- Opowiadanie: Zige - Quachiloroque

Quachiloroque

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Quachiloroque

 – Proszę… Obiecuję, że za chwilę powiem panu wszystko, co wiem, ale najpierw proszę odpowiedzieć na pytanie.

Maks milczał, ale nie dlatego, że nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Krew – powiedział w końcu. – Mnóstwo krwi, była wszędzie.

 

 

Wcześniej

 

Maks uśmiechał się. Nie szeroko, jak na wieść o wielkiej i równie niespodziewanej wygranej. Uśmiechał się nieznacznie, półgębkiem, jak ktoś po prostu zadowolony z sytuacji. Jest nieźle, panowie, naprawdę nieźle.

Jakieś dwa lata temu zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy, a kiedy to do niego dotarło, jasno i wyraźnie, tenże uśmieszek rzadko kiedy znikał z jego ogorzałej twarzy.

Teraz też tam widniał, obecny, mimo wczesnej pory. Zegarek na desce rozdzielczej wskazywał piątą piętnaście.

Niemal pełnoletnia toyota powoli sunęła cichą uliczką. Był sobotni poranek, nic dziwnego więc, że wokół nie widział żywej duszy. Minął zamkniętą piekarnię i stojący obok kiosk. Obok pomnika, upamiętniającego jedno z powstań, zabiedzony kot oddawał się porannej toalecie. Miarowy warkot diesla odbijał się echem od stojących przy drodze domów.

Chociaż jazda z jego malutkiego domku, przycupniętego na skraju wsi, do leżącego niemal w centrum domu Andrzeja trwała niewiele ponad dwie minuty, Maks napawał się każdą sekundą. Minęło ponad siedem lat odkąd zamienił wielką, śmierdzącą i hałaśliwą Warszawę na tę niespełna półtoratysięczną, gminną wioskę, i jedyne czego żałował, to że nie zrobił tego wcześniej.

Przez otwarte okna pikapa wpadało rześkie, wrześniowe powietrze. Maks wziął głęboki oddech, a kiedy wypuszczał powietrze, uśmiech stał się znacznie szerszy.

O tak, jeśli o którymkolwiek okresie w jego pięćdziesięciodziewięcioletnim życiu można było powiedzieć, że był dobry, to zdecydowanie o tych kilku ostatnich latach.

Cholera, w zeszłym tygodniu kupił kilkanaście kurzych piskląt. On, mieszczuch z krwi i kości, który przez większość życia drób widział tylko w sklepie i na swoim talerzu, własnoręcznie zbił drewnianą skrzynię, w której teraz grzały się te żółte, puchate kuleczki.

Maksymilian Rzędecki, emerytowany śledczy z Wydziału Kryminalnego Stołecznej Policji, obecnie hodowca drobiu.

Wciąż uśmiechnięty, skręcił kierownicą. Terenowa toyota gładko zjechała z asfaltu na utwardzoną drogę, po której obu stronach ciągnął się druciany płot, co jakiś czas przecinany bramami wjazdowymi na prywatne posesje. Znajdował się na niewielkim osiedlu domków jednorodzinnych. Po kolejnych stu metrach droga łagodnie zakręcała w lewo, po czym kończyła się wjazdem na zagracone podwórko. 

 Brama była zamknięta.

Dziwne, do tej pory, ilekroć zjawiał się rano na wypad po drzewo do lasu, brama stała już otworem, przyczepa czekała przed garażem na podpięcie do toyoty (chociaż Maks za każdym razem powtarzał, żeby Andrzej przestał ją wyciągać własnoręcznie, bo pewnego dnia coś mu strzeli w kręgosłupie na amen, i zamiast do lasu udadzą się do szpitala, na co ten zawsze odpowiadał, że mimo pięćdziesiątki na karku, czuje się jak młodzieniaszek, chyba że akurat musi się wysikać, to wtedy zamienia się w starca, bo ciśnienie w jego pompce znacznie zmalało), a Andrzej krzątał się w kuchni, widoczny przez duże okno wychodzące na podwórze.

W kuchni nie paliło się światło, tak samo jak w innych oknach.

Maks zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł z samochodu.

Czyżby zaspał?

 Wszedł przez furtkę i otworzył oba skrzydła bramy. Rozejrzał się  po podwórku. Garaż był zamknięty, przyczepa zapewne stała w środku.

Jak nic, jeszcze smacznie śpi.

Maks powoli wjechał i skręcił w prawo. Obok transita Andrzeja (miał kilkaset pasiek i handlował miodem, dlatego bok busa zdobiła duża, uśmiechnięta pszczółka; zaskakująco podobna do pewnej przyjaciółki Gucia, nie na tyle jednak, żeby bać się posądzenia o plagiat) stała kilkuletnia mazda w czarnym kolorze.

 Maks skądś kojarzył to auto i intensywnie zastanawiał się, skąd. Ostrożnie zaparkował (umowne miejsce parkingowe było wystarczające dla jednego samochodu, dwa musiały stać blisko siebie, a przy trzech koła ostatniego niebezpiecznie zbliżały się do rabatek z kwiatami). Zgasił silnik i sięgnął po leżący na tylnym siedzeniu plecak (termos pełen mocnej kawy i stos kanapek z kiełbasą, jajkiem i serem, a wszystko to na własnoręcznie przygotowanym chlebie na zakwasie.

Własnoręcznie!

Proszę państwa, przed wami hodowca drobiu i piekarz!

 Wygramolił się na zewnątrz. Maks był mocno zbudowany, i choć włosy, niegdyś gęste i ciemne, niemal całkiem posiwiały i wyraźnie się przerzedziły, a nad paskiem brzuch nieco się zaokrąglił, to czuł się zdrowy i mocny, jak trzydzieści lat temu.

Wyciągnął z kieszeni telefon. Wybierając numer podszedł do mazdy.

Wtedy go olśniło.

 Samochód należał do chłopaka, nie pamiętał jak się nazywał, który przyjeżdżał do seniorki, żeby z nią ćwiczyć. Masażysta lub fizjoterapeuta. Maks spotkał go kilka razy, przy okazji wizyt u Andrzeja.

Z tego, co się orientował, chłopak przychodził do matki Andrzeja dwa, trzy razy w tygodniu, zawsze po południu, i ćwiczył z nią godzinę lub półtorej. Biedna kobieta trzy lata temu przeszła udar, po którym stała się praktycznie warzywem.

Może to i lepiej, oszczędzono jej przynajmniej emocji związanych z tragedią sprzed dwóch tygodni.

Maks pamiętał doskonale niezmordowaną, pełną wigoru staruszkę, która na swoim wiernym rowerze  poruszała się z energią godną peletonu Tour de France. Aż pewnego dnia, wracając z kościoła, bum, zator w mózgu, udar niedokrwienny, do widzenia życie. Witaj wegetacjo, witajcie pieluchy dla dorosłych! Hurra, Bóg kocha nas wszystkich, a ciebie szczególnie!

 Dotknął maski. Zimna. Pewnie młodemu zepsuł się wczoraj samochód, a że mieszkał niedaleko, wrócił na piechotę. Albo odwiózł go Andrzej.

