Joseph Edward Lee zapalił papierosa i odchylił się na krześle.
– Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę – powiedział. – Czy mógłby pan powtórzyć?
Alfred Smith rozważył ponownie swoją propozycję. Według niego zatrudnianie zdziwaczałych zabijaków było pozbawione sensu. Jednak to nie on decydował. Przyjrzał się ponownie swemu rozmówcy. Nie lubił takich. Typ był niemalże podręcznikowym przykładem człowieka, za bardzo lubującego się w opowieściach o dzikim zachodzie. Miał na sobie skórzany płaszcz z mnóstwem srebrnych guzików i sprzączek, jeansy, a na nogach, o zgrozo, wysokie buty z ostrogami. Obrazu dopełniał kapelusz, chyba żywcem wyciągnięty z westernu. Na częściowo skrytej w cieniu twarzy widać było cienką, białą bliznę biegnącą przez brew, prawe oko i szczeciniasty zarost, aż do brody. Sama twarz była z tych pozbawionych wieku, ale Alfred uznał, że jego rozmówca nie może być więcej jak trzydziesto–trzydziestokilkulatkiem.
– Mój pracodawca – zaczął Smith, uśmiechając się sztucznie. – Chciałby wynająć pana do ochrony pociągu.
– Zmierzającego do? – uniósł lewą brew Joseph. Alfredowi przez głowę przemknęło, że połowa twarzy z blizną może być sparaliżowana. Poza tym imię… Joseph Edward Lee. Nikt nie mógłby przecież się tak naprawdę nazywać.
– Zmierzającego do Greygrass.
– To przecież po drugiej stronie pustynnego kotła… Zaraz, chwila. Mam ochraniać pociąg jadący przez pustynny kocioł?
Smith skulił się wewnętrznie.
– Nie będzie pan jedynym wynajętym do tego zadania – powiedział zachowując pozory pewności siebie.
– Mam nadzieję, bo oferta wydaje się kusząca.
Smith postanowił zagrać jeszcze jedną kartę.
– Przewidziane są premie.
Joseph Lee popatrzył na niego, po czym machnął ręką.
– Pokaż tę umowę – mruknął.
Gdy otrzymał dokument, przeczytał go dokładnie, przez cały czas zachowując kamienną twarz. W końcu podpisał. Alfred odetchnął z ulgą.
– Będzie pan oczekiwany w wyznaczony dzień, panie Joseph. Proszę się nie spóźnić – mówił, wkładając umowę do eleganckiej teczki.
– Nie mam zamiaru – odparł ten. – I możesz mówić mi Joe.
Smith zastanowił się czy powiedzieć coś jeszcze, ale uznał, że gra nie jest warta świeczki. W końcu ten cały Joe wyglądał na takiego, co lubi mieć ostatnie słowo.
***
Na miejscu Joe miał się stawić o siódmej. Piechotą dotarłby w jakieś dwadzieścia minut. Wstał kilkanaście minut po piątej. Wynajmowana izba posiadała prowizoryczny kran, z którego leciała wyłącznie zimna woda, ale cóż zrobić. Nie ma co przyzwyczajać się do luksusów. Umył się, przyciął nożyczkami krótko brodę, doprowadzając ją do stanu przyszczękowej szczeciny, założył kolejno gacie, jeansy, czarną koszulę, skarpetki w kolorowy wzorek i płaszcz. Chwilę siłował się z butami. Z braku stołu rozłożył rewolwery na łóżku. Wyczyścił je, sprawdził działanie mechanizmów i załadował. Dwanaście srebrnych kul. Po sześć na rewolwer. Przesunął kurki do bezpiecznych pozycji, zakręcił rewolwerami na próbę i umieścił je w kaburach. Solidny nóż traperski przyczepił do pasa. Mniejsze ostrze ukrył w bucie. Przez plecy przewiesił piękną, angielską dubeltówkę, zdobytą ongiś w pewnym pojedynku. Wyjrzał przez okno. Jak przyłożył czoło do szyby i obrócił głowę, był w stanie dostrzec zegar umieszczony przed wejściem jakiegoś budynku. Czy to kościoła, czy urzędu, nie obchodziło go to. Zresztą i tak nie widział pod tym kątem. Pięć po szóstej. Nakręcił kieszonkowy zegarek, nienakręcany już chyba czwarty dzień. I tak nie mógł pełnić funkcji budzika. W takich chwilach praktyczna okazywała się umiejętność wstawania o (mniej więcej) konkretnej godzinie. Wziął w ręce swój czarny kapelusz. Przyjrzał mu się krytycznie, strzepnął z niego niewidzialny pyłek i nasadził go na głowę. Nie mając lustra nie mógł obejrzeć całokształtu, ale miał nadzieję, że prezentuje się profesjonalnie.
Zamknął drzwi i zszedł do gospody, gdzie zdał klucz i zamówił jajecznicę na śniadanie. Jadał lepsze, ale ta nie była zła. No i ważne, że było go stać. Ta robota z pociągiem była niemal wybawieniem. Zwłaszcza, że srebrne kule swoje kosztowały, a w broni nieautomatycznej nie opłacało się używać innych. Zapłacił i wyszedł na ulicę, mając dobre kilka minut zapasu. Powietrze było suche i pełne pyłu, ale do tego zdążył się przez kilka dni przyzwyczaić.
Na miejsce dotarł niemal pięć minut przed siódmą. Miał się stawić przed magazynem opodal stacji. Gdy dotarł na miejsce było tam już kilka osób.
– No proszę, mamy tu kowboja – zaszydził koleś ubrany w panterkę i dzierżący bliżej nieznany Joemu karabin maszynowy, prawdopodobnie jakąś przeróbkę, od którego ciągnęła się taśma amunicji. Jej drugi koniec znikał w plecaku jegomościa.
– Ja widzę chłopczyka bawiącego się w żołnierza – sparował Joe.
Żołnierzyk zrobił się czerwony z wściekłości, a stojący obok siwy starzec w kamizelce kuloodpornej zarechotał.
– Ale cię dojechał Ernie – powiedział, po czym zwrócił się do nowo przybyłego. – Witaj kowboju. Wołają mnie Tesla, a ciebie?
– Możesz nazywać mnie Joe.
– Ten militarny to Ernie – kontynuował staruszek. – Obaj byliśmy wcześniej, więc zdążyliśmy się zapoznać. Ta tam – wskazał stojącą na uboczu dziewczynę. – To snajperka. W sensie kobieta-snajper. Snajperkę, przepraszam, karabin wyborowy ma na plecach. Nawiasem mówiąc to chyba SWD, ale nie jestem pewien.
Tesla wydawał się wyjątkowo energiczny jak na starca.
– Ktoś jeszcze się pojawi? – zapytał Joe.
– Pewnie tak, co za pojeb wynająłby tylko czwórkę do ochrony pociągu? – Ernie najwyraźniej stwierdził, że już wystarczająco ukarał wszystkich swoim milczeniem.
W tym właśnie momencie do grupki oczekujących dołączył obwieszony nożami osobnik, w średnim wieku, z dwoma maczetami na plecach. Ogolony zupełnie na łyso z ogromnymi czarnymi wąsami. Szeroki w barach niczym przysłowiowa gdańska szafa, przysłonił poranne słońce trzem najemnikom stojącym przed magazynem.
– Zbigniew Terror – przedstawił się, wyciągając rękę. Tesla powtórzył swój monolog, tym razem włączając jeszcze Joego.
Terror oparł się o ścianę, obok Erniego, kończąc tym lokalne zaćmienie.
Chwilę później pojawił się pan Smith, z nieodłączną teczką i wysokim, ubranym w surdut jegomościem.
– Witajcie – przywitał się wysoki. – Nazywam się John Divitae, jestem skromnym przedsiębiorcą. Rozumiem, że państwo w sprawie ochrony pociągu? Zapraszam tędy – wskazał kierunek mahoniową laską, ze srebrną gałką.
John Divitae zaprowadził ich w kierunku stojącego nieco na uboczu składu, bez podpiętej lokomotywy. Obok najbliższego wagonu stała jeszcze dwójka najemników. W zasadzie Joe założył, że są to najemnicy, chociaż czarne mundury sugerowały co innego. Ta dwójka musiała być bliźniakami. Kobieta i mężczyzna, ale identyczni. Mieli takie same zacięte miny i nawet ich przewieszone przez plecy stare, żeby nie powiedzieć starożytne, karabiny Gewehr 98 wyglądały identycznie.
– To Bliźniaki – przedstawił ich pan Smith. – Ich pseudonimy to Aryjczyk i Aryjka.
Ta dwójka rzeczywiście posiadała chyba wszystkie niezbędne cechy „nadludzi”. Pomijając oczywiście fakt, że w myśl ideologii nazistowskiej kobiety miały rodzić dzieci, a nie walczyć. Bliźniaki zasalutowały Johnowi Divitae. Idealnie równo.
– Dobra – odezwał się Joe, próbując brzmieć jak profesjonalny najemnik. – Gdzie jest haczyk?
To była jedna z jego ulubionych kwestii.
– Haczyk? – John „skromny przedsiębiorca” Divitae wyglądał na zaskoczonego.
– Tak po prostu mamy bronić pociągu przejeżdżającego przez lądowy odpowiednik trójkąta bermudzkiego? – podchwycił Tesla. – To musi być bardzo pilna sprawa.
– Zdaję sobie sprawę, że to wszystko to może wydawać się skomplikowane, ale za chwilę wszystko wyjaśnię – mówiąc to Divitae podszedł do jeszcze niezaładowanej skrzyni. Skinął na najbliższego robotnika i nakazał mu ją otworzyć. Skrzynia była pełna grzybów. Wrzuconych niedbale, ale w większości całych. Joe w zamyśleniu przesunął palcami po guzikach płaszcza. Pierwszy raz widział coś takiego. Wszystkie grzyby, kształtem zbliżone do muchomorów, miały opalizująco niebieskie kapelusze.
– Grzyby. To są jebane grzyby – skwitował Ernie.
– Nie da się ukryć – potwierdził John Divitae.
– Co jest takiego niesamowitego w tych grzybach? – zapytał Tesla.
– Pozwólcie, że wyjaśnię to w środku. Kazałem doczepić z przodu wagon pasażerski, żebyśmy nie musieli podróżować jak jakieś zwierzęta.
– Albo grzyby – mruknęła pod nosem Snajperka.
– Trafne porównanie. – Divitae miał naprawdę imponujący słuch.
W momencie, gdy podchodzili do wagonu, na peronie pojawiło się kolejne indywiduum.
Osobnik ten był raczej średniego wzrostu, ale nie można by było go przegapić, nawet celowo. Nosił przy pasie miecz koto, mający czasy świetności daleko za sobą. Do tego coś na kształt fragmentów zbroi z nierównych, metalowych pasków. Określenie – garażowy samuraj samo cisnęło się na język. Typ urody za to zdecydowanie nieorientalny. Zwykły, odrobinę zbyt blady biały człowiek.
– Widzę, że nie grzeszy pan punktualnością – chłodno stwierdził Smith, zerkając ostentacyjnie na zegarek.
Nowo przybyły wymamrotał szybko jakieś przeprosiny i dołączył do reszty najemników.
– The riders ride, into the night, into the west, to see who’s gun’s the best… – zanucił Joe, wchodząc do wagonu. Widać było, że „skromny przedsiębiorca” się wykosztował. Joego w życiu nie byłoby stać choćby na wejście do takiego wagonu. Całość utrzymana raczej w ciemnych kolorach, ale przy budowie nie oszczędzono złota i kości słoniowej. Pomiędzy obitymi czerwonym aksamitem[1] fotelami przytwierdzone były małe, eleganckie stoliczki. Joe przysiadł na jednym z takich miejsc. Siedzenie naprzeciwko zajął Tesla.
– Wszyscy się rozsiedli? – zapytał Divitae. Było to pytanie retoryczne, tym bardziej, że doskonale widział, że wszyscy siedzieli.
– Pozwolę sobie zacząć od początku – powiedział, przyjmując w swoim mniemaniu zapewne dumny, lub inspirujący wyraz twarzy. – Tu chodzi o paliwo.
Jeśli spodziewał się zaskoczonych twarzy i pytań w stylu: „O mój boże! Paliwo?!”, to czekał go niemały zawód.
– Tak, paliwo. – Jak widać, Johna Divitae niełatwo było zniechęcić. –Wszyscy wiecie, że tu, w środku lądu paliwo jest olbrzymim problemem. Na wybrzeżu są w stanie pozyskiwać je ze specyficznych gatunków glonów, ale sprowadzanie go tutaj, na pustynię jest zbyt kosztowne. Dlatego korzystamy z lokomotyw – umilkł dla lepszego efektu. – Jednak to może się wkrótce zmienić. Te grzyby mogą okazać się naszą przyszłością.
Tesla dyskretnie uniósł jedną brew. Tego drobnego ruchu nie dostrzegł nikt, poza Joem.
Rewolwerowiec w gruncie rzeczy podzielał wątpliwości starca. Może nie należał do intelektualistów, ale był prawie pewien, że glony i grzyby znacząco się od siebie różnią. O ile pamiętał, grzyby nie były nawet roślinami.
– Wystąpiły jednak pewne komplikacje – ciągnął Divitae. – Grzyby powinny jak najszybciej znaleźć się w ośrodku badawczym w Greygrass. I tu pojawiają się problemy. Południowa linia kolejowa, okrążająca pustynny kocioł została poważnie uszkodzona. Jakiś debil wysadził nasyp. Naprawa trochę potrwa.
– A północny szlak? – zainteresował się Tesla.
– Zajęło go wojsko.
– Czyje? – zapytał Joe.
Divitae wzruszył ramionami.
– Czy to ważne?
– A stan torów? – Tesla nie mógł odpuścić sobie szczegółów technicznych.
– Z tego, co mi wiadomo, niemal idealny. Większość leży na solidnych, betonowych palach, które jak dotąd powstrzymują nie tylko piach, ale też lokalną faunę i florę.
– I nikt tego nie zajebał? – Ernie uniósł brwi.
– Trasę wybudowano zanim spadły bombki. Solidna robota, a i nikt nie miał za bardzo ochoty się tam zapuszczać.
– No dobrze, a zagrożenia? – zapytała Snajperka.
– Duże robale, pustynne plemiona, mutanci i ewentualna zorganizowana przestępczość – odpowiedział Joe.
– Otóż to – potwierdził organizator wyprawy. – Aczkolwiek, wykluczyłbym zorganizowaną przestępczość. Zadbałem o dyskrecję.
Wagonem targnął nagły wstrząs.
– Ach, to lokomotywa – odezwał się Smith. Kilka osób podskoczyło, najwyraźniej zapomniawszy o istnieniu sztywniaka.
– Muszę niestety opuścić to zacne towarzystwo, obowiązki czekają – powiedział i skierował się ku drzwiom. Przed wyjściem zatrzymał się jeszcze i zapytał swojego szefa:
– Czy na pewno chce pan jechać?
Divitae tylko machnął ręką.
Wreszcie ruszyli. Joe przez okno obserwował oddalające się miasteczko. Nie tęsknił.
No… może trochę.
Przestań zachowywać się jak mięczak, zganił się w myślach.
– Idę na dach – oznajmił głośno. Nikt nie zaprotestował. Niektórzy wręcz odetchnęli z ulgą. Wiedzieli, że ktoś musiał tam czuwać i liczyli, że wypadnie na kogoś innego.
Na górze słońce smażyło niemiłosiernie, ale pęd powietrza sprawiał, że było nawet znośnie. Joe wcisnął kapelusz mocniej na głowę. Nie wybaczyłby sobie, gdyby go zgubił.
– Dobrze się bawisz? – dobiegł go głos Tesli.
– Co masz na myśli?
– Tą całą grę, którą prowadzisz. Tą gadkę profesjonalisty i groźne spojrzenie.
– To tak, bawię się dobrze – uśmiechnął się Joe.
– Cóż – westchnął starzec. – Przynajmniej twoich intencji mogę być pewnym.
– To znaczy? – zapytał grzecznie rewolwerowiec, ukrywając irytację. Nie znosił wzdychania i nie znosił wciskanych na siłę tajemniczych tekstów.
– Nie widzisz tego? To jakaś grubsza afera. Założę się, że te grzyby wcale nie służą do wytwarzania paliwa.
Joe wzruszył ramionami. Niemal bezwiednie zakręcił rewolwerami.
– Nie płacą mi za myślenie.
***
Pierwsza godzina jazdy przebiegała spokojnie. Koła miarowo toczyły się po idealnie zachowanych torach, słońce paliło niemiłosiernie, a kłęby czarnego dymu z komina lokomotywy utrzymywały się na tyle wysoko, by nie przeszkadzać siedzącemu na dachu wagonu Joemu.
Dopiero druga godzina przyniosła ze sobą wyzwania. Pustynia zaroiła się od skaczących kształtów. Na razie odległych, lecz przybliżających się nieubłaganie.
– Daj znać reszcie – rzucił rewolwerowiec do garażowego samuraja, który zastąpił Teslę na dachu w myśl zasady „dwóch na warcie”.
Samuraj wstał i przyłożył dłoń do oczu, sprawdzając co zaniepokoiło Joego. Widocznie sytuacja zrobiła na nim wrażenie, bo kawałek dachu, który miał do przebycia, przebiegł z naprawdę imponującą prędkością.
Rewolwerowiec stanął na rozstawionych nogach, tyłem do kierunku jazdy, czekając na przybycie adwersarzy. Czarne punkciki nadciągające od boku zakręciły, by nadążyć za pociągiem i zaczęły powoli się przybliżać. Nieubłaganie i niestrudzenie skakały po piasku, doganiając wagony.
Prześladowcy byli zbyt szybcy. Na ustach Joego powoli wykwitł uśmiech. Nie obędzie się bez walki.
Na dach wagonu klnąc wgramolił się Ernie.
– Co to kurwa jest? – zapytał.
– Kawaleria.
– Co?
W tym właśnie momencie najszybszy z napastników wskoczył na ostatni wagon pociągu. Przez „wskoczył” w tej sytuacji należy rozumieć, że ową czynność wykonał jego wierzchowiec. Sam napastnik wyglądał tak, jak powinien wyglądać szanujący się wojownik pustyni. Zwiewne szaty, prosty napierśnik i owinięta materiałem twarz, z której widoczny był tylko pasek śniadej skóry i bystro błyskające oczy.
W tym wypadku to „rumak” był tym bardziej przerażającym. Świerszczopodobna istota rozmiarów konia zamiatała dach wagonu długimi czułkami i poruszała żuwaczkami w hipnotyzująco obrzydliwy sposób.
– O kurwa – podsumował Ernie i uniósł karabin.
– Stój – warknął Joe i odepchnął lufę w bok.
– Pojebało cię?
– Jak podziurawisz towar, potrącą nam to z zapłaty.
– Jak go nie podziurawię – wydarł się żołnierzyk, wskazując na szarżującego na nich jeźdźca – nic nam po zapłacie.
– Zostaw to mnie – rzekł rewolwerowiec, rzucając uśmiech pełen pewności siebie, której w rzeczywistości nie odczuwał.
Wróg był już na dachu sąsiedniego wagonu, gdy Joe błyskawicznie wyciągnął rewolwer i oddał dwa strzały w oko owadziej bestii. Gigantyczny świerszcz, zamiast elegancko wylądować tuż przed najemnikiem, upadł ciężko i wstrząsany drgawkami począł miotać odnóżami. Siedzący na nim wojownik chcąc uniknąć losu swego wierzchowca siłował się z trzymającą go w siodle uprzężą.
– Co się gapisz? – Rewolwerowiec naskoczył na Erniego. – Chciałeś strzelać, nie? Ci na dole wyglądają na łatwy cel, nawet dla ciebie.
Żołnierz mrucząc coś pod nosem posłał serię w kierunku otaczających pociąg. Póki co żaden wojownik więcej nie odważył się dokonać abordażu, ale to tylko kwestia czasu, aż oblezą dachy wagonów.
Wojownik, siedzący na grzbiecie świerszcza wreszcie się uwolnił i dobywając prymitywnego miecza z kawałka złomu rzucił się z wrzaskiem na Joego. Zanim zdążył zadać cios, przez jego czaszkę przeszła kula. Rozbryzg krwi szybko został wywiany przez pęd lokomotywy. Joe obrócił się. Za nim stała Snajperka z dymiącym karabinem w rękach.
– Nie trać wroga z oczu – rzuciła. Miała niesamowicie pusty głos. Jakby wyprany z wszelkich barw i emocji.
– Poradziłbym sobie – odgryzł się rewolwerowiec.
Przechyliła głowę.
– Ale nie poradziłeś. Wisisz mi szluga.
Joe niechętnie wyciągnął paczkę w stronę snajperki. Ta poczęstowała się i bezskutecznie spróbowała zapalić. Pęd powietrza bezlitośnie jej to uniemożliwiał. Joe za to miał po raz pierwszy możliwość przyjrzeć się jej z bliska. Nie była zbyt ładna. Trochę zawiedziony odwrócił wzrok.
Aryjskie bliźniaki dołączyły do Erniego, ostrzeliwującego otaczających pociąg napastników. Gewehry zadźwięczały równo, masakrując ludzkie ciała i posyłając kule rykoszetami od chitynowych pancerzy. Ostatni na dach wgramolił się ciężko Zbigniew Terror.
– Reszta rezygnuje z imprezy? – zapytał go rewolwerowiec.
– Staruszek broni naszego pracodawcy, a oszołom w blachach poszedł sprawdzić, co u gości z lokomotywy.
Kolejny jeźdźca świerszczy przypuścił atak. Tym razem robal wczepił się w bok wagonu. Ernie przywitał go masakrującą serią. Napastnicy jednak widocznie przegrupowali się i rozpoczęli poważny szturm.
– Trzeba zająć się też tyłem – wrzasnął Joe, przekrzykując wiatr. Na ostatnie wagony wskoczyło już kilku jeźdźców.
– Idziesz ze mną? – zapytał Terrora. Ten kiwnął głową.
Rewolwerowiec uśmiechnął się i nasadził kapelusz mocniej na głowę.
– Rozpierdolmy ich – wydarł się i długim susem przesadził pierwszy odstęp między wagonami.
Biegł. Biegł, nie zważając na to, co dzieje się wokół. Coraz mniej wagonów dzieliło go od cholernych jeźdźców szarańczy. Słyszał łomot wokoło, wydawany zapewne przez kolejnych napastników szturmujących pociąg, ale nie obchodzili go. Nie zatrzymają go. Widział już tylko czterech napastników na ostatnim wagonie. To jest cel. Od nich trzeba zacząć.
Będąc tuż przed nimi, zerwał w biegu z pleców dubeltówkę. Niestety, zahaczył paskiem o kapelusz, który wykorzystał okazję, by wyrwać się na wolność.
Żeby przeżyć w tak niebezpiecznym zawodzie, należy posiadać przede wszystkim niezawodny refleks, zdolność do szybkiego myślenia i odpowiednie priorytety. Dlatego właśnie Joe, zamiast strzelać, wyciągnął rękę po kapelusz. Złapał go dosłownie w ostatniej chwili. Jeszcze chwila i ten wspaniały wyrób kapeluszniczy odleciałby, by spocząć już na wieki na piaskach pustynnego kotła.
To opóźnienie mogło naprawdę wiele kosztować najemnika. Najbliższy jeździec uniósł do rzutu metalowy oszczep, zamierzając raz na zawsze ukarać małostkowość Joego. Ten widząc, że sytuacja robi się gorąca, niczym nagrzany dach, po którym stąpał, płynnym ruchem oparł dubeltówkę w zgięciu łokcia lewej ręki, w której wciąż trzymał kapelusz. Ciężkie, metalowe kulki, z których składała się loftka, dosłownie przemieliły twarz i fragment torsu Jeźdźca. Drugi strzał oddał w głowę wielkiego świerszcza, wsadziwszy mu strzelbę niemal między żuwaczki.
Pozostałych trzech napastników ruszyło by pomścić swojego towarzysza. Nie było czasu na przeładowanie. Joe szybkim ruchem przerzucił strzelbę za plecy, a następnie nasadził nieco już wymięty kapelusz na głowę. Teraz nadszedł czas na taniec.
Wśród rewolwerowców krążyły legendy o wyczynach niejakiego Kida Curry’ego, który rzekomo miał umieć wystrzelić z rewolweru jednotaktowego pięć razy, zanim upuszczony przezeń z drugiej ręki żeton upadł na ziemię. Oczywiście wszyscy, nie wyłączając Joego wiedzieli, że z pewnością opowieść ta była znacznie podkoloryzowana. Niemniej, umiarkowanie ambitny najemnik zawziął się, by jak najbardziej zbliżyć się do tego wyniku. Po naprawdę długich ćwiczeniach, w czasie których, obawiając się, że zabraknie mu pieniędzy na jedzenie, zrezygnował z używania amunicji, osiągnął więcej niż zadowalający wynik czterech strzałów. Na swoje szczęście miał jeszcze inną sztuczkę, o którą nie podejrzewał Kida Curry’ego.
Akimbo.
W każdą dłoń ujął po rewolwerze. Pod palcami czul chłodny metal i wytarte drewno orzechowe. Znajome uczucie. Euforyczne i przerażające. Trzymał w każdej ręce śmierć. Chociaż nie, śmiercią można określić srebrne kule, zdolne zranić każdą istotę, niezależnie od stanu transcendentalnego[2]. Rewolwery robiły tutaj za dozowniki, mające umieszczać srebro w ciałach przeciwników.
To brzmi idiotycznie, zganił się w myślach Joe, otwierając ogień.
Najpierw jeźdźcy. Pierwsza kula, wystrzelona z dzierżonego w prawej ręce rewolweru, zagłębiła się w klatce piersiowej człowieka pustyni. Zgodnie z kolejnością, następny powinien dostać kulkę z lewej ręki. Niestety akimbo charakteryzowało się obniżoną celnością. Joe, nie zrażając się, doprawił z prawej. Z trzecim nie miał już problemu. A wszystko to rozegrało się w jednej, bardzo krótkiej chwili.
Z chęcią by sobie pogratulował i nawet zrobiłby to, gdyby nie pewien drobny szczegół. Właściwie trzy szczegóły. Każdy wielki, opancerzony i wyposażony w bardzo niesympatycznie wyglądające żuwaczki.
Osiem kul. To nie dzieli się na trzy, z irytacją stwierdził rewolwerowiec.
Rzucił się szczupakiem w lewo, unikając szarżującej szarańczy i w szaleńczym tempie wpakował jej cztery kulki w łeb. Czwórką naboi z dzierżonej w lewej ręce broni obdzielił pozostałą dwójkę owadów. Jeden pozostał w miejscu, wierzgając pośmiertnie odnóżami, a drugi, tylko raniony, zdecydował się na ucieczkę.
Joe podniósł się do pozycji siedzącej, przeładował rewolwery i dopiero wtedy uznał za właściwe zorientować się w sytuacji. Na sąsiednim wagonie Zbigniew Terror walczył z dwoma jeźdźcami za pomocą obydwu swoich maczet. Jakkolwiek ciekawie to nie wyglądało, jego przeciwnicy mieli przewagę zasięgu. Chociaż ciągnąca się do skraju dachu smuga czegoś ohydnego oraz bliżej niezidentyfikowane fragmenty owadzie i ludzkie mogły poświadczyć, że najemnik o gabarytach szafy potrafi o siebie zadbać.
Joe ostrożnie, uważając na kapelusz, ściągnął z pleców strzelbę, naładował ją i wypalił w odwłok bliższego wielkiego owada. Robal spanikował i wbrew protestom swojego pana skoczył, próbując ucieczki. Jego celem była zapewne jedna z wielkich betonowych podpór, utrzymujących torowisko wysoko ponad niszczycielskim piaskiem. Niestety dla niego, złapał się dwoma odnóżami samych torów. Z ohydnym chrupnięciem łamanych kołami pociągu nóg stwór spadł na piasek, przygniatając jeźdźca.
Z ostatnim poszło szybko. Joe strzelił pustynnemu wojownikowi w plecy, a Terror zarąbał wierzchowca.
– Ponad setka – mruknął wąsacz, przetaczając wzrokiem po otaczających pociąg jeźdźcach.
– Myślisz?
– Jestem pewien. No prawie.
– I co teraz zrobimy?
– Chyba umrzemy – kulturalnie wyjaśnił Terror.
Joe skrzywił się.
– Miło było cię poznać – mruknął.
W tej właśnie chwili w stronę pędzących na złamanie karku jeźdźców, od strony pociągu pomknęła smuga dymu. Na oczach najemników, zostawiający ową smugę pocisk eksplodował, pokrywając zarówno wojowników, jak i ich wierzchowce ogniem. Stanowiące teraz znaczną część napastników (jeszcze) żywe pochodnie miotały się, tylko powiększając zamęt.
– Co? Jak… – zszokowany Terror miał problemy ze skleceniem porządnego zdania.
– Tesla – wyjaśnił spokojnie rewolwerowiec, zdejmując kapelusz i patrząc ze zgrozą na rozgrywające się u ich stóp piekło. – Musiał mieć to od początku. Kiedy stwierdził, że nie mamy szans sobie poradzić, odpalił to draństwo.
– Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? – pytał wciąż niedowierzający siłacz.
Joe popatrzył na niego ponuro.
– A ty byś się odważył?
***
Garażowy samuraj podszedł do bliźniaków i Erniego, stojących na dachu wagonu pasażerskiego.
– Wygląda na to, że uciekają – zagadnął.
– Też bym spierdalał, widząc coś takiego – odparł Ernie. – Staruszek się popisał.
– To robota Tesli?
– Nie, kurwa, słońce ich przysmażyło.
Samuraj zamilkł, nie zamierzając narażać się dłużej żołnierzowi.
– Skoro problem rozwiązany, możemy wrócić do realizacji planu? – zapytał Aryjczyk.
Ernie kiwnął głową.
– O czym wy mówicie? – zapytał garażowy samuraj, próbując ukryć podenerwowanie. Zdał sobie sprawę, że brakuje mu kogoś w polu widzenia.
Coś oparło się o metalowy pancerz, osłaniający mu plecy.
– Nic osobistego – mruknęła mu cicho do ucha Aryjka.
Ogłuszył go huk wystrzału. Upadł na dach wagonu, zwijając się z bólu. Zaczerpnięcie tchu robiło się coraz trudniejsze. Chyba zaczynał rozumieć tych wszystkich ludzi, odradzających mu tę właśnie ścieżkę kariery.
***
Joe i Terror usłyszeli strzał. Zdążyli obrócić się akurat, by zobaczyć padającego samuraja. Snajperka, stojąca w bezpośredniej bliskości całego wydarzenia, również się obejrzała. Zanim zdążyła zareagować, Ernie rozpruł ją od krocza, po czubek głowy, ogniem ciągłym.
Joe drugi raz tego dnia przyłożył do piersi kapelusz, oddając cześć poległym. Nie pooddawał jej za długo, bo antyczne Gewehry bliźniaków zagrzmiały, śląc kule w stronę jego i wąsacza.
Terrora wyraźnie rozwścieczyła zdrada trójki. Odbił maczetą nadlatujący pocisk i ruszył do szarży.
Joe nie podzielał jego berserkerskiego podejścia do sprawy. Nie zamierzał liczyć na refleks i szczęście. Zamiatając płaszczem, wskoczył pomiędzy wagony. Kiedy przyjdą po niego, będzie gotowy.
Czekanie znudziło mu się po całych pięciu sekundach. Wciąż nie zamierzał ładować się na dach, ale do głowy przyszedł mu pewien pomysł.
***
Rewolwerowiec, przeklinając cicho swoje pomysły, z trudem przesuwał się drobnymi kroczkami po wąskiej listwie, wystającej nieznacznie poza ścianę wagonu. Bał się choćby oderwać twarz od nieoheblowanych desek, w obawie, że pęd powietrza ciśnie go w dół, na betonowe filary torowiska.
Odetchnął z ulgą, gdy dotarł do przerwy między wagonami.
Jeszcze tylko kilka, pomyślał, odsuwając coraz bardziej kuszącą myśl skończenia ze sobą.
W zamyśleniu starł z włosów jakiś obrzydliwy śluz, który musiał wyciec z jednego z owadzich zezwłoków, wciąż walających się po dachach. Na szczęście nie pobrudził kapelusza, bezpiecznie schowanego za pazuchą zapiętego, dla ograniczenia oporu powietrza, płaszcza.
Strzały na górze wciąż trwały, choć ze zmniejszoną intensywnością. Najwidoczniej Terror się opamiętał i znalazł jakąś osłonę. To dobrze. Martwy z pewnością nie ściągałby na siebie tyle uwagi i zdrajcy mogliby zacząć szukać dawno niewidzianego rewolwerowca.
– He got to realise, before he dies… – nucił pod nosem Joe, ze wszystkich sił starając się utrzymać przy ścianie wagonu. Musiał czymś zająć myśli. Po trzech wagonach ręce mu odpadały, a nie znalazł się nawet w połowie drogi. – The rider wearing black…
***
– Chyba nie ma zamiaru stamtąd wyjść – stwierdził Ernie. Terror po zorientowaniu się, że jego szarża jest skazana na niepowodzenie, schował się za truchłem wielkiego świerszcza. Okazało się również, że choć kule wbijają się monstrualnego owada, za nic nie chcą wyjść z drugiej strony.
– Musi tam siedzieć, w przeciwnym wypadku narazi się na nasz ostrzał – powiedział Aryjczyk. – Jedyną pozostającą mu ewentualnością jest skok z pociągu.
– A Joe wciąż w ukryciu?
– Nawet nie próbował się wychylać.
– Dziwne. Jesteście pewni, że ten skurwiel nie przechodzi sobie właśnie środkami wagonów?
– Nie ma w nich miejsca – wtrąciła się Aryjka. – sprawdziłam.
– To znaczy?
– To znaczy, że nie przeciśnie się pomiędzy skrzyniami ładunku.
– To, kurwa, dobrze – wymamrotał Ernie, bez większych sukcesów usiłując zapalić papierosa. – Jebany wiatr – stwierdził w końcu.
Bliźniaki zerknęły na niego z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Pilnujcie tych skurwieli – przykazał im żołnierz. – Ja idę zająć się staruszkiem i naszym pracodawcą.
***
Joe krytycznie obejrzał wyciągnięty zza pazuchy kapelusz. Każde wygniecenie drażniło jego głęboko skrywany pedantyzm. W końcu nasadził go na głowę.
Powoli, żeby ostrogi nie zadzwoniły za głośno, wspiął się po drabince na dach. Znalazł się idealnie za plecami bliźniaków. Nie zamierzał zmarnować okazji.
Stanął na szeroko rozstawionych nogach i odchylił poły płaszcza. Popatrzył jeszcze na leżącego nieruchomo, twarzą w dół samuraja, którego w końcu nie spytał o imię, oraz niemalże przepołowione i nienadające się do identyfikacji zwłoki, nie najpiękniejszej, lecz niewątpliwie uzdolnionej snajperki.
It's suicide, to live on pride
You claim you own, your skin, your bone
Your own life, cuts you like a knife
The rider wearing black
He's gonna… he's gonna shoot you in the back…
Joe wyciągnął rewolwer z kabury i błyskawicznie oddał dwa strzały. Dwa ciała zwaliły się na dach. W oddali zza martwego robala wychylił się zdziwiony Zbigniew Terror.
Aryjka się poruszyła.
– Twarda jesteś – mruknął rewolwerowiec, podchodząc bliżej.
Zdrajczyni spojrzała w drugą stronę, przekonując się, że góra mięcha z maczetami idzie w ich stronę.
– Scheiße – wychrypiała i rozkaszlała się krwią.
– I co teraz, suko? – zapytał spokojnie Joe, odciągając kurek rewolweru.
Aryjka go zaskoczyła. Miała wystarczająco siły, żeby w jednej niezwykle krótkiej chwili wyskoczyć z pociągu, ciągnąc za sobą brata. Rewolwerowiec zdążył jeszcze posłać kulkę ich śladem, zanim zniknęli mu z pola widzenia.
Z wagonu pod jego stopami rozbrzmiały strzały. Machnął na Terrora, żeby szedł za nim i skoczył między wagony. Wylądował, uginając nogi i przystąpił do działania, mając zamiar uprzedzić Erniego. Błyskawicznie szarpnął drzwi, otwierając je na oścież i umieścił lewą rękę ponad trzymanym w prawej rewolwerem.
Zdrajca obracał się właśnie, zamierzając zamienić Joego w mięso mielone. Za wolno. Pierwszy strzał zbił na bok lufę karabinu. Seria przeznaczona dla dwójki najemników, rozpruła luksusowe siedzenia. Ernie zaklął i ponownie nacisnął spust, lecz ani jeden pocisk nie pomknął w kierunku rewolwerowca i wielkiego nożownika.
Joe uśmiechnął się. Druga kula, wystrzelona jeszcze w momencie, gdy żołnierz niszczył drogą tapicerkę, przerwała taśmę amunicyjną. Teraz uniósł rewolwer i spokojnie wymierzył, obserwując strugi potu, płynące po twarzy Erniego. Ten jednak nie zamierzał oddać tanio skóry. Odrzucił karabin, szybko zrzucił plecak i zasłonił się nim, jak tarczą, przed pociskiem mającym zrobić mu trepanację czaszki. Rewolwerowiec nacisnął spust jeszcze raz, ale w bębenku nie było już żadnego naboju. Poczuł jak lodowaty strach rozlewa mu się po wnętrznościach.
Żołnierzyk zamierzał staranować go plecakiem. Joe instynktownie, lewą ręką odepchnął wypchany nabojami bagaż i uderzył napastnika rękojeścią rewolweru w twarz. Mimo to padli na ziemię.
Oszołomiony Ernie nie mógł reagować równie szybko jak przeciwnik, który znalazł się na górze. Joe usiadł okrakiem na zdrajcy i trzymając rewolwer za rozgrzaną lufę, zaczął metodycznie masakrować mu twarz rękojeścią. Uderzał raz za razem, bez końca. Nie mógłby przestać nawet, gdyby chciał.
– Wystarczy – krzyknął ktoś i odciągnął rewolwerowca. Ernie został na ziemi. Tylko nieprzytomny, ale z wieloma ubytkami w uzębieniu i zmiażdżoną twarzą.
– Wszyscy cali? – zapytał Joe po kilku głębszych oddechach. Obmacał kieszenie, udając, że szuka szlugów. Tak naprawdę chciał ukryć drżenie rąk.
– U mnie w porządku, u pana Divitae też – oznajmił Tesla. – Czy reszta…
Terror potwierdził skinieniem głowy.
Joe wyjrzał za okno.
– Wygląda na to, że dotarliśmy do Greygrass – stwierdził. Za oknami rzeczywiście pojawiały się już pierwsze zabudowania. – To chyba czas na zapłatę.
– Wkrótce będziemy na miejscu. Wtedy się rozliczymy – rzekł John Divitae, wygładzając surdut.
– Myślę, że sami poradzimy sobie z podziałem – rewolwerowiec wyszczerzył się, choć jego spojrzenie pozostało zimne. – Zajmiemy się też kwestią zarobków naszych poległych towarzyszy. – Położył dłoń na drugim, naładowanym rewolwerze.
Divitae popatrzył na Terrora i Teslę, ale żaden z nich nie wyglądał, jakby chciał stanąć w obronie „skromnego przedsiębiorcy”. W końcu sięgnął pod jedno z siedzeń i wyciągnął niewielką walizeczkę. Przekazał ją Tesli, który sprawdził zawartość i kiwnął głową.
Pociąg zaczął zwalniać i po kilku minutach zatrzymał się nieopodal obdrapanych magazynów, przy stacjach.
– Miło było – rzucił Joe i wyszedł. Pozostała dwójka najemników podążyła za nim.
– Naprawdę nie obchodzi cię, o co chodzi z tym ładunkiem? – Tesla zapytał jeszcze rewolwerowca.
– Ani trochę – odparł ten.
[1] Albo czymś innym. Nie można oczekiwać od rewolwerowca wiedzy krawca. Joe prędzej mógłby wymienić mniej niewygodne rodzaje kamieni. Wiele z nich w końcu wykorzystywał w charakterze poduszek.
[2] Joe był dumny z zapamiętania tego słowa, choć nie był pewien, co znaczyło.