wodociąg i w kranach płynęła normalna, bieżąca woda, ale studnia na dziedzińcu pozostała, może mieli jakieś stare ryciny i chcieli odbudować swój klasztor według starego planu, nie wiem. Studnia w każdym razie została, i o ile cała nadbudowa wydawała się nowa, to wystarczyło popatrzeć w głąb, żeby zobaczyć stare kamienie cembrowiny, dziwną zaprawę, teraz nikt tak nie buduje, i podejrzewam, że nawet oni, zapaleni tradycjonaliści, tak by nie budowali. W studni nie było wody.

 

– Załóżcie uprzęże. Zaraz wam pokażę, jak to zrobić prawidłowo.

 

Pozapinał nam uprzęże, dopiero, kiedy ciasne paski ściśle przyległy do ciała brata Aleksandra uświadomiłam sobie jaki jest chudy.

 

– Zdejmiesz kajdanki? Masz pozwolenie od przeora.

 

– NIE. Obiecałem, dotrzymam – odpowiedział brat Aleksander i spojrzał na ojca Edwarda tak, że nie chciałabym być w tej chwili ojcem Edwardem. A kysz, siło nieczysta, mówiło spojrzenie.

 

Mieliśmy zjechać w dół cembrowiną studni, tam ponoć zaczynało się jedno z sekretnych i niezasypanych wejść do dawnych podziemi.

 

– Zjadę pierwszy, a potem Teri, ty, Aleksandrze, na końcu. Będę tam stał na dole i was asekurował. Uważajcie, cembrowina jest wąska.

 

Przyczepił liny, podpiął karabinki i zjechał pierwszy.

 

Potem ja, potem Aleksander.

 

Nie wiedziałam, że studnia jest taka głęboka i że na dole jest tyle miejsca. Bałam się zjeżdżać, świat nagle zamarł, skurczył się do małego kółka światła, do krążka światłości u góry. Bałam się tych podziemi, ale nie mogłam przecież powiedzieć tego ojcu Edwardowi.

 

Odpięliśmy uprzęże, włączyliśmy halogenowe reflektory i poszliśmy w prawo, szerokim korytarzem. Najpierw szliśmy po kostki w błocie, gęsta breja hamowała nasze ruchy i spowalniała kroki. Ściany korytarza ryto w litej skale, być może wcześniej była tu jaskinia, a bracia ją zaanektowali i poszerzyli. Szliśmy tak dobre dziesięć minut, aż zaczęłam się zastanawiać jak długi może być taki korytarz, matko, przecież w tych podziemiach zmieściłyby się setki ludzi. Szliśmy i szliśmy, błoto się skończyło, przeszliśmy po prostu do jaskini, skądś kapała woda, długie paliki wąskich stalaktytów i stalagmitów gdzieś po bokach, idziemy, wciąż idziemy w podziemnym, dziwnym świecie, w jaskini, nie dla turystów, nikt nas stąd nie będzie wyciągał, gdybyśmy zaginęli.

 

Doszliśmy do dużej sali, wielki, sklepiony sufit, uf, wreszcie poczułam przestrzeń, przestrzeń, nie ciemne, wąskie niczym krecia nora korytarze. Na środku sali znajdowała się spora dziura, nad nią coś w rodzaju pałąka, mocny drążek.

 

– Właściwe piwnice są tam, na dole – powiedział brat Edward – tak wynika z mapy. Musimy jeszcze zejść. Coś mi się wydaje, że kiedyś było jakieś inne, łatwiejsze przejście, a to traktowano jak drogę awaryjną, ale właściwe przejście jest chyba zasypane.

 

Pozapinaliśmy uprzęże, brat Edward jeszcze raz sprawdził swoją, moją, a przede wszystkim uprząż Aleksandra.

 

– Raz tu byłem. Stąd ten drążek. To niedobra, niebezpieczna droga. Najpierw zejdę sam, potem Aleksander, a ty, Teri, będziesz go ubezpieczać od góry. Reguluj napięcie liny rękami. To nie takie trudne. Potem zejdziesz sama. Zabezpieczysz przy okazji wjazd. Zobacz, tak to się robi. Rozumiesz? No to ok. Dacie sobie radę?

 

– Tak

 

– Schodzę.

 

Zszedł, a my zostaliśmy sami, dźwięk kropel, tłumiony, denerwujący, sapanie brata Edwarda – ta ściana nie była chyba łatwa, nawet, jeśli tylko zjeżdżał w dół, wąska dziura, właściwie lej.

 

Minęło chyba pół godziny, zanim brat Edward szarpnął linę trzy razy. Zrobiliśmy, co do nas należało i wpięłam brata Aleksandra w szelki uprzęży. Zostałam sama w ciemnościach, Boże, Boże, co ja zrobię, jeśli coś pójdzie nie tak.

 

Słyszałam jeszcze przez chwilę dźwięki, słyszałam, jak Aleksander odpychał się od ściany, czułam jego ciężar na końcu liny i pozwalałam mu się spuszczać jedynie powoli, bardzo powoli. Aleksander był lekki. Potem poczułam, jak koniec liny się huśta. Nie zaniepokoiło mnie to. Huśta się, widocznie tak powinno być.

 

Z zadumy wyrwał mnie głos brata Edwarda: – Puść linę!

 

Nie puściłam. Jak miałam puścić? Nie, nie mogłam, nie mogłam, co się stanie biednemu Aleksandrowi, w ogóle, co to za pomysł: puszczać linę?

 

– PUŚĆ LINĘ

 

To już nie było polecenie, tylko rozkaz, w głosie brzmiała rozpacz i lęk, PUŚĆ LINĘ, puściłam.

 

Usłyszałam słaby jęk i potem jakby szloch brata Aleksandra. Potem cisza. Na dole zgasł reflektor.

 

Bałam się, naprawdę się bałam.

 

– Teri? Słyszysz mnie? Spuść mi zapasową linę, i plecak, poczekaj tam na górze. Nie próbuj się ruszać, ok.? – w głosie był jakiś chory spokój, któremu uległam.

 

Zrobiłam, co kazał.

 

– Musisz mi pomóc stąd wyjść. Przymocuj linę do pałąka. Ciągnij do siebie, kiedy powiem.

 

Robiłam, co kazał, bardzo spokojnie, wiedziałam, że stało się coś złego, przerażona, bałam się zapytać. Po dwudziestu minutach z leja wygramolił się brat Edward z Aleksandrem na plecach. Aleksander nie był przytomny.

 

Wróciliśmy tak, jak przyszliśmy, zabierając wszystkie rzeczy, potem ostrożnie brat Edward wciągnął Aleksandra na górę przez studnię, potem weszłam ja, i zobaczyłam, w dziennym świetle, jakie przerażone, struchlałe są oczy Edwarda, i zamarłam. Brat kucharz razem z ogrodnikiem biegli już z noszami, brat Edward usiadł wprost na ziemi, ukrył twarz w dłoniach i milczał.

 

7

 

– Dręczysz mnie ciągle pytaniami: wyślijcie mnie, wyślijcie, pozwólcie mi wrócić. Jak mam cię gdziekolwiek wysłać, skoro mi nie ufasz? Nie chcę obciążać cię winą, bo winna to tutaj jest nieostrożność brata Aleksandra, ale jak mówię: puść linę to chyba wiem co mówię? Teri, rozumiem, że ta rozmowa nie jest przyjemna, ale powiedz: dlaczego mi nie ufasz? No powiedz.

 

– Bałam się. Nie wiem.

 

– Musisz mi zaufać, tak? – powiedział, a właściwie wycedził to przez zęby, trzymał moje ramiona i zmuszał, bym patrzyła mu prosto w oczy. – ZAUFAĆ

 

– A co będzie z bratem Aleksandrem?

 

– Ma złamaną nogę. Niegroźnie, ale bardzo go boli. Wydobrzeje. Wszystko będzie dobrze. Nie martw się, Teri. Nie martw się.

 

Przymknęłam powieki, nie chciałam, żeby widział łzy.

 

 

 

Fifth Episode

 

1

 

Już wiedziałam. Wyjdę z klasztoru, opuszczę go. Znałam termin, cieszyłam się, wszystko się jakoś układało.

 

– Musimy porozmawiać – głos brata Edwarda, po kolacji. – Przyjdź za pół godziny na dziedziniec. Będzie tam czekał przeor. Jest dużo, dużo rzeczy, które powinnaś wiedzieć.

 

Przyszłam wtedy na dziedziniec, było późne lato, zachód słońca, góry, las, ach, wyjdę stąd, wyjdę. Przy studni stał przeor i patrzył na mnie. Potem przyszedł brat Edward i poszliśmy w trójkę do takiej części klasztoru, w której jeszcze nie byłam ani razu, myślałam, że jest klauzurowa, więc nie wchodziłam. Otworzyliśmy drzwi specjalną kartą, a potem przeszliśmy przez ciemny korytarz, i dalej, do sporego pomieszczenia, które wyglądało jak pracownia jakiejś wielkiej firmy zajmującej się softwarem. Brat Edward zapalił światło, a ja patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam…

 

– Zdziwiona, co?

 

– No… Tak.