Maks wcisnął zieloną słuchawkę.

No, kolego, pobudka. Drewno samo się nie zwiezie.

Słuchając miarowego sygnału, powoli ruszył w kierunku drzwi.

Po kilkunastu sekundach włączyła się poczta.

Andrzej ma aż taki mocny sen?

Zadzwonił jeszcze raz i słuchał kolejnych sygnałów, wchodząc po kilku stopniach na ganek.

Znowu poczta.

No dobra, w takim razie obudzimy cały dom.

Jakieś pół roku temu  żona Andrzeja kupiła pieska, małego kundelka. Ich dzieci, już wystarczająco duże, żeby pomagać przy opiece nad nim, były wniebowzięte. Andrzej trochę mniej, bo to on zazwyczaj musiał sprzątać siuśki i malutkie bobki. Mimo to, zwierzak skradł nawet jego serce. Wariat, bo takie, bardzo adekwatne do swojego temperamentu imię, otrzymała psina, dostawał werbalnego szału na dźwięk dzwonka do drzwi.

To nie będzie miła pobudka.

Najpierw jednak Maks spróbował cichszego sposobu. Zapukał delikatnie, potem już normalnie. Sypialnia Andrzeja i jego żony znajdowała się na górze, ale istniała szansa, że w niezmąconym spokoju sobotniego poranka, któreś z nich coś usłyszy.

Wariat był obojętny na stukanie do drzwi. Jedynie dzwonek działał na niego, niczym płachta na byka.

Nic, zero reakcji.

Maks westchnął. No dobra, mówi się trudno. Parę osób zaraz kiepsko zacznie dzień.

Nacisnął guzik. Donośne, podwójne ding-dong, zabrzmiało wyjątkowo głośno.

Nic się nie działo. Wariat nie szalał po drugiej stronie, krzyki rodziców ani ich dwójki dzieci nie próbowały go uspokoić.

 Maks zmarszczył brwi, uśmiech zniknął. Jeszcze raz nacisnął dzwonek, jednocześnie ponownie wcisnął zieloną słuchawkę na komórce.

Zerknął na mazdę, której nie powinno tu być, ale której obecność można było łatwo wytłumaczyć. Ot, niespodziewana awaria. Potem przeniósł wzrok na białe drzwi wejściowe. Wariat wciąż się nie odzywał, co było już mniej zrozumiałe, ale wciąż do wytłumaczenia. Może się rozchorował, może śpi w drugim końcu domu.

Znowu poczta.

Maks niemal bezwiednie chwycił klamkę i nacisnął.

Drzwi się otworzyły.

Tego już się tak łatwo nie dało wytłumaczyć.

Pchnął mocniej, aż zobaczył pusty korytarz. Krzyknął imię kumpla.

Nic, żadnego odzewu.

Poczuł jakiś zapach.

 Znajoma woń, której nie czuł od lat, i której miał nadzieję już nigdy nie poczuć. Znajomy dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. Wystukał nowy numer na komórce, przekraczając próg.

Zawołał jeszcze raz i ostrożnie ruszył przed siebie. Usłyszał pierwszy sygnał.

Kolejny krok. Uważnie patrzył pod nogi. Minął wejście do pustej kuchni.

Woń zamieniła się ciężki, mdlący zapach.

Kiedy mijał wejście do salonu, w słuchawce odezwał się męski głos.

Maks powoli i wyraźnie podał adres Andrzeja, chociaż jego serce biło jak oszalałe, a słuchawka była mokra od potu.

– W porządku, proszę pana, adres już mam. Ale co się właściwie dzieje?

Maks stanął przy wejściu do niewielkiego pokoju, od trzech lat zajmowanego przez matkę Andrzeja.

– Jezu – wymamrotał.

 Odór niemal uniemożliwiał oddychanie. Maks czuł w ustach lepkość, jakby ten zapach miał za chwilę skleić jego gardło. Ale pod nim wyczuł coś innego, coś… dziwnego.

 Nie potrafił określić z czym kojarzy mu się ta ciężka, ale  nieuchwytna woń. Pomyślał o dżungli, wilgotnym powietrzu, pełnym brzęczących owadów i odgłosów dzikich zwierząt.

Ta woń była pierwotna. O tak, to było dobre słowo. 

 – Halo?! – Głos dyżurującego w dyspozytorni funkcjonariusza wyrażał zaniepokojenie. – Proszę pana? Co się stało?

Maks z trudem przełknął ślinę.

– Nie wiem – wychrypiał. – Ale coś… coś kurewsko złego.

 

 

 

 Dzień wcześniej

 

Prawa ręka stabilizuje bark. Lewa chwyta za staw łokciowy, dłoń kobiety opiera się o jego biceps.

Powolnym, jednostajnym ruchem Adam rozpoczął ćwiczenie odwodzenia i przywodzenia.

Pani Wanda zamruczała coś pod nosem. Z zamkniętymi oczami i lekko uchylonymi ustami wyglądała, jakby spała. Adam wiedział jednak, że w każdej chwili może spodziewać się wrzasku, przekleństw  lub okrzyków bólu.

Mózg jest najwspanialszym tworem we wszechświecie, ale uszkodzony przypomina niesprawny samochód. Co z tego, że działają wycieraczki, a przednie drzwi się otwierają, skoro nigdzie już nie pojedzie?

Znajdowali się w małym pokoju, gdzie od niemal trzech lat przebywała pani Wanda. Większą jego część zajmowało, stojące pod oknem, szerokie łóżko rehabilitacyjne, resztę dzieliły między siebie mała kanapa i niewielki stolik, na którym cicho bulgotał nawilżacz powietrza. Fioletowe ściany zdobiły głównie obrazki ze świętymi. Za szybą uroczo staromodnej meblościanki, w ozdobnych ramkach, stało kilkanaście zdjęć. Adam, rehabilitujący staruszkę praktycznie od momentu jej powrotu ze szpitala, znał je wszystkie na pamięć.

Najczęściej jego wzrok przyciągały dwa stojące obok siebie, w identycznych, pozłacanych ramkach. Na tym z lewej strony Pani Wanda stała okrakiem na rowerze, dużym bicyklu chyba z lat siedemdziesiątych. Wyraźnie pozowała fotografowi, ale nawet na tym obrazku widać było rozpierającą ją energię, zupełnie, jakby nie mogła doczekać się końca sesji, żeby móc wypruć przed siebie, niczym błyskawica.

Na zdjęciu z prawej Pani Wanda leżała otoczona swoimi czterema siostrami, w dniu, kiedy wypisano ją ze szpitala. Nieobecny (niektórzy mówią tępawy lub bezmyślny, ale Adamowi wydawało się to bezduszne) wyraz twarzy silnie i boleśnie kontrastował z szerokim uśmiechem, na obrazku obok.

 Życie jest kurewskie, nie sądzicie?

