
Pogoda była najgorsza z możliwych. Śnieg topniał, wypełniając mroźną wilgocią buty, a chłodny i przenikliwy wiatr targał kurty i podróżne kaptury, docierając chwilami aż do gołej skóry. Zbigniew wyraźnie słabł. Gorączka brała górę nad siłami rycerza. Przyginał się coraz niżej, coraz bliżej ziemi. Sapał, a i tak zdawało mu się, że do płuc trafia nikczemnie mało tlenu. Dłoń coraz słabiej ściskała kostur, choć ciało rade by oprzeć się na nim całym ciężarem.
Młody Wojemił z bólem spoglądał na towarzysza. Wiele już pomóc nie mógł. Od wczoraj dźwigał bagaże ich obu. Wspierał towarzysza na chwiejnych i oblodzonych mostkach. Oddał mu swoją chustę, by mógł owinąć szczelniej twarz i szyję. Karmił wolę Zbigniewa dobrym słowem. Tempo marszu jednak bardzo spadło. Wojemił nie znał tej okolicy. Często bywał książęcym posłańcem, ale zawsze do Krain Jezior lub Dębów i zawsze konno. Teraz nie dość, że mierzyli się pieszo z przedwieczną puszczą, to jeszcze po jej opuszczeniu wyszli na rozległe pola, gdzie tylko wiatr hulał, a aż po horyzont nie było widać choćby najcieńszej smugi dymu, zwiastującego ludzi.
Słońce zaczynało zachodzić za ich plecami. Śnieg zapłonął bladą czerwienią, a cienie wędrowców znacznie się wydłużyły. W zapadającym zmroku Wojemił dostrzegł na północ od nich zarys czegoś, co mogło być szałasami pasterskimi opustoszałymi o tej porze roku. Poprawił worki podróżne na plecach. Objął słaniającego się na nogach towarzysza i powiódł go w tę stronę. Odległość okazała się większa, niż się tego spodziewał, a konieczność prowadzenia Zbigniewa mocno nadwątliła i jego siły. Wreszcie doszli do resztek palisady. Za nimi znajdowały się pozostałości chat. Wszystkie jednak bez dachów i drzwi. Wkroczyli na plac, na którego środku leżał pokaźnych rozmiarów kloc, tak czarny na tle śniegu, że niechybnie osmolony przez płomienie. Po drugiej stronie ryneczku stał dom, który był w najlepszym stanie ze wszystkich. Nie miał wierzei ni okien, ale podziurawiony dach osłaniał nieco wnętrze.
Wojemił wprowadził Zbigniewa do środka i ułożył go w możliwie zacisznym kątku. Z podróżnego worka wyciągnął wiązkę chrustu, którą zabrali, bo nie wiedzieli, czy w tych polach jakiś opał znajdą. Skrzesał ogień. Jego towarzysz oddychał pospiesznie. Młodzieniec dał mu się napić wody z glinianej flaszy. Zagadnął cicho:
– Zbigniewie…
Cisza, ni słowa w odpowiedzi.
– Zbigniewie – powtórzył głośniej i potrząsnął ramieniem rycerza.
Nie doczekawszy się odzewu, powiedział do chorego:
– Teraz sobie pośpij. Ja poczuwam. Sił nabierzesz, to rano ruszymy dalej. Do grodu nie może być już daleko – pocieszył na koniec bardziej siebie niż nieprzytomnego od gorączki rycerza.
Płomienie objęły wiązkę. W chacie zrobiło się cieplej. Wojemił dorzucił kawał drewna leżący na klepisku. Gęsty i czarny dym momentalnie wypełnił pomieszczenie. Młodzieniec kopniakiem usunął polano z ogniska.
– Ki diabeł? – mruknął do siebie.
Opary zmąciły mu w głowie. Padł na ziemię i momentalnie zapadł w ciężki sen. Przeżywał w nim minione wypadki. Oto dobijając targu, musieli sprzedać swoje konie. Znowu szli przez odwieczną puszczę. Bór zdawał się nie mieć końca, a droga do grodu wydłużyła się znacznie, odkąd musieli ją mierzyć li tylko własnymi nogami.
Ze snu wyrwał go potężny huk. Dach runął. Jemu ktoś na szyję zarzucił powróz i przyparł mocarnym szarpnięciem do resztek ściany. W blasku pochodni zobaczył zbrojnych jeźdźców. Było ich tak wielu, że nie pozostało mu nic innego, jak czekać na rozwój wydarzeń.
– Dzierżę jednego! – krzyknął ktoś za jego plecami.
– Tu jest jeszcze jeden – wojownicy dostrzegli nieprzytomnego Zbigniewa – Wstawaj! – ryknął ochrypły głos. Rycerz nie drgnął. Po chwili ktoś dźgnął leżącego kopią. To też nie wywołało reakcji.
– On chory… – wycharczał Wojemił, bo powróz na szyi już mocno go przydusił. Uniósł dłonie, by go choć trochę poluzować.
– Chory, powiadasz? Zobaczy się!
Któryś z napastników przybliżył pochodnię do klepiska, by przyjrzeć się powalonemu przez gorączkę. Spomiędzy pół kurty wystawał kaftan, a na jego środku widniał krzyż. Pierś rycerza poruszała się w szybkim oddechu, a usta zdawały się chcieć ugryźć powietrze, by móc się nim nakarmić. Półotwarte oczy zdradzały brak przytomności. Policzki gorały czerwienią na tle bardzo bladej twarzy.
– Krzyżowiec… – stwierdził ktoś głosem spokojnym, ale władczym. – Ten chyba bałwanów nie chciał z niebytu dźwigać.
Po chwili ten sam jeździec zwrócił się do Wojemiła:
– Gadaj, coście za jedni.
– Książęcy emisariusze – rzekł młodzieniec, gdy poluzowano mu nieco powróz na szyi. – Wracamy do Żmijgrodu po długiej wyprawie aż za krańce odwiecznej puszczy.
– Książęcy ludzie? – w głosie czuć było zaskoczenie. – Dawno tu książęcych wojów nie było.
– Późno już – dodał jakiś głos z ciemności. – Skoro nic się złego nie dzieje, ostawmy ich tutaj i wracajmy.
– Nie, tu ostać nie mogą – powiedział ten, który niechybnie dowodził gromadą. – Nie tylko my płomienie dostrzec możemy, a wtedy biada nam. Trza ich stąd zabrać.
Wojownicy coś poburczeli między sobą, ale żaden nie odezwał się głośno.
– Młodzian, pakuj starego i juki na sanie – rzekł do Wojemiła ten, który dowodził.
Książęcy emisariusz wyniósł ze zgliszczy budynku worki podróżne i ułożył je na pojeździe zbudowanym z dwóch płóz, które połączono łykiem i wyścielono jodłowymi gałęziami. Wrócił po Zbigniewa.
– Wstawaj – powiedział cicho. – Wstawaj, proszę cię – powtórzył głośniej. Rycerz nie drgnął. Chwycił go w pół i spróbował dźwignąć. Ciało chorego bezwładnie zawisło w jego uścisku. Starał się poprawić uchwyt, ale manewr utrudniały resztki zawalonego dachu.
– Pomóż mi który! – zawołał do wojów.
Odpowiedziały mu śmiechy i przekleństwa. Ten, który dowodził, dodał:
– Sam musisz podołać i ruszaj się żwawiej, bo całej nocy na to nie mamy.
Wojemił pozostał sam z zadaniem. Delikatnie położył chorego na klepisku. Wyrównał oddech, a gdy odsapnął, schwycił go pod pachy i wyciągnął z chaty na dwór. Nieprzytomnego ulokował na jedlinie, a sam usiadł obok, ciężko dysząc.
– Pilnuj, żeby ci nie spadł – nakazał dowódca, po czym jeźdźcy bez rozkazu ruszyli w drogę.
Niewiele młodzieniec zapamiętał z tej podróży. Długo jechali po nierównościach. Jak mógł, podtrzymywał chorego, by ten nie runął z tych prowizorycznych sań na którymś z wertepów. Wreszcie wypadli na jakąś drogę. W ciemnościach dostrzegał pojedyncze drzewa, kapliczkę na rozstaju, kilka jaśniejących bielą ostańców. Jeźdźcy nie rozmawiali ze sobą. Niebo wciąż było gwieździste, gdy jeden z wojów zadął w róg. Odpowiedział mu podobny dźwięk i nie minęły trzy zdrowaśki, gdy sanie przejechały przez bramę. Tu oddział się zatrzymał. Jeźdźcy jednak nie zsiedli z koni. Każdy podjeżdżał do belki, gdzie wiązano mu gruby sznur pod pachami. Dwóch pachołków kręciło kołowrotem, który napinał sznur i unosił woja nad siodło. Wtedy trzeci z pomagierów odprowadzał wierzchowca, a tamci dwaj opuszczali jeźdźca ku ziemi. Tu jakaś białogłowa, podawała laski i kule, a ten i ów lądował wprost na małej platforemce z drewnianymi kołami i rękami odpychał się od podłoża. Dopiero wtedy Wojemił dostrzegł, że żaden z wojowników nie miał obu całych nóg. Niektórzy mieli po jednej, inni kikuty do kolan, a u pozostałych w ogóle kończyn dolnych nie było. Zdumiał się wielce na ten widok. Nim jednak zdążył kogo zagadnąć, koń szarpnął i powiózł sanie dalej. Sunęli między chatami, aż dotarli do wrót jakiegoś refugium. Tu kazano mu zdjąć toboły z sań i zataszczyć do wnętrza. Potem polecono też przetransportować Zbigniewa i ułożyć na posłaniu ze słomy. Po chwili do sali weszło dwóch brodatych mężczyzn a obaj o kulach. Za nimi wbiegł chłopiec. Ten szybko zaczął się uwijać przy wznieceniu ognia. Wojemił zauważył, że młodzianek miał obie kończyny.
Gdy blask płomieni zatańczył na ścianach, dając nieco światła, wyższy z mężczyzn wskazał brodą na Zbigniewa i rzekł:
– Ten tu chory. Chyba bardzo. A ten wygląda na wycieńczonego – dodał, wskazując na młodszego z emisariuszy.
Wojemił chciał zaprotestować, powiedzieć, że mocy w nim jeszcze wiele, ale tak był słaby, że nawet głosu nie zdołał z siebie wydobyć. Drugi z przybyłych, najwidoczniej medyk, z pomocą chłopca przyklęknął przy chorym. Przyłożył ucho do piersi pacjenta. Potem posłuchał oddechu. Dotknął dłonią rozgorączkowanego czoła.
– Życia w nim niewiele – powiedział po chwili. – Dam coś obu na sen. Posiedzą w cieple, nakarmimy. W dzień sprawdzę, co ziół jeszcze zostało. A potem się ich odprawi.
Jego rosły towarzysz pokiwał głową, po czym wyszedł. Medyk sypnął jakiegoś proszku do ognia i powiedział:
– Śpijcie sobie, śpijcie.
Po tych słowach wyszli wraz z młodzieńcem, zamykając za sobą wrota.
Z paleniska zapachniało przyjemnie. Zdawało się, że oddech Zbigniewa się uspokoił. Nie walczył już tak rozpaczliwie o każdy łyk powietrza. Wojemiła szybko zmorzył sen. Tym razem ukazywały mu się przyjemne obrazy. Biegał jako mały chłopiec po zielonych łąkach, słońce świeciło jasno, a trawa łaskotała delikatnie jego bose stopy.
Nawet najprzyjemniejszy sen kiedyś się kończy, a pobudki bywają nader bolesne. Gdy młodzieniec się obudził, ujrzał pustą izbę. Zbigniew gdzieś zniknął, a ich bagaże zostały wybebeszone. Zerwał się na ten widok z barłogu. Ruszył do drzwi wejściowych, te jednak zamknięto od zewnątrz. Szybkim krokiem przeszedł w stronę drugiego wyjścia. Tu było otwarte. Znajdujący się za progiem beznogi mężczyzna na platformie z kółkami uśmiechnął się na jego widok.
– Wstałeś – powiedział pogodnie. – Chodź za mną. Wódz zaprasza na spotkanie.
Nad podziw sprawnie obrócił się i ruszył, nie oglądając się za siebie. Skonfundowany Wojemił szedł za nim. Minęli długi korytarz i skręcili w lewo. Tu jego przewodnik zakołatał w drzwi wzmocnione stalowymi taśmami. Te otworzyły się, ukazując wysokie pomieszczenie z czworgiem wyjść w każdej ścianie i jednym za to największym na wprost. Nie było tu żadnych okien, a mrok rozświetlały pochodnie. Drzwi zamknęły się za nimi. Żadnego przy nich człowieka jednak nie było. Musiały być więc sterowane jakąś wymyślną maszynerią lub czarem.
Za masywnymi drzwiami znajdowała się okazała sień. Promienie porannego słońca sączyły się do niej przez okna wypełnione szklanymi gomułkami. Po drugiej stronie pomieszczenia siedziało dwóch strażników. Nie mieli paradnych halabard, lecz przed każdym leżała na drewnianym stolcu naciągnięta kusza. Gestem nakazali, by przybyli się zatrzymali. Wojemił przyjrzał się swojemu towarzyszowi. Zmiarkował, że ten, nim stracił kończyny, musiał być mężczyzną wysokim i barczystym. Widać było, że dłonie miał krzepkie, plecy szerokie i wyprostowane. Tę obserwację zakończyło otwarcie drzwi. Przewodnik przepuścił Wojemiła przodem. Ten wszedł do środka.
W sali panował półmrok. Okna wypełniały witraże. Nie mógł jednak rozpoznać widocznych na nich symboli czy figur. Po bokach na ławach zasiadało mniej więcej pół kopy wojów. Na wprost siedział dowódca wczorajszej wyprawy. Po jego bokach dwóch mężczyzn na wózkach mierzyło z kusz w przybyłego. Na środku komnaty, na kamiennej posadzce leżał Zbigniew. Wciąż był nieprzytomny. Kaftan miał rozpięty, a szara szata krzyżowca ze znakiem męki pańskiej na piersi zdawała się jaśnieć bielą. Nagle Wojemił cicho krzyknął. Oto dostrzegł, że zdjęto rzemień z szyi jego towarzysza i gdzieś zabrano to, czego chronili obaj od tak wielu dni. Podniósł wzrok na wodza. Szybko zauważył małą buteleczkę leżącą na jego kolanach, skarb niesiony spoza odwiecznej puszczy. Niewiele myśląc, ruszył w jego stronę. Wtedy bełt śmignął mu tuż koło ucha. Zatrzymał się i sięgnął do pasa. Mizerykordii przy nim nie było. Znać zabrano ją, gdy spał. Znieruchomiał. Wtedy wódz zabrał głos:
– Następny strzał cię dosięgnie, jeśli nie wrócisz na miejsce.
Wojemił cofnął się o dwa kroki.
– Jeszcze! – nakazał wódz beznogich.
Młodzieniec wycofał się jeszcze kawałek. Gospodarz dał mu znak ręką, że tam może pozostać. Potem przemówił do zgromadzonych:
– Dziękuję wszystkim za przybycie. Jak już wiecie, wczoraj w środku zakazanej ziemi spotkaliśmy tych dwóch. Przedstawili się jako emisariusze książęcy i znaleziony przy nich list potwierdza te słowa. – Pokazał zwinięty w rulon pergamin. – Nim podejmę decyzję co z nimi dalej, chcę wysłuchać obecnego tu młodzieńca, naszego medyka i zasięgnąć waszej opinii.
Teraz zwrócił się do książęcego emisariusza:
– Jak cię zwą?
– Wojemił, panie.
– Z jakąż misją książę pan was wysłał?
Młodzieniec przygryzł wargi. Nie wiedział, czy może mówić o celu i szczegółach wyprawy, czy też powinien zachować milczenie.
– Nie lękaj się – rzekł wódz. Pokazał flakonik przymocowany do rzemienia. – Ja się tego celu już domyślam. Im to powiedz.
Wojemił doszedł do wniosku, że tylko prawda może ocalić skarb, po który razem wyruszyli.
– Książę ciężko zaniemógł. Medycy nic poradzić nie mogli. Zebrali radę starszych i tam uradzono, że trzeba w obcym kraju poza odwieczną puszczą zdobyć lek. Wyruszyliśmy tedy we dwóch. Zbigniew, bo jako jedyny znał drogę i mentalność tamtych ludzi i ja bom już nieraz księcia posłańcem był. Musieliśmy sprzedać swoje konie, żeby dopiąć pomyślnie targu, bo mikstura to nadzwyczaj kosztowna. Pieszo przeszliśmy przez bór. Pod koniec drogi mój przewodnik zaniemógł. Przez pola ledwie doszliśmy do ruin jakiejś osady. Stamtąd wasz zbrojny oddział przywiózł nas tutaj.
– Książę zaniemógł, powiadasz? – zapytał wódz, choć na odpowiedź nie czekał. – Dawno to było?
– Tuż po Bożym Narodzeniu – rzekł zagadnięty.
– Starczy mi informacji – powiedział wódz. – Medyku, opowiedz nam o tym leku.
Siedzący z w środku ciżby po lewej stronie od Wojemiła mężczyzna zabrał głos.
– Panaceum to pradawny lek. Dziś już rzadki i rzeczywiście bardzo drogi. Musieli wiele złota, srebra i kosztowności za niego dać. O ile go umiejętnie zastosować ulecza wszystkie choroby.
Zgromadzeni zaszemrali między sobą.
– Jak działa? – zapytał wódz.
– Prawdziwe panaceum składa się z trzech kropli. Pierwszą kroplę puszcza się do ust chorego. Wtedy w zderzeniu z ciepłem zamienia się ona w parę. W tej postaci wraca do flakonika. Powiadają, że niesie dwóm pozostałym całą wiedzę o chorobie, niby diagnozę taką. Wtedy one przez noc i dzień modyfikują się tak, by swoją siłą to właśnie schorzenie uleczyć. Drugiego dnia pod wieczór do ust chorego wpuszcza się drugą kroplę, tym razem zamykając szczęki chorego. Jeśli choroba była rzadka, potężna, lub wywołana przez czary, kolejnego dnia rano podaje się trzecią kroplę, a ta niezawodnie prowadzi do uzdrowienia.
– Szczególny to dar, który przypadkiem a może i nie przypadkiem trafił w nasze ręce – odezwał się niepytany wojownik. – Nawet książęcych emisariuszy możemy zgładzić za wkroczenie do zakazanej ziemi. Jeden zresztą już ledwie dycha. Książę się nie dowie, co z nimi zaszło. A owoc ich wyprawy zachowamy dla siebie.
Wojemił chciał się odezwać, ale wódz gestem nakazał mu milczenie.
– Z księciem i tak źle żyjemy – dodał kolejny z wojów.
– Czy to lekarstwo sprawi, że kończyna odrośnie? – zapytał następny, wyrażając tym samym źle skrywaną ciekawość, która tkwiła we wszystkich.
– Nie – odrzekł medyk. – Jeno choroby powstałe od złego powietrza, czy wywołane przez zaklęcia. Nie ma panaceum takiej mocy, by choćby najmniejszy palec przywrócić.
– A co, jeśli czwartą kroplę podać?
– Czwarta zabija. W ogóle tylko raz w życiu panaceum można zażyć. Każda dawka powyżej trzech jest śmiertelna. Tu nic już nie pomoże.
– A gdyby po wpuszczeniu pierwszej kropli flakonik chyżo zatkać?
– Mogłoby się zdarzyć, że panaceum nie zadziała.
– A jakby tak wszystko od razu wlać?
– W niczym wtedy nie pomoże, ale i nie zaszkodzi.
Po tych słowach zgromadzeni zamilkli. Znać zgasły ich skrywane nadzieje. Wódz zapytał, czy ktoś co jeszcze pragnie dodać. Poczekawszy chwilę, w której trakcie sondował twarze zgromadzonych, splótł palce i głęboko się zadumał. W końcu rzekł:
– Oto moja decyzja. Może ten gest wobec księcia cofnie jego surową groźbę, która nad naszymi dziećmi wisi. Odeślemy mu tedy obu emisariuszy, wraz z lekiem i to szybko, póki ten stary jeszcze dycha. Szykujcie sanie, a czterech niech stanie do eskorty. Przygotować prowiant, bo najwcześniej dopiero nocą uda się wam w grodzie stanąć. Koniec zebrania – zakończył donośnie.
Drzwi za Wojemiłem otworzyły się, a głos za nim powiedział:
– Chodź, zaprowadzę cię do jadła, nim wszystko do drogi gotowe będzie.
Młodzieniec stał jednak, patrząc na leżącego na środku komnaty rycerza.
– O towarzysza się nie martw. Zajmie się nim medyk. Potrzeba ci siły, żeby go na sankach utrzymać. Przed wami dzień drogi.
***
Najkrótszy trakt do grodu wiódł nasamprzód przez pola. Wiatr targał na nich odzieniem, aż Wojemił się nieraz zląkł, czy mu buteleczki z panaceum z rzemienia nie zerwie i spod kaftana nie zabierze. Potem gnali duktem leśnym, gdzie nieraz czapy śniegu spadły na sanie z pochylonych pod ciężarem białej masy drzew. Pod wieczór wjechali na główny szlak. Tu rozciągnięta dotąd grupa się przeformowała. Dwóch jeźdźców jechało na przedzie. W drugiej parze ten, którego koń ciągnął pojazd z jednym zbrojnym po lewej. Wreszcie same sanie i obok nich ostatni z jeźdźców. Ten spoglądał na posłańców transportowanych na saniach, a napotkawszy wzrok Wojemiła, uśmiechnął się przyjaźnie. Na ten wyraz życzliwości młodzian odważył się zagadnąć.
– Zapytać można?
– A pytaj. Droga przed nami daleka. Jak pogadamy, to się i skróci.
– Co za gniew księcia nad waszymi synami wisi?
– Jeno o to chcesz spytać?
Młodzieniec zawahał się. W końcu dodał:
– Chciałbym też, jeśli wolno, skąd u was tyle kalek.
Jeździec zaśmiał się.
– Ręczę ci, że każdy z tu obecnych powaliłby by cię rychlej, niż byś pojął, co się stało.
– Nie wątpię – dwornie odpowiedział Wojemił. – Przyznasz jednak, że to rzecz szczególna tylu jednonogich i beznogich w jednej osadzie.
– Prawda – rzekł konny. Widać było, że się zamyślił, w końcu rozpoczął opowieść. – Z mendel lat temu przybyli na tereny, dziś zwane ziemią zakazaną, obcy z północy. Rządzili nimi kapłani, którzy nosili czapki zdobione baranimi rogami. Czcili bałwany, ale do handlu byli skorzy, więc i nam nie przeszkadzali. Potem dopiero wyszło, że na rzecz wrogów księcia szpiegują. Szlaki rozpatrywali, znaczyli brody, którędy dzika konnica przejść by mogła. Wreszcie i zbrojnie najeźdźców wsparli. Gdy zakończyły się dwa lata rzezi niewinnych i ciężkich bojów, a napastnicy z łupami do siebie pognali, obrócił się książę przeciwko mieszkańcom zakazanej ziemi z całą potęgą, a że i ci uciekli, cały gniew spadł na nas. Pogoda była podobna jak teraz, wilgotno i zimno zarazem. Powywlekali nas z domów i boso kazali stać po pas w śniegach przez cały dzień i całą noc. Mało który choć jedną kończynę ocalił, a część ciężko zachorzała i niebawem pomarła. Wieś tamtych książęcy ludzie spalili, a największego bałwana obalili, choć ten jakimiś czarodziejskimi sztuczkami chroniony ledwie się w pożodze osmolił. Gdy przyszła wiosna, a my wciąż rany żeśmy lizali pod opieką białogłów i znanego ci już medyka, przybyli posłańcy księcia. Odczytali, że nakazuje nam ziemi zakazanej pilnować. A gdyby tamci wrócili, to wszystkich zgładzić. Jeśli zaś nie upilnujemy, z nakazu księcia kończyny naszym synom odjęte będą. Czuwamy tedy dzień i noc. Zawsze nie mniej niż dwie pary oczu patrzą w tamtą stronę, a raz na tydzień wyrusza patrol w okolicy się rozeznać. Blask twojego krzesiwa dostrzegliśmy, nim zdążyłeś pierwszą gałązkę z wiązki podpalić. Zdumieliśmy się też wielce, bo tamto drewno, które ocalało z pożaru, się nie pali, jeno kopci straszliwie i sprowadza ponure wizje.
Tu zamilkł, bo musieli przepuścić wozy kupców jadących w przeciwną stronę. Ustawił się więc jeździec za saniami i tam już pozostał do końca drogi, nie odezwawszy się więcej.
***
Do grodu wpuszczono ich bez przeszkód. Zaraz też przy saniach pojawił się Maciej, wypróbowany ich towarzysz i dowódca straży książęcej. Uściskał Wojemiła po ojcowsku i z troską popatrzył na nieprzytomnego Zbigniewa. Nakazał też pachołkom, by zanieśli chorego rycerza do szpitala.
Wojemił pokazał flakonik z panaceum i powiedział:
– Zdobyliśmy! Rychło bieżmy do księcia!
Na widok braku pośpiechu w ruchach Macieja, który zaczął ściągać ich tobołki, z trwogą dopytał:
– Pan dycha jeszcze?
– A dycha, dycha, ale panaceum trafiło do grodu przed wami.
– Jakże to?
– Przedwczoraj mag i zielarz tu przybył potężny. Miał on ze sobą to lekarstwo ostateczne i zgodził się je księciu podać. Dziś podał drugą kroplę. Jeśli ta nie wystarczy, jutro o świcie da ostatnią.
Dowódca straży popatrzył na zmarkotniałego Wojemiła i dodał pospiesznie:
– Dobrzeście się sprawili! Nie ma co! A teraz chodź, posil się trochę. Ja wracam czuwać przy księciu, potem zajrzę do Zbigniewa, a do ciebie wpadnę wieczorem, to wymienimy się nowinami.
Wojemił poczuł się potwornie zmęczony. Dotychczas obowiązek wypełnienia misji trzymał go w pionie. Teraz, już z tej służby zwolniony, ruszył za pachołkami do izby, gdzie czekała na niego strawa i legowisko. Zjadł wyborną, jak mu się zdawało po długich dniach poszczenia w drodze, kaszę ze skwarkami, popił odrobiną miodu i pełnym kubkiem naparu z wonnych ziół, po czym zasnął snem twardym i tym razem pozbawionym obrazów. Obudził się dopiero nad ranem. Maciej siedział na skrzyni, grzebiąc ożogiem w palenisku kominka. Wojemił uniósł się na łokciach.
– Leż, leż – mruknął dowódca straży, nie oglądając się na niego. – Wypoczynku ci trza. Nim mi opowiesz dzieje waszej wyprawy, ja ci wspomnę o tym, co się działo w grodzie. Książę ciężko gorączkował. Rozpalony był, jak sztaba w kleszczach kowalskich, a oddech miał ledwo zauważalny. Trwałem przy nim dzień i noc. Wysiłki przybyłych zewsząd zielarzy nie przynosiły rezultatu. Poniechali wreszcie sztuki lekarskiej i skupili się na modlitwie. Wtedy przybył mag potężny. Spotkał się ze starszyzną i pokazał flakonik z panaceum. Wiele za pomoc nie zażądał. Skrzynię pełną złota, srebra i kosztowności kazał o północy zakopać na rozstajach, prowadzących w jedną stronę do Jadownik, a w drugą do Kostomłotów. Po upewnieniu się, że jego żądanie wypełniono, udał się wraz ze mną do chorego. Długo jakieś gusła odprawiał, po czym podał mi pergamin z wypisanym zaklęciem jakowymś i polecił, by zaraz, jak pierwsza kropla na język księcia spadnie, przykryć mu nim usta. Tak też uczyniłem. Podobnie zrobiliśmy i wczoraj. Dziś ostatni raz pod panaceum. Oby okazało się, że to lek skuteczny, wart swojej ceny i sławy.
– To zabójca! – ryknął Wojemił, zrywając się z posłania. – Wołaj straże, pojmać go trzeba!
– Co ty pleciesz – zdumiał się Maciej i czoło zmarszczył. – Najstarsi ze starców rozpoznali, że to panaceum, a flakonik taki sam, jak ten, który i wy przynieśliście.
– Panaceum jeno wtedy leczy, kiedy para z ust chorego się ulatnia i łączy z lekiem we flakoniku. Gdy to połączenie zerwiesz, nic nie pomoże. Ruszajmy!
Wojemił schwycił mizerykordię. Maciej, wciąż wyglądający na nieprzekonanego, ruszył za nim. Biegli przez kamienne ulice górnego miasta. Wpadli na zamek. Wejścia do głównej wieży strzeżono, ale wartownicy ustąpili na sam widok dowódcy. Stopnie schodów zadawały się nie mieć końca. Gdy wreszcie wbiegli do komnaty, ujrzeli mężczyznę o spiczastej, poczernionej bródce, w czapce ozdobionej baranimi rogami, który pochylał się nad księciem. Przy ścianach siedzieli starcy, asystujący snadź w leczeniu władcy.
Mag spojrzał na Macieja i rzekł:
– No, wreszcie! Już miałem bez ciebie zaczynać, choć dziś już zaklęcie nie będzie potrzebne. – Uśmiechnął się po tych słowach. Wówczas jego wzrok padł na flakonik z panaceum kołyszący się na szyi Wojemiła, dostrzegł też obnażoną mizerykordię w jego dłoni. Zaśmiał się w głos. Rzucił o podłogę czymś, co przypominało dużą pestkę, wybuchło z hukiem i momentalnie wypełniło komnatę gryzącym dymem. Zebrani zaczęli głośno kasłać, a jeden ze starców zasłabł i runął bez ducha na posadzkę. Maciej, zasłaniając płaszczem nos i usta, dopadł do okna i otworzył je na oścież. Następnie wrócił do wejścia i rozwarł drzwi od komnaty. Stanął też w nich na szeroko rozstawionych nogach. Wyjął miecz i próbował dostrzec coś w mroku. Wypełnił sobą przejście tak, że i pies miałby problem się obok niego przecisnąć. Dym powoli ustępował. Na środku sali leżał książę. Lico miał blade i widać było, że życie z niego ulatuje. Starcy starali się ocucić tego, który zasłabł po wybuchu. U nóg władcy klęczał Wojemił i płakał gorzkimi łzami. Książę umierał i nic już nie mogło temu zapobiec.
Maciej powiódł wzrokiem po izbie. Maga nigdzie nie było. Zawołał strażników z dołu. Wydał im polecenie zamknięcia bram i przeszukania całego miasta, choć nie spodziewał się uciekiniera znaleźć. Nakazał też jechać zbrojnym do rozstajnych dróg i wykopać skrzynię ze skarbami, będącą zapłatą za panaceum.
Książę zmarł, nim nastał zmrok. Ciało złożono w kolegiacie, a kanonicy i kapelani rozpoczęli przy nim całonocne czuwanie. Przeszukanie grodu niczego nie dało. Mag zniknął, jakby rozwiał się wraz z dymem. Ci, którzy pojechali na rozstaje, też wrócili z niczym. Skrzynia była pusta, choć nie widać było, żeby ktokolwiek ją wykopał i powtórnie tu schował. Jedynie na podłodze izby, w której książę dokonał żywota, znaleziono flakonik, w którym wciąż znajdowała się ostatnia kropla panaceum przyniesionego przez maga. Dowódca straży polecił oddać ją na przechowanie nadwornym medykom.
Maciej z Wojemiłem stanęli przy łożu Zbigniewa. Gdy zielarze odstąpili od chorego, Wojemił odetkał flakonik z panaceum. Pierwsza kropla dotknęła języka rycerza i wyparowała z sykiem. Przyjemny, orzeźwiający zapach wypełnił izbę. Jutro przyjdą doń znów, by podać drugą kroplę. Jeśli ta pomoże, we flakoniku pozostanie jeszcze jedna, tak samo jak w tym pozostawionym przez maga. Może kiedyś posłużą do uzdrowienia kogoś ciężko chorego? Na razie nikt nie wiedział, czy lekarstwo z różnych naczyń może ze sobą współdziałać. Wojemił zadeklarował, że po wyzdrowieniu Zbigniewa wróci do osady beznogich i zapyta o to ich medyka, który jak się zdawało, wiedzę miał na ten temat większą niż mędrcy ze stolicy.
Przeczytałem i bardzo mi się podobało. Z początku styl był dla mnie ciężki, ale wystarczyło się przyzwyczaić aby chwilę później dać się pochłonąć.
Pomysł z zakonem kalekich rycerzy jest… intrygujący (w bardzo pozytywnym znaczeniu), ale sama wizja utraty nóg trochę mnie zastanawia. Czy rycerze nie zmarliby z wyziębienia podczas gdy ich tkanka obumierała?
Drugim zgrzytem logicznym jest obecność maga z panaceum i baranimi rogami. Skoro ta cześć ubioru jest typowa dla największych wrogów to dlaczego bez podejrzeń wpuszczono go do zamku?
Gdy młodzieniec się obudził, izba była pusta. Zbigniew gdzieś zniknął, a ich bagaże były wybebeszone. Zerwał się na ten widok z barłogu. Ruszył do drzwi wejściowych, te jednak były zamknięte od zewnątrz. Szybkim krokiem przeszedł w stronę drugiego wyjścia. Tu było otwarte.
Cztery zdania i cztery razy coś “było” – nie brzmi to za dobrze.
Urzekła mnie też zasada trzech kropli, to znany motyw czy twój autorski? Kropelka panaceum, która wyparowuje i diagnozuje chorobę kupiła mnie w stu procentach. Zakończenie i pozostałe dwie krople w różnych flakonikach również mnie w pewien (niezrozumiały) sposób podekscytowały.
A na koniec pytanie wynikające z mojej niepohamowanej ciekawości na temat samego tytułu i głównego sprawcy zdarzenia… czerpałeś widzę na temat panaceum z jakiś książek, bądź artykułów? Mógłbym prosić o linki lub tytuły? ;)
Piękne dzięki za uwagi i dobre słow! Jak się zastanawiam teraz nad moimi kalekimi wojami, to myślę, że największy wpływ miały na mnie informacje dotyczące karceru w ciężkim więzieniu na Świętym Krzyżu i doświadczenia himalaistów. Część z wojów faktycznie pomarła. Warto jednak pamiętać, że ludzie na północy żyli w mniej cieplarnianych warunkach niż obecnie „i byle cug ich nie ruszał” (kabaret Loża 44). ;-)
Panaceum to moja własna wizja. Opierałem się obcym wpływom jak Frodo potędze pierścienia! :-)
Z pozdrowieniem,
Wilk który jest
Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)
Bardzo to zacnie wszystko obmyśliłeś, Wilku, a i nader składnie opowiedziałeś całą historię. Nie brakło tu stosownego zimowego klimatu, potęgującego wrażenie osobistego udziału w opisanych wypadkach – chłód i wiatr były wręcz namacalne w czasie wędrówki Wojemiła i Zbigniewa, a zwłaszcza później, podczas budzącej grozę opowieści jeźdźca eskortującego bohaterów. Spodobał mi się pomysł osady zamieszkałej przez kalekich wojów, ich wola przetrwania, przezwyciężenie niemocy i przystosowanie się do życia w nowych okolicznościach. Zastanawiam się tylko, w jaki sposób ćwiczyli tężyznę fizyczną – szkoda, że nie było możliwości zobaczenia ich w akcji, ale cóż, opisane wypadki nie dały okazji do zademonstrowania umiejętności tych dzielnych mężów.
Opowieść sprawia wrażenie autentycznej, zapisanej na kartach starej księgi, a wątek tytułowego panaceum i obecność maga sprawiają, że nie można jej zarzucić braku fantastyki. ;)
…i poprowadził go w tę stronę. Odległość okazała się większa, niż się tego spodziewał, a konieczność prowadzenia Zbigniewa… –> Powtórzenie.
Nie doczekawszy się odzewu, powiedział do chorego. –> Zamiast kropki, postawiłabym dwukropek.
Spomiędzy połów kurty wystawał kaftan… –> Poła jest rodzaju żeńskiego, więc: Spomiędzy pół kurty wystawał kaftan…
…schwycił go pod pachy i wyciągnął z chaty na wór. –> Literówka.
Odpowiedział mu podobny dźwięk i nie minęło trzy zdrowaśki… –> Zdrowaśka jest rodzaju żeńskiego, więc: Odpowiedział mu podobny dźwięk i nie minęły trzy zdrowaśki…
Żadnego Przy nich człowieka jednak nie było. –> Dlaczego wielka litera?
A owoc ich wyprawy zachowany dla siebie. –> Literówka.
…a że napotkawszy wzrok Wojemiła, uśmiechnął się przyjaźnie. –> Pewnie miało być: …a napotkawszy wzrok Wojemiła, uśmiechnął się przyjaźnie.
Gdy zakończyły się dwa lata rzezi niewinnych i ciężkich boi… –> Gdy zakończyły się dwa lata rzezi niewinnych i ciężkich bojów…
Maciej siedział na skrzyni, grzebiąc pogrzebaczem w palenisku kominka. –> Nie brzmi to najlepiej.
Może: Maciej siedział na skrzyni, grzebiąc kociubą/ ożogiem w palenisku kominka.
Długo jakieś gusła odprawiał, poczym podał mi pergamin… –> Długo jakieś gusła odprawiał, po czym podał mi pergamin…
Rzucił o ziemię czymś, co przypominało dużą pestkę… –> Rzecz dzieje się w książęcej komnacie, a tam chyba nie było klepiska, więc: Rzucił o podłogę czymś, co przypominało dużą pestkę…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wilku,
choć mnie tytuł zniechęcał, to się przemogłem, bo po nieobecności na portalu, wypadało przeczytac coś ostatnio dodanego, a że teksty masz zawsze solidne to i nie zawiodłem się i tym razem.
Pamietam Twoje Pieśni Bitewne, i tutaj może mniej było epicko, za to solidnie właśnie.
Pełnoprawna historia, opowiedziana właściwym realiom językiem.
Zastanawia mnie ten mag na końcu z rogami, bo przecież dzicy co zdradzili też w takich rogach kapłanow mieli, i że co, ludzie księcia niepomni tamtego, od tak kapłana dopuścili?
Poza tym szczegółem, przyczepić się nie mogę. Nie jest to fabtastyka młodzieżowa zabili go, a potem wszczął bójkę w karczmie, ale fantastyka solidnie osadzona w stylizowanych realiach. Jest jak sobie to zapewne zamierzyłeś.
Największy plus to motyw tych bez-i-jednonogich w osadzie, oraz książęca kara, która do tego doprowadziła.
Pieczęć biblioteczną ode mnie dostaniesz :-)
"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM
Cieszę się, że mogłem pomóc, Wilku. Również pozdrawiam.
Bardzo fajne pomysły – na działanie panaceum, kalekich rycerzy, popożarowe drewno…
Trochę mniej mi się spodobała fabuła – zakończenie wydaje mi się niedomknięte. No, książę zmarł, ale co dalej z tymi dwiema kroplami?
Ale ogólnie na plus.
Babska logika rządzi!
Jeśli chodzi o warsztat i zawarte w tekście pomysły (kalecy rycerze, panaceum) to wszystko mi grało. Podobnie jak Finkla jestem jednak rozczarowany zakończeniem, jak i całością fabuły. Trochę to wygląda jak część większej całości, wyrwane w obszerniejszej historii.
Dołączam do większości, która zachwyca się twoimi pomysłami. Kalecy rycerze, panaceum, to wszystko pachnie nowością. Fabuła jest spójna, może nie gna opętańczo, ale mnie się podoba. Otwarte zakończenie pozwala z kolei wrócić w przyszłości do tematu, dla mnie jest to jak najbardziej w porządku.
Słowem, całość na duży plus.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Pięknie dziękuję za wszystkie dobre słowa i za wszystkie reprezentujące inne spojrzenie! :-)
Bawiłem się przy tej historii dobrze. Bardzo się więc cieszę, że przyniosła i trochę radości Wam.
@Regulatorzy
Dziękuję za dobre słowo, głos i uwagi. Po części jak zwykle się rumienię. Ponieważ plama czerwieni pojawia się pod futrem, więc nie widać. ;-)
@Mytrix
Cieszę się, że po powrocie zajrzałeś akurat do mnie. :-) Zastanawiam się, dlaczego tytuł zniechęca. Podpowiesz? Pięknie dziękuję za głos!
@Finkla
Dziękuję za głos i za uwagi. Chyba przydałby mi się chemik do konsultacji. Zostały dwie krople w dwóch fiolkach. O tym, czy udało się je połączyć i zbożnie wykorzystać, dowiemy się dopiero, „gdy otworzą tajne archiwa”! :-)
@Belhaj
Pomyślę nad alternatywnym zakończeniem. :-) Mnie się to z jego otwartością podoba. Piękne dzięki za uwagi!
@Irka_Luz
Dziękuję za obronę wilczych przemyśleń na temat panaceum! Cieszę się, że kalecy rycerze pachnęli świeżością. Na marginesie, kwestia kalekich wojów czasem pojawia się na marginesie mediewistycznych badań, nigdy jednak w takiej skali.
Chciałem wszystkich przeprosić za tak dramatycznie późną odpowiedź na komentarze. Wybaczcie. Nie mam nic logicznego na swoja obronę. Wspominając jednak o tym, na co marnotrawiłem czas dodam, że Wilk zajął się trochę swoimi sprawami, o takimi:
a potem zasiedział się w gościach u Wilczycy Kapitolińskiej.
Wybaczcie! Obiecuję w przyszłości reagować z refleksem i należnym Wam szacunkiem!
Z pozdrowieniem, Wilk który jest
Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)
Mnie się podobało :)
Ciekawa, ładnie poprowadzona opowieść. Zainteresował mnie motyw osady zamieszkiwanej przez beznogich ludzi (przyznam, że miałam nieco makabryczne skojarzenia).
Czytało się bardzo dobrze.
Fajne :)
Przynoszę radość :)
Cieszę się! Taka osada bez wątpienia wywoływałaby ciarki na plecach. Pięknie dziękuję za dobre słowo!
Z pozdrowieniem,
Wilk który jest
Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)
Misiowi podobało się, ale ma wrażenie za wczesnego zakończenia. Chętnie poczytałby jeszcze. Dlatego tylko piątka. :)
Dziękuję! :-) Najczęstszy zarzut do wilczych opowiadań brzmi: „za krótkie”. :-)
Z pozdrowieniem,
Wilk który jest
Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)
Ośmielony niegdyś przez Finklę oraz w komentarzu do “Dowód?” przez Irkę_Luz, postanowił miś napisać uzasadnienie klika do biblio dla tego tekstu. Motyw klątwy, osady rycerzy bez nóg i kropli panaceum diagnozującej chorobę został zręcznie wykorzystany. Zdaniem misia to, że po skończeniu czytania chciałoby się więcej, jest zaletą nie wadą. Zasługuje na klika. :)
Raz jeszcze dziękuję! Wrócę jeszcze kiedyś do tej fabuły, więc ciąg dalszy nastąpi. :-)
Z pozdrowieniem,
Wilk który jest
Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)