- Opowiadanie: Zige - Quachiloroque

Quachiloroque

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Quachiloroque

 – Pro­szę… Obie­cu­ję, że za chwi­lę po­wiem panu wszyst­ko, co wiem, ale naj­pierw pro­szę od­po­wie­dzieć na py­ta­nie.

Maks mil­czał, ale nie dla­te­go, że nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

– Krew – po­wie­dział w końcu. – Mnó­stwo krwi, była wszę­dzie.

 

 

Wcze­śniej

 

Maks uśmie­chał się. Nie sze­ro­ko, jak na wieść o wiel­kiej i rów­nie nie­spo­dzie­wa­nej wy­gra­nej. Uśmie­chał się nie­znacz­nie, pół­gęb­kiem, jak ktoś po pro­stu za­do­wo­lo­ny z sy­tu­acji. Jest nie­źle, pa­no­wie, na­praw­dę nie­źle.

Ja­kieś dwa lata temu zdał sobie spra­wę, że jest szczę­śli­wy, a kiedy to do niego do­tar­ło, jasno i wy­raź­nie, tenże uśmie­szek rzad­ko kiedy zni­kał z jego ogo­rza­łej twa­rzy.

Teraz też tam wid­niał, obec­ny, mimo wcze­snej pory. Ze­ga­rek na desce roz­dziel­czej wska­zy­wał piątą pięt­na­ście.

Nie­mal peł­no­let­nia to­yo­ta po­wo­li su­nę­ła cichą ulicz­ką. Był so­bot­ni po­ra­nek, nic dziw­ne­go więc, że wokół nie wi­dział żywej duszy. Minął za­mknię­tą pie­kar­nię i sto­ją­cy obok kiosk. Obok po­mni­ka, upa­mięt­nia­ją­ce­go jedno z po­wstań, za­bie­dzo­ny kot od­da­wał się po­ran­nej to­a­le­cie. Mia­ro­wy war­kot die­sla od­bi­jał się echem od sto­ją­cych przy dro­dze domów.

Cho­ciaż jazda z jego ma­lut­kie­go domku, przy­cup­nię­te­go na skra­ju wsi, do le­żą­ce­go nie­mal w cen­trum domu An­drze­ja trwa­ła nie­wie­le ponad dwie mi­nu­ty, Maks na­pa­wał się każdą se­kun­dą. Mi­nę­ło ponad sie­dem lat odkąd za­mie­nił wiel­ką, śmier­dzą­cą i ha­ła­śli­wą War­sza­wę na tę nie­speł­na pół­to­ra­ty­sięcz­ną, gmin­ną wio­skę, i je­dy­ne czego ża­ło­wał, to że nie zro­bił tego wcze­śniej.

Przez otwar­te okna pi­ka­pa wpa­da­ło rześ­kie, wrze­śnio­we po­wie­trze. Maks wziął głę­bo­ki od­dech, a kiedy wy­pusz­czał po­wie­trze, uśmiech stał się znacz­nie szer­szy.

O tak, jeśli o któ­rym­kol­wiek okre­sie w jego pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­let­nim życiu można było po­wie­dzieć, że był dobry, to zde­cy­do­wa­nie o tych kilku ostat­nich la­tach.

Cho­le­ra, w ze­szłym ty­go­dniu kupił kil­ka­na­ście ku­rzych pi­skląt. On, miesz­czuch z krwi i kości, który przez więk­szość życia drób wi­dział tylko w skle­pie i na swoim ta­le­rzu, wła­sno­ręcz­nie zbił drew­nia­ną skrzy­nię, w któ­rej teraz grza­ły się te żółte, pu­cha­te ku­lecz­ki.

Mak­sy­mi­lian Rzę­dec­ki, eme­ry­to­wa­ny śled­czy z Wy­dzia­łu Kry­mi­nal­ne­go Sto­łecz­nej Po­li­cji, obec­nie ho­dow­ca dro­biu.

Wciąż uśmiech­nię­ty, skrę­cił kie­row­ni­cą. Te­re­no­wa to­yo­ta gład­ko zje­cha­ła z as­fal­tu na utwar­dzo­ną drogę, po któ­rej obu stro­nach cią­gnął się dru­cia­ny płot, co jakiś czas prze­ci­na­ny bra­ma­mi wjaz­do­wy­mi na pry­wat­ne po­se­sje. Znaj­do­wał się na nie­wiel­kim osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Po ko­lej­nych stu me­trach droga ła­god­nie za­krę­ca­ła w lewo, po czym koń­czy­ła się wjaz­dem na za­gra­co­ne po­dwór­ko. 

 Brama była za­mknię­ta.

Dziw­ne, do tej pory, ile­kroć zja­wiał się rano na wypad po drze­wo do lasu, brama stała już otwo­rem, przy­cze­pa cze­ka­ła przed ga­ra­żem na pod­pię­cie do to­yo­ty (cho­ciaż Maks za każ­dym razem po­wta­rzał, żeby An­drzej prze­stał ją wy­cią­gać wła­sno­ręcz­nie, bo pew­ne­go dnia coś mu strze­li w krę­go­słu­pie na amen, i za­miast do lasu uda­dzą się do szpi­ta­la, na co ten za­wsze od­po­wia­dał, że mimo pięć­dzie­siąt­ki na karku, czuje się jak mło­dzie­nia­szek, chyba że aku­rat musi się wy­si­kać, to wtedy za­mie­nia się w star­ca, bo ci­śnie­nie w jego pom­p­ce znacz­nie zma­la­ło), a An­drzej krzą­tał się w kuch­ni, wi­docz­ny przez duże okno wy­cho­dzą­ce na po­dwó­rze.

W kuch­ni nie pa­li­ło się świa­tło, tak samo jak w in­nych oknach.

Maks za­cią­gnął ha­mu­lec ręcz­ny i wy­siadł z sa­mo­cho­du.

Czyż­by za­spał?

 Wszedł przez furt­kę i otwo­rzył oba skrzy­dła bramy. Ro­zej­rzał się  po po­dwór­ku. Garaż był za­mknię­ty, przy­cze­pa za­pew­ne stała w środ­ku.

Jak nic, jesz­cze smacz­nie śpi.

Maks po­wo­li wje­chał i skrę­cił w prawo. Obok trans­i­ta An­drze­ja (miał kil­ka­set pa­siek i han­dlo­wał mio­dem, dla­te­go bok busa zdo­bi­ła duża, uśmiech­nię­ta psz­czół­ka; za­ska­ku­ją­co po­dob­na do pew­nej przy­ja­ciół­ki Gucia, nie na tyle jed­nak, żeby bać się po­są­dze­nia o pla­giat) stała kil­ku­let­nia mazda w czar­nym ko­lo­rze.

 Maks skądś ko­ja­rzył to auto i in­ten­syw­nie za­sta­na­wiał się, skąd. Ostroż­nie za­par­ko­wał (umow­ne miej­sce par­kin­go­we było wy­star­cza­ją­ce dla jed­ne­go sa­mo­cho­du, dwa mu­sia­ły stać bli­sko sie­bie, a przy trzech koła ostat­nie­go nie­bez­piecz­nie zbli­ża­ły się do ra­ba­tek z kwia­ta­mi). Zga­sił sil­nik i się­gnął po le­żą­cy na tyl­nym sie­dze­niu ple­cak (ter­mos pełen moc­nej kawy i stos ka­na­pek z kieł­ba­są, jaj­kiem i serem, a wszyst­ko to na wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wa­nym chle­bie na za­kwa­sie.

Wła­sno­ręcz­nie!

Pro­szę pań­stwa, przed wami ho­dow­ca dro­biu i pie­karz!

 Wy­gra­mo­lił się na ze­wnątrz. Maks był mocno zbu­do­wa­ny, i choć włosy, nie­gdyś gęste i ciem­ne, nie­mal cał­kiem po­si­wia­ły i wy­raź­nie się prze­rze­dzi­ły, a nad pa­skiem brzuch nieco się za­okrą­glił, to czuł się zdro­wy i mocny, jak trzy­dzie­ści lat temu.

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni te­le­fon. Wy­bie­ra­jąc numer pod­szedł do mazdy.

Wtedy go olśni­ło.

 Sa­mo­chód na­le­żał do chło­pa­ka, nie pa­mię­tał jak się na­zy­wał, który przy­jeż­dżał do se­nior­ki, żeby z nią ćwi­czyć. Ma­sa­ży­sta lub fi­zjo­te­ra­peu­ta. Maks spo­tkał go kilka razy, przy oka­zji wizyt u An­drze­ja.

Z tego, co się orien­to­wał, chło­pak przy­cho­dził do matki An­drze­ja dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po po­łu­dniu, i ćwi­czył z nią go­dzi­nę lub pół­to­rej. Bied­na ko­bie­ta trzy lata temu prze­szła udar, po któ­rym stała się prak­tycz­nie wa­rzy­wem.

Może to i le­piej, oszczę­dzo­no jej przy­naj­mniej emo­cji zwią­za­nych z tra­ge­dią sprzed dwóch ty­go­dni.

Maks pa­mię­tał do­sko­na­le nie­zmor­do­wa­ną, pełną wi­go­ru sta­rusz­kę, która na swoim wier­nym ro­we­rze  po­ru­sza­ła się z ener­gią godną pe­le­to­nu Tour de Fran­ce. Aż pew­ne­go dnia, wra­ca­jąc z ko­ścio­ła, bum, zator w mózgu, udar nie­do­krwien­ny, do wi­dze­nia życie. Witaj we­ge­ta­cjo, wi­taj­cie pie­lu­chy dla do­ro­słych! Hurra, Bóg kocha nas wszyst­kich, a cie­bie szcze­gól­nie!