Adam poprawił nieco uchwyt i kontynuował ćwiczenie. Seniorka lekko pochrapywała. Dotknięte spastycznością nogi, o udach twardych niczym beton, skrzyżowała w kostkach. Prawą rękę przyciskała do klatki piersiowej. Lewą Adam zdołał już nieco rozluźnić.

W czasie ćwiczeń jego myśli chaotycznie przeskakiwały z tematu na temat, niczym kulki w lotto. Właśnie zastanawiał się, czy umówić się w warsztacie na wymianę rozrządu w tym, czy w następnym miesiącu, kiedy względną ciszę przeszył krzyk:

– Mamo, masz ładowarkę? – Dobiegło z piętra.

Adam rozpoznał, przedmutacyjny jeszcze, głosik Michała, jedenastoletniego syna Andrzeja.

– A gdzie podziałeś swoją? – odkrzyknęła równie głośno Edyta, jego matka. – I przestań się drzeć na cały dom, aż uszy pękają! – wrzasnęła jeszcze głośniej.

Adam przerwał swoje rozmyślania i powrócił do rzeczywistości. Zostawił staw barkowy i delikatnie ujął łokciowy.

 Stojące na parapecie radio cichutko mruczało. Z kuchni dobiegały dźwięki przygotowywanego obiadu. W wejściu mignęła szczupła, blondwłosa  postać, wpatrzona w ekranik smartfona. To Julka, nastoletnia córka Andrzeja i Edyty. Po chwili głośny tupot na schodach oznajmił, że Michał postanowił kontynuować poszukiwania na dole.

– Mamo, pożycz ładowarkę – błagalny ton zmiękczyłby każde niewprawione serce. Ale nie doświadczonej matki.

– A gdzie masz swoją? Jedną podziałeś i zaraz moja zaginie, tak?

– Wcale jej nie zgubiłem – zaprzeczył dzieciak równie gorliwie, co nieprawdziwie. – Ktoś ją musiał zabrać. Pewnie Julka!

– Mnie do tego nie mieszaj, szczylu – doleciało z innego pokoju, chyba salonu.

– Jula, na miłość boską! – Edyta, chyba wskutek oburzenia na słowa córki, upuściła coś metalowego. – Cholera jasna!

Adam skoncentrował się na Pani Wandzie. Trzy lata przykuta do łóżka, karmiona, myta, całkowicie zależna od innych.

Eutanazja to chyba nie jest taki zły pomysł.

Jego dalsze rozmyślania przerwała, wchodząca do pokoju, Iwona. Siostra Andrzeja ostatnio dużo czasu spędzała w domu swojego brata. A precyzyjniej – odkąd Maciek, trzecie i najstarsze dziecko Pani Wandy, niecałe dwa tygodnie temu owinął się pożyczonym golfem wokół drzewa.

Usiadła na kanapie, podwijając nogi jak nastolatka. Przez drobną budowę i ładne rysy twarzy, wyglądała na sporo młodszą, niż była w rzeczywistości. Ciemna spódnica, takiego koloru  żakiet i bluzka kontrastowały z krótkimi, blond włosami.

– Dostałam maila z Boliwii – westchnęła ciężko.

Adam lubił ją, chyba najbardziej z całej jej rodziny. Choć starsza od niego o prawie dziesięć lat, sprawiała wrażenie równej babki. Adam współczuł jej straty, bo chyba właśnie ona była najbliżej ze zmarłym bratem.

– Wysłali kondolencje, pytają też co zrobić z rzeczami Maćka. Nie jest tego wiele, ale teraz to wszystko, co po nim zostało. – W dłoniach mięła białą chusteczkę, którą co chwila wycierała nos. 

Adam bał się, że kobieta zaraz się rozklei, ale na szczęście zdołała wziąć się w garść. Przynajmniej częściowo.

 – Nawet nie wiedziałam, gdzie ostatnio Maciek był. Kiedy ostatnio gadaliśmy na skypie, wspominał o Peru, uczył katechezy w jakiejś wiosce w górach. Ale to było ze trzy miesiące temu. Widocznie go przenieśli. Rozmawialiśmy tak rzadko…

Maciej był księdzem, i od lat przebywał w Ameryce Południowej. Tyle Adam wiedział na pewno. Okoliczności jego śmierci przez ostatnie dni stanowiły główny temat rozmów w całej miejscowości. Nieczęsto w okolicy dochodzi do śmiertelnych wypadków. W dodatku z udziałem księdza, który nie pokazywał się w okolicy od lat.

Dwa tygodnie temu ksiądz Maciej, będąc zaledwie od niecałej doby w swojej rodzinnej miejscowości, pożyczył od brata starego volkswagena i ruszył na północ. Zdążył przejechać niecałe trzy kilometry, kiedy z dużą prędkością uderzył czołowo w stojące na poboczu drzewo. Z golfa nie było co zbierać. Z kierowcy tym bardziej.

Policja uznała, że przed samochód musiało wyskoczyć jakieś zwierzę. Ksiądz odbił w prawo, jednak tak nieszczęśliwie, że trafił w drzewo. Pech polegał na tym, że na tym prostym odcinku drogi, długości półtora kilometra, na prawym poboczu rośnie tylko jedno drzewo – dąb o dwumetrowej średnicy pnia. Pół kilometra w jedną, i kilometr w drugą nie ma nic, same pola. I akurat w ten jeden punkt musiało trafić kierowane przez księdza auto.

– Dobrze chociaż, że zdążył przywitać się z mamą – powiedziała Iwona pocierając czoło, jakby dręczył ją ból głowy.

Posiedziała jeszcze chwilę, w końcu wstała i wolno wyszła z pokoju, po drodze muskając delikatnie dłonią siwe włosy Pani Wandy. Jej matka ani drgnęła.

Adam zajął się kończyną dolną. Noga stawiała duży opór, zupełnie, jakby jej miejsce zajęła kłoda drewna, przymocowana do biodra zepsutymi zawiasami.

Tak działają mięśnie bez właściwego dowództwa mózgu. W zasadzie od samego początku rehabilitacji walkę prowadzili nie po to, żeby Pani Wandzie się poprawiło, na to było już za późno.

Chodziło o to, żeby jej stan się nie pogorszył.

 Właśnie zajmował się stawem skokowym, kiedy do pokoju wleciał Michał. Nie wszedł ani wkroczył, ale wparował, niczym sprinter na linię mety. Zatrzymał się na środku pokoju. Obrzucił szybkim spojrzeniem pochylonego nad stopą Adama, krótką chwilę poświęcił swojej babci, a potem przystąpił do poszukiwań. Zajrzał pod kanapę, za drzwi, położył się nawet na podłodze i przeszukał obszar pod łóżkiem rehabilitacyjnym.

Musiało mu bardzo zależeć na tej ładowarce.

– Messi jest niezły, ale Ronaldo bije go na głowę, nie sądzisz? – Adam nie wytrzymał. Jedną z jego wad, jeśli wierzyć ostatniej byłej, licznych, była nieumiejętność ignorowania fanatyków. Bez względu na rodzaj fanatyzmu, nie potrafił przejść obok nich obojętnie.

Jego pytanie pozornie pozbawione było kontrowersji. Biorąc jednak pod uwagę, że jeszcze chyba nigdy nie widział Michała ubranego w coś, co w jakikolwiek sposób nie było powiązane z Barceloną, klubem piłkarskim, niektórzy mogliby się w nim dopatrzyć znamion prowokacji.

Kiedyś, czekając na przystanku, pewien zgarbiony staruszek rozpoczął z nim niezobowiązującą pogawędkę. Ot, dwóch nieznajomych, dla zabicia czasu, rozmawia o wszystkim i o niczym.

Pięć minut później Adam musiał uchylać się przed ciosami parasolką, którą dziadek wywijał niczym cepem.

Okazało się, że nowy znajomy Adama miał zdecydowane i jasno określone poglądy polityczne, całkowicie odporne na jakiekolwiek argumenty i logikę.

Michał spojrzał na niego z mieszaniną pogardy, wściekłości i litości. Mniej więcej w równych proporcjach. Przez zęby wycedził:

– Ronaldo może Messiemu co najwyżej…

Adam nigdy nie dowiedział się, co mógłby mu zrobić, bo korytarzem nadszedł Andrzej. Przy uchu trzymał telefon. Przystanął w wejściu i, nie przerywając rozmowy,  kiwnął głową Adamowi.

– Tak, stary, pojedziemy tam, gdzie ostatnio. Jak nie uzbieramy trzech przyczep, resztę weźmiemy od starego Kośkiewicza, gadałem z nim ostatnio i…

Odwrócił się i ruszył korytarzem w stronę kuchni.

– Tak, Maks, zgodził się. Poza tym… – reszta zginęła w zwykłym hałasie domu pełnego ludzi.

 Michał postanowił nie oświecać Adama w kwestii upodobań wspomnianych piłkarzy. Zmierzył go jeszcze ponurym wzrokiem i wyszedł z pokoju.

– Kto zabrał moja ładowarkę?! – krzyknął z wyraźnie wyczuwalną w głosie rozpaczą.

– Przestań się drzeć, gówniarzu!

– Julka, do cholery jasnej, przestaniesz wreszcie?! – Od głosu Edyty niemal zawibrowały szyby.

Adam przeszedł do stawu kolanowego i swoich rozmyślań. Po rehabilitacji nie miał już żadnych obowiązków.

Ani planów, bądźmy precyzyjni.

Czekało na niego puste mieszkanie i pewnie jakiś film na laptopie. I tak od niemal pół roku, od kiedy rozstał się z ostatnią dziewczyną. Dziewczyną, którą nazywał teraz nieporozumieniem, a ona jego pierdoloną pomyłką.

Ehhh, miłość jest piękna, niczym jezioro w letni dzień. Dopiero potem często zaczyna śmierdzieć szambem.

Adam otrząsnął się z tych wspomnień. Może jutro pojedzie w odwiedziny do rodziców? Mieszkali tylko pięćdziesiąt kilometrów stąd, a dawno już do nich nie zaglądał.

Zakres ruchu kolana, z każdym kolejnym, powolnym powtórzeniem, zmieniał się z minimalnego na nieznaczny. Adam czuł zapach talku, oliwki oraz czegoś jeszcze.

Pielucha Pani Wandy prawdopodobnie była pełna.

Zerknął na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Zerknął na Panią Wandę.

O mało nie wrzasnął.

Staruszka wpatrywała się w niego nieruchomym wzrokiem. Nie było to nic nowego, czasami patrzyła na niego w czasie ćwiczeń, jednak wtedy było to spojrzenie pozbawione życia i inteligencji.

Tym razem jednak wyblakłe, niebieskie oczy wpatrywały się w niego z taką intensywnością, że Adam poczuł się mocno nieswojo.

W tych oczach było mnóstwo życia. I czegoś jeszcze.

Adam mógł nie przyjmować tego do wiadomości, ale nie ulegało wątpliwości, że Pani Wanda patrzyła w niego z czystą nienawiścią.

Poczuł na ramionach gęsią skórkę.

Co jest?

Adam nie słyszał nigdy o przypadku, żeby osoba po ciężkim udarze, po kilku latach wegetacji, powróciła do pełni zmysłów. Udar to nie śpiączka, i choć cuda się zdarzają, to Adam pozostawał raczej sceptykiem w takich sprawach.

Wciąż pochylał się nad kolanem Pani Wandy, nie mogąc oderwać wzroku od jej oczu. Z przerażeniem obserwował, jak unosi się górna warga kobiety, ukazując bezzębne dziąsło. Niczym u wściekłego psa. Było to straszne i obrzydliwe jednocześnie.

Z ogromnym trudem Adam przeniósł wzrok na wejście. Oczywiście, nikt się nie pokazał. Przez ostatnią godzinę dom przypominał dworzec autobusowy w godzinach szczytu, a teraz cisza.

Właśnie, cisza. Zupełnie nic, żadnego hałasu.

W następnej sekundzie Adam poczuł ciężki, przytłaczający zapach, kojarzący się z ciemną, wilgotną dżunglą, pokrzykiwaniem dzikich zwierząt, oraz bzyczeniem much i komarów.

W następnej poczuł jak coś bezceremonialnie weszło mu do głowy. Intruz, który nie wiedział, co to subtelność, i który niemal od początku rozpoczął dewastację jego umysłu.

A potem zapadła ciemność, w której stroboskopowo,  co jakiś czas, dostrzegał przebłysk, jakiś obraz lub dźwięk.  

 

Ciężki, nieregularny krok… schody…

Najpierw dziewczynka!

Czuł, że trzyma coś w dłoni… coś miłego w dotyku… ciągnął coś (to włosy, długie blond włosy) po schodach w dół…

Szybciej! Jestem głodny, potrzebuję sił!sił!sił!

Gwałtowny, wwiercający się w umysł hałas… Boli…

Zabij go!

Ruch nogą… coś przelatuje, zderza się ze ścianą… krótki, urwany gwałtownie pisk…

Pospiesz się!

Pokój, łóżko rehabilitacyjne…

Sprężyny kanapy jęknęły, kiedy coś (Julka) na niej wylądowało…

Szybciej! Pospiesz się!

Kuchnia, szuflada, ścierki…

Szybciej!

Na podłodze, oparte o szafkę coś leży… Duże, przerażone oczy wpatrują się w niego, nie rusza się (nie może) … Co to…? E… e… (Edyta)

Po co on tu przyszedł…?

Nóżżżżżżż!!!

Ciemność… w głowie huk, i ból, i tornado, coś się rusza i niszczy…

Wracaj!!!

Znowu kanapa, blond włosy…

Jego ręka z czymś (to jest nóż), unosi się, co on robi, gdzie…

Nakarm mnie!!!

 

Adam, choć postać klęcząca obok kanapy niewiele ma już z nim wspólnego, prostuje się. Włosy ma w nieładzie, jedno oko jest całe czerwone, drugie uciekło w głąb czaszki. Z nosa nieprzerwanie sączy się krew, z kącika ust spływa różowa ślina, wymieszana z krwią z przegryzionego języka.

