Mierzą się:
– Mumin Zawodowiec, zwany również Targoniem Bij-Zabij Banderasem,
oraz
– Majkel Saloon, zwany także Majkiem (prosto) z Bar Micwy!
Temat – żonglerka
Rodzaj – wiersz
Forma – dowolna
Objętość – dowolna
Czas głosowania: do piątku, godziny 22:00.
Zamieszajcie zawartość kielichów i duszkiem do dna! Szukać partera do pląsawicy świętego Patryka Wita! Graj, muzyko! A niech nas wszystkich kule biją!
______________________________________________________________________
1. SZTUKMISTRZ Z ALHAMBRY (Majkubar)
“Raz pewien żongler w Alhambrze
oszalał znienacka tamże,
więc zaczął półdziko
żonglować publiką,
aż w końcu zamknęli go w mamrze”.
Antoni Marianowicz
*
Największy mędrzec niczego nie wskóra,
kiedy przewrotna Czarta natura
popłynie z prądem żywota
tak, że mordercza robota
w Artysty zręczne członki da nura.
Ja sam z krwawej rzezi cudem ocalałem
I całe zdarzenie w szczegółach widziałem
Na oczy własne, więc szanownej gawiedzi
Nadam historyję tu, jak na spowiedzi.
*
Zdarzyło się to w Espanii,
w Grenadzie, ściślej rzecz biorąc
jak na Espanię przystało,
straszny był wtedy gorąc.
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątą drugą
Rocznicę narodzin Chrystusa,
Nim Cristóbal Colón, na Świętej Mańce,
za ocean, na zachód, dał susa,
poczęli członkowie Supremy ględzić,
że trzeba Maura z Europy wypędzić
„Raz i na zawsze!”
Inkwizytora nie zmylą bajania
Czy odprawiane na pokaz modły.
Fray Tomas sporządził nowe kazania.
„Oberwie Morysek podły!”
Suprema przewrotny plan obmyśliła:
Demona do wazy glinianej wsadziła.
Posłano naczynie do Zamku w prezencie.
Tam ustawiono je na postumencie,
Z wdzięcznością zresztą i namaszczeniem
Wiedzionym nieco błędnym myśleniem,
Że oto nadchodzi nowe przymierze
Wschodu z Zachodem i w dobrej wierze.
Rogate bydlę, kopytno-parzyste
Zadanie miało niebiańsko przejrzyste:
Porwać Kalifa w baile de la muerte
By Fray mógł gładko wykonać: verte
Na kartach historii, do społu z Królową
I zacząć w Espanii epokę nową.
Powiem wam przeto, drapiąc się w zadek,
Że pomógł w intrydze czysty przypadek.
Na huczną fiestę, ku chwale wieczystej,
Sprowadził Król Boabdil znanego Artystę.
Przybył ów człowiek do pięknego Zamku
Tuż po śniadaniu, jeszcze o poranku.
Ledwie przekroczył Alhambry progi,
A już z wrażenia zmiękły mu nogi.
Jak dziecko błądził między filarami,
Wśród ornamentów budzących zdumienie,
Kolumn i przejść zwieńczonych łukami.
Myśli „Zaklęte w nich wieczne istnienie”.
Wkroczył na Patio de los Leones
i poczuł mrowienie w cojones.
Dech mu zaparło, iskra w oku błysła,
Gdy z głów dwunastu woda wytrysła.
„Ach, co za sceneria, jakież możliwości,
żeby talentem opromienić gości!” -
jęknął Artysta jongleur - Jean Pierre.
Francuzem był ów sławny monsieur.
Na wieczór wszystko przygotowano:
Świece płonęły, kadzidła pachniały,
Napoje i jadło w dostatku podano,
Piękne księżniczki na popis czekały.
Zabrzmiały piszczały i bębny wszelakie.
Plunęli ogniem Mistrza pomagierzy.
On, hop! I tuzinem piłek wnet kręci,
Po chwili używa talerzy.
Potem obręczami, w te i nazad rzuca,
Wreszcie kręglami. Wije się i kuca.
Ile w przestrzeni artefaktów lata?
Nie zliczy nikt tego, tak szybko przeplata
Rękoma. Genialny z Jean Pierrea Artysta.
A sztuka jego? „Maestria czysta!”
Wytrawni sztukmistrze publikę testują
Wpierw, zanim finał nastąpi.
Napięcie i efekt występu dozują,
By nikt w ich talent nie zwątpił.
Różnobarwnym blaskiem pochodnie błysnęły:
Niebieskie, żółte, czerwone – kolorowe.
Chwilę potem w górę pofrunęły.
Emir Ahmed się złapał za głowę.
Poderwał sadło z puffy, oczom swym nie wierzy,
Mistrz podchwycił melodię i ku niemu bieży.
Pląsem sunie z muzyką, nie zaprzestał żonglerki,
Wciąga dostojnika w swoje śmiałe gierki.
Wyrzucił znów pochodnie – lecą pod nieboskłon
I w tango Ahmeda porywa.
Kolejno chwyta płonące pałki,
Jak owoc z drzewa, z przestrzeni je zrywa.
Piruetem zręcznie emira okrążył,
Ostatnią pochodnię pewnie złapać zdążył.
Wtem stop! I z gracją kłania się nisko.
I z dumy pęka. „Cóż za widowisko!”-
Publika kontenta już wiwaty wznosi,
O więcej sztuczek Mistrza Jeana prosi.
Artysta z uśmiechem obrócił głowę,
Żeby wybadać, co Król na to powie.
Ten, pełen podziwu, soczyście mlasnął
I popisowi Jean Pierrea przyklasnął.
Jęknęły chórem wszystkie żony Króla,
Bo cóż tam pałki czy ogień pstrokaty,
Zza winkla eunuch wózek wyturlał,
Na którym leżały lśniące falcaty.
Mistrz potarł dłonie, klingę prezentuje
Jedną, potem drugą, ich wagę szacuje.
Kręci kołowrotki, powietrze tnie na krzyż,
Rosną w widzach emocje, a za nimi bakszysz.
Puścił ostrze w górę, jeno zaświszczało.
Obrót sprawnie wykręcił, jakby było mało,
Kolejną klingę do tańca podrywa.
Z lekkością żongluje, biel zębów odkrywa.
Nagle salto
W tył pierwsze fiknął
I drugie w przód
Ooo! – tłum głośno ryknął.
Tym samym Artysta wskoczył na piedestał
i nawet na chwilę żonglować nie przestał.
Znów gromkie brawa po Patio się niosą.
Panny piszczą, wzdychają, wiją się! A rosą
Pot na ich gładkich szyjach osiada. I spływa,
Z perfumą się miesza, ta wonna oliwa.
Jakże słodka wilgoć powietrze przepełnia,
A on, El Jon-gla-chi, tak się przy tym spełnia.
Ach, jakże go niewiast szczery zachwyt nęci!
Jeszcze szybciej, swobodniej falcatami kręci.
Kręci zamaszyście
I znów salto sadzi
Ustał oczywiście,
Lecz nieco przesadził i…
Wazę zawadził.
Zachwiała się, spadła i pękła porcelana!
Twarze gapiów wnet zbladły jak ściana.
Zapadła cisza, po niej podniosła się wrzawa.
Mistrz myślał, że nabiera rumieńców zabawa.
Żonglując nieprzytomnie, sunie w stronę wózka,
Klingę sięga, i następną, już pięć ostrzy fruwa.
Za plecami Artysty urosła mglista… kózka?
Bydlę rogate! I spokój widowni zatruwa.
Jak chmura zawisło nad głową żonglera
I podstępem w ciało Jean Pierrea się wdziera.
Ogarnia korpus, członki oraz ducha.
Rozkręca się rychło krwawa rozpierducha.
Pierzchła publika na cztery świata strony.
Krzyki, piski słychać i wołanie „Pomocy!”.
Żongler, szałem opętańczym niesiony,
Rżnie gawiedź pod dyktando demonicznej mocy.
Wirują ostrza, rozrywają tkanki,
Tryska posoka na jedwabne firanki.
Kolejno rozpadają się ciała na strzępy,
A na posadzkach rosną flaków kępy.
Mistrz siłą w taniec morderczy wiedziony,
Ścina głowy jak leci. A że nawiedzony
Więc się nie miarkuje,
Że klingami i głowami na przemian żongluje.
Carnaval asesina ciągnął się do rana.
Grenada została w strugach krwi skąpana,
gdy z Zamku na ulice ruszyły zamieszki.
Demon błogosławił miejscowych za grzeszki
Do czasu, aż zjawił się wiary krzewiciel,
Wielki Inkwizytor, niczym Jezus Zbawiciel.
W długiej czarnej szacie zajechał rydwanem.
Postraszył demona modłami i Panem.
Czart negocjować nawet nie próbował,
Wyfrunął z ciała Mistrza, w krypteksie się schował,
Który dzierżył w dłoni fray de Torquemada
I tak cios ostateczny diabołowi zadał.
W czas masakry Król Boabdil spakował manatki,
Zebrał żony, kuzynów, eunuchów i dziatki.
Wymknął się z miasta tajnymi ścieżkami,
Na wschód powędrował, głównie rubieżami.
Zerknął jeszcze z oddali na Alhambry mury,
Zrobił się z miejsca płaczliwie ponury.
Połajała go matka, że jak dziecko się zżymał,
A jako król-mężczyzna Taify nie utrzymał.
Za to Suprema z dumy pękała,
Bo ostatnich Marranich z Espani wygnała.
Od tego momentu, wiemy to przecie,
Kraj święcił sukcesy w całym Nowym Świecie.
A co z genialnym Artystą? Może ktoś zapyta.
Historia jego w księgach jest nieco rozmyta.
Ja zaś po zdarzeniu byłem w Alhambrze
I odwiedziłem Jean Pierrea w mamrze.
Żałość mnie ścisnęła, co Wam będę gadał,
Po egzorcyzmach Mistrz zmysły postradał.
Tępym okiem zerkał, trzymał się za słupek,
Jęczał zasmarkany. Jak rasowy głupek
Ni w ząb nie rozumiał, co się doń mówi.
Od rzeczy bełkotał, i ssać palec lubił.
Kto fakty pojmuje? Wszak życiu geniusza
Służyć powinien pękaty trzos.
Mnie widok mistrza do głębi poruszał,
Kiedy tak czekał na stos.
Od wieków wiadomo, że tego los marny,
Kto zetknie się z hipokryzją Kościoła.
Sztukę odprawiono, jest kozioł ofiarny
I nic tego zmienić nie zdoła.
Aż po wsze czasy…
*
Chciałbym orzec z dumą, żem poeta wprawny.
Czyż nie był bym wtedy nieco zabawny?
Żaden ze mnie żongler słowa, i liryki wszelkiej.
Nie wróży mi małżonka w tym kariery wielkiej.
Wrodzony obiektywizm przyznać nakazuje,
Że bajzel stylistyczny w utworze panuje.
Mieszają się rodzaje, czasy i gatunki,
A wszystkiemu winne są te tanie trunki,
Których kosztowałem przy pracy obficie,
Stąd dzieło nie wypadło choćby należycie.
Zaburzyć może lektura nawet mola strawność,
Cóż, zabawa milsza mi jest, niżeli poprawność.
Przeto błagam czytelnika o wyrozumiałość,
Że niespodziewanym wiedziony poruszeniem,
Skrobać kiepskie rymy czelność miałem i śmiałość,
Zatem prosić muszę też o wybaczenie!
Zdrowia jeszcze życzę i kłaniam się Państwu!
Ach, kłaniam się uniżenie!
***
2. PIRACI NA MORZU DIRACA (thargone)
Odcisk palca na szybie, spoconej od miłości -
Szklanej tafli, której od dawna odbijało się nami,
Marna i ulotna pieczęć mojej obecności,
Stempel nieistnienia, znak pustki między eonami…
Stałem w oknie, patrząc na miasto
Ławicą iskier rozmigotane,
Przestrzeń, gdzie światła nigdy nie gasną
W tańcu fraktalnym zawirowane.
Na wieże z kryształu, stali i blasku -
Koncert strzelistości niemożliwy w formie,
W zachwycie oka pragnący poklasku,
Pięknu tylko poddany, nie rozsądku normie.
Wtedy alarm czerwienią zaplamił mi wzrok.
Personalna SI co zna każdy mój krok
Zawyła ostrzeżeniem – priorytet najwyższy.
Zostałem tu ostatni. Muszę odejść w ciszy.
Odwróciłem się bez słów; Caelia już wiedziała.
Niezmiennie mądrością zdziwiony
Co w czerni jej spojrzenia trwała,
Przysiadłem, śmiertelnie nagle zmęczony,
Na pościeli prasowanej ciepłem jej słodkiego ciała.
I gdy widziałem ten uśmiech smutku pozbawiony
W bezwstydnym kontraście do jedynej łzy,
Która szlakiem żalu policzek zarumieniony
Znaczyła – chciałem, odchodząc, zostawić tu sny.
Decyzja błysnęła ogniem Supernowej
Nagła, głupia i szalona,
Podobna miłości naszej niezdrowej.
My przetrwamy – a Wszechświat niech skona.
*
Artystka Materii – tak mówiła o sobie.
Nie było ich wielu, wszyscy poważani.
Twórcy, lekarze, budowniczowie,
Błyskami fleszy czczeni i kochani.
Ja zwałem ją czarodziejką;
Wszak to właśnie robiła -
Siłą woli, drobnym ruchem ręką
Rzeźbiła rzeczywistość, energię tworzyła
By zamknąć ją w materii absolutnie stałej,
Skleić wiązaniami, oddziaływań siłą,
Na przekór kwantowej fizyce całej
Kreować coś, czego wcześniej nie było.
Fascynowała ją moja odmienność,
Choć nie mogła wiedzieć, jak bardzo jestem inny,
Mówiła, że tajemnica jest we mnie i ciemność,
A mimo to, głęboko, pozostaję niewinny.
A ja wiedziałem, że cały jej świat
Jest dla mnie ułudą snu świadomego.
Nie zbruka odpowiedzialności ślad
Ani konsekwencji uczynku żadnego.
Mówiłem więc:
W moim wszechświecie, jedynym prawdziwym, jestem naukowcem. Nazywają nas “Żonglerami”, bo to, co robimy, jest jak cyrkowa sztuczka tyle, że zamiast piłkami, maczugami albo pochodniami żonglujemy liniami prawdopodobieństwa – dostępem do miliardów alternatywnych światów, odległych o długość Plancka. O grubość cienia. Gdy losowa nieoznaczoność podsuwa nam wyraźną linię, chwytamy ją i płyniemy przez morze Diraca, by przybyć… nie, zaobserwować, a tym samym powołać do istnienia wszechświat niemal bliźniaczo podobny do naszego. Możliwości są nieograniczone, bo o ile transport materiałów i dóbr jest nieopłacalny energetycznie, to światy alternatywne są niewyczerpaną skarbnicą pomysłów i wynalazków. Nieobjętych żadnymi prawami. Możemy korzystać do woli, bo gdy projekt się kończy, a ostatni Żongler wraca do kapsuły, równoległa rzeczywistość przestaje istnieć. Nie, raczej – wraca do stanu nigdynieistnienia.
A czas twojego świata właśnie się kończy, zamykamy projekt, bo mimo, że wasza zdolność do dowolnego kreowania materii to najbardziej obiecujące z dotychczasowych odkryć, to nikt z badaczy, wliczając mnie, nie zbliżył się nawet do pojęcia, zrozumienia i nauczenia się tego zjawiska.
Mówiłem beztrosko, zafascynowany
Niezwykłością świata, co zniszczę tak, od ręki
A może tylko głupio zakochany
W gwiazdozbiorach piegów mojej czarodziejki.
Jak szczeniak. A ona uważnie słuchała
I choć o to nie dbałem, wszystko rozumiała.
A potem mówiła:
Nie jesteście żonglerami. Ba, używacie nauki, lecz nie ona stanowi cel, dobro, któremu służycie. Jesteście jak piraci, chwytacie światy, niczym okręty, kradniecie idee, zabieracie istotę, po czym posyłacie na dno, by zatrzeć ślady. Tworzycie na chwilę, na ułamek, na kwant czasu, a zatem wasza twórczość jest nieistotna. My nie istniejemy, nas nie ma, ale to, co robimy jest prawdziwe.
I jednym ruchem palca, lekkim gestem dłoni
Stworzyła mini-słońce, co złotym ogniem płonie.
I powiedziała jeszcze, że muszę zapamiętać
Nie ten świat ulotny, nie miłość kłamliwą,
Łzą na jej policzku mam się nie dać spętać,
A chwycić obraz tej gwiazdy, bo jest prawdziwą.
To, że zrozumiała, to, że uwierzyła,
To, że przyjęła mą opowieść jak fakt
Sprawiło, iż targnęła mną jakaś mroczna siła
Samolubnej woli ostateczny akt.
Nie rzekłem jej słowa
Nie była gotowa
Na wieść, że ostatnich Żonglerów jest dwóch.
Pozbędę się drugiego,
Towarzysza mego,
Zbrodnią doskonałą zostanie mój ruch.
Wezmę Caelię ze sobą
Niech bogowie pomogą
Nie pójdzie z okrętem swego świata na dno.
A potem zobaczymy
Coś wymyślimy
Wszak w moim wszechświecie miłość to nie zło!
Jakim durniem byłem!
Choć wiedzieć nie mogła o zbrodni okropności
Na miejscu się nie stawiła.
Memu zrozumieniu tylko zostawiła
To, że miłość nie warta jest życia w samotności.
A ja jednym gestem zabiłem jej świat.
Z wściekłości.
Potem mówiłem:
To da się odwrócić. Gdy pojawię się w Centrum Heisenberga, zdążę dopaść panelu kontrolnego, nim technicy otworzą śluzę. Odwrócę sprzężenie, pal sześć prawa nieoznaczoności i bajdurzenie, że wszystko płynie. Świat Caelii istnieje w mojej pamięci i jeśli wystarczająco intensywnie będę myślał o niej… o jej małej gwieździe… będę umiał pożonglować budulcem materii, stworzyć coś z pustki, powtórzyć losowość linii prawdopodobieństwa… Wrócić.
Do niej.
Już.
Była tylko pustka.
Nie próżnia, a rzeczywistość nawet próżni pozbawiona.
Tak to się ma skończyć?
W nieistnieniu skonam?
Zaraz – wciąż mam wolę. Sprawa nie jest łatwa
Na początek zdałoby się trochę światła.