 Do­tknął maski. Zimna. Pew­nie mło­de­mu ze­psuł się wczo­raj sa­mo­chód, a że miesz­kał nie­da­le­ko, wró­cił na pie­cho­tę. Albo od­wiózł go An­drzej.

Maks wci­snął zie­lo­ną słu­chaw­kę.

No, ko­le­go, po­bud­ka. Drew­no samo się nie zwie­zie.

Słu­cha­jąc mia­ro­we­go sy­gna­łu, po­wo­li ru­szył w kie­run­ku drzwi.

Po kil­ku­na­stu se­kun­dach włą­czy­ła się pocz­ta.

An­drzej ma aż taki mocny sen?

Za­dzwo­nił jesz­cze raz i słu­chał ko­lej­nych sy­gna­łów, wcho­dząc po kilku stop­niach na ganek.

Znowu pocz­ta.

No dobra, w takim razie obu­dzi­my cały dom.

Ja­kieś pół roku temu  żona An­drze­ja ku­pi­ła pie­ska, ma­łe­go kun­del­ka. Ich dzie­ci, już wy­star­cza­ją­co duże, żeby po­ma­gać przy opie­ce nad nim, były wnie­bo­wzię­te. An­drzej tro­chę mniej, bo to on za­zwy­czaj mu­siał sprzą­tać siuś­ki i ma­lut­kie bobki. Mimo to, zwie­rzak skradł nawet jego serce. Wa­riat, bo takie, bar­dzo ade­kwat­ne do swo­je­go tem­pe­ra­men­tu imię, otrzy­ma­ła psina, do­sta­wał wer­bal­ne­go szału na dźwięk dzwon­ka do drzwi.

To nie bę­dzie miła po­bud­ka.

Naj­pierw jed­nak Maks spró­bo­wał cich­sze­go spo­so­bu. Za­pu­kał de­li­kat­nie, potem już nor­mal­nie. Sy­pial­nia An­drze­ja i jego żony znaj­do­wa­ła się na górze, ale ist­nia­ła szan­sa, że w nie­zmą­co­nym spo­ko­ju so­bot­nie­go po­ran­ka, któ­reś z nich coś usły­szy.

Wa­riat był obo­jęt­ny na stu­ka­nie do drzwi. Je­dy­nie dzwo­nek dzia­łał na niego, ni­czym płach­ta na byka.

Nic, zero re­ak­cji.

Maks wes­tchnął. No dobra, mówi się trud­no. Parę osób zaraz kiep­sko za­cznie dzień.

Na­ci­snął guzik. Do­no­śne, po­dwój­ne ding-dong, za­brzmia­ło wy­jąt­ko­wo gło­śno.

Nic się nie dzia­ło. Wa­riat nie sza­lał po dru­giej stro­nie, krzy­ki ro­dzi­ców ani ich dwój­ki dzie­ci nie pró­bo­wa­ły go uspo­ko­ić.

 Maks zmarsz­czył brwi, uśmiech znik­nął. Jesz­cze raz na­ci­snął dzwo­nek, jed­no­cze­śnie po­now­nie wci­snął zie­lo­ną słu­chaw­kę na ko­mór­ce.

Zer­k­nął na mazdę, któ­rej nie po­win­no tu być, ale któ­rej obec­ność można było łatwo wy­tłu­ma­czyć. Ot, nie­spo­dzie­wa­na awa­ria. Potem prze­niósł wzrok na białe drzwi wej­ścio­we. Wa­riat wciąż się nie od­zy­wał, co było już mniej zro­zu­mia­łe, ale wciąż do wy­tłu­ma­cze­nia. Może się roz­cho­ro­wał, może śpi w dru­gim końcu domu.

Znowu pocz­ta.

Maks nie­mal bez­wied­nie chwy­cił klam­kę i na­ci­snął.

Drzwi się otwo­rzy­ły.

Tego już się tak łatwo nie dało wy­tłu­ma­czyć.

Pchnął moc­niej, aż zo­ba­czył pusty ko­ry­tarz. Krzyk­nął imię kum­pla.

Nic, żad­ne­go od­ze­wu.

Po­czuł jakiś za­pach.

 Zna­jo­ma woń, któ­rej nie czuł od lat, i któ­rej miał na­dzie­ję już nigdy nie po­czuć. Zna­jo­my dreszcz prze­szedł mu po krę­go­słu­pie. Wy­stu­kał nowy numer na ko­mór­ce, prze­kra­cza­jąc próg.

Za­wo­łał jesz­cze raz i ostroż­nie ru­szył przed sie­bie. Usły­szał pierw­szy sy­gnał.

Ko­lej­ny krok. Uważ­nie pa­trzył pod nogi. Minął wej­ście do pu­stej kuch­ni.

Woń za­mie­ni­ła się cięż­ki, mdlą­cy za­pach.

Kiedy mijał wej­ście do sa­lo­nu, w słu­chaw­ce ode­zwał się męski głos.

Maks po­wo­li i wy­raź­nie podał adres An­drze­ja, cho­ciaż jego serce biło jak osza­la­łe, a słu­chaw­ka była mokra od potu.

– W po­rząd­ku, pro­szę pana, adres już mam. Ale co się wła­ści­wie dzie­je?

Maks sta­nął przy wej­ściu do nie­wiel­kie­go po­ko­ju, od trzech lat zaj­mo­wa­ne­go przez matkę An­drze­ja.

– Jezu – wy­mam­ro­tał.

 Odór nie­mal unie­moż­li­wiał od­dy­cha­nie. Maks czuł w ustach lep­kość, jakby ten za­pach miał za chwi­lę skle­ić jego gar­dło. Ale pod nim wy­czuł coś in­ne­go, coś… dziw­ne­go.

 Nie po­tra­fił okre­ślić z czym ko­ja­rzy mu się ta cięż­ka, ale  nie­uchwyt­na woń. Po­my­ślał o dżun­gli, wil­got­nym po­wie­trzu, peł­nym brzę­czą­cych owa­dów i od­gło­sów dzi­kich zwie­rząt.

Ta woń była pier­wot­na. O tak, to było dobre słowo. 

 – Halo?! – Głos dy­żu­ru­ją­ce­go w dys­po­zy­tor­ni funk­cjo­na­riu­sza wy­ra­żał za­nie­po­ko­je­nie. – Pro­szę pana? Co się stało?

Maks z tru­dem prze­łknął ślinę.

– Nie wiem – wy­chry­piał. – Ale coś… coś ku­rew­sko złego.

 

 

 

 Dzień wcze­śniej

 

Prawa ręka sta­bi­li­zu­je bark. Lewa chwy­ta za staw łok­cio­wy, dłoń ko­bie­ty opie­ra się o jego bi­ceps.

Po­wol­nym, jed­no­staj­nym ru­chem Adam roz­po­czął ćwi­cze­nie od­wo­dze­nia i przy­wo­dze­nia.

Pani Wanda za­mru­cza­ła coś pod nosem. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi i lekko uchy­lo­ny­mi usta­mi wy­glą­da­ła, jakby spała. Adam wie­dział jed­nak, że w każ­dej chwi­li może spo­dzie­wać się wrza­sku, prze­kleństw  lub okrzy­ków bólu.

Mózg jest naj­wspa­nial­szym two­rem we wszech­świe­cie, ale uszko­dzo­ny przy­po­mi­na nie­spraw­ny sa­mo­chód. Co z tego, że dzia­ła­ją wy­cie­racz­ki, a przed­nie drzwi się otwie­ra­ją, skoro ni­g­dzie już nie po­je­dzie?

Znaj­do­wa­li się w małym po­ko­ju, gdzie od nie­mal trzech lat prze­by­wa­ła pani Wanda. Więk­szą jego część zaj­mo­wa­ło, sto­ją­ce pod oknem, sze­ro­kie łóżko re­ha­bi­li­ta­cyj­ne, resz­tę dzie­li­ły mię­dzy sie­bie mała ka­na­pa i nie­wiel­ki sto­lik, na któ­rym cicho bul­go­tał na­wil­żacz po­wie­trza. Fio­le­to­we ścia­ny zdo­bi­ły głów­nie ob­raz­ki ze świę­ty­mi. Za szybą uro­czo sta­ro­mod­nej me­blo­ścian­ki, w ozdob­nych ram­kach, stało kil­ka­na­ście zdjęć. Adam, re­ha­bi­li­tu­ją­cy sta­rusz­kę prak­tycz­nie od mo­men­tu jej po­wro­tu ze szpi­ta­la, znał je wszyst­kie na pa­mięć.

Naj­czę­ściej jego wzrok przy­cią­ga­ły dwa sto­ją­ce obok sie­bie, w iden­tycz­nych, po­zła­ca­nych ram­kach. Na tym z lewej stro­ny Pani Wanda stała okra­kiem na ro­we­rze, dużym bi­cy­klu chyba z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Wy­raź­nie po­zo­wa­ła fo­to­gra­fo­wi, ale nawet na tym ob­raz­ku widać było roz­pie­ra­ją­cą ją ener­gię, zu­peł­nie, jakby nie mogła do­cze­kać się końca sesji, żeby móc wy­pruć przed sie­bie, ni­czym bły­ska­wi­ca.

Na zdję­ciu z pra­wej Pani Wanda le­ża­ła oto­czo­na swo­imi czte­re­ma sio­stra­mi, w dniu, kiedy wy­pi­sa­no ją ze szpi­ta­la. Nie­obec­ny (nie­któ­rzy mówią tę­pa­wy lub bez­myśl­ny, ale Ada­mo­wi wy­da­wa­ło się to bez­dusz­ne) wyraz twa­rzy sil­nie i bo­le­śnie kon­tra­sto­wał z sze­ro­kim uśmie­chem, na ob­raz­ku obok.