Odwraca się niezgrabnie. Przód koszulki i spodnie ma czerwone, podobnie prawą rękę, niemal do ramienia. W dłoni coś trzyma, coś ciepłego, wilgotnego.

(Wiesz, co to jest. Wiesz, co zrobiłeś)

Nie… nie…

Podchodzi do łóżka. Pani Wanda nie spuszcza z niego wzroku.

Pora karmienia.

 

Po kilku minutach resztka Adama (jego mózg przypomina teraz zepsutą, owocową galaretkę), słyszy długie westchnienie, pełne rozkoszy i zadowolenia.

Teraz reszta

 

 

 

Dwa miesiące później

 

Maks postawił kubek z kawą na stole. Usiadł naprzeciwko szczupłego mężczyzny, który podziękował skinieniem głowy.

– Piękny dom. Cichy i spokojny. W sam raz na zasłużony odpoczynek.

Maks wpatrywał się w niego w milczeniu.

Mężczyzna, wraz z dwoma towarzyszami, przyjechał przed dziesięcioma minutami niepozornym oplem. Tyko on wszedł do środka, reszta została w aucie.

Maks nie skomentował tego, a młody mężczyzna nie wyjaśnił.

W normalnych okolicznościach Maks nie zgodziłby się na spotkanie. Wystarczająco dużo razy, w ostatnim czasie, musiał odmawiać komentarza, opędzać się od namolnych dziennikarzy, a część z nich wręcz przepędzać ze swojego terenu.

Jednak mężczyzna nie był hieną z brukowca.

Był księdzem.

Zadzwonił dzień wcześniej, przedstawił się jako ojciec Marcin, i poprosił o spotkanie. Nie namawiał Maksa, nie przekonywał, ani nie próbował go przekupić. Stwierdził po prostu, że prawdopodobnie wie, co się stało w tamtym domu, chciałby jedynie przedstawić swoją wersję i wyjaśnić ewentualne nieścisłości.

Dodał, że jego zdaniem tylko Maks może mu w tym pomóc.

Nic więcej nie dodał, ale to wystarczyło, żeby Maks się zawahał, a po chwili zgodził na spotkanie.

No cóż, nie ulega wątpliwości, że  rozmówca go zaintrygował.

Dlatego już kilkanaście godzin później siedzieli w jego kuchni, przy kubkach z kawą. Ksiądz Marcin upił ostrożnie łyk.

 – Pyszna – powiedział, ostrożnie odstawiając naczynie.

Miał szczupłą, niemal chłopięcą sylwetkę. Krótkie, czarne włosy przycięte były po żołniersku. Małe dłonie o długich palcach położył płasko na blacie.

– Nie chciałbym marnować pańskiego czasu, pozwolę więc sobie przejść od razu do rzeczy.

Podniósł wzrok. Jego oczy nie pasowały do reszty ciała. Były stare, jakby w swoim krótkim jeszcze życiu widziały zbyt dużo zła.

Maks doskonale go rozumiał. On też, po kilku pierwszych latach służby, po pierwszych kilku strasznych zbrodniach, które badał, miał takie oczy.

– Co, Pana zdaniem, się tam wydarzyło?

Maks milczał. Czuł się nieswojo, praca w policji przyzwyczaiła go do innej roli, to on zawsze zadawał pytania. Ale oprócz tego nie wiedział, co powiedzieć, powiedział więc prawdę.

– Nie wiem.

Ksiądz Marcin skinął głową.

– Rozumiem więc, że nie podziela pan jednej z licznych teorii, które pojawiły się w telewizji i prasie?

– Najbardziej przemawia do mnie ta o kosmitach – Maks upił łyk kawy.

Jego rozmówca uśmiechnął się nieznacznie.

– No tak, ludzie mają bujną wyobraźnię.

Siedem ofiar, w tym dwoje dzieci. Miejsce zbrodni, wyglądające jak hala nieudolnego rzeźnika po podwójnej zmianie. Brak podejrzanych, teorie spiskowe rozmnażające się w błyskawicznym tempie.

O tak, ich miejscowość w ostatnim czasie była najsłynniejszą wioską w Polsce, a prawdopodobnie i w Europie. Zaistniała również za oceanem. Maks osobiście widział busy z logiem BBC i CNN na bokach.

W pierwszym miesiącu liczba przyjezdnych, policjantów, śledczych, dziennikarzy i zwykłych gapiów, znacznie przewyższała ilość stałych mieszkańców.

Po tygodniu brak rezultatów śledztwa i skąpe informacje przekazywane opinii publicznej, spowodowały powstanie dziesiątek mniej lub bardziej zwariowanych teorii na temat zbrodni.

Wspomniani kosmici, ale i przejeżdżająca karawana Cyganów, psychopatyczny morderca w masce hokejowej, duchy z nieodległego cmentarza, zabójca w czarnej wołdze  i zbiorowe, rytualne samobójstwo, stanowiły jedynie kilka z nich.

– Kiedy wszedł pan do środka i ujrzał ten pokój po raz pierwszy, co najpierw rzuciło się panu w oczy?

Maks poprawił się na krześle.

– Nie rozumiem, co…

Ksiądz Marek uniósł nieznacznie dłoń.

– Proszę… Obiecuję, że za chwilę powiem panu wszystko co wiem, ale najpierw proszę odpowiedzieć na pytanie.

Maks milczał, ale nie dlatego, że nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Krew – powiedział w końcu. – Mnóstwo krwi, była wszędzie.

Ksiądz Marek skinął głową.

– A potem, co pan zauważył? Wiem, że nie przebywał pan tam zbyt długo, w dodatku ten widok musiał być szokujący, ale…

Maks westchnął. Podejrzewał, że prędzej zapomniałby swojego imienia, niż ten obraz.

– Na podłodze przy kanapie leżały ciała… kolejne na kanapie, następne na podłodze przy łóżku. Na nim z kolei leżała seniorka. Wszystko wręcz pływało we krwi, trudno było stwierdzić, kto jest kim w tym gąszczu trupów. Wyraźnie widziałem jedynie twarz Michała… to syn Andrzeja… to znaczy, to był syn Andrzeja. Leżał przy kanapie, miał twarz skierowaną w stronę wejścia, dlatego widziałem go wyraźnie – suchy, policyjny ton stanowił barierę ochronną dla jego umysłu.

Maks nie wspomniał o przerażeniu, które nadało twarzy chłopca wyraz  greckiej maski ze starożytności. Nie wspomniał o Iwonie, którą po chwili rozpoznał dzięki krótkiej blond fryzurze. Jako jedyna leżała na kanapie, a tym, co najbardziej przykuwało uwagę, były nie jej włosy, ale wielka dziura ziejąca w klatce piersiowej. W jej brzegach bielały żebra. Nie wspomniał o staruszce, która wyglądała, jakby praktycznie wykąpała się w posoce, i która leżała już nie w białej, lecz czerwonej pościeli.

– Widziałem siedem trupów w pokoju czerwonym od krwi. I żadnych śladów na korytarzu. Ten, kto to zrobił, musiał być równie mocno zabrudzony, jak jego ofiary. Więc jakim cudem nic nie znaleziono?