 

– Myślałaś, że tak żyjemy, uprawiając marchewkę, tak? W dzisiejszym świecie – kogo porwałoby takie życie? Ale nie, Teri, dość żartów, nie po to tu przyszliśmy. Posłuchaj: mamy tu taką zasadę, że bracia muszą dzielić swój czas w taki sposób, że połowę czasu spędzają na ogródku lub na polach, drugą w tej lub którejkolwiek pracowni. Nie, nie pomyliłaś się, zajmujemy się tu softwarem, prawie nie mamy dostępu do sieci, przynajmniej nie do tego, co większość ludzi uważa za dostęp do sieci. Nieważne zresztą.

 

– Posłuchaj, córko – teraz mówił przeor, miał taki uspokajający sposób mówienia, nie mogłam nie słuchać, odwrócić uwagi, nic nie mogłam. – To, co przyniosłaś do klasztoru, te książki, dyski, to jest ważne. Wydawało ci się, że na tym polega twoja misja i się myliłaś. O wiele ważniejsze jest to, co stąd zabierzesz. Damy ci jeden dysk, właściwie dwa. To archaiczny dysk, taki, jakich już się prawie nie używa, ale na twoim uniwersytecie jeszcze tak. Wmontujesz ten w uniwersytecką sieć, albo gdziekolwiek, gdzie uznasz za stosowne, wiesz zresztą, gdzie i jak, nie mów, że tego nie zrobisz, bo dasz sobie radę.

 

– Ale… Ale co jest na tym dysku?

 

– A jak myślisz?

 

– Chcecie zniszczyć Internet? Zhakować coś, wywołać rewolucję, ruszyć z witryną poza kontrolą? Skąd mam wiedzieć!

 

– Myślisz i dobrze, i źle. Nie jesteśmy terrorystami, chociaż nawet chrześcijanin miewa czasem takie myśli, o zniszczeniu, o przemocy. Posłuchaj uważnie: historia Polski to w dużej mierze historia powstań, narodowych zrywów, och, zginiemy za ojczyznę, dobrze jest ginąć za Polskę. Jestem pewien, że przeczytałaś podręczniki, prawda? No właśnie. Nie o to chodzi, żeby coś niszczyć: to działanie spisane na straty, krótkotrwałe, głupie. Byłaś przekonana, że to idiotyzm tak iść, przez puste wioski, wśród niebezpieczeństw. Że dlaczego wysłali ciebie, że szkoda młodego życia, umiejętności, że nie na tym polega zmienianie świata, żeby ginąć na rubieżach. Miałaś rację. Posłuchaj, Teri. Patrz na mnie jak do ciebie mówię, ok? Będę widział, że rozumiesz.

 

Patrzyłam i nie rozumiałam.

 

– Nie musisz pojmować, jak to chodzi. Na dysku jest taki program, bardzo niska warstwa przesyłania w sieci, mało kto dziś rozumie jak to działa, kogo obchodzi to, co dzieje się na poziomie sprzętu. Ten program działa na zasadzie ewolucyjnej i nie do końca na niskiej warstwie protokołu. Nie chcę ci tego tłumaczyć, nie ja to pisałem i sam nie do końca wiem. Program w gruncie rzeczy pasożytuje na kanałach RSS. Wyłapuje niektóre słowa i się nimi żywi. Jeśli słów jest odpowiednio dużo, rośnie i się rozwija. Do tego usiłuje się rozprzestrzeniać. Jeśli urośnie dostatecznie duży, przejmuje kontrolę nad witryną, stroną czy jakkolwiek chcesz nazwać miejsce w sieci.

 

– Żyjemy w świecie sieci, robotów, komputeryzacji. W takim świecie ludzie nie mają szans wygrania z maszyną, z tym, co nie jest ludzkie. Ale maszyna z maszyną – to starcie równy z równym. Teri, ja tez nie do końca rozumiem, jak to działa. Program żywi się elementami nowomowy, językiem eurounii. Zrobiliśmy analizę, porównaliśmy stare, papierowe dzienniki sprzed drugiej wojny światowej, sprzed trzydziestu lat i obecne dzienniki sieciowe. Namnożyły się nowe słowa, powstał nowy język mediów, pełen zapewnień o tolerancji, pełen okrągłych, ładnych zwrotów, nie potrafię ci tego wytłumaczyć, po prostu weź jakąś starą gazetę, zrozumiesz, zło nazywa się tam złem, a nie jak teraz, na wszystko są jakieś politycznie dobre słowa. Program jest wrażliwy na takie słowa, na politpoprawność.

 

– Ale co chcecie osiągnąć? Rozumiem program, rozumiem walka w sieci, ale co chcecie osiągnąć? – zapytałam, a obaj popatrzyli na mnie jakbym była niespełna rozumu.

 

– Co chcemy osiągnąć? Dobre pytanie. Ten program, jeśli ma już odpowiednio dużą władzę, zamienia te słowa i zwroty na inne. Najpierw słowa, a potem przekształca całe zwroty. Język przemieni świat, zobaczysz, na to trzeba czasu, może roku, może kilku miesięcy. W pewnym momencie to będzie nie do opanowania. Ta wersja, którą ci dajemy działa tylko w językach europejskich, ale to inteligentny program, zobaczysz, to się zmieni, nasz program zmieni sieć. To mało? To wszystko chyba, co mieliśmy do powiedzenia. Chcesz o coś jeszcze zapytać?

 

– A podręczniki, które przyniosłam? Co z nimi?

 

– Wydrukujemy, będą się z nich uczyć dzieci. Tego nie można przesyłać siecią ani nawet umieścić w sieci, sieć jest kontrolowana, a podręczniki, a podręczniki, no wiesz, za pisanie historii w taki sposób wysyłają na eurounijną resocjalizację.

 

– Dobrze.

 

2

 

W noc przed opuszczeniem klasztoru nie mogłam spać. Leżałam w mojej zimnej celi i patrzyłam w sufit. Z jednej strony czułam się oniemiała, półprzytomna ze szczęścia. Miałam wrócić, gdzieś czekał dom, znajomi, nauka. Z drugiej strony bałam się koszmarnie tej drogi, że znów kogoś spotkam, znów opuszczone wioski, znów, znów, nie chciałam wracać, nie chciałam nawet wspominać.

 

Poszłam na jutrznię i wyszłam tuż po mszy i po śniadaniu. Msza była zresztą za mnie, żeby udało mi się dojść, żeby wszystko było dobrze, ale wtedy, w kościele już wiedziałam, ogarnęła mnie jakaś osobliwa pewność, że dojdę, że wrócę, że wszystko się uda i ułoży.

 

Żegnałam się z braćmi, brat Edward miał łzy w oczach, będzie nam ciebie brakowało, akurat mu uwierzę.

 

– Boję się – powiedziałam szczerze.

 

– To dobrze, że się boisz, Teri. Boisz się, więc dojdziesz.

 

Odprowadził mnie jakieś dziesięć kilometrów brat Aleksander, a potem szłam sama, pospieszny exodus, dom, który przyzywał i śnił mi się po nocach, nie przerażały mnie nawet umarłe wsie, przecież widzę je ostatni raz i postaram się nigdy nie ujrzeć ich więcej.

 

Szłam, a im dalej byłam od klasztoru, tym bardziej mi go brakowało. Refleksja, wrażenia, wszystko przyszło spóźnione o tydzień. Bracia nie oddali AG, szłam bez broni, plecak miałam lekki, pokonywałam w ciągu dnia mniej więcej półtora raza tyle, ile w poprzednią stronę. Zaczynała się wczesna jesień, końcówka sierpnia, prawie nie padało, za to w nocy marzłam. Nawet się nie bałam, przeszłam już próbę ognia, strażnicy pogranicza, dokąd mnie mogą odesłać, do domu? Danych z dysków nie idzie odczytać bez haseł, do tego ukrywałam cenne rzeczy tak samo jak ostatnio.

 

Dopiero teraz zrozumiałam, po co dostałam te papierowe książki, wtedy. Miałam je przeczytać, to był element próby szlaku, zamorduję za to Alexa. Co jeszcze było elementem próby, co było grą?

 

A te dyski, które niosę, czy coś na nich rzeczywiście jest? Jakoś mało wierzę w te tajemnicze programy, Internet to Internet, nie tak łatwo prowadzić w nim wojnę, nie tak łatwo go zmieniać.

 

Czułam się głupio. Czułam się oszukana, samotna dziewczyna na pustej drodze, na ziemi niczyjej, w okropnych, wojskowych ciuchach z hitechu, w brudnych spodniach, ze zbyt wielkim plecakiem.

 

[reszta w Próba szlaku 2/2]

Koniec

Komentarze

Katy, chylę czoło. Wyśmienite, mądre opowiadanie, jakich mało nie tylko na tej stronie, ale w ogóle. Długi tekst, ale nie mogłem się oderwać. Niedługo zabieram się za drugą część.
Jeśli tekst jest naprawdę dobry, nie rozwlekam się. Dla mnie rewelacja.
Brawo!
PS. Czytałaś może książkę Pawła Kempczyńskiego "Requiem dla Europy"?

