Nie ma niczego gorszego na świecie niż kobiecy gniew, a jeśli jest, ludzie jeszcze tego nie odkryli.
Kroniki Klasztorne
Aron z Cluny
Rok 1002 n.e.
Orszak Bolesława był gotów do opuszczenia Merseburga.
Jeźdźców u boku książę miał niewielu, gdyż nie było w najlepszym guście wybierać się na pokojowe rozmowy z armią. Poza tym, przynajmniej w teorii, Henryk II winien gwarantować bezpieczną podróż przez własne ziemie.
Tak więc kawalkada na czele z Bolesławem wracała do kraju Piastów. Z uśmiechami na ustach ruszyli w stronę głównej bramy. Upalny dzień dawał się we znaki, jednak nie był w stanie zepsuć panującej radości. Choć relacje z Henrykiem były bardzo napięte, istniał cień szansy, że do żadnej wojny nie dojdzie. Póki co, Książę Polski dostał w lenno Łużyce i Milsko, trochę darów, które jego wojowie wieźli w skórzanych jukach, i dobre słowo na drogę. To musiało wystarczyć.
Póki co.
Siedem lat wcześniej
Oda stała przed drzwiami do komnaty Bolesława i rozmyślała.
Wygnanie, też mi coś! Tak się chce odwdzięczyć za całą pomoc, którą ofiarowałam podczas współrządów? Za spuściznę, jaką zostawił Mieszko? Za wszystkie rady i dobre słowa?
Wiarołomca, pomiot diabelski! Tylko władza mu w głowie! Rodzinę własną ma za nic. Za kamień na drodze, przeszkodę, którą można, ot tak, podnieść i cisnąć do rzeki.
A to mojemu potomkowi wszystko się należy! To on winien Księciem Polski zostać! Krajem Piastów rządzić! A ja z nim, rzecz jasna. Ale jaka kobieta nie chce wspierać dziecka?
Mieszko prawdziwie kochał tylko mnie. I ma wola jego wolą by była, gdyby tylko stąpał jeszcze po ziemi.
Tyle złego mi Bolesław uczynił. Przeklęty! A ja prosić muszę, klękać! Niech go piekło pochłonie!
W końcu wzięła głęboki oddech i bez zapowiedzi otworzyła drzwi. Weszła do środka szybkim krokiem i wykrzyczała:
– Uwolnij moją siostrę! Nic ci nie uczyniła!
– Wszyscy jesteście jedną wielką zarazą. Ostatni raz ci powiadam, opuść polską ziemię i nigdy nie wracaj.
Bolesław stał przy oknie i patrzył na okalające gród pola. Był opanowany i pewny siebie. Nie można było powiedzieć tego samego o Odzie. Kobieta chodziła z kąta w kąt, nerwowo wymachując rękoma.
– Nie masz prawa, rozumiesz? Bóg cię ukarze!
– Nie strasz mnie Bogiem. Sam się przed nim rozliczę. A teraz mówię: jutro zetnę głowę Przybysława, męża twej siostry. Jeśli nie uczynisz, co ci nakazuję, następna będzie Matylda. Wybieraj.
Oda otworzyła usta ale nie wydobył się z nich już żaden dźwięk. Zamiast tego obróciła się gwałtownie i wybiegła z komnaty.
Chwilę później Bolesław udał się do wieży przy bramie, aby przekazać polecenia tamtejszemu strażnikowi. Po drodze rozmyślał nad rozmową ze swoją macochą.
Mało kto wie, ile przykrości mi uczyniła. Kij zawsze ma dwa końce. A władca musi podejmować pewne i nieraz twarde decyzje. Bez tego, przy pierwszej lepszej okazji, zeżarłaby mnie armia czyhających na jakikolwiek popełniony błąd szczurów. Tych wszystkich ludzi, którzy przegryźliby człowiekowi gardło, byle tylko stanąć na jego miejscu. Oda jest jedną z nich. Chce władzy, dla siebie i dla syna. Nie różni się niczym od tych wszystkich spiskujących, bezdusznych książąt, cesarzy i królów, którym w głowach jeno poszerzanie granic swego państwa i zwiększanie pozycji na tle sąsiadów.
Dlaczego zatem miałbym być inny?
