- Opowiadanie: suzari - Miasto, heros, zamek

Miasto, heros, zamek

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne do­słow­nie w parę chwil (i na ostat­nią chwi­lę). Miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Miasto, heros, zamek

Mu­si­my chyba za­cząć od wy­ja­śnie­nia sobie pew­nej rze­czy. Wy słu­cha­cie, ja mówię. Opo­wia­dam wam praw­dę, a wy ją uzna­je­cie, ja­ka­kol­wiek by nie była. I to chyba tyle. Wi­taj­cie w na­szej bajce. 

– Bar­te­ek! Chodź wresz­cie! Muszę się po­ło­żyć naj­póź­niej o dzie­sią­tej! Jutro che­mia! – ma­ru­dzi­ła Anita. Mie­li­śmy wresz­cie iść do kina. 

– Jesz­cze mnó­stwo czasu. Mo­że­my pójść na szó­stą.

Była piąta, do dzie­sią­tej mia­łem więc czte­ry go­dzi­ny.

Czte­ry? – spy­ta­cie. Co ty mia­łeś z matmy? 

Już wy­ja­śniam. Od pią­tej do ósmej mija trzy go­dzi­ny. Od ósmej do dzie­sią­tej – go­dzi­na. Bo go­dzi­na dzie­wią­ta nie ist­nie­je. Usu­nę­li z ze­ga­rów. O dzie­wią­tej nikt nie spo­ty­ka się ze zna­jo­my­mi, nie pali pod blo­kiem, nie za­cze­pia kotów są­sia­da. Po pro­stu nie wy­cho­dzi.

Z po­cząt­ku lu­dzie się my­li­li, a na wieść, że słów ,,umó­wi­łem się z nią na dzie­wią­tą" nie można już bez­kar­nie wy­śpie­wy­wać, za­ła­ma­ło się kilku wiel­bi­cie­li wie­ko­wych hitów.

Ci, któ­rzy o dzie­wią­tej stra­ci­li bli­skich, nie pro­te­sto­wa­li.

I można teraz bez żad­nych kon­se­kwen­cji pal­nąć, że pier­wia­stek z osiem­dzie­się­ciu jeden równa się osiem, a trzy do dru­giej to trzy­na­ście. Dzie­wiąt­ki po pro­stu nie ma. Co oczy­wi­ście nie ozna­cza, że doba jest krót­sza. Po pro­stu go­dzi­na ósma trwa dwie go­dzi­ny. Jak dla mnie usu­nię­cie dzie­wią­tej jest tylko sym­bo­licz­ne. I tak dzie­je się to, co się dzie­je.

Dla­cze­go dzie­wią­ta? – spy­ta­cie. Po­ka­zu­ję i ob­ja­śniam…

To się za­czę­ło mniej wię­cej rok temu, bo­daj­że w mar­co­wy wto­rek. Chłod­no było, mgli­ście. Lekko kro­pi­ło i nie chcia­ło się wsta­wać z łóżka, ale mus jest mus. Naj­pierw mycie.

Woda miała me­ta­licz­ny po­smak. Z obrzy­dze­niem wy­płu­ka­łem usta i przyj­rza­łem się swo­je­mu od­bi­ciu w pęk­nię­tym, ła­zien­ko­wym lu­strze. Żad­nych zmian. Na­praw­dę chciał­bym wam po­wie­dzieć, że zo­ba­czy­łem w nim su­per­przy­stoj­ne­go, in­te­li­gent­ne­go sie­dem­na­sto­lat­ka, o któ­rym marzy nie­jed­na Kaśka z osie­dla, ale moje motto od nie­daw­na brzmi: nie będę opo­wia­dał kłamstw. Choć­bym miał z tego po­wo­du nie­wia­ry­god­ne przy­kro­ści. 

A zatem zo­ba­czy­łem to co zwy­kle: na­sto­lat­ka bez szcze­gól­nych pla­nów na przy­szłość, z odro­bi­ną am­bi­cji i spo­rym ma­te­ma­tycz­nym ta­len­tem. Wobec skrom­no­ści żad­nych po­sta­no­wień nie po­czy­ni­łem.

Potem zsze­dłem na śnia­da­nie, lekko zwię­dłe wa­rzy­wa i ser, nie pierw­szej świe­żo­ści, bo ostat­nio za­czę­ło bra­ko­wać pro­duk­tów do­brej ja­ko­ści. Jako się rze­kło, jest kry­zys, zatem nie na­le­ży spo­dzie­wać się Bóg wie czego. Ko­ścio­ły zresz­tą rów­nież do­tknął ów kry­zys – zmę­cze­ni biedą lu­dzie przy­cho­dzi­li coraz rza­dziej, choć zda­rza­ły się i chlub­ne wy­jąt­ki – mój są­siad na przy­kład za­glą­dał do świą­ty­ni co dzień, co za­wsze po­wo­do­wa­ło iro­nicz­ny uśmie­szek ojca.

– Te ich za­sra­ne ry­tu­ały, na­dej­dzie taki czas, kiedy lu­dzie zro­zu­mie­ją, że re­li­gia nie jest im po­trzeb­na – zwykł pe­ro­ro­wać, wy­ma­chu­jąc jed­no­cze­śnie pętem ślą­skiej, po osiem dzie­więć­dzie­siąt za ki­lo­gram. Odkąd zo­stał bez­ro­bot­nym, czę­sto wy­gła­szał takie ty­ra­dy. Za­czy­nał naj­czę­ściej rano, przy go­le­niu czy myciu zębów, co było o tyle iry­tu­ją­ce, że pod­czas prze­mo­wy nie dało się wy­go­nić go z ła­zien­ki. Na nic proś­by i bła­ga­nia, na nic próby emo­cjo­nal­ne­go szan­ta­żu. Czło­wiek z że­la­za, nie do ru­sze­nia. W końcu za­czą­łem bu­dzić się wcze­śniej żeby być go­to­wym do szko­ły przed obu­dze­niem się ojca, który wsta­wał był zwy­kle koło szó­stej – przy­zwy­cza­je­nie, które zo­sta­ło mu nawet po po­że­gna­niu się z ro­bo­tą.

Nikt do końca nie wie, jak to się stało, że ro­dzi­ciel mój, czło­wiek bądź co bądź wy­kształ­co­ny – jak ma­wiał, nie każ­de­mu star­czy­ło od­wa­gi, żeby po ośmiu kla­sach pod­sta­wów­ki i pię­cio­let­nim tech­ni­kum pchać się jesz­cze na stu­dia, które skoń­czył, na dru­gim roku, co praw­da, ale za­wsze coś – zo­stał bez pracy, bez sta­no­wi­ska me­ne­dże­ra, które tak ko­chał i obec­nie mógł prze­ma­wiać je­dy­nie do kieł­ba­sy ślą­skiej i oka­zjo­nal­nie do mnie. Trud­no orzec, kto z tej dwój­ki słu­chał go z więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem. 

Ale za­czy­nam mie­szać wątki i ser­wu­ję wam wła­śnie przy­dłu­gą opo­wieść o trud­no­ściach mo­je­go życia ro­dzin­ne­go. Do rze­czy zatem. 

– Jak szkół­ka, Bar­tuś? – za­gad­nął. Burk­ną­łem coś, że jak zwy­kle, do­ja­dłem ka­nap­kę i wy­sze­dłem, sta­ra­jąc się nie słu­chać jego zwy­kłe­go ma­ru­dze­nia, jak to się teraz cięż­ko z dzieć­mi do­ga­dać. 

Ściem­nia­ło się już, kiedy wra­ca­łem do domu, męt­na­wy po­blask ulicz­nych la­tar­ni oświe­tlał mi drogę. Nie­któ­re po­ga­sły nagle, zo­sta­wia­jąc mnie w pół­mro­ku. Mi­ja­łem wła­śnie osie­dlo­wy plac zabaw, za­la­ne be­to­nem słup­ki czer­wo­ne­go trze­pa­ka i ko­ły­szą­ce się smęt­nie me­ta­lo­we huś­taw­ki. Ni­ko­mu nie chcia­ło się ich na­oli­wić, o po­ma­lo­wa­niu nie wspo­mnę, toteż stały tylko i szpe­ci­ły, przy naj­mniej­szym ruchu wy­da­jąc zgrzyt, który więk­szość śmier­tel­ni­ków przy­pra­wiał o na­tych­mia­sto­wą i dłu­go­trwa­łą mi­gre­nę. Nie wie­dzieć czemu, usia­dłem na jed­nej. Zegar na wieży ko­ściel­nej wybił dzie­wią­tą. 

I wtedy się za­czę­ło. Nie umiem wam, dro­gie przy­szłe po­ko­le­nia, opi­sać tego ina­czej. Po pro­stu wzię­ło i stało się… 

Naj­pierw coś za­trzesz­cza­ło, za­chro­bo­ta­ło i oto sto kilo be­to­nu zwa­li­ło mi się na łeb. Oczy­wi­ście żar­tu­ję. Zwa­li­ło się metr ode mnie. Do­słow­nie. Beton wy­strze­lił spod trze­pa­ka jak jakaś cho­ler­na fon­tan­na, wy­rzu­ca­jąc rze­czo­ny przy­rząd w górę, na ja­kieś trzy do czte­rech me­trów.

 Od­sko­czy­łem, od­ru­cho­wo za­sła­nia­jąc rę­ka­mi głowę. A beton za mną. Wy­glą­da­ło to tak, jakby mnie ści­gał, jak w tych sła­bych fil­mach scien­ce fic­tion, w któ­rych ko­smi­ci opa­no­wu­ją nasz glob  i ob­ra­ca­ją Zie­mię prze­ciw­ko nam. Ostat­nio zro­bi­ły się na­praw­dę modne, może chcia­no ten wszech­obec­ny kry­zys na kogoś zwa­lić? Sza­lo­ne, ale teraz uwie­rzył­bym we wszyst­ko. 

Tym­cza­sem jed­nak mu­sia­łem sal­wo­wać się uciecz­ką przed dra­pież­nym trze­pa­kiem, który ni stąd ni zowąd do­łą­czył do be­to­nu. Brzmi śmiesz­nie, ale za­pew­niam, że nie mia­łem czasu na śmiech. Wy­my­śla­jąc coraz nowe prze­kleń­stwa, prze­mie­sza­ne od czasu do czasu z wo­ła­niem o pomoc, wrzesz­cza­łem, ile sił w płu­cach.

Do za­uł­ka zbli­ża­ła się sta­rusz­ka, chyba wra­ca­ła z za­ku­pów, na pewno nie miesz­ka­ła tutaj, bo w oko­li­cy nikt już teraz nie miesz­ka; wa­lą­ce się bloki dawno opu­sto­sza­ły. Przy­by­ła, zo­ba­czy­ła  i zdę­bia­ła. 

A potem stwo­rzy­ła ze mną pięk­ny duet. Dar­li­śmy się jak opę­tań­cy. Sta­li­śmy w miej­scu i po pro­stu krzy­cze­li­śmy, kom­plet­nie za­sko­cze­ni.

Rap­tem beton znie­ru­cho­miał i ze strasz­li­wym ło­sko­tem zwa­lił się na zie­mię, a trze­pak razem z nim. Ale to nie nasz krzyk go po­wstrzy­mał. 

To coś, co wy­ra­sta­ło spod trawy. Grunt za­czął się trząść, a zie­mia ustę­po­wa­ła nam spod nóg. Ba­bu­leń­ka zła­pa­ła mnie za rękaw, omal nie prze­wra­ca­jąc. Za­czę­li­śmy biec, ja prze­ska­ki­wa­łem  w pa­ni­ce zwały be­to­nu i pę­dzi­łem na zła­ma­nie karku w kie­run­ku domu, ona była tuż za mną, jak na swój wiek za­ska­ku­ją­co spraw­na. Do czasu. 

Zie­mia za­dy­go­ta­ła raz jesz­cze i spod po­wierzch­ni za­czę­ło się wy­ła­niać coś sza­re­go, nie­rów­ne­go  i po­pę­ka­ne­go, ni­czym zęby sta­re­go ol­brzy­ma (wy­bacz­cie, za dużo ksią­żek przy­go­do­wych). Mur. 

Ba­bu­leń­ka po­tknę­ła się o niego i ru­nę­ła jak długa. Usły­sza­łem trzask, chyba ła­ma­nej kości, a potem jęk. Przy­się­gam, nie za­po­mnę tego dźwię­ku. 

Sko­czy­łem do niej, ale nie zdą­ży­łem. Ko­lej­ny frag­ment muru, który rósł już teraz wszę­dzie wokół, rąb­nął mnie cen­tral­nie w ko­la­no. Upa­dłem. 

Może tro­chę za długo sku­pia­łem się na swoim bólu? Bo bo­la­ło jak cho­le­ra, za­pew­niam. Jak­bym wam ktoś we­tknął me­ta­lo­wą rurę w dupę. To też prze­ży­łem, nie py­taj­cie. Lata dzie­cię­ce.

Wsta­łem w końcu, klnąc i po­sy­ku­jąc. Mur nadal rósł, zdą­ży­łem się już zo­rien­to­wać, że za­czy­na two­rzyć okrąg, o śred­ni­cy paru me­trów.

– Idę! – wrza­sną­łem i prze­bie­głem parę kro­ków. Wy­cią­gną­łem rękę do sta­rusz­ki i w tym mo­men­cie zie­mia się za­pa­dła. Tym razem scena jak z dra­ma­tu – ona, osu­wa­ją­ca się w po­wsta­ły nagle lej, i ja – roz­pacz­li­wie pró­bu­ją­cy ją ra­to­wać. Nie się­ga­łem.

Lej po­więk­szał się, za­czy­na­ło mnie wcią­gać. Szyb­ka i zda­wa­ło­by się, je­dy­na sen­sow­na de­cy­zja – trze­ba ją zo­sta­wić, bo oboje zgi­nie­my. Po­wi­nie­nem dalej pró­bo­wać, wy­si­lić się jesz­cze tro­chę, nie wiem, może krzy­czeć gło­śniej, li­cząc, że kogoś ścią­gnę? Ale w tam­tej chwi­li to nie he­ro­izm, a roz­są­dek miał de­cy­du­ją­cy głos. Roz­są­dek, a może zwy­kły zwie­rzę­cy in­stynkt, chęć prze­ży­cia, naj­bar­dziej pod­sta­wo­wa i na­tu­ral­na po­trze­ba prze­dłu­że­nia ga­tun­ku? 

A może tchó­rzo­stwo? Nie bę­dzie chyba za­sko­cze­niem, jeśli wy­znam, że od­wa­gą nie grze­szę, ba, już dawno przy­pię­li mi łatkę bo­idu­py. Teo­re­tycz­nie po­wi­nie­nem się teraz wy­ka­zać, ale… 

Spró­bo­wa­łem ostat­ni raz, ale nie dałem rady wy­cią­gnąć to­wa­rzysz­ki. Nie my­śl­cie, że krzyk­nę­ła, żebym się ra­to­wał, a ją zo­sta­wił. To zwy­kła ko­bie­ta, nie heros. Też chcia­ła prze­żyć. Krzy­cza­ła coś, łzy cie­kły jej ciur­kiem po twa­rzy. Pa­trzy­ła, jak wy­ry­wa­łem się ze swo­je­go leja i prze­czoł­gi­wa­łem poza mur. Jak sta­ną­łem na no­gach i po­pę­dzi­łem po pomoc, do­sko­na­le wie­dząc, że nie znaj­dą jej żywej. 

Bie­głem, żeby mnie ktoś po­cie­szył, żeby po­gła­skał po gło­wie i po­wie­dział, że ina­czej nie było można, że i tak je­stem dziel­ny, żeby dał mi cze­ko­lad­kę i po­wie­dział, żebym się nie mar­twił, bo do­ro­śli się tym zajmą. Do­pa­dłem pierw­sze­go bloku i chcia­łem walić pię­ścią w drzwi. Za­miast tego tra­fi­łem w do­mo­fon, ktoś, do kogo się do­dzwo­ni­łem, za­klął gło­śno.

– Mur! – krzy­cza­łem. – Ko­bie­ta w leju! Mur tu ro­śnie, zie­mia się trzę­sie! Lu­dziee!

– Czego się drze? Spać, nie ćpać – wark­nął ro­ze­spa­ny facet, po czym dodał kilka nie­zbyt pięk­nych okre­śleń. 

– Niech pan po­mo­że, ona umrze! – wrza­sną­łem jak naj­gło­śniej mo­głem i po­czu­łem, że czasz­ka pęka mi z bólu, a nogi się pode mną ugi­na­ją, że lecę wprost na pla­sti­ko­wą wy­cie­racz­kę i walę w nią brodą. In­ny­mi słowy, ze­mdla­łem.

*** 

Zna­leź­li ją rano, nie­ży­wą, na dnie leja. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła się wdra­pać na górę, sucha, piasz­czy­sta zie­mia unie­moż­li­wia­ła uciecz­kę. 

Zna­leź­li ją tuż po tym, jak zna­leź­li mnie, sku­lo­ne­go i brud­ne­go. Mam­ro­ta­łem coś, za­le­wa­jąc się łzami jak dziec­ko. I tak wła­śnie chcia­łem się czuć. Jak dziec­ko. Nie mu­sieć o nic się mar­twić, nie mu­sieć się za­sta­na­wiać jak to jest być od­po­wie­dzial­nym za czy­jąś śmierć.

Po­grzeb miał dość pry­wat­ny cha­rak­ter, przy­szło kilku są­sia­dów i jej córka, pa­trzą­ca na mnie jak na psią kupę, które trze­ba usu­nąć z drogi, bo śmier­dzi. Nie pła­ka­ła i nie od­zy­wa­ła się do ni­ko­go, a zaraz po po­grze­bie od­je­cha­ła, pu­ka­jąc się zna­czą­co w czoło. Do­my­ślam się, że opo­wie­dzie­li jej, jak umar­ła sta­rusz­ka. Ona miała prawo nie wie­rzyć, ja tak nie mo­głem – cięż­ko nie wie­rzyć w coś, co pra­wie cię za­bi­ło. 

Mur jak za­czął ro­snąć, tak prze­stał, aż do na­stęp­ne­go wie­czo­ra, do dzie­wią­tej wła­śnie. Rósł przez jakąś go­dzi­nę, a potem nie­ru­cho­miał. 

I tak przez ko­lej­ny rok. Z po­cząt­ku nikt tam nie cho­dził, za­sy­pa­li tylko prze­klę­ty dół, ale zie­mia  i tak się trzę­sła i osu­wa­ła, two­rząc ko­lej­ne kra­te­ry.

Potem zo­rien­to­wa­li­śmy się, że mur to ścia­ny wieży, gra­fi­to­wo­sza­rej, gład­kiej i wy­so­kiej. Rosła prze­strzeń ko­mu­ni­stycz­ne­go osie­dla. Lu­dzie cza­sem gi­nę­li, ale czę­ściej przez wła­sną głu­po­tę – pcha­li się za bli­sko kra­te­rów, a potem ich wcią­ga­ło. Póź­niej za­czę­ły cho­dzić słu­chy o za­ka­zie wy­cho­dze­nia po ósmej i różne takie. W końcu usu­nę­li dzie­wią­tą z ze­ga­rów. 

A tuż po tym na wieży za­miesz­ka­no. 

Nie wie­dzia­łem kto to, wie­dzia­łem tylko, że nie pła­czą, nie jęczą, nie po­dzwa­nia­ją łań­cu­cha­mi. Krzy­cze­li za to, ale zwy­kle ra­do­śnie, sły­chać było śmiech, cza­sem jakby brzęk­nię­cie szkła o pod­ło­gę. Ba­wi­li się. Jeśli się po­de­szło do­sta­tecz­nie bli­sko, można było usły­szeć mu­zy­kę. Nie­wi­dzial­ny flet i nie­wi­dzial­ne­go graj­ka sły­sze­li jed­nak nie­licz­ni, bo też nie­licz­ni się tam za­pusz­cza­li. Jak w sta­rych ba­śniach – do chat­ki wiedź­my nie zbli­ża się nikt. Chyba, że po radę. Albo po księż­nicz­kę. Bywa.

Ktoś twier­dził, że to ko­smi­ci i coraz bar­dziej w to wie­rzy­łem. Żadne umar­la­ki nie wznio­sły­by prze­cież ma­te­rial­nej wieży, praw­da? 

I tak, wierz­cie albo nie, wasza wola, życie mia­stecz­ka wra­ca­ło do normy. Oczy­wi­ście, paru bar­dziej stra­chli­wych się wy­pro­wa­dzi­ło, ale ja zo­sta­łem. Nie z braku stra­chu. 

Z braku pie­nię­dzy. No i oj­ciec, on za­wsze po­wta­rzał te swoje praw­dy o ry­tu­ałach. Ety­lo­we mo­ra­ły, jak je na­zy­wa­łem, pa­trząc na to, jak coraz czę­ściej wraca pi­ja­ny. Oj­ciec Polak, co się dzi­wić. Lep­szy taki niż żaden. Jak to mówią: jest kry­zys…

***

– Ko­ta­sik – wark­nę­ła.

– Je­stem – Zwy­kły chi­cho­cik kla­so­we­go bła­zna nie­zbyt mnie ob­szedł. 

Tak, mam na na­zwi­sko Ko­ta­sik. Co spryt­niej­si ko­le­dzy już w pod­sta­wów­ce jęli do­ra­biać  w róż­nych spraw­dzia­nach i kart­ków­kach, w miej­scu mo­je­go na­zwi­ska, ogo­nek nad od­po­wied­nią li­te­rą. A że nie­orto­gra­ficz­nie? Któż by się przej­mo­wał, wszak to wul­ga­ryzm, a w wul­ga­ry­zmach za­sa­dy pi­sow­ni nie obo­wią­zu­ją, ot co.

Na szczę­ście nie wszy­scy ko­rzy­sta­li z oka­zji żeby się po­na­bi­jać. Jeden z tych nie­wie­lu in­te­li­gent­nych, mój przy­ja­ciel Kowal, szturch­nął mnie wła­śnie w ramię. 

– Jak tam… – głos mu za­drżał, słowa ugrzę­zły w gar­dle jak nie­smacz­ny barszcz.

– Żyję – mruk­ną­łem. – Ale to się może dzi­siaj zmie­nić.

Tu na­le­ży wspo­mnieć, że nie­ste­ty nie za­wsze sto­su­ję się do mo­je­go motto. Do­sko­na­le pa­mię­ta­łem tam­ten mar­co­wy dzień; było to równo rok temu. 

Teraz byłem, jak to lubią mówić su­per­bo­ha­te­ro­wie, gotów, żeby wal­czyć ze złem. Na dro­dze stały mi tylko obo­wiąz­ki to­wa­rzy­skie.

– Bar­te­ek! Chodź wresz­cie! Muszę pójść spać naj­póź­niej o dzie­sią­tej! Jutro che­mia! – ma­ru­dzi­ła Anita. – Mie­li­śmy wresz­cie iść do kina.

Była piąta, do dzie­sią­tej mia­łem więc czte­ry go­dzi­ny. Teraz już wie­cie, dla­cze­go.

Po­wiem wam czego kry­zys nie zmie­nia: fo­te­li w kinie. Wciąż takie same, lekko nad­gry­zio­ne przez mole, obite czymś plu­szo­po­dob­nym, w ko­lo­rze bu­tel­ko­wej zie­le­ni. Bar­dzo wy­god­ne. Wiem, bo spę­dzi­łem na jed­nym z nich dwie bite go­dzi­ny, w do­dat­ku z Anitą nie­mal­że scze­pio­ną ze mną. Ze­bra­ło jej się, po­my­śla­łem nie­życz­li­wie, ale zaraz oprzy­tom­nia­łem. Prze­cież może mnie wię­cej nie zo­ba­czyć, niech ma dziew­czy­na coś z tego życia. 

Nie po­wie­dzia­łem jej, że chcę tam iść, chyba by mnie za­bi­ła. 

Uzbro­jo­ny w ło­pa­tę, kij gol­fo­wy i nóż ku­chen­ny ru­szy­łem, jak, pożal się Boże, pe­wien ry­cerz. Na walkę z wia­tra­ka­mi. A kon­kret­nie z takim jed­nym. Cho­ler­nie dużym wia­tra­kiem.

Za zimno, my­śla­łem, dzwo­niąc zę­ba­mi i nie­chęt­nie zbli­ża­jąc się do miej­sca, w któ­rym kie­dyś stały huś­taw­ki.

Wieża nadal tam była, od pew­ne­go czasu już nie rosła, ale mury miała tak samo zimne i nie­przy­stęp­ne. Pod­sze­dłem bli­żej. Ci­chut­ka, ledwo sły­szal­na me­lo­dyj­ka fletu są­czy­ła się przez grubą war­stwę ka­mie­nia spo­jo­ne­go pia­skiem. 

– Ej, ty tam! – wrza­sną­łem, byle tylko coś wrza­snąć, byle nie stać, jak ten kiep. Ni­ko­go. Flet za­czął grać tro­chę gło­śniej, a ja po­czu­łem na ple­cach ciar­ki. Mi­mo­wol­nie ob­ró­ci­łem się w stro­nę dawno za­sy­pa­ne­go leja. Też ni­ko­go. 

– Wy­no­cha! – za­ma­cha­łem sza­leń­czo rę­ka­mi i szturch­ną­łem mur ło­pa­tą. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, w każ­dym bądź razie efekt prze­szedł moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Coś łup­nę­ło  i oto na wieży ktoś stał. Wi­dzia­łem ma­ja­czą­cą w mroku syl­wet­kę, czar­ną rzecz jasna. W nocy wszyst­kie zjawy są czar­ne. 

– Wynoś się z mia­sta, ty i twoja kom­pa­nia – wark­ną­łem. 

Mil­czał, nie drgnął nawet, ale po­wie­trze wokół niego zgęst­nia­ło, przy­bie­ra­jąc po­stać bia­ła­wej mgły.

– Cena… – za­mru­czał po chwi­li.

– Jaka cena!? 

– Wy­so­ka – od­parł tonem wska­zu­ją­cym na to, że nie bę­dzie mnie stać. 

– Dobra, bierz – od­par­łem, po­wstrzy­mu­jąc drże­nie kolan – ale wynoś się już, znajdź sobie ja­kieś inne ruiny…

Ty taki, siaki, czyjś­tam synu, do­koń­czy­łem w my­ślach.

Za­śmiał się tylko.

– Proś.

– Pro­szę uprzej­mie.

– Bar­dziej.

– I wtedy ustą­pisz!?

– Może – wy­ra­żał się na­praw­dę kwie­ci­ście, nie ma co. 

– W takim razie bar­dzo uprzej­mie pro­szę byś się stąd wy­niósł, kim­kol­wiek je­steś. Ty i ta resz­ta.

– A w za­mian? 

– Coś cen­ne­go – pal­ną­łem. 

– Przy­rzek­nij.

– Sta­ro­mod­ny je­steś. Przy­rze­kam, a ty mi przy­rzek­nij, że wy­nie­siesz się stąd w dia­bły.

Gdzie cię przyj­mą jak swo­je­go, po­my­śla­łem od­ru­cho­wo. 

– Wy­nio­sę się – tym, że nie przy­rzekł przy­szło mi się mar­twić do­pie­ro póź­niej. – Że też tobie pierw­sze­mu przy­szło do głowy żeby pak­to­wać, resz­ta bie­ga­ła z no­ża­mi, względ­nie na­ostrzo­ny­mi sie­kie­ra­mi… 

Szyb­ko scho­wa­łem za sie­bie rękę z ło­pa­tą. 

-… Ale wiele ci to nie da.

– Słu­cham?!

Prze­cią­gnął się, a ja do­pie­ro teraz za­uwa­ży­łem, jak płyn­ne są jego ruchy. Oraz fakt, że ma błysz­czą­ce, zie­lon­ka­we śle­pia nie­pro­por­cjo­nal­nie długi język, który mi wła­śnie pre­zen­to­wał, ob­li­zu­jąc się jak kot. Wi­dzia­łem to nawet z po­zio­mu grun­tu. 

– Z ta­ki­mi jak ja – wark­nął nagle, a za­war­tość żo­łąd­ka jakoś nie­bez­piecz­nie po­de­szła mi do gar­dła – się nie pak­tu­je. Ale przy­sze­dłeś, znaj łaskę, jak w tych wa­szych ba­śniach. Do­sta­niesz tro­chę czasu, zo­sta­niesz bo­ha­te­rem.

-… A potem? 

Ale jego już nie było, znik­nął, jak sen jaki złoty. Wieża stała nadal, kra­te­ry też takie same, bloki tak samo puste. Co zatem się zmie­ni­ło? 

 Gówno, stwier­dzi­łem, jakże myl­nie. Po chwi­li się zo­rien­to­wa­łem. 

Zza sza­rych, spo­jo­nych pia­skiem murów nie są­czy­ła się żadna mu­zy­ka.

 

 ***

– Jeest! – krzyk­nął są­siad, po­ufa­le kle­piąc mnie po ra­mie­niu. – Nasz ma­ła­diec! – nie wiem, czy wspo­mi­na­łem, ale po­cho­dził ze wsi pod Mo­skwą. 

– Dzień dobry – uśmiech­ną­łem się ra­czej nie­szcze­rze, bo, nie wie­dzieć czemu, wszyst­ko po­twor­nie mnie bo­la­ło. 

Wy­sze­dłem na ulicę, kilka osób uśmiech­nę­ło się do mnie zza brud­nych okien. Nie­któ­rzy z nich uwa­ża­li kie­dyś, że to ja roz­pę­ta­łem tę hi­sto­rię z prze­klę­tą wieżą. Teraz oczy­ści­ły mnie z za­rzu­tów nawet naj­bar­dziej po­dejrz­li­wie są­siad­ki. Byłem bo­ha­te­rem,a bycie bo­ha­te­rem ma oczy­wi­ście wiele do­brych stron.

Nikt nie wie jaką cenę przy­szło mi za to za­pła­cić.

Nie chcie­li mi prze­szka­dzać, zo­sta­wi­li obroń­cę mia­stecz­ka w spo­ko­ju, żeby na­cie­szył się swoim zwy­cię­stwem i przede wszyst­kim – za­opie­ko­wał cho­rym ojcem. Nikt nie mógł wie­dzieć, że obec­nie nie­wie­le w domu mówię, ewen­tu­al­nie prze­ma­wiam do kieł­ba­sy. Teraz kra­kow­skiej, za pięt­na­ście dwa­dzie­ścia (hojne datki od miesz­kań­ców, zu­peł­nie jak dzie­się­ci­na) ale to już nie ma zna­cze­nia. Trze­ba kul­ty­wo­wać stare zwy­cza­je.

– Tato, wstań – na­ma­wiam ojca i cią­gnę za rękę jak nie­po­słusz­ne­go dwu­lat­ka. Pa­trzy na mnie jak na ob­ce­go, wciąż z tym samym, na­iw­nym zdzi­wie­niem. 

A mnie aż trzę­sie. 

Cza­sem coś mam­ro­cze, tak jak teraz.

– Pa­mię­taj… Ry­tu­ały… Za­sra­ne… – mówi, a struż­ka śliny nie­spiesz­nie ście­ka mu z brody.

– Nie będą po­trzeb­ne – mru­czę cier­pli­wie, wy­cie­ra­jąc mu twarz – wiem.

Nie wie­dzia­łem. Co­dzien­nie mo­dli­łem się o to, żeby wy­zdro­wiał, żeby ten stary ate­ista wresz­cie sta­nął na nogi. Nie my­śl­cie, że je­stem taki cu­dow­ny i tro­skli­wy. Ko­cham go na swój spo­sób, ale przede wszyst­kim nie chcę tu tkwić, cią­gle z nim. 

Po­pra­wa na­stą­pi­ła po paru ty­go­dniach, za­czął sa­mo­dziel­nie jeść i kląć, znów wy­gła­szał ty­ra­dy, ale już nie tak pło­mien­ne. Można więc uznać, że wszyst­ko wró­ci­ło do normy, ba, że żyje nam się nawet le­piej.

Do dnia, w któ­rym zie­mia za­czę­ła się lekko trząść…

Koniec

Komentarze

Mu­si­my chyba za­cząć od wy­ja­śnie­nia sobie pew­nej rze­czy.

– słowo wy­peł­niacz, wska­zu­ją­ce na nie­prze­ko­na­nie nar­ra­to­ra.

– Bar­te­ek! Chodź wresz­cie! Muszę pójść spać naj­póź­niej o dzie­sią­tej! Jutro che­mia! – ma­ru­dzi­ła Anita. Mie­li­śmy wresz­cie iść do kina. 

– Jesz­cze mnó­stwo czasu. Mo­że­my pójść na szó­stą. 

– niby w dia­lo­gach można, ale mając tyle słów do dys­po­zy­cji…

To się za­czę­ło jakoś tak rok temu, bo­daj­że w mar­co­wy wto­rek.

– wiem, że to wy­po­wiedź, ale bez tego by­ło­by ład­niej ;)

Ale za­czy­nam mie­szać wątki i ser­wu­ję wam wła­śnie przy­dłu­gą opo­wieść  o trud­no­ściach mo­je­go życia ro­dzin­ne­go. Do rze­czy zatem. 

– no wła­śnie…

– Jak szkół­ka, Bar­tuś? – za­gad­nął. Burk­ną­łem coś, że jak zwy­kle, do­ja­dłem ka­nap­kę i wy­sze­dłem, sta­ra­jąc się nie słu­chać jak mru­czy pod nosem jak to się teraz cięż­ko  z dzieć­mi do­ga­dać.

– „jaków” od groma, prze­cin­ków brak, ale spe­cja­li­stą nie je­stem ;)

Naj­pierw coś za­trzesz­cza­ło, za­chro­bo­ta­ło i oto sto kilo be­to­nu zwa­li­ło mi się na łeb. Oczy­wi­ście żar­tu­ję. Zwa­li­ło się metr ode mnie. Do­słow­nie. Beton wy­try­snął spod trze­pa­ka jak jakaś cho­ler­na fon­tan­na, wy­rzu­ca­jąc rze­czo­ny przy­rząd w górę, na ja­kieś trzy do czte­rech me­trów.

– wy­try­ski są za­re­zer­wo­wa­ne dla cie­czy, no chyba, że ten był jesz­cze nie­zwią­za­ny; pro­sto z be­to­niar­ni ;)

– Żyję – mruk­ną­łem. – Ale to się może dzi­siaj zmie­nić.

Tu na­le­ży nad­mie­nić, że nie­ste­ty nie za­wsze sto­su­ję się do mo­je­go motto. Do­sko­na­le pa­mię­ta­łem tam­ten mar­co­wy dzień; było to równo rok temu. 

– po­ja­wia się rym sty­li­sty­ka traci wa­lo­ry ;)

-… Ale wiele ci to nie da.

– zapis dia­lo­gu

 

Po­mysł o usu­nię­ciu go­dzi­ny z użyt­ko­wa­nia/ist­nie­nia w sze­ro­ko po­ję­tej rze­czy­wi­sto­ści do­ty­ka­ją­cej każ­de­go aspek­tu życia – słowa pio­sen­ki wspo­mi­na­ją­ce go­dzi­nę dzie­wią­tą, to dobry ha­czyk na czy­tel­ni­ka. Można po­wie­dzieć, że to sche­mat w ka­te­go­riach za­bierz lu­dziom coś oczy­wi­ste­go, dodaj do tego cie­ka­wa przy­czy­nę i wy­myśl co się może stać z czło­wie­kiem, ale dzia­ła :)

No ale Ty za­czy­nasz od prze­my­śleń bo­ha­te­ra wpa­trzo­ne­go w lu­stro, roz­wa­żań o spra­wach, któ­rych kon­tek­stu czy­tel­nik nie ro­zu­mie, za­czy­nasz od cha­osu… Wiele in­for­ma­cji i od­nie­sień wrzu­co­no po to, żeby wy­brzmia­ły. Niby dow­cip­nie, ale osta­tecz­nie bo­ha­ter ani tro­chę nie stał się bliż­szy i ani tro­chę wy­mo­wa opo­wia­da­nia na tym nie zy­ska­ła, za to po­wstał kolaż po­zo­ro­wa­nych uczuć i ludz­kich dra­ma­tów. Po­zor­ne od­zy­ski­wa­nie twa­rzy…

Im dalej akcja się roz­wi­ja­ła tym bar­dziej od­da­la­łem się od zro­zu­mie­nia. Za­cza­łem do­szu­ki­wać sie ale­go­rii. Nawet przez mo­ment za­czą­łem utoż­sa­miać wieżę z Pa­ła­cem Kul­tu­ry i łą­czyć wszyst­ko z ko­mu­ną, włącz­nie z efek­tem „okrą­głe­go stołu” , ale czy 16 latki piszą coś ta­kie­go?

Do­czy­ta­łem do końca i zo­sta­łem z tym całym cha­osem i nie­zro­zu­mie­niem… Po­ten­cjał był, ale chyba praw­dą jest, że na­tchnio­ne tek­sty i tak po­trze­bu­ją wielu go­dzin pracy :)

 

Po­zdra­wiam

Czwart­ko­wy Dy­żur­ny

Dzię­ku­ję za rady i ko­men­tarz, błędy po­pra­wię jak tylko uzy­skam do­stęp do kom­pu­te­ra ;). Co do na­wią­zań… Ko­ła­tał mi się po gło­wie PRL choć nie w ta­kiej ilo­ści (cho­dzi­ło mi głów­nie o wszech­obec­ny kry­zys i ustrój, Pa­ła­cu Kul­tu­ry nie pla­no­wa­łam ;)). Co do prze­ga­da­ne­go wstę­pu – mea culpa, ostat­nio pi­sa­łam dość pro­ste tek­sty, więc teraz dla od­mia­ny,,po­fan­ta­zjo­wa­łam", może za bar­dzo. Tekst po­wstał w dwa dni (sku­tek ol­brzy­miej ilo­ści spraw­dzia­nów, nie dało się za­brać za to wcze­śniej) może stąd szyb­ka koń­ców­ka i śred­ni efekt koń­co­wy. No cóż, po­sta­ram się żeby na­stęp­nym razem było le­piej.

Sta­raj się, sta­raj :) Po­le­cam Ci też czy­ta­nie i ko­men­to­wa­nia tek­stów osób, które ko­men­tu­ją Twoje tek­sty, bę­dziesz mogła oce­nić ich wia­ry­god­ność ;)

No i za­pra­szam do pu­bli­ko­wa­nia ko­lej­nych tek­stów w Czwar­tek.

Czwart­ko­wi Dy­żur­ni nie owi­ja­ją w ba­weł­nę :D

Na­resz­cie wiem, w jakim dniu ty­go­dnia wsta­wić tekst, żeby zo­stał na­le­ży­cie sko­men­to­wa­ny ;). Pew­nie za­po­znam się też z tek­sta­mi rze­czo­ne­go Dy­żur­ne­go ;).

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne do­słow­nie w parę chwil (i na ostat­nią chwi­lę).

Uch, no, lać i pa­trzeć, czy równo puch­nie :D Cześć! Widzę, że nie tylko ja za­czy­nam się bu­dzić z zi­mo­we­go snu.

Dziś od końca. Tekst jest na­pi­sa­ny ze swadą, widzę tego pięt­na­sto­lat­ka, co­kol­wiek wku­rzo­ne­go na świat i los. Zda­nia by­wa­ją ciut za dłu­gie, ale ogól­nie styl liczę Ci na plus. Kom­po­zy­cja zno­śna, cho­ciaż re­tro­spek­cja tro­chę się prze­dłu­ża (to fi­lo­zo­fo­wa­nie bo­ha­te­ra mo­gła­byś skom­pre­so­wać). Co moim zda­niem jest tutaj naj­słab­sze, to związ­ki przy­czy­no­wo-skut­ko­we. Wła­ści­wie dla­cze­go to wszyst­ko się dzie­je? Ro­zu­miem, że po­wta­rza się cy­klicz­nie o dzie­wią­tej, ale jak to ma uza­sad­niać zakaz wszel­kich dzie­wią­tek? Na ja­kiej za­sa­dzie bo­ha­ter za­wie­ra układ z … fair folk? Czy co to za jedni? Czemu za­cho­ro­wał jego oj­ciec? (to cena, kara, co?) I wresz­cie, na czym po­le­ga jego bo­ha­ter­stwo? Ci z wieży wy­edy­to­wa­li lu­dziom pa­mięć, zro­bi­li jakąś po­ka­zów­kę?

Wszyst­ko to nie by­ło­by pro­ble­mem, gdy­byś tra­fi­ła w tzw. hor­ror ko­smicz­ny (który wła­śnie na tym po­le­ga), ale nie wy­da­je mi się, że to chcia­łaś zro­bić.

A – tu i ów­dzie masz po dwie spa­cje, za­miast jed­nej. To pew­nie ślady po po­praw­kach w ostat­niej chwi­li, ale tro­chę nie­po­rząd­nie wy­glą­da­ją.

Teraz szcze­gó­ły:

 Woda miała me­ta­licz­ny po­smak, z obrzy­dze­niem wy­płu­ka­łem usta

Roz­dzie­li­ła­bym to.

 świe­żo­ści, (…) ja­ko­ści

Ości-ości.

 Odkąd zo­stał bez­ro­bot­nym czę­sto

Odkąd zo­stał bez­ro­bot­nym, czę­sto.

 za­czą­łem bu­dzić się wcze­śniej żeby wy­szy­ko­wać się do szko­ły przed obu­dze­niem się ojca

Nie­zgrab­ne, prze­cią­żo­ne "się" – ja zro­bi­ła­bym: za­czą­łem wsta­wać wcze­śniej, żeby być go­to­wym do wyj­ścia, zanim obu­dzi się oj­ciec.

 wsta­wał był

Nie wiem, czy czas za­prze­szły jest tu za­sad­ny.

 nie wie jak

Nie wie, jak.

 od­wa­gi żeby

Od­wa­gi, żeby.

 skoń­czył, na dru­gim roku co praw­da, ale za­wsze coś

No, to nie skoń­czył – zatem prze­cin­ki po­win­ny się uło­żyć tak: skoń­czył na dru­gim roku, co praw­da, ale za­wsze coś.

 trud­no­ściach mo­je­go życia ro­dzin­ne­go

Tro­chę to nie­na­tu­ral­ne.

 nie słu­chać jak

Nie słu­chać, jak.

 pod nosem jak

Pod nosem, jak. Po­wta­rza się "jak".

 Do domu wra­ca­łem późno

Może wstaw świa­tło, żeby było od razu widać, że to na­stęp­na scena?

 zo­sta­wia­jąc mnie w pół­mro­ku

An­gli­cyzm (le­aving me).

 ko­ły­szą­ce się smęt­nie me­ta­lo­we huś­taw­ki

Bar­dziej ob­ra­zo­wo by­ło­by, gdy­byś dała zgrzyt na po­czą­tek (opis za­czy­na­my od tego, co pierw­sze po­strze­ga­my).

 opi­sać tego

Na­tu­ral­niej: tego opi­sać.

 wy­rzu­ca­jąc rze­czo­ny przy­rząd

Zgrzy­ta dźwię­ko­wo. Po­wta­rza się "rz".

 Ostat­nio zro­bi­ły się na­praw­dę modne, może chcia­no

Ostat­nio do­ty­czy chwi­li obec­nej, czy sprzed roku? To nie jest cał­kiem jasne.

 Wy­my­śla­jąc coraz nowe prze­kleń­stwa, prze­mie­sza­ne od czasu do czasu z wo­ła­niem o pomoc, wrzesz­cza­łem, ile sił w płu­cach.

Ucie­ka­jąc ra­czej nie ma się czasu na twór­czość… Skró­ci­ła­bym to, bo i woła, i wrzesz­czy w jed­nym zda­niu – to za dużo.

 Nie zdą­ży­łem pod­biec

Hmm? Stra­ci­łam jasny obraz sy­tu­acji. I po­wta­rzasz "nie zdą­ży­łem".

 że za­czy­na two­rzyć okrąg

Za­czy­na? Nie był nim od po­cząt­ku?

 prze­bie­głem parę kro­ków

Dziw­ne to.

 ona, osu­wa­ją­ca się w po­wsta­ły nagle lej i ja

Wtrą­ce­nie weź w prze­cin­ki: ona, osu­wa­ją­ca się w po­wsta­ły nagle lej, i ja.

 zo­staw ją, bo oboje zgi­nie­cie

Brzmi to tak, jakby po­wie­dział mu to ktoś inny.

 Pa­trzy­ła, jak wy­ry­wa­łem

Wy­ry­wam i prze­czoł­gu­ję (con­se­cu­tio tem­po­rum, pa­mię­tasz?).

 Bie­głem chyba dla po­cie­sze­nia

An­gli­cyzm. Bie­głem, żeby mnie po­cie­szo­no.

 Do­pa­dłem do pierw­sze­go bloku

"Do" skreśl.

 ktoś do kogo się do­dzwo­ni­łem za­klął gło­śno.

Wtrą­ce­nie: ktoś, do kogo się do­dzwo­ni­łem, za­klął.

 po­dob­na do pia­sku zie­mia

Mo­żesz na­pi­sać "piasz­czy­sta". Albo "osy­pu­ją­ca się".

 za­sta­na­wiać jak to jest

Za­sta­na­wiać, jak to jest.

gra­fi­to­wo-sza­rej

Jeśli to jeden kolor, to bez myśl­ni­ka. Z myśl­ni­kiem wy­glą­da to tak, jakby była tro­chę gra­fi­to­wa, a tro­chę szara.

 Rosła prze­strzeń ko­mu­ni­stycz­ne­go osie­dla.

Yyy… co? Coś tu się chyba po­krę­ci­ło.

 na wieży za­miesz­ka­no

Ja­kieś to nie­na­tu­ral­ne, ta bez­oso­bo­wa forma.

 Nie wie­dzia­łem kto to,

Nie wie­dzia­łem, kto to.

 Nie z braku stra­chu.

Nie­na­tu­ral­na kon­struk­cja.

 No i oj­ciec

No, i oj­ciec.

 jak coraz czę­ściej wra­cał

Wraca (c.t.).

 Lep­szy taki niż żaden

Lep­szy taki, niż żaden.

 – Je­stem – zwy­kły

"Zwy­kły" dużą li­te­rą, patrz po­rad­ni­ki NWMa.

 w miej­scu mo­je­go na­zwi­ska, ogo­nek

Co ozna­cza, że wy­ma­zy­wa­li na­zwi­sko i ry­so­wa­li ogo­nek. Hmm?

z oka­zji żeby

Z oka­zji, żeby.

 ugrzę­zły w gar­dle jak

Ugrzę­zły w gar­dle, jak. Czy ja wiem, czy zupa grzęź­nie… bułka, cza­sa­mi, ale zupa?

 Po­wiem wam czego

Po­wiem wam, czego.

pożal się Boże, pe­wien ry­cerz

Coś mi tu nie gra, ale nie wiem, co.

 nie­chęt­nie zbli­ża­jąc się do miej­sca

Od pary ogól­ny cza­sow­nik + przy­słó­wek za­wsze lep­szy jest szcze­gó­ło­wy cza­sow­nik. I wąt­pię, żeby szedł tam chęt­nie.

 Wieża nadal tam była

Nie mamy po­wo­du są­dzić ina­czej. Le­piej ją opisz.

 ka­mie­nia spo­jo­ne­go pia­skiem

Magia?

 nie stać jak

Nie stać, jak.

 Coś łup­nę­ło i oto na wieży ktoś stał

Coś i ktoś – cosia można wy­ciąć: Łup­nę­ło, i oto na wieży ktoś stał.

 czar­ną rzecz jasna

Czar­ną, rzecz jasna. Za­znacz, że nocne niebo na­praw­dę czar­ne nie jest, bo nie każdy o tym wie (serio).

 po­wie­trze wokół niego zgęst­nia­ło, przy­bie­ra­jąc po­stać bia­ła­wej mgły.

Skąd wia­do­mo, że to po­wie­trze, a nie np. mgła uno­szą­ca się z ufoka/elfa/nie­po­trzeb­ne skre­ślić?

 tonem wska­zu­ją­cym na to, że nie bę­dzie mnie stać.

Hmm, skra­cal­ne.

 przy­szło do głowy żeby pak­to­wać

"Żeby" jest tu zbęd­ne.

 za­uwa­ży­łem, jak płyn­ne są jego ruchy

Bo do­pie­ro się ru­szył.

 Oraz fakt, że ma błysz­czą­ce, zie­lon­ka­we śle­pia nie­pro­por­cjo­nal­nie długi

Uła­dzi­ła­bym tro­chę: I błysz­czą­ce, zie­lon­ka­we śle­pia, i nie­pro­por­cjo­nal­nie długi…

 Nie­któ­rzy z nich

Musi być zwią­zek zgody: nie­któ­re z tych osób, albo nie­któ­rzy z tych ludzi.

 roz­pę­ta­łem tę hi­sto­rię

Nie roz­pę­tu­je się hi­sto­rii. Można ją naj­wy­żej za­cząć.

 oczy­ści­ły mnie z za­rzu­tów nawet naj­bar­dziej po­dejrz­li­wie są­siad­ki

Po­dejrz­li­we. Coś mi tu fra­ze­olo­gicz­nie nie gra.

 bo­ha­te­rem,a

Zgu­bio­na spa­cja.

 nie wie jaką

Nie wie, jaką.

 Do dnia, w któ­rym zie­mia za­czę­ła się lekko trząść…

And here we go again. Ale na­praw­dę nie wiem, dla­cze­go.

 sche­mat w ka­te­go­riach za­bierz lu­dziom coś oczy­wi­ste­go, dodaj do tego cie­ka­wa przy­czy­nę i wy­myśl co się może stać z czło­wie­kiem, ale dzia­ła :)

Wia­do­mo, że ten sche­mat dzia­ła. Ale – sa­mo­gra­jów nie ma. Trze­ba pra­co­wać.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A mnie się po­do­ba­ło :). Wła­śnie przez tę swadę, to po­łą­cze­nie cze­goś zna­ne­go, bli­skie­go z czymś sza­lo­nym. Warsz­tat już (pra­wie) masz, młoda damo :).

Pra­wie, bo dia­lo­gi miej­sca­mi źle za­pi­sa­ne, prze­cin­ków czę­sto bra­ku­je. Poza tym cza­sem lo­gi­ka cien­ko pisz­czy; nikt na osie­dlu nie miesz­ka, ale lu­dzie zni­ka­ją, do­mo­fo­nem ran­do­mo­wo da się do­dzwo­nić od strza­łu itd. Ta re­tro­spek­cja też nie­spe­cjal­nie wy­róż­nio­na i do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zo­rien­to­wa­łem się, że to tak na­praw­dę po­czą­tek tej hi­sto­rii. No i za­koń­cze­nie ja­kieś bez­barw­ne.

Czego bym się cze­pił (nie czy­ta­łem tak do­kład­nie jak Tar­ni­na, ale mogę się po­wtó­rzyć):

– “Ko­ścio­łów zresz­tą rów­nież do­tknął ów kry­zys” – “do­tknął ko­ścio­ły”;

– “jak na psią kupę, które trze­ba usu­nąć” – którą;

– “Nasz ma­lo­diec!” – utar­ła się ra­czej fo­ne­tycz­na pi­sow­nia “ma­ła­diec”.

 

W każ­dym razie – na­praw­dę nie­złe. Prze­czy­ta­łem z za­cie­ka­wie­niem!

Pierw­sze prawo Sta­ru­cha - li­te­rów­ki w cu­dzych tek­stach są oczo­bi­ją­ce, we wła­snych - nie­do­strze­gal­ne.

Mnie też się spodo­ba­ło. Nigdy nie spo­tka­łam się z po­my­słem, żeby ja­kieś strasz­ne mury wy­ra­sta­ły same z ziemi i to tylko przez go­dzi­nę na dobę. Fajna wizja.

Co do resz­ty – chęt­nie po­czy­ta­ła­bym od­po­wie­dzi na py­ta­nia, o któ­rych wspo­mnie­li przed­pi­ś­cy, ale niech Ci bę­dzie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ku­ję za ko­men­ta­rze i klika, błędy po­pra­wio­ne, a co do bez­barw­ne­go za­koń­cze­nia, zga­dzam się, że nie wy­szło jak trze­ba, muszę za­cząć bar­dziej do­pra­co­wy­wać opo­wia­da­nia. Cie­szę się, że po­mysł przy­padł do gustu ;).

Faj­nie się to nawet czy­ta­ło, bo ab­sur­dal­ny tekst za­cie­ka­wił. Mia­łam na­dzie­ję, że w końcu jed­nak coś się wy­ja­śni, ale, nie­ste­ty, nie do­cze­ka­łam się. I tak jak wcze­śniej ko­men­tu­ją­cy zo­sta­łam z cha­osem i nie­wie­dzą o po­wo­dach opi­sa­nych wy­da­rzeń. Tro­chę szko­da.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia.

 

Od pią­tej do ósmej mija trzy go­dzi­ny. –> Od pią­tej do ósmej mi­ja­ją trzy go­dzi­ny.

 

A zatem zo­ba­czy­łem to co zwy­kle: na­sto­lat­ka bez szcze­gól­nych pla­nów na przy­szłość, z odro­bi­ną am­bi­cji i spo­rym ma­te­ma­tycz­nym ta­len­tem. –> To wszyst­ko można zo­ba­czyć w lu­strze?

 

Wobec skrom­no­ści żad­nych po­sta­no­wień nie po­czy­ni­łem. –> Można sobie cze­goś nie po­sta­no­wić, ale jak można cze­goś nie po­sta­no­wić wobec skrom­no­ści?

 

jak to się teraz cięż­ko z dzieć­mi do­ga­dać. –> …jak to się teraz trud­no z dzieć­mi do­ga­dać

 

Jak­bym wam ktoś we­tknął me­ta­lo­wą rurę w dupę. –> Li­te­rów­ka.

 

Jak sta­ną­łem na no­gach… –> Czy ist­nia­ła moż­li­wość, by sta­nął ina­czej, nie na no­gach?

Może: Gdy się pod­nio­słem…/ Gdy sta­ną­łem

 

cięż­ko nie wie­rzyć w coś, co pra­wie cię za­bi­ło. –> …trud­no nie wie­rzyć w coś, co pra­wie cię za­bi­ło.

 

A tuż po tym na wieży za­miesz­ka­no. –> Na dachu wieży, czy może ra­czej za­miesz­ka­no w wieży?

 

– Je­stem – Zwy­kły chi­cho­cik kla­so­we­go bła­zna… –> Brak krop­ki po wy­po­wie­dzi.

 

-… Ale wiele ci to nie da. –> Brak spa­cji po dy­wi­zie, za­miast któ­re­go po­win­na być pół­pau­za.

 

-… A potem? –> Jak wyżej.

 

Byłem bo­ha­te­rem,a bycie… – Brak spa­cji po prze­cin­ku.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dziw­ny tekst. Po­do­ba mi się motyw z go­dzi­ną, są tez po­je­dyn­cze zda­nia pe­reł­ki. Na­to­miast też mia­łem pro­blem ze zro­zu­mie­niem wszyst­kie­go, co się po­ja­wia w fa­bu­le.

Wy­ko­na­nie bywa chro­po­wa­te, ale nie prze­szka­dza­ło mocno.

Pod­su­mo­wu­jąc: po­mysł tu jest, ale sporo nie­do­po­wie­dzeń w tym kon­cer­cie fa­jer­wer­ków.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

W końcu za­czą­łem bu­dzić się wcze­śniej[+,] żeby być go­to­wym do szko­ły przed obu­dze­niem się ojca, który wsta­wał był zwy­kle koło szó­stej – przy­zwy­cza­je­nie, które zo­sta­ło mu nawet po po­że­gna­niu się z ro­bo­tą.

Na szczę­ście nie wszy­scy ko­rzy­sta­li z oka­zji[+,] żeby się po­na­bi­jać.

Po­wiem wam[+,] czego kry­zys nie zmie­nia: fo­te­li w kinie.

– Wy­nio­sę się – tym, że nie przy­rzekł[+,] przy­szło mi się mar­twić do­pie­ro póź­niej.

Byłem bo­ha­te­rem,a bycie bo­ha­te­rem ma oczy­wi­ście wiele do­brych stron.

Nikt nie wie[+,] jaką cenę przy­szło mi za to za­pła­cić.

Bra­ku­je spa­cji po prze­cin­ku.

Teraz kra­kow­skiej, za pięt­na­ście dwa­dzie­ścia (hojne datki od miesz­kań­ców, zu­peł­nie jak dzie­się­ci­na)[+,] ale to już nie ma zna­cze­nia.

Przy­jem­ne opo­wia­da­nie.

Po­do­ba mi się po­mysł na usu­nię­cie go­dzi­ny dzie­wią­tej – acz­kol­wiek po­dej­rze­wam, że wy­star­czy­ło­by nie spa­ce­ro­wać wokół wieży w tym cza­sie. Nie ro­zu­miem kilku rze­czy. Czemu wy­eli­mi­no­wa­no też po­zo­sta­łe dzie­wiąt­ki? Jaki w ogóle sens miało prze­dłu­że­nie ósmej go­dzi­ny, skoro to nic nie zmie­ni­ło w sy­tu­acji? Wieża rosła nie­za­leż­nie od tego, jak ją na­zy­wa­no. Na czym po­le­ga­ło to bo­ha­ter­stwo? Wieża nadal stała, za jakiś czas po­wtó­rzy­ły się trzę­sie­nia ziemi (ok, to ostat­nie ro­zu­miem jako nie­uczci­wość dru­giej stro­ny umowy) – w za­sa­dzie nic się nie zmie­ni­ło.

Czy­ta­ło mi się do­brze.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

No­Whe­re­Man: mam na­dzie­ję, że na­stęp­nym razem bę­dzie się czy­ta­ło przy­jem­niej, dzię­ku­ję za opi­nię ;) Anet: Dzię­ki za ko­men­tarz" a co do wy­ja­śnień… Bo­ha­ter­stwo miało po­le­gać na tym, że od­wa­żył się coś zmie­nić, za­ry­zy­ko­wał i tam po­szedł. Wy­eli­mi­no­wa­nie go­dzi­ny dzie­wią­tej… W taki prze­wrot­ny spo­sób chcie­li o tym, może nie za­po­mnieć, ale nie przy­po­mi­nać. Lu­dzie się bali, więc dzie­wią­ta była takim tabu – stąd jej brak. Co do braku zmian… Opo­wia­da­nie w za­ło­że­niu miało iść ,,w hor­ror" (nie wy­szło) więc o happy en­dzie nie mogło być mowy ;).

Nowa Fantastyka