Studencka chatka w której może zmieścić się 50 studentów? Toż to nie chatka – to już wielka Chałupa!

 

Ludzie z wioski żyli prawie tak jak mnisi (…), budując małą oazę spokoju i prawa, gdzie eurounia ze swoimi normami nie dała rady dotrzeć. Hmmm… Taka wielka i potężna ta eurounia, a nie może sobie poradzić z jakąś malutką wioseczką na rubieżach? Akurat tu nie jestem do końca przekonany…

...always look on the bright side of life ; )

Z mojego górsko-wędrowniczego doświadczenia wiem, że pakowność studenckich chatek jest nieograniczona. Ponadto większość składa się ze starego domu i starej obory, więc na obu poddaszach robi się miejsce do spania. Be problemu zmieści się 50 osób, a jak pozwoli się ludziom spać na podłodze to i więcej, w końcu taka chatka to nie hotel.

Ponadto, co do wioski, to myślę, że nie tyle unia nie zdołała tam dotrzeć, bo po prostu nie widziała w tym za wiele interesu. Gdyby taka wspólnota pojawiła się w środku dużego miasta (a nie w środku ziemi niczyjej) to może uznano by ją za zagrożenia. A tak, dopóki nie zwiększa to jakoś znacznie przemytu etc to chyba nie ma seksu tego ruszać? Ponadto, tak jak napisałam, nawet Strażnicy Pogranicza to formacja dość zaniedbana. Tam nie ma kto pilnowac, i nie ma sensu pilnować.

sensu miało być.

Ach te przejęzyczenia... Czyż nie są czasami urocze? ;O*

...always look on the bright side of life ; )

czy ktoś kto mi dał 3 może się łaskawie popisac jakimś uzasadnieniem?

Ponieważ dotąd nie mogłem oceniać, a teraz mogę - wystawiam 5. Uzasadniłem powyżej.

Katy, masz zdolności językowe - ale nie wykorzystujesz ich do końca. ;P Fabuła gubi się w nadopisowości, w manierze powtarzania, ciągłej rytmizacji i w sztywnych dialogach. Trochę pracy, atekst mógłby być naprawdę dobry. W tym momencie - dla mnie - jest tylko przeciętny. Ale masz zdolności, więc życzę powodzenia i mam nadzieję, że kiedyś przeczytam takie twoje opowiadanie, które mnie porwie.

Pozdrawiam

@Franciszka
ja tu piszę doktorat z matematyki a Ty mi mówisz, że mam zdolności językowe? Jakoś trudno w to uwierzyć.
Czy możesz podac jakiś przykład "nadopisowości"? Zaciekawiło mnie to. WYdawało mi się, że w tym opowiadaniu opisów jest nawet za mało.
Akurat dialogi nie są i nie miały być siłą tego tekstu. Może są lekko teatralne, ale o to mi chodziło.
Powtórzenia są celowe - po prostu je lubię. Lubię stylizację przez powtórzenia.
Rytmizacja też jest celowa, a wynika to z rytmu marzu, drogi. Nachodziłam się w życiu z plecakiem i wiem, jak może myśleć i czuć ktoś, kto właśnie idzie.

Dlaczego "trudno w to uwierzyć"? Przecież pisujesz opowiadania, tak? I wrzucasz je na stronę NF - i robisz to z myślą o publikacji czy też o tym, żeby być zauważoną... Zresztą, czytałam kilka twoich komentarzy i wynika z nich, że wierzysz w swoje zdolności językowe. Dlaczego więc "trudno w to uwierzyć"?

Ja tylko napisałam, że tych umiejętności językowych nie wykorzystujesz do końca. ;P

Co do "nadopisowości" - nie wiem nawet, czy to dobre sformułowanie - ale, jak dla mnie, zbyt wielką uwagę poświęcasz małym, nieznaczącym rzeczom; opisom, które nie wnoszą nic do fabuły i niepotrzebnie rozwlekają tekst. (Inaczej rzecz ujmując: momentami nudziłam się bardzo, bardzo.)

Uwielbiam, jak autor tłumaczy się: "to jest celowy zabieg". :D Może i jest, może i nie. Może i powtórzenia są celowe, bo je lubisz - ja, jako czytelnik, lubić nie muszę. Widzę tę celowość i nadal podtrzymuję zdanie z poprzedniego komentarza, tekst zyskałby na zmniejszeniu ilości powtórzeń, byłby bardziej skondensowany - a jak już trafiałoby się powtórzenie, to działałoby mocniej, rzeczywiście przekazywałoby jakieś treści. To jak ze wszystkim innym w życiu: nadmiar szkodzi. I to samo dotyczy rytmizacji - uważam, że użyta raz na jakiś czas brzmiałaby lepiej, dosadniej, prawdziwiej - a używana notorycznie, staje się męcząca dla czytelnika (dla mnie). I jeszcze kwestia dialogów... To, że nie miały być siłą tego teksu nie znaczy, że nie mogłyby być lepsze. Ale - oczywiście - to tylko moje zdanie.

Podtrzymuję więc to, co już napisałam: dla mnie ten tekst jest przeciętny - i myślę, że jeśli będziesz chciała, to możesz napisać coś dużo, dużo lepszego. Czego tobie - i sobie ;) - życzę.

nadal brak konkretnego przykładu...

@Franciszka
nie twierdzę, że to opowiadanie jest wybitne. Twierdzę, że jest dobre (może niekoniecznie bardzo dobre, ale dobre myślę że tak). W przeciętnym tekście na tym forum (a przynajmniej w tych, które ja czytałam) autorom brakuje często znajomości zasad gramatyki, interpunkcji i ortografii... Tekst sensowny, napisany z ładem i składem to już coś nieco ponad średnią...
Ponadto zabawę z umieszczaniem jak największej ilości treści w jak najmniejszej ilości słów zakończyłam w wieku lat 10 (nawet pamiętam tytuł tego wiersza, haha). Nie zawsze liczy się zwięzłośc. Kiedyś pisarze pisali powieści na 300 stron, z opisami ala Sienkiiewicz, i czytelnicy to kochali, ale my żyjemy w kulturze haiku i shortów - ja jestem jednak oldschoolowa. Tekst literacki (a nie książka Ludluma albo film z VanDammem) niekoniecznie musi mieć porywającą akcję. Rytmiczność ma nużyć, tak jak bohaterkę nuży i wkurza długa droga.
Ponadto, powtarzam: brak przykładu.

Przykładu nie podałam, bo właściwie w każdym akapicie można znaleźć coś - wg mnie - zbędnego, jeden przykład nie będzie reprezentatywny, ale - skoro nalegasz...

"Powietrze na ciemnym parkingu pachniało wiosną, syntetyczną, mocną miejską wiosną. Było wilgotno, na dworze padał akurat drobny wiosenny deszcz i po tym, jak wydostaliśmy się z podziemi małe kropelki oblepiły szybko nasze ubrania z tkanin hitech. [...] Na dworze pachniało wiosną o wiele, wiele mocniej, duszący zapach kwitnących kwiatów, miodowy, lekko orientalny, sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Nigdy nie zdołam zidentyfikować tego zapachu, pomyślałam, pachniały syntetyczne [...]."
W pierwszym zdaniu piszesz, że pachniało syntetycznie - a potem (w zdaniu ostatnim) tę informację powtarzasz. To specyficzne, zapadające w pamięć porównanie. Zubażasz tę specyficzność powtarzając je po tak małym odstępie "słownym" - i dlatego, dla mnie, jest to całkowicie zbędny opis. Czytelnik już wie, że wiosna jest syntetyczna w zapachu. (A tak już zupełnie na marginesie, w kwestii powtórzeń - i zbędnych informacji - pierwsze dwie wiosny rzeczywiście brzmią jak celowe powtórzenie, ale już "wiosenny deszcz" wygląda na nieporadność językową.)

Co do zwięzłości. Zdaje się, że przypisujesz mi słowa, których nigdy nie powiedziałam. Zdaje się także, że przypisujesz mi konkretne lektury czy zainteresowania filmowe (Ludlum czy VanDamm). Och, tak, uwielbiam popkulturę i jej wytwory. Naprawdę. Ale też - tak jak ty - mogę nazwać siebie "oldschoolowym" czytelnikiem. Sienkiewiczem zaczytywałam się w wieku nastu lat, namiętnie i wielokrotnie, i nigdy przenigdy nie powiem, że jest w nim za dużo opisów. Z przyjemnością czytałam "Nad niemnem", "Chłopów", "Zbrodnię i karę", "Braci Karamazow", "Lalkę" i tak dalej, i tak dalej. I żadna z tych lektur nie znużyła mnie. W ogóle. Były porywające językowo i fabularnie - i opisy czemuś służyły - i było dobrze. Lubię "oldschool" w książkach (jeśli tak chcesz to nazywać) i lubię wpółczesną, masową literaturę. Czy też może inaczej: lubię dobrą prozę, bez względu na umiejscowienie w czasie.

Piszesz o swoim opowiadaniu: "ma nużyć, tak jak bohaterkę nuży i wkurza długa droga".
Wciąż pozostaję przy swoim zdaniu - bardziej podoba mi się tekst, który fascynuje i porywa, a nie taki, który nuży. Ale jeżeli nużenie czytelnika rzeczywiście było twoim celem - udało ci się, gratuluję.

Nadal dziwi mnie twoje "trudno w to uwierzyć"... Uważasz swój tekst za "dobry", za "tekst sensowyny, napisany z ładem i składem a to już coś nieco ponad średnią".
W innych tematach oceniasz wysoko zarówno "Próbę szlaku" jak i swoje zdolności językowe. (Parę cytatów: "Tak samo z nieszczesna <<proba szlaku>>, której moim zdaniem niczego nie brakuje [...]","Powiem tak, gdybym żywiła przekonanie, że mój tekst jest kiepski, albo czegoś mu nie dostaje, to bym się nie kłóciła i nie zakładała takiego wątku...","Nie po to umieszczam tu swoje opowiadania, żeby zostały one przeoczone, bo jeśli mam je umieszczać tylko po to by jakiś idiota dawał mi trójki bez uzasadnienia, dla zabawt, to jest to dla mnie strata czasu.", "Generalnie publikuje tutaj dlatego, ze mam nadzieje, ze moje teksty ujrza w koncu swiatlo dzienne (a nie tylko swiatlo w swiatlowodzie).")

Zdajesz się całkiem pewna tego, co i jak piszesz - i jak powinno to być odbierane. Skąd więc zdziwienie na mój komentarz o tym, że posiadasz zdolności językowe?

Dla unaocznienia - skoro autorko tak bardzo przykładów pragniesz:

"- Teri, posłuchaj, proszę. I popatrz na mnie, o tak, tak, prosto w oczy. Teri, pamiętaj, to co robisz, to nie ratowanie świata, to nie jakaś gra komputerowa ani książka. Masz wrócić, tak? Cała i zdrowa, Teri, rozumiesz?

- Po co mi to mówisz? I dlaczego robisz to teraz, teraz, kiedy uwierzyłam w te wszystkie zapewnienia, kiedy się PODJĘŁAM?

- Teri, przestań. Po prostu wkalkuluj ryzyko, może ci się nie udać, chcę, żebyś to wiedziała, może ci się nie udać."

Franciszka pisała o manierze. Masz manierę i jak to z manierami bywa, pławisz się w niej. Chodzi o tę nieszczęsną, celową rytmizację budowaną powtórzeniami. O ile jeszcze pewna konsekwencja w jej stosowaniu byłaby do przyjęcia - na przykład: tylko w narracji. O tyle u Ciebie w ten sposób mówią nawet bohaterowie. I to nie jeden bohater - powyższe przykłady. To dowód na manierę, a nie świadome używanie zabiegu literackiego. Bo jako świadoma autorka powinnaś doskonale wiedzieć, że narracja to jedno (nawet pierwszoosobowa), a dialogi bohaterów drugie.

I naprawdę, proszę Cię, nie broń się argumentem "bo tak miało być". Tylko, tak na chłodno, zastanów się - czy nie można tego napisać lepiej. My Ci nie wytykamy nieudolności, bo piszesz na przyzwoitym poziomie. Ale zwracamy uwagę na coś, co zgrzytnęło przy odbiorze (nie wiem jak Franciszka, ale ja tekst czytałem na głos - ciekawym, czy też to robisz przed poprawkami, autorko).

Druga sprawa - tycząca się nadużywania pewnych zabiegów stylistycznych. Zasada kontrastu i uwypuklenia - której nie stosujesz - sprawi, że celowe zabiegi stylistyczne zostaną w pamięci czytelnika. U Ciebie to nie jest możliwe, bo topisz ciekawe sformułowania w manierze. Pomyśl i nad tym, jeżeli myślisz o rozwoju literackim.

Także słówko o rytmie narracji, wynikającym z długości zdań. Przy czytaniu na głos szybko wyszło, że nadużywasz zdań złożonych. Panujesz nad nimi, to fakt, ale oddech aż sam prosi o równoważnik, albo zdanie krótkie, dosadne. Zasada kontrastu tutaj też powinna zadziałać.

Nadopisowość wymieniona przez Franciszkę, to nic innego jak powielanie informacji w kolejnych zdaniach. Owszem, może i niewyspanym czytelnikom-sklerotykom, co zapominają zdanie zaraz po przeczytaniu, mogłoby to pomóc, ale większość odbiorców będzie miała wrażenie zachwaszczenia tekstu bzdurnymi informacjami. Tu nie chodzi o pisanie skrótowe, hipertekstowe. Ale o odsiewanie istotnych dla opowieści informacji od tych nieważnych. Przyjrzyj się pod tym kątem swoim tekstom.

Na koniec powiem, że takie komentarze, jak ten, nie służą ganieniu kogokolwiek, ale rozwojowi. W Twoim pisaniu jest to "coś". Cenna rzecz, owo "coś". Pracuj zatem, bo masz jeszcze sporo roboty.

@Franciszka
WIdzę, że z uwagą śledzisz to co piszę :P
Chyba w żadnym innym tekście nie używam ani tylu powtórzeń ani takiego stylu. Ale dzięki za uwagi, postaram się zastosować.
@Telmand
Bywa, że czytam swoje teksty na głos (ale po co czytać tak tekst, który nie zachwyca ani nie jest własnym tekstem - tego nie rozumiem, szkoda gardła). Bywa, że czytam je na różne sposoby i daję różnym znajomym do poprawek. Nikt nie zgłaszał uwag tego typu, raczej ludzie mieli uwagi co do stylu. Nie kłócę się o to, czy Franciszka ma rację co do "nadopisowości", po prostu chciałam dobrze zrozumieć o co jej chodzi. I dziękuję wam obu za obszerne wyjaśnienia.

Ależ nie ma sprawy.

Ale jeszcze słówko:

Niech czytanie na głos nie "bywa", niech to będzie regułą. Ten etap powinien być obowiązkowy dla każdego autora. To pomaga wychwycić mielizny w rytmie narracji, wymagane i zbędne pauzy oraz wiele, wiele innych spraw - z dialogami na czele.

Generalnie każdy tekst pisany na komputerze powinien przejść ten etap, tak jak każdy powinien być wydrukowany i czytany z papieru. Różne sposoby odbioru pozwalają autorowi spojrzeć na tekst nieco świeższym okiem.

A czemu czytałem na głos? Wpierw czytałem normalnie, ale narracja zaczęła zgrzytać, rytm gdzieś usiadł. Przeczytałem zatem sporą część na głos i wszystko stało się jasne. Bo ja lubię wiedzieć, dlaczego coś zgrzyta. W moich i cudzych tekstach. To kształci.

"Nikt nie zgłaszał uwag tego typu, raczej ludzie mieli uwagi co do stylu."

Hm, a my to niby o czym tu mówimy, jak nie o stylu?

I właściwie nie rozumiem, dlaczego piszesz, że nikt nie zgłaszał uwag. To, że Twoi znajomi tego nie zrobili, nie oznacza, że ktoś inny czegoś nie zauważy. Pamiętaj o jednym - w serwisie NF spotykasz także autorów po debiutach papierowych, regularnie publikujących w różnych miejscach, czyli takich, którzy niejedną profesjonalną redakcję przeszli.

Spodziewaj się różnych reakcji.

Działałam statystycznie: jeśli reprezentatywna próbka znajomych/rodziny etc nie zgłasza uwag, to znaczy, że tekst jest w porządku... Jeden kolega miał uwagi co do kolejności słów w zdaniu, ale nie co do rytmu i nie co do powtórzeń.

Nie zgodze się, że każdy tekst trzeba drukować (szkoda papieru, to jest mega nieekologiczne !!!), chociaż 80-90 procent tekstów drukuję.
"Pamiętaj o jednym - w serwisie NF spotykasz także autorów po debiutach papierowych, regularnie publikujących w różnych miejscach, czyli takich, którzy niejedną profesjonalną redakcję przeszli. "
Ale ja pisze dla czytelników, a nie dla autorów co niejedną redakcję przeszli.... :)

Tak jak pisałam, twoja reakcja (dziwne zdziwienie) bardzo mnie zafrapowała. Dlatego dość pobieżnie przejrzałam jeden inny twój tekst i jeden temat z Hyde Parku... Nie trzeba tu jakiegoś specjalnego "śledzenia z uwagą". ;P

A z rodziną i znajomymi jest pewien problem - jesteś bliską im osobą, przez co i twój tekst staje się bliski - inaczej rzecz ujmując, rodzina i przyjaciele są bardzo subiektywni w ocenach. No, chyba że cała gromada twoich znajomych zna się na redakcji/korekcie, ale nawet wtedy, nawet w takiej sytuacji odbiór opowiadania może być zakłócany uczuciami. Tyle. Pod tym względem portal NF daje ci wiele możliwości - użytkownicy nie znają cię osobiście, mogą skupić się na tekście.

Katy:

Ech, to czytanie ze zrozumieniem... Napisałem powinno się drukować, nie "trzeba". ;)

I pozwolisz, że zapytam: a autor to nie czytelnik?

Dyskusja wymarła jak dinozaury. :D

Nowa Fantastyka