Świat sam narzuca sposoby, jakimi można osiągać cele. Jeśli człowiek się wyłamie, szybko zostanie w tyle. Jako Książę Polski nie mam zamiaru zostawać za kimkolwiek. I podejmę wszelkie środki, które mi to umożliwią.
Dytrykówna się o tym przekona, jak każdy, kto zechce stanąć mi na drodze.
Bolesław wszedł po drewnianych stopniach na szczyt wieży.
Mściwoj spał w najlepsze, skulony na stęchłej, śmierdzącej skórze. Już książę miał zdzielić go solidnym kopniakiem, jednak kątem oka ujrzał coś na polach. Wyjrzał przez okno i wytężył wzrok.
Oda Dytrykówna stała wśród morza pszenicy.
W długiej sukni koloru zboża i z chustą na głowie.
Patrzyła wprost na księcia. Skamieniała niczym posąg.
Mimo, że zdawało się to niemożliwe, widział jej oczy. Nieruchome. Zimne. Inne.
Niebo spowiły szare chmury.
Mrok przykrył swym płaszczem pola i pobliskie bory.
Nagle do wnętrza wieży, niesione wiatrem, wleciały wielobarwne pawie pióra, które ułożyły się u stóp Bolesława w kształt wachlarza.
Mściwoj przebudził się z krzykiem.
Rok 1002 n.e.
– …Wtedy zderzyli się ze sobą, najpierw lancami z tak wielkim impetem, że wbiły się one głęboko w ich tarcze. Następnie zderzyli się ze sobą swymi głośno brzęczącymi tarczami. Pełni gniewu tak uderzali w białe tarcze, że aż poleciały wióry drewna lipowego rozbitego ich bronią.*
– Piękna pieśń, Henryku. Znacie jakieś jeszcze?
– Nie bardzo, panie, ale mogę opowiedzieć wam coś zabawnego.
– Ano, czemu nie – odrzekł Bolesław, któremu humor dopisywał.
Orszak mijał właśnie pałac w Merseburgu. Wojowie widzieli już przed sobą główną bramę grodu. Henryk ze Schweinfurtu, który odprowadzał księcia i jego świtę, odchrząknął, splunął pod kopyta swego wierzchowca i zaczął:
– Wiecie, co tutejsi mnisi mówią najczęściej do swych uczniów?
– Nie mam pojęcia.
– Uk…
Rżenie koni i krzyki ludzi zagłuszyły słowa Henryka. Przed orszakiem pojawił się uzbrojony tłum. Nie byli to wojownicy lecz zwykły motłoch, jednak każdy z jego członków dzierżył w rękach rolnicze narzędzia lub marnej jakości toporki, sztylety, czy w pojedynczych przypadkach nawet miecze. Napastników było znacznie więcej niż wojów księcia. Nim ten zdążył jakkolwiek zareagować, tłum rzucił się na zdezorientowanych jeźdźców.
Rozpoczęła się rzeź.
Rzeź zaskoczonych, nieprzygotowanych ludzi Polskiego Księcia. Nie pomogły szłomy na głowach, drewniane puklerze przy bokach, kolczugi ani włócznie. Prowadzone rękami wściekłego tłumu widły przebijały krtanie, sierpy zatapiały się w plecach, a ostrza toporków trafiały w uda, zrzucając wojów z wierzchowców.
Bolesław ledwo utrzymał się na czarnym koniu, który będąc w środku tego zgiełku zaczął wariować. Książę, widząc jak niewielu jego wojów pozostało przy życiu, żegnał się już i ze swoim. Kiedy odmawiał w myślach modlitwę do Najświętszej Panny, ktoś trzepnął go mocno w ramię.
– Jedź za mną, prędko!
To był Henryk ze Schweinfurtu. Bolesław popędził wierzchowca, przebił się przez mur ogarniętych żądzą mordu chłopów i pognał za Bawarem. Ten jednak wydawał się jakiś inny, niż dotychczas. Umięśniony, niezwykle zwinny i silny. Rozłupywał czaszki maczugą wszystkim, którzy stanęli im na drodze.
Tylko skąd na Boga miał taką dziwaczną broń?
I ten łuk, z którego każdy strzał okazywał się być celnym. Bolesław mógł przysiąc, że wcześniej Henryk miał przy sobie jeno lichy kordzik. I z całą pewnością nie wyglądał na takiego, co w pojedynkę da radę tuzinowi chłopów. Nawet, jeśli w rękach mieli tylko widły.
– Uciekaj przez tę bramę! To boczne wyjście z Merseburga, nie dogonią cię.
Bolesław spojrzał na drewniane, zaryglowane niewielkie wrota. Zanim zdążył się odezwać, rozległ się głośny trzask. To Henryk, jak taranem, wyważył bramę maczugą. Chwilę później gdzieś zniknął. Książę obrócił jeszcze głowę, ale widząc zdziesiątkowany orszak, nie pozostało mu nic innego jak ucieczka.
***
Książę siedział samotnie pod starą gruszą. Słońce było już nisko, krwista poświata zalała pobliskie łąki. Patrzył z utęsknieniem na wschód. Wiedział, że jest już blisko. Ale co ma czynić, gdy wróci do swego kraju? Chcieli zabić go w biały dzień, w grodzie, do którego został zaproszony. Nie kryjąc się z tym w żaden sposób. To zniewaga i splunięcie prosto w twarz. Otwarte wypowiedzenie wojny.
– Odpoczywaj, Bolesławie. Nikt za tobą nie podąża.
Henryk ze Schweinfurtu pojawił się tak nagle, jakby spadł z drzewa niczym przejrzała gruszka.
– Jak ty… Śledziłeś mnie?
Bawar usiadł obok księcia opierając się o pień gruszy.
– Nie musiałem. Tacy jak ja nie muszą nikogo śledzić, aby go znaleźć. Taki już przywilej mieszkańców Olimpu.
– Mieszkańców czego?
Henryk nie odpowiedział. Siedzieli tak w milczeniu przez pewien czas, aż w końcu Bolesław zadał inne pytanie:
– Dlaczego mi pomogłeś?
– Widzisz… to co ci powiem, uznasz za herezję. Za brednie zapewne. Ale skoro pytasz, odpowiem. Zresztą mój czas tutaj jest mocno ograniczony, zaraz będzie u twego boku dawny Henryk.
– Mówże wprost! Mówże, o co tu do diabła chodzi!?
– Twój Bóg nie jest jedynym. Prawdę mówiąc, nigdy go nie spotkaliśmy, co mocno podaje w wątpliwość jego istnienie. W zasadzie ja też nie jestem Bogiem, tak w pełni. Może w połowie. Herosem bardziej.
Bolesław pogładził się po wąsie i otworzył usta, ale nic nie powiedział. Henryk kontynuował po chwili:
– Pomogłem ci, bo wszystkie męki, jakich w życiu doświadczyłem, dwanaście prac, które wykonać musiałem po tym, jak zabiłem własne dzieci, to wszystko przez jedną kobietę. Gniew nią zawładnął i rządzi do dnia dzisiejszego. Nieważne, czy to zazdrość o mężczyznę, czy o posiadanie i władzę. To ona wspomaga wszelkie działania kobiet, którym przez mgłę zazdrości uruchamia się morderczy instynkt. Szepcze im do głów, podpowiadając najokrutniejsze pomysły. Tak, Bolesławie, to nie Henryk II kazał tym zbirom na ciebie napaść…
Książę wstał i popatrzył z góry na Henryka, jakby chciał upewnić się, że jest rzeczywisty.
– …to dobrze ci znana Oda.
– Bajanie…
– Pomyśl. Henryk nie jest na tyle głupi, żeby atakować cię u progu swego domu, gdzie pewnym jest, iż wszelkie oskarżenia padną właśnie na niego. Oda dobrze to obmyśliła. A mówię ci, nie zrobiła tego sama. Dlatego się zjawiłem. Nie mogę walczyć ze swoją prześladowczynią tam, na górze, więc rywalizujemy tutaj, na ziemi. Nie myśl więc, że jestem taki dobroduszny i bohaterski. Uratowanie ci życia było tylko przy okazji.
Bolesław usiadł ponownie pod gruszą, wciągnął głęboko powietrze. Kiedy popatrzył na Henryka ze Schweinfurtu po dłuższej chwili ciszy, coś się w Bawarze zmieniło. Uśmiechnął się głupkowato i dokończył żart:
– Uklęknij, haha!