– Ma pan rację i się myli.

– Jak to?

– Ma pan rację, sprawca był zbryzgany krwią. I myli się pan, było sześć, nie siedem ofiar.

Maks wpatrywał się w rozmówcę zaskoczony.

– Słucham? – wykrztusił w końcu.

– Zaraz do tego przejdziemy, obiecuję. Czy wie pan, czym zajmował się Maciej, brat Andrzeja oraz Iwony?

Maks czuł się zdezorientowany nagłą zmianą tematu.

– Był księdzem. Zupełnie jak…

-Ja, zgadza się. A czy wie pan, co robił w Ameryce Południowej, w której przebywał od niemal ośmiu lat?

Powoli pokręcił głową.

Ksiądz Marek pochylił się nieznacznie nad stołem. Nie spuszczał wzroku z Maksa.

– Informacje, które zaraz panu wyjawię, objęte są najwyższą klauzulą poufności. Nie muszę panu chyba przypominać, co to oznacza?

Maks powoli pokręcił głową.

– Świetnie. Doskonale.

Ksiądz Marek upił łyk kawy i odchylił się na krześle.

– Już drugiego dnia śledztwa zorientowano się, że może być ono dość… nietypowe – zaczął. – Na szczęście wydział z Warszawy przysłał człowieka o szerokich horyzontach, który nie przestraszył się faktów, które odkrył, ale spróbował je zrozumieć. W tym celu, bardzo dyskretnie, skontaktował się z przedstawicielem jednej z najpotężniejszych instytucji na świecie. Jedynej, która mogła mu w tym momencie pomóc.

– Z Kościołem – stwierdził, nie zapytał Maks.

– Zgadza się, z Kościołem. Który nigdy nie lekceważy takich sygnałów.

– A te sygnały, to…

– O tym za chwilę, przejdźmy najpierw do księdza Macieja. Od lat przebywał na misjach w Ameryce Południowej. Głosił Słowo Boże, nawracał mieszkańców w zapomnianych, odciętych od innych ludzi, miejsc. Nierzadko był pierwszym białym człowiekiem, którego widzieli. Nie muszę chyba dodawać, z jakim niebezpieczeństwem praktycznie codziennie musiał się stykać. Wiemy o trzech przypadkach, kiedy ksiądz Maciej został ranny. Osobiście obstawiam, że zdarzyło się to znacznie częściej. Powiedzieć, że Kościół był z niego zadowolony, to nic nie powiedzieć. Doskonale rozumiem, że w dzisiejszych czasach trudno w to uwierzyć, ale wśród nas wciąż znajduje się wielu wspaniałych ludzi, którzy jedyne, czego pragną, to służyć Bogu, i głosić jego słowa wszędzie tam, gdzie jeszcze ono nie dotarło. Ksiądz Maciej był jednym z najbardziej prawych i najodważniejszych ludzi, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Niestety, nie dane mi było spotkać go osobiście.

– Jaki ma to związek z tym wszystkim?

– Tydzień przed swoją śmiercią, ksiądz Maciej niespodziewanie poprosił o możliwość powrotu do kraju. Ze względu na ogromne zasługi, od razu otrzymał zgodę. Nikt nie zadawał żadnych pytań, wszyscy przyjęli, i słusznie, że po tylu latach nienagannej służby, jak nikt inny zasługiwał na odpoczynek i spotkanie z rodziną. Po kilku dniach podróży dotarł do swej rodzinnej miejscowości.

– Gdzie zginął w wypadku.

– Zgadza się.

– Więc jakim cudem miał cokolwiek wspólnego z tym koszmarem, skoro od kilkunastu dni był już martwy?

Ksiądz Marcin wziął głęboki wdech.

– Uważamy, że ksiądz Maciej nie wrócił do Polski sam.

Maks przez chwilę przetwarzał w głowie te informacje.

– Nie rozumiem. Z jakimś innym księdzem?

Ksiądz Maciej pokręcił głową.

– Kluczem do zrozumienia jest miejsce, w którym ostatnio przebywał ksiądz Maciej. Szacujemy, że jakieś trzy tygodnie przed swoją śmiercią, dotarł do malutkiej wioski, ukrytej w boliwijskiej dżungli. Zdążył przesłać nam stamtąd jeden meldunek, w którym zawarł kilka informacji o mieszkańcach, oraz swoje orientacyjne położenie.

W zeszłym tygodniu dotarli tam nasi przedstawiciele. Na miejscu zastali tylko cztery osoby, ale wcześniej musiało ich tam mieszkać znacznie więcej. Widocznie uciekli w głąb dżungli. Nagle, zostawiając praktycznie cały swój dobytek.

Maks gwałtownie wstał od stołu.

– Zaraz, chwila. Nic nie rozumiem.

Podszedł do lodówki i wyjął małą butelkę wody. Odkręcił zakrętkę i duszkiem wypił połowę.

– O co tu chodzi? Po co mówi mi ksiądz o swoim zmarłym koledze po fachu? Mieliśmy rozmawiać o tej pieprzonej masakrze, przez którą nie mogę spać po nocach, i której nijak nie potrafię zrozumieć. Więc albo zaczniemy rozmawiać na temat, albo zaraz zakończymy to spotkanie.

Rysy twarzy księdza Marcina stwardniały. Już nie przypominał młodego chłopaczka z koloratką wokół szyi.

– Na pewno słyszał pan o azteckich rytuałach, w których składano bogom ofiarę z ludzi. Ucinano im głowę, lecz znacznie częściej wycinano serce. I choć Aztekowie kojarzą się głównie z dzisiejszym Meksykiem, istnieją dowody, że do podobnych aktów barbarzyństwa dochodziło również w wielu innych miejscach w Ameryce Południowej. Te cztery osoby, które zastaliśmy w wiosce, leżały na wielkim, płaskim kamieniu, który służył mieszkańcom do wspólnych posiłków. Wszystkie miały wycięte serca.

Uważamy, jesteśmy wręcz pewni, że coś opętało księdza Macieja, przybyło z nim do Polski, przeszło na innego żywiciela, a poprzedniego się pozbyło.

Maks patrzył z niedowierzaniem.

– Że, co? Chcesz powiedzieć, że…

–  Wszystkie badania na miejscu zbrodni, w domu twoich znajomych, wskazały, że to Adam, fizjoterapeuta rehabilitujący panią Wandę, przyniósł lub przyciągnął wszystkich mieszkańców do tego pokoju. Następnie za pomocą noża wyciął ich serca. Po kolei, jedno po drugim. Następnie zaniósł je do Pani Wandy, a ona je zjadła. Wszystkie, co do jednego znaleźliśmy w jej żołądku. Tymczasem Adam, który wykonał już swoje zadanie, wbił sobie nóż w gardło i wykrwawił się na podłodze. Dlatego w tym pokoju było sześć, nie siedem trupów. Pani Wanda żyła.

Maks wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami.

– Ale… dlaczego?

– Bo tak chciało to, co przywędrowało do nas z najdzikszych zakątków boliwijskiej dżungli. Coś, co zawładnęło najpierw umysłem księdza Macieja, a potem przeniosło się do głowy Pani Wandy. Coś, co kazało mu wjechać samochodem w drzewo, kiedy spełnił już swoje zadanie. Coś, co w jakiś sposób pokierowało Adamem, i wpłynęło na resztę, która biernie, bez żadnej walki, dała się przenieść do tego pokoju, niczym bydlęta prowadzone na rzeź.

– Jezu – wymamrotał Maks. Usiadł na krześle, ale po chwili wstał. – Chryste Panie…

– Przeprowadziliśmy na Pani Wandzie szereg badań i… rytuałów. Wyczuliśmy obecność czegoś… Ale to było tylko echo, pozostałość po Złu, które się w niej zagnieździło. Podejrzewamy, że dzięki posiłkowi… z serc… to coś zyskało nowe siły, dzięki którym było w stanie przenieść się na kogoś innego. Stąd wniosek, że…

– Quachiloroque.

– Słucham? – Ksiądz Marek wyprostował się na krześle. Obie ręce wsadził do kieszeni kurtki.

– Quachiloroque – Maks stał oparty o szafkę. Jego twarz nie wyrażała już niedowierzania i szoku. Teraz mężczyzna wyglądał na… wściekłego. Ręce trzymał luźno wzdłuż ciała. Nie spuszczał wzroku z rozmówcy. – Bóg cierpienia i bólu, który był już stary w czasach, kiedy brakowało jeszcze tysięcy lat do nadejścia waszego zbawiciela. Obudzony bóg, który poznaje współczesny świat i jest zachwycony jego możliwościami.

Maks odepchnął się od szafki i niespiesznie podszedł do stołu. Z głębi domu dobiegł jakiś hałas. Ksiądz Marek zerknął na drzwi prowadzące do sypialni, ale szybko wrócił do Maksa.

– Jesteś utalentowanym egzorcystą, ale potrzebowałbyś jeszcze stu żywotów, żeby móc choćby pomyśleć o próbie powstrzymania mnie. A ten krzyż i święta księga, które tak ściskasz w dłoniach?

Maks zbliżył się na wyciągnięcie ręki.

– Dla mnie to tylko zabawki.

Znowu ten hałas. Maks uśmiechnął się, ale tylko ustami. Oczy pozostały nieruchome. Napełniały Księdza Marka przerażeniem. Żelazna pieść strachu złapała jego serce i zaciskała chwyt.

– Twoi dwaj koledzy, którzy mieli mnie zajść od tyłu i pomóc ci w rytuale, właśnie zabijają się nawzajem, bardzo krwawo i skutecznie, trzeba im to przyznać. A co do ciebie… Powiedz mi…

Maks nosem niemal dotykał nosa księdza Marka, który nie potrafił zapanować nad swoim ciałem i zaczął się niekontrolowanie trząść, ale wciąż nie mógł oderwać wzroku od tych oczu.

Poczuł ciężki odór pierwotnej, wilgotnej dżungli, poczuł pierwsze macki wdzierające się do jego umysłu.

…dobre masz serce?

Koniec

Komentarze

Owszem, początek mnie zaciekawił i zaintrygował opisanymi wydarzeniami, ale jednocześnie przygotował na to, że w domu Andrzeja coś się wydarzyło. Także tytuł opowiadania i wzmianka o pobycie brata Andrzeja w Ameryce Południowej sprawiły, że rzecz stała się dość przewidywalna, a tym samym brakło jakiegokolwiek zaskoczenia.

Lubię horrory, ale Twój niespecjalnie mnie usatysfakcjonował. Moim zdaniem brakło mu klimatu – nie wystarczy wiele trupów i mnóstwo krwi. Wolałabym doznać niepokoju, zwiastującego że w domu dzieje się coś osobliwego. Poczuć strach rodziny zmuszonej do zgromadzenia się w pokoju pani Wandy. W opowiadaniu tego nie ma. Jest tylko opis zwykłej sytuacji rodzinnej, który w zasadzie niczego nie zapowiada. Dla mnie to trochę za mało.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Ja­kieś dwa lata temu zdał sobie spra­wę, że jest szczę­śli­wy, a kiedy to do niego do­tar­ło, jasno i wy­raź­nie, tenże uśmie­szek rzad­ko kiedy zni­kał z jego ogo­rza­łej twa­rzy. –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

na nie­speł­na pół­to­ra­ty­sięcz­ną, gmin­ną wio­skę… –> …na nie­speł­na pół­to­ra­ty­sięcz­ną, gmin­ną wio­skę

 

a wszyst­ko to na wła­sno­ręcz­nie upie­czo­nym chle­bie na za­kwa­sie. –> Można własnoręcznie przygotować ciasto na chleb, ale własnoręcznie nie można chleba upiec.

 

Sa­mo­chód na­le­żał do mło­de­go chło­pa­ka… –> Masło maślane. Chłopak jest młody z definicji.

 

dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­po­łu­dniu… –> …dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­ po­łu­dniu… Lub: …dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­po­łu­dniem

 

i ćwi­czył z nią go­dzi­nę lub pół­to­ra. –> Godzina jest rodzaju żeńskiego, więc: …i ćwi­czył z nią go­dzi­nę lub pół­to­rej.

 

Hurra, Bóg kocha nas wszyst­kich, a Cie­bie szcze­gól­nie! –> Hurra, Bóg kocha nas wszyst­kich, a cie­bie szcze­gól­nie!

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Drze­wo samo się nie zwie­zie. –> Dre­wno samo się nie zwie­zie.

Drzewo jest drzewem, dopóki rośnie. Ścięte, staje się drewnem.

 

Naj­pierw jed­nak Maks spró­bo­wał cich­sze­go spo­so­bu. Za­pu­kał, naj­pierw de­li­kat­nie… –> Powtórzenie.

 

od nie­mal trzech lat prze­by­wa­ła Pani Wanda. –> …od nie­mal trzech lat prze­by­wa­ła pani Wanda.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu bardzo wiele razy.

 

– A gdzie po­dzia­łeś swoją? – Od­krzyk­nę­ła rów­nie gło­śno Edyta, jego matka. – I prze­stań się drzeć na cały dom, aż uszy pę­ka­ją! – Wrza­snę­ła jesz­cze gło­śniej. –> – A gdzie po­dzia­łeś swoją? – od­krzyk­nę­ła rów­nie gło­śno Edyta, jego matka. – I prze­stań się drzeć na cały dom, aż uszy pę­ka­ją! – wrza­snę­ła jesz­cze gło­śniej.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Ze swoją drob­ną bu­do­wą… –> Zbędny zaimek. Czy mogła mieć cudzą budowę?

 

W dło­niach mełła białą chu­s­tecz­kę… –> W dło­niach mięła białą chu­s­tecz­kę

Mleć/ mielić/ mełła znaczy coś zupełnie innego, niż to, co z chusteczką robiła Iwona.

 

mu­sia­ło wy­sko­czyć ja­kieś zwie­rze. –> Literówka.

 

I aku­rat w te jeden punkt… –> Literówka.

 

Za­trzy­mał się na środ­ku po­ko­ju. –> Wcześniej pisałeś, że pokój jest niewielki, że stała w nim mała kanapa, regał, stolik i duże łóżko rehabilitacyjne, do którego, jak mniemam, Adam musiał mieć dostęp z każdej strony. Obawiam się, że chłopiec nie mógł zatrzymać się na środku pokoju, bo tam chyba nie było na to miejsca.

 

Jedną z jego wad, jeśli wie­rzyć jego byłej… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

– Tak, Maks, zgo­dził się. Poza tym…… –> Nie stawia się dwóch wielokropków. Jeden w zupełności wystarczy.

 

cześć z nich wręcz prze­pę­dzać ze swo­je­go te­re­nu. –> Literówka.

 

Czy wiem pan, czym zaj­mo­wał się Ma­ciej… –> Literówka.

 

-…ja, zga­dza się. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

To nie jest dokończenie wypowiedzi Maksa, to wypowiedź księdza, więc powinno być:

– Ja, zga­dza się.

 

Ksiądz Mar­cin upił łyk kawy i od­chy­lił się na krze­śle. –> Kilka zdań wcześniej napisałeś: Ksiądz Marek po­chy­lił się nie­znacz­nie nad sto­łem. –> Jak ma na imię ksiądz, który złożył wizytę Maksowi?

 

wska­za­ły, że to Kamil, fi­zjo­te­ra­peu­ta re­ha­bi­li­tu­ją­cy Panią Wandę… –> Raczej: …wska­za­ły, że to Adam, fi­zjo­te­ra­peu­ta re­ha­bi­li­tu­ją­cy panią Wandę

 

Tym­cza­sem Kamil, który wy­ko­nał już swoje za­da­nie… –> Tym­cza­sem Adam, który wy­ko­nał już swoje za­da­nie

 

Coś, co w jakiś spo­sób po­kie­ro­wa­ło Ka­mi­lem… –> Coś, co w jakiś spo­sób po­kie­ro­wa­ło Adamem

 

wpły­nę­ło na resz­tę, która bier­nie, bez żad­nej walki, dało się prze­nieść… –> Literówka.

 

ale po­trze­bo­wał­byś jesz­cze stu żyć… –> …ale po­trze­bo­wał­byś jesz­cze stu żywotów

Życie nie ma liczby mnogiej.

 

… dobre masz serce? –> Zbędna spacja po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, regulatorzy, za przeczytanie i wyłapanie błędów. Przy większości z nich czerwieniłem się ze wstydu, nie ma dla mnie usprawiedliwienia. 

Prawie wszystkie poprawiłem, zastanawiam się jeszcze, jak wybrnąć z nadmiaru zaimków.

Pokój wzorowałem na rzeczywiście istniejącym – łózko stoi niecały metr od okna, dzięki czemu mam do niego dostęp również z tej strony. Naprzeciwko kanapa, z lewej, pod ścianą, meblościanka, a naprzeciwko niej, zaraz obok wejścia, mały stolik. Tym sposobem środek pokoju, choć niewielki, pozostaje wolny. Wprowadziłem drobną zmianę w tekście, mam nadzieję, że teraz jest bardziej zrozumiale i prawdopodobnie.

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;)

Przyzwyczajona do pokoików w bloku, nie wzięłam pod uwagę tego, że w domach jednorodzinnych metraż pomieszczeń jest zazwyczaj większy, więc i w “małym” pokoju jest sporo miejsca. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Interesujący koncept, początek też wiele obiecuje. Jednak konstrukcyjnie tekst zawodzi. Za bardzo zaczynasz skupiać się na przeszłych wydarzeniach i kiedy dochodzi do finałowej rozmowy Maksa i księdza, jako czytelnik właściwie niewiele wiem. Stąd sama rozmowa brzmi jak mocny infodump, które nie pokazuje mi przeoczonych tropów, ale raczej serwuje mi wytłumaczenie bez którego nie zrozumiem, o co chodzi w tekście. Innymi słowy “więcej pokazanie, mniej mówienia” mogłoby podnieść napięcie w tekście.

Zakończenie zaskakuje, ale raczej w negatywnym sensie – w końcu nie miałem za bardzo tropów, by się tego domyślić.

Technicznie zaś czytało się bardzo przyjemnie. Początek, gdzie opisujesz Maksa, szczególnie mi się podoba. Brzmi lekko i nie jest nudny, jak wiele tego typu prezentacji.

Podsumowując: ciekawy pomysł, niestety za mało prezentujesz, a za dużo mówisz o samej fabule. To podkopało napięcie tego koncertu fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan,

 

dzięki za przeczytanie i uwagi!

Zdążył przesłać nam stamtąd jeden meldunek, w którym zawarł kilka informacji o mieszkańcach[-,] oraz swoje orientacyjne położenie.

Mnie się podobało :)

Jest kilka rzeczy, które można przemyśleć.

Pierwsza sprawa: od samego początku wiadomo, co się wydarzy (ktoś umrze i to raczej nie śmiercią naturalną), a chwilę później, w jaki sposób (opętanie przez złego ducha). Reszta to już szczegóły: że będzie to sparaliżowana staruszka, duch zamorduje całą rodzinę (i rehabilitanta). I biorąc to pod uwagę początek opowieści w pewnym momencie się dłuży. Bohater stoi na podwórku przyjaciela, widzi “niepasujące” rzeczy i my już wiemy, co zastanie w domu, czekamy, aż wejdzie, a ten sobie jeszcze przypomina o psie, hałasach itp. 

Sprawa druga: w związku z tym wyjaśnienie sprawy (zwłaszcza ta ostatnia część, wizyta księdza) wydaje się bardzo krótka i jakaś taka zdawkowa. Tak jakby zabrakło tajemnicy (a przecież była!).

Trzy: nie bardzo kibicowałam bohaterowi, czyli zabrakło emocji.

I cztery: przyjrzałabym się zdaniom z wtrąceniami – niektóre są bardzo długie i za bardzo “rozbijają” zdanie główne.

Natomiast ogólnie czyta się dobrze, jestem zadowolona z lektury.

Przynoszę radość :)

Mnie też się podobało. Końcówka zaskoczyła. Znaczy, ostatni opętany zaskoczył, chociaż w zasadzie był logiczny.

Był sobotni poranek, nic dziwnego więc, że wokół nie widział żywej duszy.

Co jest podmiotem w drugiej części zdania i dlaczego poranek?

Aż pewnego dnia, wracając z kościoła, bum, zator w mózgu, udar niedokrwienny, do widzenia życie.

A co jest podmiotem tutaj?

Na tym z lewej strony Pani Wanda stała okrakiem na rowerze, dużym bicyklu chyba z lat siedemdziesiątych.

Ale którego wieku? W ‘70s XX to już całkiem normalne rowery były. A mało prawdopodobne, żeby staruszka urodziła się w środku XIX… Wtedy jeszcze nie była opętana. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka