- Opowiadanie: deinocheir - Królestwo krasnoludów (cz. 4)

Królestwo krasnoludów (cz. 4)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Królestwo krasnoludów (cz. 4)

Fort Nietoperzy przechodził swego czasu długi proces związany ze swoją nazwą. Początkowo, za panowania dawnych królów, zwykło się go nazywać Fortem Se'ethhlem, co w starej mowie krasnoludów znaczyło ni mniej ni więcej niż to samo. Przyczyna nazwy, która pomimo różnicy w stosowanym dialekcie wciąż trzymała się tematu latających ssaków, była tyleż prozaiczna co życiowa. Fort był wyrzeźbiony w ścianie wielkiej jaskini, którą rzeka Akllen wypływała z głębi gór na powierzchnie. Miejsce to stanowiło schronienie dla wręcz przytłaczająco licznej kolonii nietoperzy, od których co wieczór robiło się jeszcze ciemnej przy powale. Z tego powodu, nie istniało żadne krasnoludzkie osiedle przy ujściu Akllenu (nazywanego na tamtym odcinku Górnym). Pomimo wszelkich starań podejmowanych przez tą rasę, nietoperze nie pozwoliły się przegnać. Wciąż okupowały mroczne zakamarki, położone wysoko w niedostępnych miejscach, skąd bez najmniejszych skrupułów wydalały z siebie przetrawione pokarmy, czyli innymi słowy, najzwyklejsze gówno. Z tego względu, konkurentem w nazewnictwie dla Fortu Se'ethhlem był Paezehr Baa'duhl, co znaczyło dosłownie „śmierdząca dziura".

Jednak żadne miano zaczerpnięte ze staromowy nie przetrwało starcia z doktryną nowego króla, który w ramach walki ze skostniałym konserwatyzmem wybrał nazwę łatwiejszą do wymówienia dla każdego ze współczesnych mu krasnoludów. I fort był po prostu nietoperzy.

Forteca stanowiła ważny punkt w obronie królestwa. Była położona przy największym przejściu z zewnętrznych krain do głębinowych miast. Za nią znajdował się kompleks podziemnych doków, poprzez które krasnoludy wyprawiały się w bojowych drakkarach na powierzchnie. To tam stacjonowały ongiś wojska inwazyjne i tam stawiano opór, gdy wróg przystąpił do oblężenia kraju.

 

– Stać, ostrouche skurwysyny! – Ryknął mocno spasiony krasnolud, będący dozorcą więźniów. Kolumna zakutych w łańcuchy elfów zatrzymała się w chwiejnym szeregu. Nie uniknęli jednak zamaszystego smagnięcia batem. Znajdowali się na szerokiej półce skalnej, pełniącej rolę wielkiego tarasu dla wyrzeźbionej w kamieniu fortecy. Potężna zabudowa Fortu Nietoperzy rozpościerała się po całej ścianie jaskini. Poniżej, daleko w dole, widać było spokojne wody Akllenu, na których unosiło się setki szczątków najróżniejszego rodzaju i pochodzenia.

– Hola, panie majster! – Zawołał Thretion Cheyndall, pełniący rolę głównego nadzorcy – Poskromcie dzisiaj swój język. Szlachtę tutaj mamy.

– Się rozumie, szefie!

W istocie, wielu możnych zebrało się tego dnia w kamiennej fortecy. Przechadzali się małymi grupkami po jej surowych korytarzach i salach, co jakiś czas zatrzymując się w wąskich oknach aby rzucić okiem na wydarzenia, mające miejsce na tarasie. Nosili na sobie drogocenne szaty, mieniące się wieloma odcieniami błękitu, czerwieni, a także czerni. Stanowiło to wyraźny kontrast dla wojskowego charakteru otoczenia.