 Życie jest ku­rew­skie, nie są­dzi­cie?

Adam po­pra­wił nieco uchwyt i kon­ty­nu­ował ćwi­cze­nie. Se­nior­ka lekko po­chra­py­wa­ła. Do­tknię­te spa­stycz­no­ścią nogi, o udach twar­dych ni­czym beton, skrzy­żo­wa­ła w kost­kach. Prawą rękę przy­ci­ska­ła do klat­ki pier­sio­wej. Lewą Adam zdo­łał już nieco roz­luź­nić.

W cza­sie ćwi­czeń jego myśli cha­otycz­nie prze­ska­ki­wa­ły z te­ma­tu na temat, ni­czym kulki w lotto. Wła­śnie za­sta­na­wiał się, czy umó­wić się w warsz­ta­cie na wy­mia­nę roz­rzą­du w tym, czy w na­stęp­nym mie­sią­cu, kiedy względ­ną ciszę prze­szył krzyk:

– Mamo, masz ła­do­war­kę? – Do­bie­gło z pię­tra.

Adam roz­po­znał, przed­mu­ta­cyj­ny jesz­cze, gło­sik Mi­cha­ła, je­de­na­sto­let­nie­go syna An­drze­ja.

– A gdzie po­dzia­łeś swoją? – od­krzyk­nę­ła rów­nie gło­śno Edyta, jego matka. – I prze­stań się drzeć na cały dom, aż uszy pę­ka­ją! – wrza­snę­ła jesz­cze gło­śniej.

Adam prze­rwał swoje roz­my­śla­nia i po­wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści. Zo­sta­wił staw bar­ko­wy i de­li­kat­nie ujął łok­cio­wy.

 Sto­ją­ce na pa­ra­pe­cie radio ci­chut­ko mru­cza­ło. Z kuch­ni do­bie­ga­ły dźwię­ki przy­go­to­wy­wa­ne­go obia­du. W wej­ściu mi­gnę­ła szczu­pła, blon­d­wło­sa  po­stać, wpa­trzo­na w ekra­nik smart­fo­na. To Julka, na­sto­let­nia córka An­drze­ja i Edyty. Po chwi­li gło­śny tupot na scho­dach oznaj­mił, że Mi­chał po­sta­no­wił kon­ty­nu­ować po­szu­ki­wa­nia na dole.

– Mamo, po­życz ła­do­war­kę – bła­gal­ny ton zmięk­czył­by każde nie­wpra­wio­ne serce. Ale nie do­świad­czo­nej matki.

– A gdzie masz swoją? Jedną po­dzia­łeś i zaraz moja za­gi­nie, tak?

– Wcale jej nie zgu­bi­łem – za­prze­czył dzie­ciak rów­nie gor­li­wie, co nie­praw­dzi­wie. – Ktoś ją mu­siał za­brać. Pew­nie Julka!

– Mnie do tego nie mie­szaj, szczy­lu – do­le­cia­ło z in­ne­go po­ko­ju, chyba sa­lo­nu.

– Jula, na mi­łość boską! – Edyta, chyba wsku­tek obu­rze­nia na słowa córki, upu­ści­ła coś me­ta­lo­we­go. – Cho­le­ra jasna!

Adam skon­cen­tro­wał się na Pani Wan­dzie. Trzy lata przy­ku­ta do łóżka, kar­mio­na, myta, cał­ko­wi­cie za­leż­na od in­nych.

Eu­ta­na­zja to chyba nie jest taki zły po­mysł.

Jego dal­sze roz­my­śla­nia prze­rwa­ła, wcho­dzą­ca do po­ko­ju, Iwona. Sio­stra An­drze­ja ostat­nio dużo czasu spę­dza­ła w domu swo­je­go brata. A pre­cy­zyj­niej – odkąd Ma­ciek, trze­cie i naj­star­sze dziec­ko Pani Wandy, nie­ca­łe dwa ty­go­dnie temu owi­nął się po­ży­czo­nym gol­fem wokół drze­wa.

Usia­dła na ka­na­pie, pod­wi­ja­jąc nogi jak na­sto­lat­ka. Przez drob­ną bu­do­wę i ładne rysy twa­rzy, wy­glą­da­ła na sporo młod­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Ciem­na spód­ni­ca, ta­kie­go ko­lo­ru  ża­kiet i bluz­ka kon­tra­sto­wa­ły z krót­ki­mi, blond wło­sa­mi.

– Do­sta­łam maila z Bo­li­wii – wes­tchnę­ła cięż­ko.

Adam lubił ją, chyba naj­bar­dziej z całej jej ro­dzi­ny. Choć star­sza od niego o pra­wie dzie­sięć lat, spra­wia­ła wra­że­nie rów­nej babki. Adam współ­czuł jej stra­ty, bo chyba wła­śnie ona była naj­bli­żej ze zmar­łym bra­tem.

– Wy­sła­li kon­do­len­cje, py­ta­ją też co zro­bić z rze­cza­mi Maćka. Nie jest tego wiele, ale teraz to wszyst­ko, co po nim zo­sta­ło. – W dło­niach mięła białą chu­s­tecz­kę, którą co chwi­la wy­cie­ra­ła nos. 

Adam bał się, że ko­bie­ta zaraz się roz­klei, ale na szczę­ście zdo­ła­ła wziąć się w garść. Przy­naj­mniej czę­ścio­wo.

 – Nawet nie wie­dzia­łam, gdzie ostat­nio Ma­ciek był. Kiedy ostat­nio ga­da­li­śmy na sky­pie, wspo­mi­nał o Peru, uczył ka­te­che­zy w ja­kiejś wio­sce w gó­rach. Ale to było ze trzy mie­sią­ce temu. Wi­docz­nie go prze­nie­śli. Roz­ma­wia­li­śmy tak rzad­ko…

Ma­ciej był księ­dzem, i od lat prze­by­wał w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Tyle Adam wie­dział na pewno. Oko­licz­no­ści jego śmier­ci przez ostat­nie dni sta­no­wi­ły głów­ny temat roz­mów w całej miej­sco­wo­ści. Nie­czę­sto w oko­li­cy do­cho­dzi do śmier­tel­nych wy­pad­ków. W do­dat­ku z udzia­łem księ­dza, który nie po­ka­zy­wał się w oko­li­cy od lat.

Dwa ty­go­dnie temu ksiądz Ma­ciej, będąc za­le­d­wie od nie­ca­łej doby w swo­jej ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści, po­ży­czył od brata sta­re­go volks­wa­ge­na i ru­szył na pół­noc. Zdą­żył prze­je­chać nie­ca­łe trzy ki­lo­me­try, kiedy z dużą pręd­ko­ścią ude­rzył czo­ło­wo w sto­ją­ce na po­bo­czu drze­wo. Z golfa nie było co zbie­rać. Z kie­row­cy tym bar­dziej.

Po­li­cja uzna­ła, że przed sa­mo­chód mu­sia­ło wy­sko­czyć ja­kieś zwie­rzę. Ksiądz odbił w prawo, jed­nak tak nie­szczę­śli­wie, że tra­fił w drze­wo. Pech po­le­gał na tym, że na tym pro­stym od­cin­ku drogi, dłu­go­ści pół­to­ra ki­lo­me­tra, na pra­wym po­bo­czu ro­śnie tylko jedno drze­wo – dąb o dwu­me­tro­wej śred­ni­cy pnia. Pół ki­lo­me­tra w jedną, i ki­lo­metr w drugą nie ma nic, same pola. I aku­rat w ten jeden punkt mu­sia­ło tra­fić kie­ro­wa­ne przez księ­dza auto.

– Do­brze cho­ciaż, że zdą­żył przy­wi­tać się z mamą – po­wie­dzia­ła Iwona po­cie­ra­jąc czoło, jakby drę­czył ją ból głowy.

Po­sie­dzia­ła jesz­cze chwi­lę, w końcu wsta­ła i wolno wy­szła z po­ko­ju, po dro­dze mu­ska­jąc de­li­kat­nie dło­nią siwe włosy Pani Wandy. Jej matka ani drgnę­ła.

Adam zajął się koń­czy­ną dolną. Noga sta­wia­ła duży opór, zu­peł­nie, jakby jej miej­sce za­ję­ła kłoda drew­na, przy­mo­co­wa­na do bio­dra ze­psu­ty­mi za­wia­sa­mi.

Tak dzia­ła­ją mię­śnie bez wła­ści­we­go do­wódz­twa mózgu. W za­sa­dzie od sa­me­go po­cząt­ku re­ha­bi­li­ta­cji walkę pro­wa­dzi­li nie po to, żeby Pani Wan­dzie się po­pra­wi­ło, na to było już za późno.

Cho­dzi­ło o to, żeby jej stan się nie po­gor­szył.

 Wła­śnie zaj­mo­wał się sta­wem sko­ko­wym, kiedy do po­ko­ju wle­ciał Mi­chał. Nie wszedł ani wkro­czył, ale wpa­ro­wał, ni­czym sprin­ter na linię mety. Za­trzy­mał się na środ­ku po­ko­ju. Ob­rzu­cił szyb­kim spoj­rze­niem po­chy­lo­ne­go nad stopą Adama, krót­ką chwi­lę po­świę­cił swo­jej babci, a potem przy­stą­pił do po­szu­ki­wań. Zaj­rzał pod ka­na­pę, za drzwi, po­ło­żył się nawet na pod­ło­dze i prze­szu­kał ob­szar pod łóż­kiem re­ha­bi­li­ta­cyj­nym.

Mu­sia­ło mu bar­dzo za­le­żeć na tej ła­do­war­ce.

– Messi jest nie­zły, ale Ro­nal­do bije go na głowę, nie są­dzisz? – Adam nie wy­trzy­mał. Jedną z jego wad, jeśli wie­rzyć ostat­niej byłej, licz­nych, była nie­umie­jęt­ność igno­ro­wa­nia fa­na­ty­ków. Bez wzglę­du na ro­dzaj fa­na­ty­zmu, nie po­tra­fił przejść obok nich obo­jęt­nie.

Jego py­ta­nie po­zor­nie po­zba­wio­ne było kon­tro­wer­sji. Bio­rąc jed­nak pod uwagę, że jesz­cze chyba nigdy nie wi­dział Mi­cha­ła ubra­ne­go w coś, co w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie było po­wią­za­ne z Bar­ce­lo­ną, klu­bem pił­kar­skim, nie­któ­rzy mo­gli­by się w nim do­pa­trzyć zna­mion pro­wo­ka­cji.

Kie­dyś, cze­ka­jąc na przy­stan­ku, pe­wien zgar­bio­ny sta­ru­szek roz­po­czął z nim nie­zo­bo­wią­zu­ją­cą po­ga­węd­kę. Ot, dwóch nie­zna­jo­mych, dla za­bi­cia czasu, roz­ma­wia o wszyst­kim i o ni­czym.

Pięć minut póź­niej Adam mu­siał uchy­lać się przed cio­sa­mi pa­ra­sol­ką, którą dzia­dek wy­wi­jał ni­czym cepem.

Oka­za­ło się, że nowy zna­jo­my Adama miał zde­cy­do­wa­ne i jasno okre­ślo­ne po­glą­dy po­li­tycz­ne, cał­ko­wi­cie od­por­ne na ja­kie­kol­wiek ar­gu­men­ty i lo­gi­kę.

Mi­chał spoj­rzał na niego z mie­sza­ni­ną po­gar­dy, wście­kło­ści i li­to­ści. Mniej wię­cej w rów­nych pro­por­cjach. Przez zęby wy­ce­dził:

– Ro­nal­do może Mes­sie­mu co naj­wy­żej…

Adam nigdy nie do­wie­dział się, co mógł­by mu zro­bić, bo ko­ry­ta­rzem nad­szedł An­drzej. Przy uchu trzy­mał te­le­fon. Przy­sta­nął w wej­ściu i, nie prze­ry­wa­jąc roz­mo­wy,  kiw­nął głową Ada­mo­wi.

– Tak, stary, po­je­dzie­my tam, gdzie ostat­nio. Jak nie uzbie­ra­my trzech przy­czep, resz­tę weź­mie­my od sta­re­go Koś­kie­wi­cza, ga­da­łem z nim ostat­nio i…

Od­wró­cił się i ru­szył ko­ry­ta­rzem w stro­nę kuch­ni.

– Tak, Maks, zgo­dził się. Poza tym… – resz­ta zgi­nę­ła w zwy­kłym ha­ła­sie domu peł­ne­go ludzi.

 Mi­chał po­sta­no­wił nie oświe­cać Adama w kwe­stii upodo­bań wspo­mnia­nych pił­ka­rzy. Zmie­rzył go jesz­cze po­nu­rym wzro­kiem i wy­szedł z po­ko­ju.

– Kto za­brał moja ła­do­war­kę?! – krzyk­nął z wy­raź­nie wy­czu­wal­ną w gło­sie roz­pa­czą.

– Prze­stań się drzeć, gów­nia­rzu!

– Julka, do cho­le­ry ja­snej, prze­sta­niesz wresz­cie?! – Od głosu Edyty nie­mal za­wi­bro­wa­ły szyby.

Adam prze­szedł do stawu ko­la­no­we­go i swo­ich roz­my­ślań. Po re­ha­bi­li­ta­cji nie miał już żad­nych obo­wiąz­ków.

Ani pla­nów, bądź­my pre­cy­zyj­ni.

Cze­ka­ło na niego puste miesz­ka­nie i pew­nie jakiś film na lap­to­pie. I tak od nie­mal pół roku, od kiedy roz­stał się z ostat­nią dziew­czy­ną. Dziew­czy­ną, którą na­zy­wał teraz nie­po­ro­zu­mie­niem, a ona jego pier­do­lo­ną po­mył­ką.

Ehhh, mi­łość jest pięk­na, ni­czym je­zio­ro w letni dzień. Do­pie­ro potem czę­sto za­czy­na śmier­dzieć szam­bem.

Adam otrzą­snął się z tych wspo­mnień. Może jutro po­je­dzie w od­wie­dzi­ny do ro­dzi­ców? Miesz­ka­li tylko pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd, a dawno już do nich nie za­glą­dał.

Za­kres ruchu ko­la­na, z każ­dym ko­lej­nym, po­wol­nym po­wtó­rze­niem, zmie­niał się z mi­ni­mal­ne­go na nie­znacz­ny. Adam czuł za­pach talku, oliw­ki oraz cze­goś jesz­cze.

Pie­lu­cha Pani Wandy praw­do­po­dob­nie była pełna.

Zer­k­nął na ze­ga­rek. Jesz­cze dwa­dzie­ścia minut. Zer­k­nął na Panią Wandę.

O mało nie wrza­snął.

Sta­rusz­ka wpa­try­wa­ła się w niego nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Nie było to nic no­we­go, cza­sa­mi pa­trzy­ła na niego w cza­sie ćwi­czeń, jed­nak wtedy było to spoj­rze­nie po­zba­wio­ne życia i in­te­li­gen­cji.

Tym razem jed­nak wy­bla­kłe, nie­bie­skie oczy wpa­try­wa­ły się w niego z taką in­ten­syw­no­ścią, że Adam po­czuł się mocno nie­swo­jo.

W tych oczach było mnó­stwo życia. I cze­goś jesz­cze.

Adam mógł nie przyj­mo­wać tego do wia­do­mo­ści, ale nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że Pani Wanda pa­trzy­ła w niego z czy­stą nie­na­wi­ścią.

Po­czuł na ra­mio­nach gęsią skór­kę.

Co jest?

Adam nie sły­szał nigdy o przy­pad­ku, żeby osoba po cięż­kim uda­rze, po kilku la­tach we­ge­ta­cji, po­wró­ci­ła do pełni zmy­słów. Udar to nie śpiącz­ka, i choć cuda się zda­rza­ją, to Adam po­zo­sta­wał ra­czej scep­ty­kiem w ta­kich spra­wach.

Wciąż po­chy­lał się nad ko­la­nem Pani Wandy, nie mogąc ode­rwać wzro­ku od jej oczu. Z prze­ra­że­niem ob­ser­wo­wał, jak unosi się górna warga ko­bie­ty, uka­zu­jąc bez­zęb­ne dzią­sło. Ni­czym u wście­kłe­go psa. Było to strasz­ne i obrzy­dli­we jed­no­cze­śnie.

Z ogrom­nym tru­dem Adam prze­niósł wzrok na wej­ście. Oczy­wi­ście, nikt się nie po­ka­zał. Przez ostat­nią go­dzi­nę dom przy­po­mi­nał dwo­rzec au­to­bu­so­wy w go­dzi­nach szczy­tu, a teraz cisza.

Wła­śnie, cisza. Zu­peł­nie nic, żad­ne­go ha­ła­su.

W na­stęp­nej se­kun­dzie Adam po­czuł cięż­ki, przy­tła­cza­ją­cy za­pach, ko­ja­rzą­cy się z ciem­ną, wil­got­ną dżun­glą, po­krzy­ki­wa­niem dzi­kich zwie­rząt, oraz bzy­cze­niem much i ko­ma­rów.

W na­stęp­nej po­czuł jak coś bez­ce­re­mo­nial­nie we­szło mu do głowy. In­truz, który nie wie­dział, co to sub­tel­ność, i który nie­mal od po­cząt­ku roz­po­czął de­wa­sta­cję jego umy­słu.

A potem za­pa­dła ciem­ność, w któ­rej stro­bo­sko­po­wo,  co jakiś czas, do­strze­gał prze­błysk, jakiś obraz lub dźwięk.  

 

Cięż­ki, nie­re­gu­lar­ny krok… scho­dy…

Naj­pierw dziew­czyn­ka!

Czuł, że trzy­ma coś w dłoni… coś mi­łe­go w do­ty­ku… cią­gnął coś (to włosy, dłu­gie blond włosy) po scho­dach w dół…

Szyb­ciej! Je­stem głod­ny, po­trze­bu­ję sił!sił!sił!

Gwał­tow­ny, wwier­ca­ją­cy się w umysł hałas… Boli…

Zabij go!

Ruch nogą… coś prze­la­tu­je, zde­rza się ze ścia­ną… krót­ki, urwa­ny gwał­tow­nie pisk…

Po­spiesz się!

Pokój, łóżko re­ha­bi­li­ta­cyj­ne…

Sprę­ży­ny ka­na­py jęk­nę­ły, kiedy coś (Julka) na niej wy­lą­do­wa­ło…

Szyb­ciej! Po­spiesz się!

Kuch­nia, szu­fla­da, ścier­ki…

Szyb­ciej!

Na pod­ło­dze, opar­te o szaf­kę coś leży… Duże, prze­ra­żo­ne oczy wpa­tru­ją się w niego, nie rusza się (nie może) … Co to…? E… e… (Edyta)

Po co on tu przy­szedł…?

Nóżżżżżżż!!!

Ciem­ność… w gło­wie huk, i ból, i tor­na­do, coś się rusza i nisz­czy…

Wra­caj!!!

Znowu ka­na­pa, blond włosy…

Jego ręka z czymś (to jest nóż), unosi się, co on robi, gdzie…

Na­karm mnie!!!

 

Adam, choć po­stać klę­czą­ca obok ka­na­py nie­wie­le ma już z nim wspól­ne­go, pro­stu­je się. Włosy ma w nie­ła­dzie, jedno oko jest całe czer­wo­ne, dru­gie ucie­kło w głąb czasz­ki. Z nosa nie­prze­rwa­nie sączy się krew, z ką­ci­ka ust spły­wa ró­żo­wa ślina, wy­mie­sza­na z krwią z prze­gry­zio­ne­go ję­zy­ka.

Od­wra­ca się nie­zgrab­nie. Przód ko­szul­ki i spodnie ma czer­wo­ne, po­dob­nie prawą rękę, nie­mal do ra­mie­nia. W dłoni coś trzy­ma, coś cie­płe­go, wil­got­ne­go.

(Wiesz, co to jest. Wiesz, co zro­bi­łeś)

Nie… nie…

Pod­cho­dzi do łóżka. Pani Wanda nie spusz­cza z niego wzro­ku.

Pora kar­mie­nia.

 

Po kilku mi­nu­tach reszt­ka Adama (jego mózg przy­po­mi­na teraz ze­psu­tą, owo­co­wą ga­la­ret­kę), sły­szy dłu­gie wes­tchnie­nie, pełne roz­ko­szy i za­do­wo­le­nia.

Teraz resz­ta

 

 

 

Dwa mie­sią­ce póź­niej

 

Maks po­sta­wił kubek z kawą na stole. Usiadł na­prze­ciw­ko szczu­płe­go męż­czy­zny, który po­dzię­ko­wał ski­nie­niem głowy.

– Pięk­ny dom. Cichy i spo­koj­ny. W sam raz na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek.

Maks wpa­try­wał się w niego w mil­cze­niu.

Męż­czy­zna, wraz z dwoma to­wa­rzy­sza­mi, przy­je­chał przed dzie­się­cio­ma mi­nu­ta­mi nie­po­zor­nym oplem. Tyko on wszedł do środ­ka, resz­ta zo­sta­ła w aucie.

Maks nie sko­men­to­wał tego, a młody męż­czy­zna nie wy­ja­śnił.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Maks nie zgo­dził­by się na spo­tka­nie. Wy­star­cza­ją­co dużo razy, w ostat­nim cza­sie, mu­siał od­ma­wiać ko­men­ta­rza, opę­dzać się od na­mol­nych dzien­ni­ka­rzy, a część z nich wręcz prze­pę­dzać ze swo­je­go te­re­nu.

Jed­nak męż­czy­zna nie był hieną z bru­kow­ca.

Był księ­dzem.

Za­dzwo­nił dzień wcze­śniej, przed­sta­wił się jako oj­ciec Mar­cin, i po­pro­sił o spo­tka­nie. Nie na­ma­wiał Maksa, nie prze­ko­ny­wał, ani nie pró­bo­wał go prze­ku­pić. Stwier­dził po pro­stu, że praw­do­po­dob­nie wie, co się stało w tam­tym domu, chciał­by je­dy­nie przed­sta­wić swoją wer­sję i wy­ja­śnić ewen­tu­al­ne nie­ści­sło­ści.

Dodał, że jego zda­niem tylko Maks może mu w tym pomóc.

Nic wię­cej nie dodał, ale to wy­star­czy­ło, żeby Maks się za­wa­hał, a po chwi­li zgo­dził na spo­tka­nie.

No cóż, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że  roz­mów­ca go za­in­try­go­wał.

Dla­te­go już kil­ka­na­ście go­dzin póź­niej sie­dzie­li w jego kuch­ni, przy kub­kach z kawą. Ksiądz Mar­cin upił ostroż­nie łyk.

 – Pysz­na – po­wie­dział, ostroż­nie od­sta­wia­jąc na­czy­nie.

Miał szczu­płą, nie­mal chło­pię­cą syl­wet­kę. Krót­kie, czar­ne włosy przy­cię­te były po żoł­nier­sku. Małe dło­nie o dłu­gich pal­cach po­ło­żył pła­sko na bla­cie.

– Nie chciał­bym mar­no­wać pań­skie­go czasu, po­zwo­lę więc sobie przejść od razu do rze­czy.

Pod­niósł wzrok. Jego oczy nie pa­so­wa­ły do resz­ty ciała. Były stare, jakby w swoim krót­kim jesz­cze życiu wi­dzia­ły zbyt dużo zła.

Maks do­sko­na­le go ro­zu­miał. On też, po kilku pierw­szych la­tach służ­by, po pierw­szych kilku strasz­nych zbrod­niach, które badał, miał takie oczy.

– Co, Pana zda­niem, się tam wy­da­rzy­ło?

Maks mil­czał. Czuł się nie­swo­jo, praca w po­li­cji przy­zwy­cza­iła go do innej roli, to on za­wsze za­da­wał py­ta­nia. Ale oprócz tego nie wie­dział, co po­wie­dzieć, po­wie­dział więc praw­dę.

– Nie wiem.

Ksiądz Mar­cin ski­nął głową.

– Ro­zu­miem więc, że nie po­dzie­la pan jed­nej z licz­nych teo­rii, które po­ja­wi­ły się w te­le­wi­zji i pra­sie?

– Naj­bar­dziej prze­ma­wia do mnie ta o ko­smi­tach – Maks upił łyk kawy.

Jego roz­mów­ca uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– No tak, lu­dzie mają bujną wy­obraź­nię.

Sie­dem ofiar, w tym dwoje dzie­ci. Miej­sce zbrod­ni, wy­glą­da­ją­ce jak hala nie­udol­ne­go rzeź­ni­ka po po­dwój­nej zmia­nie. Brak po­dej­rza­nych, teo­rie spi­sko­we roz­mna­ża­ją­ce się w bły­ska­wicz­nym tem­pie.

O tak, ich miej­sco­wość w ostat­nim cza­sie była naj­słyn­niej­szą wio­ską w Pol­sce, a praw­do­po­dob­nie i w Eu­ro­pie. Za­ist­nia­ła rów­nież za oce­anem. Maks oso­bi­ście wi­dział busy z lo­giem BBC i CNN na bo­kach.

W pierw­szym mie­sią­cu licz­ba przy­jezd­nych, po­li­cjan­tów, śled­czych, dzien­ni­ka­rzy i zwy­kłych ga­piów, znacz­nie prze­wyż­sza­ła ilość sta­łych miesz­kań­ców.

Po ty­go­dniu brak re­zul­ta­tów śledz­twa i skąpe in­for­ma­cje prze­ka­zy­wa­ne opi­nii pu­blicz­nej, spo­wo­do­wa­ły po­wsta­nie dzie­sią­tek mniej lub bar­dziej zwa­rio­wa­nych teo­rii na temat zbrod­ni.

Wspo­mnia­ni ko­smi­ci, ale i prze­jeż­dża­ją­ca ka­ra­wa­na Cy­ga­nów, psy­cho­pa­tycz­ny mor­der­ca w masce ho­ke­jo­wej, duchy z nie­od­le­głe­go cmen­ta­rza, za­bój­ca w czar­nej woł­dze  i zbio­ro­we, ry­tu­al­ne sa­mo­bój­stwo, sta­no­wi­ły je­dy­nie kilka z nich.

– Kiedy wszedł pan do środ­ka i uj­rzał ten pokój po raz pierw­szy, co naj­pierw rzu­ci­ło się panu w oczy?

Maks po­pra­wił się na krze­śle.

– Nie ro­zu­miem, co…

Ksiądz Marek uniósł nie­znacz­nie dłoń.

– Pro­szę… Obie­cu­ję, że za chwi­lę po­wiem panu wszyst­ko co wiem, ale naj­pierw pro­szę od­po­wie­dzieć na py­ta­nie.

Maks mil­czał, ale nie dla­te­go, że nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

– Krew – po­wie­dział w końcu. – Mnó­stwo krwi, była wszę­dzie.

Ksiądz Marek ski­nął głową.

– A potem, co pan za­uwa­żył? Wiem, że nie prze­by­wał pan tam zbyt długo, w do­dat­ku ten widok mu­siał być szo­ku­ją­cy, ale…

Maks wes­tchnął. Po­dej­rze­wał, że prę­dzej za­po­mniał­by swo­je­go imie­nia, niż ten obraz.

– Na pod­ło­dze przy ka­na­pie le­ża­ły ciała… ko­lej­ne na ka­na­pie, na­stęp­ne na pod­ło­dze przy łóżku. Na nim z kolei le­ża­ła se­nior­ka. Wszyst­ko wręcz pły­wa­ło we krwi, trud­no było stwier­dzić, kto jest kim w tym gąsz­czu tru­pów. Wy­raź­nie wi­dzia­łem je­dy­nie twarz Mi­cha­ła… to syn An­drze­ja… to zna­czy, to był syn An­drze­ja. Leżał przy ka­na­pie, miał twarz skie­ro­wa­ną w stro­nę wej­ścia, dla­te­go wi­dzia­łem go wy­raź­nie – suchy, po­li­cyj­ny ton sta­no­wił ba­rie­rę ochron­ną dla jego umy­słu.

Maks nie wspo­mniał o prze­ra­że­niu, które nada­ło twa­rzy chłop­ca wyraz  grec­kiej maski ze sta­ro­żyt­no­ści. Nie wspo­mniał o Iwo­nie, którą po chwi­li roz­po­znał dzię­ki krót­kiej blond fry­zu­rze. Jako je­dy­na le­ża­ła na ka­na­pie, a tym, co naj­bar­dziej przy­ku­wa­ło uwagę, były nie jej włosy, ale wiel­ka dziu­ra zie­ją­ca w klat­ce pier­sio­wej. W jej brze­gach bie­la­ły żebra. Nie wspo­mniał o sta­rusz­ce, która wy­glą­da­ła, jakby prak­tycz­nie wy­ką­pa­ła się w po­so­ce, i która le­ża­ła już nie w bia­łej, lecz czer­wo­nej po­ście­li.

– Wi­dzia­łem sie­dem tru­pów w po­ko­ju czer­wo­nym od krwi. I żad­nych śla­dów na ko­ry­ta­rzu. Ten, kto to zro­bił, mu­siał być rów­nie mocno za­bru­dzo­ny, jak jego ofia­ry. Więc jakim cudem nic nie zna­le­zio­no?

– Ma pan rację i się myli.

– Jak to?

– Ma pan rację, spraw­ca był zbry­zga­ny krwią. I myli się pan, było sześć, nie sie­dem ofiar.

Maks wpa­try­wał się w roz­mów­cę za­sko­czo­ny.

– Słu­cham? – wy­krztu­sił w końcu.

– Zaraz do tego przej­dzie­my, obie­cu­ję. Czy wie pan, czym zaj­mo­wał się Ma­ciej, brat An­drze­ja oraz Iwony?

Maks czuł się zdez­o­rien­to­wa­ny nagłą zmia­ną te­ma­tu.

– Był księ­dzem. Zu­peł­nie jak…

-Ja, zga­dza się. A czy wie pan, co robił w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, w któ­rej prze­by­wał od nie­mal ośmiu lat?

Po­wo­li po­krę­cił głową.

Ksiądz Marek po­chy­lił się nie­znacz­nie nad sto­łem. Nie spusz­czał wzro­ku z Maksa.

– In­for­ma­cje, które zaraz panu wy­ja­wię, ob­ję­te są naj­wyż­szą klau­zu­lą po­uf­no­ści. Nie muszę panu chyba przy­po­mi­nać, co to ozna­cza?

Maks po­wo­li po­krę­cił głową.

– Świet­nie. Do­sko­na­le.

Ksiądz Marek upił łyk kawy i od­chy­lił się na krze­śle.

– Już dru­gie­go dnia śledz­twa zo­rien­to­wa­no się, że może być ono dość… nie­ty­po­we – za­czął. – Na szczę­ście wy­dział z War­sza­wy przy­słał czło­wie­ka o sze­ro­kich ho­ry­zon­tach, który nie prze­stra­szył się fak­tów, które od­krył, ale spró­bo­wał je zro­zu­mieć. W tym celu, bar­dzo dys­kret­nie, skon­tak­to­wał się z przed­sta­wi­cie­lem jed­nej z naj­po­tęż­niej­szych in­sty­tu­cji na świe­cie. Je­dy­nej, która mogła mu w tym mo­men­cie pomóc.

– Z Ko­ścio­łem – stwier­dził, nie za­py­tał Maks.

– Zga­dza się, z Ko­ścio­łem. Który nigdy nie lek­ce­wa­ży ta­kich sy­gna­łów.

– A te sy­gna­ły, to…

– O tym za chwi­lę, przejdź­my naj­pierw do księ­dza Ma­cie­ja. Od lat prze­by­wał na mi­sjach w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Gło­sił Słowo Boże, na­wra­cał miesz­kań­ców w za­po­mnia­nych, od­cię­tych od in­nych ludzi, miejsc. Nie­rzad­ko był pierw­szym bia­łym czło­wie­kiem, któ­re­go wi­dzie­li. Nie muszę chyba do­da­wać, z jakim nie­bez­pie­czeń­stwem prak­tycz­nie co­dzien­nie mu­siał się sty­kać. Wiemy o trzech przy­pad­kach, kiedy ksiądz Ma­ciej zo­stał ranny. Oso­bi­ście ob­sta­wiam, że zda­rzy­ło się to znacz­nie czę­ściej. Po­wie­dzieć, że Ko­ściół był z niego za­do­wo­lo­ny, to nic nie po­wie­dzieć. Do­sko­na­le ro­zu­miem, że w dzi­siej­szych cza­sach trud­no w to uwie­rzyć, ale wśród nas wciąż znaj­du­je się wielu wspa­nia­łych ludzi, któ­rzy je­dy­ne, czego pra­gną, to słu­żyć Bogu, i gło­sić jego słowa wszę­dzie tam, gdzie jesz­cze ono nie do­tar­ło. Ksiądz Ma­ciej był jed­nym z naj­bar­dziej pra­wych i naj­od­waż­niej­szych ludzi, o ja­kich kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem. Nie­ste­ty, nie dane mi było spo­tkać go oso­bi­ście.

– Jaki ma to zwią­zek z tym wszyst­kim?

– Ty­dzień przed swoją śmier­cią, ksiądz Ma­ciej nie­spo­dzie­wa­nie po­pro­sił o moż­li­wość po­wro­tu do kraju. Ze wzglę­du na ogrom­ne za­słu­gi, od razu otrzy­mał zgodę. Nikt nie za­da­wał żad­nych pytań, wszy­scy przy­ję­li, i słusz­nie, że po tylu la­tach nie­na­gan­nej służ­by, jak nikt inny za­słu­gi­wał na od­po­czy­nek i spo­tka­nie z ro­dzi­ną. Po kilku dniach po­dró­ży do­tarł do swej ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści.

– Gdzie zgi­nął w wy­pad­ku.

– Zga­dza się.

– Więc jakim cudem miał co­kol­wiek wspól­ne­go z tym kosz­ma­rem, skoro od kil­ku­na­stu dni był już mar­twy?

Ksiądz Mar­cin wziął głę­bo­ki wdech.

– Uwa­ża­my, że ksiądz Ma­ciej nie wró­cił do Pol­ski sam.

Maks przez chwi­lę prze­twa­rzał w gło­wie te in­for­ma­cje.

– Nie ro­zu­miem. Z ja­kimś innym księ­dzem?

Ksiądz Ma­ciej po­krę­cił głową.

– Klu­czem do zro­zu­mie­nia jest miej­sce, w któ­rym ostat­nio prze­by­wał ksiądz Ma­ciej. Sza­cu­je­my, że ja­kieś trzy ty­go­dnie przed swoją śmier­cią, do­tarł do ma­lut­kiej wio­ski, ukry­tej w bo­li­wij­skiej dżun­gli. Zdą­żył prze­słać nam stam­tąd jeden mel­du­nek, w któ­rym za­warł kilka in­for­ma­cji o miesz­kań­cach, oraz swoje orien­ta­cyj­ne po­ło­że­nie.

W ze­szłym ty­go­dniu do­tar­li tam nasi przed­sta­wi­cie­le. Na miej­scu za­sta­li tylko czte­ry osoby, ale wcze­śniej mu­sia­ło ich tam miesz­kać znacz­nie wię­cej. Wi­docz­nie ucie­kli w głąb dżun­gli. Nagle, zo­sta­wia­jąc prak­tycz­nie cały swój do­by­tek.

Maks gwał­tow­nie wstał od stołu.

– Zaraz, chwi­la. Nic nie ro­zu­miem.

Pod­szedł do lo­dów­ki i wyjął małą bu­tel­kę wody. Od­krę­cił za­kręt­kę i dusz­kiem wypił po­ło­wę.

– O co tu cho­dzi? Po co mówi mi ksiądz o swoim zmar­łym ko­le­dze po fachu? Mie­li­śmy roz­ma­wiać o tej pie­przo­nej ma­sa­krze, przez którą nie mogę spać po no­cach, i któ­rej nijak nie po­tra­fię zro­zu­mieć. Więc albo za­cznie­my roz­ma­wiać na temat, albo zaraz za­koń­czy­my to spo­tka­nie.

Rysy twa­rzy księ­dza Mar­ci­na stward­nia­ły. Już nie przy­po­mi­nał mło­de­go chło­pacz­ka z ko­lo­rat­ką wokół szyi.

– Na pewno sły­szał pan o az­tec­kich ry­tu­ałach, w któ­rych skła­da­no bogom ofia­rę z ludzi. Uci­na­no im głowę, lecz znacz­nie czę­ściej wy­ci­na­no serce. I choć Az­te­ko­wie ko­ja­rzą się głów­nie z dzi­siej­szym Mek­sy­kiem, ist­nie­ją do­wo­dy, że do po­dob­nych aktów bar­ba­rzyń­stwa do­cho­dzi­ło rów­nież w wielu in­nych miej­scach w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Te czte­ry osoby, które za­sta­li­śmy w wio­sce, le­ża­ły na wiel­kim, pła­skim ka­mie­niu, który słu­żył miesz­kań­com do wspól­nych po­sił­ków. Wszyst­kie miały wy­cię­te serca.

Uwa­ża­my, je­ste­śmy wręcz pewni, że coś opę­ta­ło księ­dza Ma­cie­ja, przy­by­ło z nim do Pol­ski, prze­szło na in­ne­go ży­wi­cie­la, a po­przed­nie­go się po­zby­ło.

Maks pa­trzył z nie­do­wie­rza­niem.

– Że, co? Chcesz po­wie­dzieć, że…

–  Wszyst­kie ba­da­nia na miej­scu zbrod­ni, w domu two­ich zna­jo­mych, wska­za­ły, że to Adam, fi­zjo­te­ra­peu­ta re­ha­bi­li­tu­ją­cy panią Wandę, przy­niósł lub przy­cią­gnął wszyst­kich miesz­kań­ców do tego po­ko­ju. Na­stęp­nie za po­mo­cą noża wy­ciął ich serca. Po kolei, jedno po dru­gim. Na­stęp­nie za­niósł je do Pani Wandy, a ona je zja­dła. Wszyst­kie, co do jed­ne­go zna­leź­li­śmy w jej żo­łąd­ku. Tym­cza­sem Adam, który wy­ko­nał już swoje za­da­nie, wbił sobie nóż w gar­dło i wy­krwa­wił się na pod­ło­dze. Dla­te­go w tym po­ko­ju było sześć, nie sie­dem tru­pów. Pani Wanda żyła.

Maks wpa­try­wał się w niego sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

– Ale… dla­cze­go?

– Bo tak chcia­ło to, co przy­wę­dro­wa­ło do nas z naj­dzik­szych za­kąt­ków bo­li­wij­skiej dżun­gli. Coś, co za­wład­nę­ło naj­pierw umy­słem księ­dza Ma­cie­ja, a potem prze­nio­sło się do głowy Pani Wandy. Coś, co ka­za­ło mu wje­chać sa­mo­cho­dem w drze­wo, kiedy speł­nił już swoje za­da­nie. Coś, co w jakiś spo­sób po­kie­ro­wa­ło Ada­mem, i wpły­nę­ło na resz­tę, która bier­nie, bez żad­nej walki, dała się prze­nieść do tego po­ko­ju, ni­czym by­dlę­ta pro­wa­dzo­ne na rzeź.

– Jezu – wy­mam­ro­tał Maks. Usiadł na krze­śle, ale po chwi­li wstał. – Chry­ste Panie…

– Prze­pro­wa­dzi­li­śmy na Pani Wan­dzie sze­reg badań i… ry­tu­ałów. Wy­czu­li­śmy obec­ność cze­goś… Ale to było tylko echo, po­zo­sta­łość po Złu, które się w niej za­gnieź­dzi­ło. Po­dej­rze­wa­my, że dzię­ki po­sił­ko­wi… z serc… to coś zy­ska­ło nowe siły, dzię­ki któ­rym było w sta­nie prze­nieść się na kogoś in­ne­go. Stąd wnio­sek, że…

– Qu­achi­lo­ro­que.

– Słu­cham? – Ksiądz Marek wy­pro­sto­wał się na krze­śle. Obie ręce wsa­dził do kie­sze­ni kurt­ki.

– Qu­achi­lo­ro­que – Maks stał opar­ty o szaf­kę. Jego twarz nie wy­ra­ża­ła już nie­do­wie­rza­nia i szoku. Teraz męż­czy­zna wy­glą­dał na… wście­kłe­go. Ręce trzy­mał luźno wzdłuż ciała. Nie spusz­czał wzro­ku z roz­mów­cy. – Bóg cier­pie­nia i bólu, który był już stary w cza­sach, kiedy bra­ko­wa­ło jesz­cze ty­się­cy lat do na­dej­ścia wa­sze­go zba­wi­cie­la. Obu­dzo­ny bóg, który po­zna­je współ­cze­sny świat i jest za­chwy­co­ny jego moż­li­wo­ścia­mi.

Maks ode­pchnął się od szaf­ki i nie­spiesz­nie pod­szedł do stołu. Z głębi domu do­biegł jakiś hałas. Ksiądz Marek zer­k­nął na drzwi pro­wa­dzą­ce do sy­pial­ni, ale szyb­ko wró­cił do Maksa.

– Je­steś uta­len­to­wa­nym eg­zor­cy­stą, ale po­trze­bo­wał­byś jesz­cze stu ży­wo­tów, żeby móc choć­by po­my­śleć o pró­bie po­wstrzy­ma­nia mnie. A ten krzyż i świę­ta księ­ga, które tak ści­skasz w dło­niach?

Maks zbli­żył się na wy­cią­gnię­cie ręki.

– Dla mnie to tylko za­baw­ki.

Znowu ten hałas. Maks uśmiech­nął się, ale tylko usta­mi. Oczy po­zo­sta­ły nie­ru­cho­me. Na­peł­nia­ły Księ­dza Marka prze­ra­że­niem. Że­la­zna pieść stra­chu zła­pa­ła jego serce i za­ci­ska­ła chwyt.

– Twoi dwaj ko­le­dzy, któ­rzy mieli mnie zajść od tyłu i pomóc ci w ry­tu­ale, wła­śnie za­bi­ja­ją się na­wza­jem, bar­dzo krwa­wo i sku­tecz­nie, trze­ba im to przy­znać. A co do cie­bie… Po­wiedz mi…

Maks nosem nie­mal do­ty­kał nosa księ­dza Marka, który nie po­tra­fił za­pa­no­wać nad swoim cia­łem i za­czął się nie­kon­tro­lo­wa­nie trząść, ale wciąż nie mógł ode­rwać wzro­ku od tych oczu.

Po­czuł cięż­ki odór pier­wot­nej, wil­got­nej dżun­gli, po­czuł pierw­sze macki wdzie­ra­ją­ce się do jego umy­słu.

…dobre masz serce?

Koniec

Komentarze

Ow­szem, po­czą­tek mnie za­cie­ka­wił i za­in­try­go­wał opi­sa­ny­mi wy­da­rze­nia­mi, ale jed­no­cze­śnie przy­go­to­wał na to, że w domu An­drze­ja coś się wy­da­rzy­ło. Także tytuł opo­wia­da­nia i wzmian­ka o po­by­cie brata An­drze­ja w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej spra­wi­ły, że rzecz stała się dość prze­wi­dy­wal­na, a tym samym bra­kło ja­kie­go­kol­wiek za­sko­cze­nia.

Lubię hor­ro­ry, ale Twój nie­spe­cjal­nie mnie usa­tys­fak­cjo­no­wał. Moim zda­niem bra­kło mu kli­ma­tu – nie wy­star­czy wiele tru­pów i mnó­stwo krwi. Wo­la­ła­bym do­znać nie­po­ko­ju, zwia­stu­ją­ce­go że w domu dzie­je się coś oso­bli­we­go. Po­czuć strach ro­dzi­ny zmu­szo­nej do zgro­ma­dze­nia się w po­ko­ju pani Wandy. W opo­wia­da­niu tego nie ma. Jest tylko opis zwy­kłej sy­tu­acji ro­dzin­nej, który w za­sa­dzie ni­cze­go nie za­po­wia­da. Dla mnie to tro­chę za mało.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

 

Ja­kieś dwa lata temu zdał sobie spra­wę, że jest szczę­śli­wy, a kiedy to do niego do­tar­ło, jasno i wy­raź­nie, tenże uśmie­szek rzad­ko kiedy zni­kał z jego ogo­rza­łej twa­rzy. –> Czy wszyst­kie za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

na nie­speł­na pół­to­ra­ty­sięcz­ną, gmin­ną wio­skę… –> …na nie­speł­na pół­to­ra­ty­sięcz­ną, gmin­ną wio­skę

 

a wszyst­ko to na wła­sno­ręcz­nie upie­czo­nym chle­bie na za­kwa­sie. –> Można wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wać cia­sto na chleb, ale wła­sno­ręcz­nie nie można chle­ba upiec.

 

Sa­mo­chód na­le­żał do mło­de­go chło­pa­ka… –> Masło ma­śla­ne. Chło­pak jest młody z de­fi­ni­cji.

 

dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­po­łu­dniu… –> …dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­ po­łu­dniu… Lub: …dwa, trzy razy w ty­go­dniu, za­wsze po­po­łu­dniem

 

i ćwi­czył z nią go­dzi­nę lub pół­to­ra. –> Go­dzi­na jest ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: …i ćwi­czył z nią go­dzi­nę lub pół­to­rej.

 

Hurra, Bóg kocha nas wszyst­kich, a Cie­bie szcze­gól­nie! –> Hurra, Bóg kocha nas wszyst­kich, a cie­bie szcze­gól­nie!

Za­im­ki pi­sze­my wiel­ką li­te­rą, kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie.

 

Drze­wo samo się nie zwie­zie. –> Dre­wno samo się nie zwie­zie.

Drze­wo jest drze­wem, do­pó­ki ro­śnie. Ścię­te, staje się drew­nem.

 

Naj­pierw jed­nak Maks spró­bo­wał cich­sze­go spo­so­bu. Za­pu­kał, naj­pierw de­li­kat­nie… –> Po­wtó­rze­nie.

 

od nie­mal trzech lat prze­by­wa­ła Pani Wanda. –> …od nie­mal trzech lat prze­by­wa­ła pani Wanda.

Formy grzecz­no­ścio­we pi­sze­my wiel­ką li­te­rą, kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie. Ten błąd po­ja­wia się w opo­wia­da­niu bar­dzo wiele razy.

 

– A gdzie po­dzia­łeś swoją? – Od­krzyk­nę­ła rów­nie gło­śno Edyta, jego matka. – I prze­stań się drzeć na cały dom, aż uszy pę­ka­ją! – Wrza­snę­ła jesz­cze gło­śniej. –> – A gdzie po­dzia­łeś swoją? – od­krzyk­nę­ła rów­nie gło­śno Edyta, jego matka. – I prze­stań się drzeć na cały dom, aż uszy pę­ka­ją! – wrza­snę­ła jesz­cze gło­śniej.

Nie za­wsze po­praw­nie za­pi­su­jesz dia­lo­gi. Pew­nie przy­da się po­rad­nik: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Ze swoją drob­ną bu­do­wą… –> Zbęd­ny za­imek. Czy mogła mieć cudzą bu­do­wę?

 

W dło­niach mełła białą chu­s­tecz­kę… –> W dło­niach mięła białą chu­s­tecz­kę

Mleć/ mie­lić/ mełła zna­czy coś zu­peł­nie in­ne­go, niż to, co z chu­s­tecz­ką ro­bi­ła Iwona.

 

mu­sia­ło wy­sko­czyć ja­kieś zwie­rze. –> Li­te­rów­ka.

 

I aku­rat w te jeden punkt… –> Li­te­rów­ka.

 

Za­trzy­mał się na środ­ku po­ko­ju. –> Wcze­śniej pi­sa­łeś, że pokój jest nie­wiel­ki, że stała w nim mała ka­na­pa, regał, sto­lik i duże łóżko re­ha­bi­li­ta­cyj­ne, do któ­re­go, jak mnie­mam, Adam mu­siał mieć do­stęp z każ­dej stro­ny. Oba­wiam się, że chło­piec nie mógł za­trzy­mać się na środ­ku po­ko­ju, bo tam chyba nie było na to miej­sca.

 

Jedną z jego wad, jeśli wie­rzyć jego byłej… –> Czy oba za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

– Tak, Maks, zgo­dził się. Poza tym…… –> Nie sta­wia się dwóch wie­lo­krop­ków. Jeden w zu­peł­no­ści wy­star­czy.

 

cześć z nich wręcz prze­pę­dzać ze swo­je­go te­re­nu. –> Li­te­rów­ka.

 

Czy wiem pan, czym zaj­mo­wał się Ma­ciej… –> Li­te­rów­ka.

 

-…ja, zga­dza się. –> Brak spa­cji po dy­wi­zie, za­miast któ­re­go po­win­na być pół­pau­za.

To nie jest do­koń­cze­nie wy­po­wie­dzi Maksa, to wy­po­wiedź księ­dza, więc po­win­no być:

– Ja, zga­dza się.

 

Ksiądz Mar­cin upił łyk kawy i od­chy­lił się na krze­śle. –> Kilka zdań wcze­śniej na­pi­sa­łeś: Ksiądz Marek po­chy­lił się nie­znacz­nie nad sto­łem. –> Jak ma na imię ksiądz, który zło­żył wi­zy­tę Mak­so­wi?

 

wska­za­ły, że to Kamil, fi­zjo­te­ra­peu­ta re­ha­bi­li­tu­ją­cy Panią Wandę… –> Ra­czej: …wska­za­ły, że to Adam, fi­zjo­te­ra­peu­ta re­ha­bi­li­tu­ją­cy panią Wandę

 

Tym­cza­sem Kamil, który wy­ko­nał już swoje za­da­nie… –> Tym­cza­sem Adam, który wy­ko­nał już swoje za­da­nie

 

Coś, co w jakiś spo­sób po­kie­ro­wa­ło Ka­mi­lem… –> Coś, co w jakiś spo­sób po­kie­ro­wa­ło Ada­mem

 

wpły­nę­ło na resz­tę, która bier­nie, bez żad­nej walki, dało się prze­nieść… –> Li­te­rów­ka.

 

ale po­trze­bo­wał­byś jesz­cze stu żyć… –> …ale po­trze­bo­wał­byś jesz­cze stu ży­wo­tów

Życie nie ma licz­by mno­giej.

 

… dobre masz serce? –> Zbęd­na spa­cja po wie­lo­krop­ku.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję, re­gu­la­to­rzy, za prze­czy­ta­nie i wy­ła­pa­nie błę­dów. Przy więk­szo­ści z nich czer­wie­ni­łem się ze wsty­du, nie ma dla mnie uspra­wie­dli­wie­nia. 

Pra­wie wszyst­kie po­pra­wi­łem, za­sta­na­wiam się jesz­cze, jak wy­brnąć z nad­mia­ru za­im­ków.

Pokój wzo­ro­wa­łem na rze­czy­wi­ście ist­nie­ją­cym – łózko stoi nie­ca­ły metr od okna, dzię­ki czemu mam do niego do­stęp rów­nież z tej stro­ny. Na­prze­ciw­ko ka­na­pa, z lewej, pod ścia­ną, me­blo­ścian­ka, a na­prze­ciw­ko niej, zaraz obok wej­ścia, mały sto­lik. Tym spo­so­bem śro­dek po­ko­ju, choć nie­wiel­ki, po­zo­sta­je wolny. Wpro­wa­dzi­łem drob­ną zmia­nę w tek­ście, mam na­dzie­ję, że teraz jest bar­dziej zro­zu­mia­le i praw­do­po­dob­nie.

Bar­dzo się cie­szę, że mo­głam pomóc. ;)

Przy­zwy­cza­jo­na do po­ko­ików w bloku, nie wzię­łam pod uwagę tego, że w do­mach jed­no­ro­dzin­nych me­traż po­miesz­czeń jest za­zwy­czaj więk­szy, więc i w “małym” po­ko­ju jest sporo miej­sca. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

In­te­re­su­ją­cy kon­cept, po­czą­tek też wiele obie­cu­je. Jed­nak kon­struk­cyj­nie tekst za­wo­dzi. Za bar­dzo za­czy­nasz sku­piać się na prze­szłych wy­da­rze­niach i kiedy do­cho­dzi do fi­na­ło­wej roz­mo­wy Maksa i księ­dza, jako czy­tel­nik wła­ści­wie nie­wie­le wiem. Stąd sama roz­mo­wa brzmi jak mocny in­fo­dump, które nie po­ka­zu­je mi prze­oczo­nych tro­pów, ale ra­czej ser­wu­je mi wy­tłu­ma­cze­nie bez któ­re­go nie zro­zu­miem, o co cho­dzi w tek­ście. In­ny­mi słowy “wię­cej po­ka­za­nie, mniej mó­wie­nia” mo­gło­by pod­nieść na­pię­cie w tek­ście.

Za­koń­cze­nie za­ska­ku­je, ale ra­czej w ne­ga­tyw­nym sen­sie – w końcu nie mia­łem za bar­dzo tro­pów, by się tego do­my­ślić.

Tech­nicz­nie zaś czy­ta­ło się bar­dzo przy­jem­nie. Po­czą­tek, gdzie opi­su­jesz Maksa, szcze­gól­nie mi się po­do­ba. Brzmi lekko i nie jest nudny, jak wiele tego typu pre­zen­ta­cji.

Pod­su­mo­wu­jąc: cie­ka­wy po­mysł, nie­ste­ty za mało pre­zen­tu­jesz, a za dużo mó­wisz o samej fa­bu­le. To pod­ko­pa­ło na­pię­cie tego kon­cer­tu fa­jer­wer­ków.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

No­Whe­re­Man,

 

dzię­ki za prze­czy­ta­nie i uwagi!

Zdą­żył prze­słać nam stam­tąd jeden mel­du­nek, w któ­rym za­warł kilka in­for­ma­cji o miesz­kań­cach[-,] oraz swoje orien­ta­cyj­ne po­ło­że­nie.

Mnie się po­do­ba­ło :)

Jest kilka rze­czy, które można prze­my­śleć.

Pierw­sza spra­wa: od sa­me­go po­cząt­ku wia­do­mo, co się wy­da­rzy (ktoś umrze i to ra­czej nie śmier­cią na­tu­ral­ną), a chwi­lę póź­niej, w jaki spo­sób (opę­ta­nie przez złego ducha). Resz­ta to już szcze­gó­ły: że bę­dzie to spa­ra­li­żo­wa­na sta­rusz­ka, duch za­mor­du­je całą ro­dzi­nę (i re­ha­bi­li­tan­ta). I bio­rąc to pod uwagę po­czą­tek opo­wie­ści w pew­nym mo­men­cie się dłuży. Bo­ha­ter stoi na po­dwór­ku przy­ja­cie­la, widzi “nie­pa­su­ją­ce” rze­czy i my już wiemy, co za­sta­nie w domu, cze­ka­my, aż wej­dzie, a ten sobie jesz­cze przy­po­mi­na o psie, ha­ła­sach itp. 

Spra­wa druga: w związ­ku z tym wy­ja­śnie­nie spra­wy (zwłasz­cza ta ostat­nia część, wi­zy­ta księ­dza) wy­da­je się bar­dzo krót­ka i jakaś taka zdaw­ko­wa. Tak jakby za­bra­kło ta­jem­ni­cy (a prze­cież była!).

Trzy: nie bar­dzo ki­bi­co­wa­łam bo­ha­te­ro­wi, czyli za­bra­kło emo­cji.

I czte­ry: przyj­rza­ła­bym się zda­niom z wtrą­ce­nia­mi – nie­któ­re są bar­dzo dłu­gie i za bar­dzo “roz­bi­ja­ją” zda­nie głów­ne.

Na­to­miast ogól­nie czyta się do­brze, je­stem za­do­wo­lo­na z lek­tu­ry.

Przy­no­szę ra­dość :)

Mnie też się po­do­ba­ło. Koń­ców­ka za­sko­czy­ła. Zna­czy, ostat­ni opę­ta­ny za­sko­czył, cho­ciaż w za­sa­dzie był lo­gicz­ny.

Był so­bot­ni po­ra­nek, nic dziw­ne­go więc, że wokół nie wi­dział żywej duszy.

Co jest pod­mio­tem w dru­giej czę­ści zda­nia i dla­cze­go po­ra­nek?

Aż pew­ne­go dnia, wra­ca­jąc z ko­ścio­ła, bum, zator w mózgu, udar nie­do­krwien­ny, do wi­dze­nia życie.

A co jest pod­mio­tem tutaj?

Na tym z lewej stro­ny Pani Wanda stała okra­kiem na ro­we­rze, dużym bi­cy­klu chyba z lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Ale któ­re­go wieku? W ‘70s XX to już cał­kiem nor­mal­ne ro­we­ry były. A mało praw­do­po­dob­ne, żeby sta­rusz­ka uro­dzi­ła się w środ­ku XIX… Wtedy jesz­cze nie była opę­ta­na. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka