
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
STRASZNY DWÓR CZ. 3
Gdy tylko blade światło poranka rozlało się po nieboskłonie, Tileańczyk poderwał się z łóżka i zaczął na szybko ubierać. Do rana nie zmrużył oka, wciąż nasłuchując, czy nic nie dzieje się za drzwiami i wbijając wzrok w mroczne, niczym czeluści najgorszego koszmaru, pomieszczenie. Musiał przyznać, że pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę się bał. Przez resztę nocy w głowie kołatały mu się słowa ducha, który nawiedził ich minionego wieczoru. Vestelowi ciężko było w to wszystko uwierzyć, zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie spotkał na swojej drodze zjawy. Co innego mierzyć się z czymś, co można zranić, przebić, widzieć jak krwawi, a co innego mieć do czynienia z jakimiś duchami i zjawiskami wykraczającymi poza rozumienie zwykłego człowieka. Był zmęczony, głodny i czuł przenikliwe zimno. Leżący na posłaniu obok czarodziej obudził się mniej więcej w tym samym momencie, jednak jego ruchy wciąż wykazywały nienaturalny spokój. Szermierz zastanawiał się nawet przez chwilę, dlaczego Vinnred jest taki chłodny i pewny siebie. Coraz bardziej zaczynał utwierdzać się w przekonaniu, że mag nie był do końca normalnym człowiekiem.
– Co robisz, Tileańczyku? – zapytał go nagle Vinn.
– A na co ci to wygląda? – Vestel poprawił rapier przy pasie. – Wynoszę się stąd, jak najdalej… Nie mam zamiaru obcować z duchami i innymi dziwadłami.
– Musimy tu zostać i dokończyć robotę
– Jaką robotę? Co ty pieprzysz?! Najpierw sam nie chciałeś, żebyśmy tutaj przyjeżdżali, a teraz nie chcesz stąd odjechać?! Jesteś pojebany, czarodzieju! – wypalił z gniewem w głosie.
– Nie chciałem, bo czułem, że to może być pułapka. Ale…
– Ale jednak twoje przeczucia okazały się prawdą, tak? – Vestel wszedł mu w słowo. – To mi chcesz powiedzieć?
– Gdy tutaj przyjechaliśmy, wyczułem wokół tej posiadłości potężną magię, której aura cały czas wibruje w moich trzewiach. – odparł spokojnie Vinnred. – Nie tylko ty nie zmrużyłeś w nocy oka, Vestelu.
– Nie obchodzi mnie, co wyczułeś, a czego nie. Ja stąd odjeżdżam i to jak najszybciej.
– To miejsce jest złe, czuję to. Skoro nasz gospodarz nas tutaj zwabił, nie pozwoli nam odejść tak łatwo.
– To się jeszcze okaże. – syknął szermierz. – Idziesz ze mną, czy zostajesz?
Vestel spojrzał w stronę Vinnreda. Coraz bardziej nie podobało mu się podejście maga do tej sprawy.
– Nie mogę stąd odejść, jestem czarodziejem z Kolegium, działam z ramienia samego Imperatora. Co znaczy mniej więcej tyle, że jeśli spotykam na swej drodze Chaos bądź mroczną magię, nie mogę tego zostawić i od tak sobie odjechać.
– Więc wyjedź ze mną i zorganizuj większą grupę. Wrócicie za kilka dni i zrobicie tutaj porządek.
Miał nadzieję, że jego propozycja w końcu przemówi upartemu czarodziejowi do rozumu, ten jednak pokręcił przecząco głową.
– Nie mogę tego zrobić. Skoro ja potrafiłem wyczuć aurę tego miejsca, Ondurin z pewnością odkrył też moją. Dlatego jestem przekonany, że nie pozwoli nam odejść.
– Już lepiej nie kracz – mruknął Vestel i zarzucił swoją torbę podróżną na ramię. – Widzę, że cię nie przekonam, więc bywaj. Mimo wszystko miło było podróżować te kilka dni wspólnie. Wszystkiego najlepszego, czarodzieju.
Gdy długowłosy mężczyzna chwycił za klamkę, odezwał się czarodziej.
– Zawsze uważałem wasz naród za odważny i honorowy. Znałem kilku Tileańczyków – to byli naprawdę szlachetni ludzie z zasadami. Widać w każdym stadzie zdarza się czarna owca.
Von Shotten wiedział, w jaki punkt uderzyć i trafił wyjątkowo celnie, bo Vestel odwrócił się nagle i spojrzał na niego spode łba. Vinnred widział, jak młodzian zaciska pięści i sztywnieje na ciele, jakby przygotowywał się do ataku. Chwilę wpatrywali się w siebie, w końcu szermierz odpuścił i westchnął.
– Niech to szlag! – warknął po chwili. – Dobra, pomogę ci, ale jeśli coś mi się stanie, to cię zabiję.
– Zobaczymy, co da się zrobić. A teraz chodźmy złożyć wizytę naszemu gospodarzowi. – Mag chwycił za swój dziwaczny kostur.
Vestel skinął mu głową i otworzył drzwi, wychodząc na korytarz. Obaj niemal od razu zorientowali się, że coś jest nie tak – w miejscu, gdzie wąski rękaw korytarza kończył się schodami, teraz znajdowała się ściana, a tuż obok niej dwa kolejne korytarze, odpowiednio na prawo i lewo. Całość wyglądała zupełnie naturalnie, tak, jakby dwóm mężczyznom wydawało się bądź przyśniło jedynie, że kilka metrów od ich położenia powinny znajdować się schody.
– Co, na Myrmidię? – Vestel spojrzał na Vinnreda.
– Czary – mruknął mag. – Cała ta posiadłość śmierdzi mroczną magią. Ruszaj, prędzej czy później gdzieś dojdziemy.
Tileańczyk dobył swego rapiera i powolnym, czujnym krokiem pokonał korytarz i skręcił w jego prawą odnogę. Za jego plecami, cicho niczym zjawa, poruszał się Vinnred, a szermierz mimo wszystko cieszył się, że ma przy sobie kogoś, kto zna się na czarach. Choć nigdy wcześniej nie widział w akcji Vinnreda, podświadomie był pewien jego skuteczności w tkaniu zaklęć.
Obaj pokonywali kolejne korytarze, a dom wszędzie wydawał się taki sam – labirynt z drewna i kamienia, który zdawał się nie mieć końca. Vestel nawet nie zwracał uwagi na rozmieszczenie poszczególnych korytarzy – dla niego wszystkie i tak były identyczne. Te same posępne twarze zerkały na nich z wyblakłych, pokrytych kurzem i pajęczynami obrazów, te same wazy stały na niewielkich stolikach i dokładnie takie same wytarte dywany wyścielały podłogę. Wszędzie czuł zapach wilgoci, a unoszący się w powietrzu kurz drapał w gardle. Podłoga skrzypiała niemiłosiernie pod ciężarem jego kroków, aż chwilami się zastanawiał, czy to spróchniałe drewno się czasem nie rozsypie. Tapeta pociemniała ze starości i miejscami była wręcz pokryta pleśnią lub odchodziła od ścian. Jakoś wczoraj nie zwrócił na to uwagi i teraz miał nieprzyjemne ciarki na plecach, widząc to wszystko. Nigdzie nie natrafili na rodzinę Ondurin, ale skoro gospodarz postanowił zagrać z nimi w tę szatańską grę, nie było to nic nadzwyczajnego w tym momencie.
Kluczyli tak dobry kwadrans, czasami schodząc gdzieś krętymi, skrzypiącymi schodami, innym razem znów wzbijając się na wyższe poziomy, gdy w końcu wypadli na znajomy korytarz. Przed nimi jawiły się grube, dębowe drzwi prowadzące na zewnątrz. Te, same przez które minionego wieczora dostali się do posiadłości.
Vestel ruszył ku nim, ale powstrzymała go dłoń maga, zaciskająca się na jego ramieniu.
– Nie tak się umawialiśmy – mruknął chłodno.
– Wiem, ale skoro ten dom wskazał nam wyjście, to powinniśmy z niego skorzystać.
– Zgodziłeś się mi pomóc. Tyle warte są dla ciebie twoje własne słowa? – Vinnred uniósł nieco głos.
Szermierz nie odpowiedział, próbując wyszarpnąć ramię. Nie udało się – dłoń szczupłego czarodzieja obejmowała jego rękę tak mocno, jakby to była zmarznięta prawica nieboszczyka.
– Zabierz łapę, von Shotten.
– Dotrzymaj słowa, wtedy puszczę.
– Zabierz ją, do cholery!
– A co, jeśli nie?
– Wtedy wierz mi, że…
Nagle ich wymianę zdań przerwał głośne skrzypnięcie otwieranych drzwi. Obaj spojrzeli przed siebie, dostrzegając uchylone jedno z wielkich skrzydeł. Nikt nie pojawił się w środku, nikogo nie dostrzegli, zerkając w niewielką szparę między futryną a drzwiami, która wpuszczała do pogrążonego w mroku korytarza wstęgi światła. Tileańczyk poderwał rapier i podskoczył w miejscu, natomiast Vinnred zwolnił uścisk i zaciekawiony ruszył powoli w kierunku wyjścia. Szermierz rzucił coś pod nosem po tileańsku, roztarł obolałe ramię i poszedł za czarodziejem z bronią w gotowości.
Na dworze było zimno i ponuro. Całą okolicę otulała lekka mgła, a w powietrzu czuć było zapach śniegu. Na krańcu niewielkiej polanki, przed górującą nad ich głowami posiadłością, widzieli złowieszcze, powyginane kikuty drzew tonących w mlecznym oparze. Vestel przez chwilę pomyślał, że patrzy na niemych, posępnych strażników tej okolicy i gdy tylko chciałby między nich wjechać, zakończyliby jego żywot. Umysł sam tłoczył mu przed oczy wizje wielkich potworów, czających się na niego wśród poszycia, o których wspominał duch Gustava. Szybko odrzucił od siebie te myśli i wzdrygnął się, gdy zimne krople białego oparu wdarły się pod jego skórznię. Słońce uwięzione było pod grubymi, szarymi chmurami i nic nie wskazywało, by miało się to zmienić.
Zeszli po schodach w dół, jednak Vinnred zatrzymał się tuż za ostatnim stopniem i wsparł na kosturze. Szermierz, z uniesionym rapierem, zerknął na niego. Zupełnie nie rozumiał, co ten stuknięty czarodziej wyrabia.
– Rusz się, von Shotten! – syknął.
– Przestań gadać – rzucił mag, wpatrując się w krajobraz przed nim.
– Nasze konie są na pewno gdzieś w pobliżu. Jeśli się pospieszymy…
– Zamknij się, mówię!
Tileańczyk zamilkł i powiódł wzrokiem w kierunku, w którym patrzył Sylvańczyk. Z tej perspektywy, drzewa okalające posiadłość, wyglądały jeszcze bardziej posępnie, niczym twory szalonego czarnoksiężnika z najgorszych koszmarów. Wokół panowała niezmącona cisza, tak, że szermierzowi wydawało się, że doskonale słyszy przyspieszone bicie swego serca.
Wtem od strony drogi, którą przyjechali, dostrzegł coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Jakieś pięć, może sześć końskich długości przed nim, spomiędzy mgły i poszycia leśnego, wpatrywały się w niego dwie pary szkarłatnych, złowieszczych punkcików. Chwilę później pojawiły się kolejne, i następne. W końcu Tileańczykowi wydawało się, że cała ściana lasu przed nimi błyszczy purpurowymi kropkami. Serce podeszło mu do gardła, gdy powoli zaczął się wycofywać w kierunku czarodzieja.
– Nadal chcesz stąd po prostu wyjechać, Orlandoni?! – zakrzyknął Vinnred. – Jesteś głupcem, sądząc, że ten czarownik pozwoli nam stąd spokojnie odejść!
Szermierz spojrzał na maga i chciał coś powiedzieć, jednak związane strachem gardło odmówiło posłuszeństwa. Vinnred natomiast wyrzucił przed siebie swój kostur i przyjął dziwną pozycję, jakby czekał, aż coś się wydarzy.
Nie musiał czekać zbyt długo. Rozcinając mgłę, wyszły ku nim dwa wielkie wilki – tak przynajmniej początkowo myślał Tileańczyk. Jednak gdy stworzenia zbliżyły się, mężczyzna skostniał z przerażenia. Zwierzęta, czy raczej jakieś szalone wynaturzenie chorego umysłu, tylko z wyglądu przypominały wilki. Skóra na ich pyskach i kończynach była pozdzierana, błyszcząc krwawymi ranami. W niektórych miejscach mięśnie oderwały się, odsłaniając białe kości i poczerniałą od zgnilizny skórę. Oba osobniki nie posiadały górnej wargi, szczerząc wielkie, ostre niczym brzytwa kły, obiecując morderczą skuteczność. Ich ślepia płonęły szkarłatną nienawiścią i szaleństwem, gdy leniwie zbliżały się do obu awanturników. Były co najmniej dwa razy większe od swych leśnych braci i ze trzy razy cięższe, a ich posępny warkot odbijał się echem od murów rezydencji Vorhaven'ów.
– Za mnie, Tileańczyku – mruknął spokojnie Vinnred.
Szermierz nie zamierzał zgrywać bohatera i posłusznie wykonał polecenie czarodzieja, cofając powoli sztywne ze strachu ciało. Widok tych stworów sprawił, że chciał najpierw zwymiotować, a potem uciec w popłochu, ale coś w głosie von Shottena nakazało mu wykonać czynność. Starając się nie stracić nad sobą kontroli, zerknął na trzymaną przed sobą broń i zaklął w myślach. W czym mógł mu się teraz przydać rapier? Czy miał jakiekolwiek szanse w starciu z tymi bestiami, skoro w jego dłoni spoczywała broń, służąca głównie do sztychów? Co prawda odebrał lekcje szermierki u najlepszych nauczycieli w Tilei, ale żaden z treningów nie pokazał mu, jak ma walczyć z czymś, co jest od niego większe i silniejsze. Zwłaszcza rapierem, który mógł się złamać niczym patyk w zetknięciu z masywnym cielskiem potworów. Jeśli to miał być jakiś żart Ranalda, to z pewnością nie był śmieszny dla Tileańczyka.
Wracając do rzeczywistości, usłyszał wykrzykiwane z siłą i determinacją niezrozumiałe dla niego słowa, płynące wartko z ust Vinnreda. Po raz pierwszy odkąd się spotkali, Vestel stwierdził, że mag wyglądał teraz posępniej niż zwykle. Stojący obok niego na lekko ugiętych nogach, celujący w dwie zbliżające się bestie swą dziwną laską, inkantował zaklęcie z pełnym przekonaniem o swych umiejętnościach.
Nagle powietrze zadrgało magiczną esencją, a z czubka kostura uderzyła czarna energia, wypluwając z siebie kilka dużych, magicznych ostrzy, które przecięły powietrze zostawiając za sobą ciemną wstęgę i dopadły dwa demoniczne stworzenia. Jeden z przeciwników padł na miejscu, drugi zawył przeciągle, gdy dwa cieniste ostrza wbiły się w jego mięsistą szyję. Mimo to zdołał wziąć odwrót i chwilę później zniknął w leśnym poszyciu, pośród opadającej mgły. Vestel patrzył na to, co zrobił czarodziej, z szeroko rozwartymi oczami. Dopiero po chwili zorientował się, że nie tylko oczy ma rozwarte i zamknął usta, by Vinnred nie spostrzegł głupiego wyrazu jego twarzy.
– To było niesamowite! – wypalił uradowany.
– Nic specjalnego – mruknął mag i zaczął wchodzić po schodach.
– Dlaczego się cofamy? Nie możesz zrobić tak jeszcze kilka razy? Pewnie się przestraszą i odjedziemy.
– Nie przestraszą się, a ja nie jestem maszynką do rzucania zaklęć – skwitował mag. – To ich powstrzymało, ale tylko na chwilę. To są zombie, Vestelu, tak mówi się na ożywione zwłoki w Albionie. Ondurin nimi steruje i z pewnością już wie, że odparliśmy jego ostrzegawczy atak. Musimy wrócić do środka, odnaleźć go i wykończyć.
– Ale przecież sobie poradziłeś z tymi… zombie.
– Jestem przekonany, że to był tylko przedsmak, a w lesie czekają potężniejsi przeciwnicy.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
Vestel chwycił go za ramię, a czarodziej spojrzał na niego spod czeluści czarnego kaptura.
– Lata doświadczenia.
– Nie wierzę. To coś więcej.
– Może, ale to nie jest dobry moment, by o tym rozmawiać. Chodźmy i zróbmy to, co trzeba było zrobić tutaj od dawna.
Po raz pierwszy Orlandoni skinął mu głową bez słowa i ruszył za nim bez żadnej celnej riposty. Wyczyn czarodzieja wlał w serce szermierza sporo pewności siebie i nagle południowiec zdał sobie sprawę, że jeśli nie pozbawią życia gospodarza tego posępnego dworu, nigdy nie opuszczą go w jednym kawałku. Ta myśl nie działała na niego pokrzepiająco, ale skoro nie było innego wyjścia, należało to uczynić.
Delikatne, pierwsze tego roku, białe płatki śniegu rozpruły niebo i wirowały na lekkim wietrze, gdy obaj mężczyźni zniknęli za solidnymi, dębowymi drzwiami posiadłości Vorhaven'ów.
Jakoś wczoraj nie zwrócił na to uwagi i teraz miał nieprzyjemne ciarki na plecach, widząc to wszystko. – ciarki to nie wypryski. Np. I teraz, na widok tego wszystkiego, nieprzyjemne ciarki przebiegły po jego plecach.
Słońce uwięzione było pod grubymi, szarymi chmurami i nic nie wskazywało, by miało się to zmienić. – zasadniczo słońce świeci na tyle wysoko, że pod chmurami nie ma prawa się znaleźć. Mogą je co najwyżej przesłaniać :P
Zwierzęta, czy raczej jakieś szalone wynaturzenie chorego umysłu, tylko z wyglądu przypominały wilki. – były dwa, więc wynaturzenia, nie wynaturzenie. I mam też wątpliwości co do formy „wynaturzenie chorego umysłu”.
Skóra na ich pyskach i kończynach była pozdzierana, błyszcząc krwawymi ranami. – skoro była zdarta, to jak mogła błyszczeć czymkolwiek ?
W niektórych miejscach mięśnie oderwały się, odsłaniając białe kości i poczerniałą od zgnilizny skórę. - Kości ok, ale z tą skórą to już nie bardzo. Zazwyczaj kolejność jest taka: skóra, mięśnie, kości. To oderwana skóra mogła odsłonić pognite mięśnie i ew. bielejące kości.
Oba osobniki nie posiadały górnej wargi, szczerząc wielkie, ostre niczym brzytwa kły, obiecując morderczą skuteczność. – a to już jest w ogóle nie polskiemu. Oba osobniki nie posiadały górnej wargi. Podchodziły coraz bliżej, szczerząc wielkie, ostre niczym brzytwa kły, co świadczyło o ich morderczych zamiarach. < --- tak bym to ujął. Brzmi trochę logiczniej i sprawniej językowo.
Ich ślepia płonęły szkarłatną nienawiścią i szaleństwem, gdy leniwie zbliżały się do obu awanturników. – To nienawiść ma jakiś kolor w ogóle? I całe to zdanie brzmi, jakby te oczy się zbliżały. Gdybyś nie ujawnił wcześniej wilków, tylko pozostał przy opisie ślepiów, to zdanie by się ratowało. A tak, niestety….
Mimo to zdołał wziąć odwrót i chwilę później zniknął w leśnym poszyciu, pośród opadającej mgły. – poszycie leśne to igły, trawa, kwiotki… Jak takie ogromne zwierzę mogło w nim zniknąć? Już lepiej było zostawić samą opadającą mgłę.
No to tyle. Może powiesz, że znów wyjęte z dupy, no ale sam przecież prosiłeś... Pierwszej części nie pamietam zbyt dokładnie, druga była ok. Bardzo ok.:P Ta, poza wymienionymi bykami, też jest niezła. Czytało się naprawdę fajnie i napewno z wielką chęcią i kolejne przeczytam, jak nie zapomnę ;P Tylko spróbuj przemyśleć niektóre zdania pod kątem ich sensu i logiki.
Pozdrawaim.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
A, zapomniałem dodać, duży plus za dialogi, w sensie, bardzo fajnie się przekomarzają mag z szermierzem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
@ Fasoletti: z niektórymi nielogicznościami zdań które podałeś bym się zgodził, a niektóre to po prostu upiększenia tekstu, by lepiej przekazać czytelnikowi obrazy, jakie sam mam w głowie. Żeby nie być gołosłownym, dwa przykłady, które ostatnio wychwyciłem w książkach:
1. "Jaskinia zionęła czernią" - jak jaskinia może zionąć czymkolwiek? Przecież to nie smok :P
2. "Zatańczył z szablą między przeciwnikami" - to tańczył, czy walczył? :P Chyba to drugie, skoro po chwili obaj padli martwi ;).
Jak więc widzisz, autorzy też stosują różne dziwne, nie dokońca logiczne "upiększenia", ale chyba ważne, że czytelnik wie ocb i może się domyślić intencji. No ale nieważne. Odnośnie fragmentu z kłami, po prostu zgubiłem literkę na końcu "obiecując", bo miało być "obiecujące", co by z pewnością logiczniej brzmiało. Chodziło mi w tym wypadku o kły, a nie o wilki :).
Dzięki wielkie za wszelkie spostrzeżenia, teraz postaram się przeczytać tekst z pięć razy, żeby wychwycić jakieś nielogiczności zanim go wrzucę, aczkolwiek ciężko patrzeć na własny tekst z perspektywy czytelnika i żeby ułożyć zdania w taki sposób, jak Ty to podałeś. Mamy najwyraźniej dwa odrębne style :). Ja w każdym razie ufam, że czytelnik ma wyobraźnię i mimo jakichś "tarć" tekstu i tak wychwyci sens - że te wszystkie zdania wrzucone razem do kupy (:D) będą tworzyć logiczną całość.
Miło poczytać konstruktywną krytykę i mimo wszystko, pomijając moje błędy, dobre słowo na temat tekstu.
Pozdrawiam serdecznie i do napisania w komentarzach do czwartej części "SD" :P. Mam nadzieję, że tam nie przyłapiesz mnie na tylu bykach :P
Ojej, a to dugie to śmieszne faktycznie i uważam, że błędne. "Wymachując szablą, zatańczył między przeciwnikami" - to by było według mnie ok. No ale rozumiem o co Ci chodzi, kwestia stylów. :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.