– Po prawdzie to sram na takie szlachectwo – Mruknął nadzorca Thretion, wróciwszy do swojego rozmówcy, stojącego w cieniu potężnej kolumnady – Kupcy, wyrobnicy, mieszczańskie tałatajstwo. Niegdysiejsi lizusi i sprzedawczyki, a teraz wielcy panowie. Jak oni to zwą? A, pamiętam już. Szlachta togi. Tfu, niech im dzieci obrosną grzybem. Te sale pamiętają prawdziwych rycerzy, do cholery. Wojowników, którym przez zasługi i waleczność należała się cześć. Teraz takich krasnoludów już nie ma, wojna ich zabrała. Ale niech mnie kamień ściśnie, jeżeli przodkowie nie dostali czkawki podczas wielkiej uczty na widok tych wszystkich zakichanych figurantów, którzy traktują to miejsce jak jebany salonik towarzyski.

Klaris Michleveldt nie odpowiedział, tylko skinął ponuro. Stał z rękami złożonymi na piersi, opierając się o jedną z kolumn. Jego wzrok był utkwiony w tajemniczym urządzeniu, które również znajdowało się na tarasie, przykryte pod grubą płachtą burej tkaniny.

– A widział pan jak się noszą? – Ciągnął Cheyndall – Kolorowe fatałaszki, ornamenty, biżuteria i chuj wie jak jeszcze nazywają się te rzeczy, które na sobie mają. A brody? Balwierz, spod którego brzytwy wyszedł każdy jeden, zapomniał zdaje się uciąć tylko łba, bo pozostawił po sobie zaledwie lekki meszek. Jaka broda, do kurwy nędzy?

– Kazałeś trzymać język na wodzy, Cheyndall – Wycedził Michleveldt – Dobrze ci radzę, trzymaj się tego.

– Najmocniej przepraszam.

Ale Michleveldt już nie słuchał. Całą swą uwagę poświęcił owej przykrytej płachtą rzeczy, przy której krzątało się kilku krasnoludów, ubranych w robocze fartuchy. Zbliżająca się prezentacja tego nowego wynalazku wzbudzała w nim lekki niepokój. Nie było to spowodowane żadnym konkretnym faktem. Jego odczucia wynikały z natury bycia jedną z najlepiej poinformowanych osób w królestwie. W ciągu wielu lat gromadzenia wiadomości, nauczył się doceniać wartość informacji ponad wszystko. Poznawanie nowych rzeczy przestało mieć dla niego charakter użytkowy i stało się celem samym w sobie. Skrzywienie zawodowe objawiało się u niego obsesyjną chęcią wiedzenia wszystkiego, dlatego odczuwał narastającą irytację w związku z brakiem głębszego rozeznania w przedmiocie prezentacji.

– Zbierają się – Splunął nadzorca – Zaraz pewno będą zaczynać. Nie wiem o co ta cała heca. Nowy rodzaj broni mają demonstrować. To tak, jakbyśmy potrzebowali kolejnego mechanicznego ustrojstwa. Kiedy wynaleziono strzelby i moździerze, też mieliśmy dzięki temu posiadać miażdżącą przewagę nad wrogiem. Zabijanie miało wtedy przychodzić równie łatwo co puszczanie bąków, zaś każde miasto miało nam ulegać jak to dziewczę, co się spiło i zaczęło rozkładać nogi przed byle kim. Żaden z tych nawiedzonych wynalazców nie przewidział, że prędzej czy później wróg również zaopatrzy się w owe cudowne rury, plujące ogniem i ołowiem. Cały ten pieprzony postęp jest jak miecz obosieczny, tyle że kiedy walczyło się miecze m obosiecznym, można było mieć pewność że zwycięży lepszy nad gorszym, a nie ten komu traf pozwolił szybciej nacisnąć spust.

– Zamknij się, Cheyndall.

– Szanowne panie i zacni panowie! – Zawołał krasnolud, który wyróżniał się z grupy mechaników niecodziennym połączeniem marynarki i osobliwie uprasowanych spodni – Moje imię jest szerzej znane jedynie w towarzystwie dżentelmenów w mundurach, dlatego pozwolę je sobie zaprezentować na samym wstępie.

Michleveldt przebiegł przelotnym spojrzeniem po wielmożach, od których się zaroiło wokół niego. Jego uszy wychwytywały szczątki szeptanych rozmów, jakie ze sobą prowadzili. „… Cóż on ma na sobie?" „… Jak można na siebie wdziać coś takiego?" „… Gdzie szyją podobne ubranie?" „… Dlaczego ja nie mam takich rzeczy?" To garnitur, aroganccy pierdziele, pomyślał. Pomimo tego, że coraz bardziej wątpił w sens prezentacji nowego wynalazku przed zebranym audytorium, jego nastrój uległ nieznacznej poprawie. Ulżyło mu na myśl, że stan posiadanej wiedzy wciąż pozwala mu na zachowywanie wyższości.

– Nazywam się Ricardus Gatling – Kontynuował kontrowersyjnie ubrany jegomość – Jestem wynalazcą i inżynierem, zaś od sześciu lat dane jest mi piastować honorowy tytuł Królewskiego Rusznikarza. To zaszczyt móc pokazać moje najnowsze dzieło tak wspaniałemu zgromadzeniu. Proszę się nie obawiać długich i nudnych dywagacji związanych z zagadnieniami militarno-technicznymi, gdyż jestem świadomy, że większa część z Państwa nie jest zainteresowana szczegółami, które nawiasem mówiąc nie są niezbędne. Spotkaliśmy się w tym miejscu nie bez przyczyny. Zarówno w tych potężnych murach, jak i na posterunkach poniżej, stacjonują oddziały naszych rodaków, stawiające zacięty opór nieprzyjacielowi, który dniem i nocą napiera na umocnienia Górnego Akllenu. Nie umniejszając męstwu tych dzielnych krasnoludów, nie możemy uznawać że ich siły pozostaną niewyczerpane. Wróg przewyższa nas swoją liczebnością, a jego zaopatrzenie płynie ze wszystkich krańców świata podczas gdy nasze zaczyna się powoli wyczerpywać. Bitwa o podziemne doki nie zostanie wygrana przy pomocy mieczy, łuków ani strzelb. Orężem, który zdecyduje o jej rozstrzygnięciu będzie głód oraz wyczerpanie, lub…

Gatling ostentacyjnym ruchem ściągnął płachtę. Zebrani dostojnicy milczeli, nie bardzo rozumiejąc to, co zostało im przedstawione.

– Kartaczownica! – Zawołał, wskazując na złowrogie urządzenie, stojące na dwukołowej lawecie. Wyglądało niczym pokręcone dziecko bombardy i karabinu, składało się z sześciu długich, połączonych ze sobą luf, cylindra oraz podajnika. Zostało wykonane ze starannie wyszlifowanego metalu, oraz przyozdobione kilkoma pozłacanymi elementami.

Rozległo się zbiorowe westchnięcie, lecz bynajmniej nie byli to arystokraci krasnoludów. To elfy, ustawione uprzednio w szeregu, które w lot wyobraziły sobie własny koniec. Nie myliły się, chociaż ich wyobrażenia nie ogarnęły sposobu, w jaki rozprawi się z nimi ten nowy rodzaj broni.

– Oto przyszłość, szanowne panie i zacni panowie. Najnowocześniejsza zdobycz krasnoludzkiej myśli inżynieryjnej, oparta o materiały dostępne wyłącznie w naszych kopalniach i skonstruowana dzięki współpracy z naszymi odlewniami. Poręczna, łatwa w użyciu i śmiertelnie niebezpieczna dla każdego, kto stoi po jej niewłaściwej stronie. Oczywiście jej działanie jest możliwe tylko dzięki innemu, dużo mniejszemu, lecz jakże funkcjonalnemu wynalazkowi.

Wynalazca wyciągnął z kieszeni swojego garnituru drobną, połyskującą rzecz.

– Dzięki temu malutkiemu pociskowi odmieni się sposób korzystania ze wszystkich broni palnych, szanowne Państwo – Ciągnął – Jest to nabój zespolony z metalową łuską. Od tej chwili, odejdą w zapomnienie pojedyncze strzały, przerywane długim czasem potrzebnym na ponowne załadowanie kuli. Teraz, ładowanie stanie się natychmiastowe, dzięki czemu diametralnie wzrośnie szybkostrzelność. A szybkostrzelność jest słowem kluczowym, kiedy mówimy o kartaczownicy.

Posługując się sztuczką iluzjonistyczną godną prawdziwego magika, sprawił że zniknął trzymany przez niego nabój, a w jego miejscu pojawił się cały zasobnik.

– Na potrzeby tej prezentacji poprosiłem szanownego pana Cheyndalla o garstkę skazańców, na których mógłbym zademonstrować działanie mojego najnowszego dzieła – Powiedział, umieściwszy zasobnik z amunicją na podajniku – Postąpiłem tak z prostej przyczyny. Uważam, że w naszym obecnym położeniu potrzeba silnych dowodów, potwierdzających skuteczność tej broni. Abstrakcyjne strzelanie do makiet jest elegancką i kurtuazyjną metodą na wypróbowanie maszyn bojowych, lecz okoliczności nie pozwalają nam na marnowanie czasu. Stwarzanie pozorów, dotyczących przeznaczenia tego urządzenia, mija się z celem. Kartaczownica została stworzona do zabijania dużych ilości wroga w przeciągu niewielkiego odstępu czasu. I w takim zastosowaniu zostanie zaprezentowana.

Czterech krasnoludów, noszących robocze fartuchy, zajęło stanowiska. Po chwili, w trakcie której nanoszono ostatnie poprawki i zwalniano wszelkie zabezpieczenia, jeden z nich pokazał Gatlingowi uniesionym kciukiem, że broń jest gotowa do wystrzału.

– Pal! – Ryknął wynalazca, cofając się o kilka kroków do tyłu.

Kiedy przez kilka sekund dało się usłyszeć jedynie miarowe kliknięcia, wywołane przez mechanizm obracanej korbki, wielu z szlachciców uśmiechnęło się z politowaniem. Lecz tak było tylko do pierwszego wystrzału. Po którym nastąpił kolejny. A później jeszcze jeden, za którym szedł następny. W końcu echo potężnej kanonady zaczęło się odbijać od murów fortecy z siłą gromu rozdzierającego burzowe niebo. Blady obłok dymu uniósł się nad tarasem, lecz nie było go wystarczająco wiele żeby zasłonić widok skazańców. Skuleni wielmoża mieli doskonały widok. Elfy były w większości rozebrane do naga, dlatego egzekucja stanowiła doskonałą okazję do zapoznania się z budową ich organizmów. Zarówno tą zewnętrzną, jak i wewnętrzną. Wydawać by się mogło, że pierwsza kropla krwi padła od każdego z nich równocześnie. Nie miało to wielkiego znaczenia, gdyż w ślad za nią poleciały natychmiast kolejne. W ciągu zaledwie paru krótkich chwil, każdy z nich trząsł się pod naporem morderczego gradu ołowiu, tryskając posoką na podobieństwo górskiego źródła tryskającego wodą. A w ślad za karminowym płynem, uniosły się w powietrzu kawałki skóry i fragmenty strzaskanych kości. Jednak nie trwało to długo. Cały szereg został skoszony z nóg niczym dojrzałe zboże w czasie nie przekraczającym ćwierci minuty.

Wystrzały ucichły, lecz odgłos obracanego mechanizmu wciąż miarowo klikał.

– O kurwa… – Wydusił z siebie Cheyndall.

Michleveldt nie odpowiedział, ale myślał z grubsza to samo. Zdawało się, że otrząsający się z oszołomienia dygnitarze, również mieli podobne zdanie.

– Niestety… – Odezwał się Gatling, w momencie gdy zapanowała kompletna cisza – Nie starczyło nam czasu, na zaprezentowanie pełni możliwości tej wspaniałej broni. Elfy nie wytrzymały dłuższej salwy. Oczywiście jest to przejaw mojego czarnego humoru, lecz to prawda, że nie wykorzystaliśmy pełnego potencjału kartaczownicy. Pojemność zasobniku wynosi czterysta sztuk amunicji. Aby wystrzelić wszystkie naboje wystarczy niespełna minuta. Państwa wyobraźni pozostawiam to, ilu wrogów można by zgładzić w tym czasie przy pomocy mojej maszyny. Czy są jakieś pytania?

Milczeli, oglądając się ukradkiem po sobie. A później się zaczęło.

– Jak wiele sztuk tej broni jesteśmy w stanie wyprodukować w ciągu najbliższych tygodni? – Zapytał krasnolud, noszący herb cechu kowali, który był zawieszony na złotym łańcuchu.

– Czy jej obsługa jest niebezpieczna? Grozi wybuchem? – Dorzucił wątły szlachcic, przykładając zdobiony monokl do jedynego otwartego oka.

– Ile kosztuje zbudowanie tej, jak pan ją nazwał, kartaczownicy? – Odezwał się ktoś inny.

– Czy jej skuteczność przekłada się tylko na walkę obronną?

– Jak należy sobie radzić z jej transportem?

Każdy z obecnych przy prezentacji szlachciców zaczął podchodzić do wynalazcy i nie przejmując się innymi zadawał swoje pytania, zajadle się przekrzykując. Gatling początkowo próbował uspokajać zbierających się wokół niego krasnoludów, lecz po niedługim czasie utonął w szumie i zgiełku.

Michleveldt uśmiechnął się. Nie ruszył się ze swojego miejsca nawet na krok. Czekał, aż gawiedź się rozejdzie i będzie mógł w spokoju zaspokoić swoją rządzę wiedzy. Jego początkowy niepokój przerodził się w pełen pasji entuzjazm. Potrafił być jednak cierpliwy, dlatego czekanie na swoją kolej nie przychodziło mu z trudnością.

– Panie Michleveldt?

Odwrócił się, wyrwawszy z zamyślenia. Jego spojrzenie napotkało osobnika niewysokiego nawet jak na standardy krasnoludów, który chował swą twarz w cieniu szerokiego kaptura.

– Słucham – Odpowiedział chłodno.

– Polecono mi przekazać list – Zakapturzona osoba wręczyła mu niewielką kopertę, na której widniała bordowa pieczęć. Od razu ją rozpoznał, lecz nie mógł się powstrzymać przed dokładniejszymi oględzinami. W chwilę po tym jak z całą pewnością stwierdził, że pochodziła z Królewskiego Departamentu Wojny, podniósł spojrzenie aby przypatrzyć się swojemu posłańcowi. Ku swojemu lekkiemu zaskoczeniu zauważył, że na powrót pozostał sam z Cheyndallem.

– Z takimi armatami na murach… – Podjął główny nadzorca – Faktycznie możemy dłużej siedzieć na froncie. Co tam, cholera, po kilku potyczkach z udziałem tych zabawek, nie będziemy mieli z kim walczyć. Może jeszcze nie zginęliśmy na tej wojnie.

Lecz Michleveldt po raz kolejny go nie słuchał.

Po złamaniu pieczęci wydobył karteczkę, która wydawała się niemalże pusta przez to, że zapisano na niej słowa drobnym maczkiem. Nie miał jednak problemów z odczytaniem zawartości listu. Gdy dobiegł wzrokiem do końca wiadomości, tryumfalny uśmiech wykrzywiał mu usta pod nastroszoną brodą.

– Zbierz chłopców, Cheyndall – Powiedział gnąc liścik w dłoni razem z kopertą – Idziemy złożyć wizytę Karakternowi.

Koniec
Nowa Fantastyka