- Opowiadanie: szoszoon - Rok 981

Rok 981

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rok 981

Drużyna jeźdźców podążała z wolna traktem wśród gęstych, porastających wysokie wzgórza lasów. Było ich pięciu. Jechali wolno, ze spuszczonymi głowami, znużeni długą drogą od Krakowa. Spieszyli się więc skracali leża i postoje. Zmęczone, pokryte pianą konie stąpały ociężale, wlokąc się noga za nogą. Jeźdźcy odziani byli w skórzane kaftany i szare płaszcze, a ich głowy skrywały kaptury. Jedynie mężczyzna jadący na czele miał odkrytą głowę.

 

– Daleko jeszcze Przemysławie? – zapytał jeden z jeźdźców, zbliżając się do dowódcy. Z niepokojem spoglądał na krwiste jesienne słońce, które chyliło się za porośniętymi lasem wzgórzami. – Zaraz mrok zapadnie, a my na obcej i nie uświęconej ziemi.

 

Lśniące, proste i długie włosy Przemysława mieniły się teraz purpurą w świetle ostatnich promieni słońca. Wielki miecz, który tkwił przy siodle także lśnił. Jakby zwiastował rozlew krwi.

 

– Gród powinien być za tamtym wzgórzem – odparł dowódca. – Lada moment a będziemy na miejscu. Przyśpieszmy!

 

Woje spięli konie i pomknęli we wskazanym kierunku. Żaden nie radował się na myśl, że noc mogą spędzić w pełnej pogańskich demonów ziemi. Gdy wjechali na wierzchołek wzniesienia, oczom ich ukazała się lśniąca w zachodzącym słońcu rzeka. A za nią, na wzgórzu obronny gród, skrywający się za solidną, drewnianą palisadą, najeżoną ostrzami drzewc.

 

– Jesteśmy na miejscu – rzekł Przemysław spoglądając na górujące nad doliną wzgórze. Wstrząsnęło nim jednak złowrogie przeczucie.. – Lambercie – zwrócił się do jadącego najbliżej jeźdźca. – Udaj się ku grodowi i oznajmij nasze przybycie.

 

Rycerz zaklął pod nosem i z niechęcią ruszył traktem w dół, ku rzece. Zniknął w drzewach, ale wkrótce po lesie rozszedł się głos rogu. Gdy reszta drużyny przejechała most na rzece i przekroczyła bramę, wrota natychmiast zawarto. Jeden z miejscowych zajął się oporządzaniem koni, a inny wskazał im drogę ku palatium. Wszyscy byli milczący i ponurzy.

 

– No no! – Zdumiał się Lambert, mierząc wprawnym okiem umocnienia i samo miasto. – Bronić się tu można długo i skutecznie. Piękny gród.

 

Przemysł kiwnął potakująco głową. Misja jego i drużyny, powierzona przez wielebnego Jordana i księcia Mieszka, który niedawno co otrzymał był na chrzcie imię Dagon, była bardzo niebezpieczna. Szpiedzy donosili, że zbliżała się nawała ludów zza rzeki. Plemię Rus dowodzone przez zasiadającego na kijowskim stolcu Włodzimierza, wspomagane przez dzikich i wzbudzających trwogę Pieczyngów, wypowiedziało ponownie wojnę i zamierzało odebrać Lachom ich główny gród na wschodnich rubieżach. W porę ściągnięto posiłki i naprawiono umocnienia, jednak nikt nie wiedział, jaka siła wroga przybędzie od wschodu. Starosta Wysz, który miał kierować obroną, był zaufanym człowiekiem księcia i wszyscy pokładali w nim nadzieję na obronę. Jego rola była mniej znacząca, ale ze względu na pogłoski, które Jordan odebrał z Bizancjum, niezbędna. I ściśle tajna. Tylko Dagon, Wysz, Jordan i oni wiedzieli, po co tu są. Reszty poddanych nie należało bez potrzeby niepokoić.

 

– Wiesz dobrze Lambercie, że nic to nam nie pomoże. – Wyrwał się z zamyślenia dowódca. Jego oczy, niczym kocie źrenice, bystro i błyskawicznie oceniły stan przygotowań oraz położenie. – My co innego czynić mamy. Pójdźmy zatem do Wysza. Pokłońmy się staroście i odpocznijmy. Jak dojdzie pełnia, musimy być gotowi.

 

Komnata starosty, we wznoszącym się na wzgórzu grodzie, spowita była mrokiem, który rozświetlały nieśmiało z rzadka pozatykane przy belkach żagwie. Wysz siedział za stołem, wspierając głowę na dłoni. Ciemne, kręcone włosy zakrywały zarośniętą twarz. Gdy zapowiedziano Przemysła, skierował zmęczone oczy na wchodzących. Na widok przybyłych, jego usta wykrzywił grymas uśmiechu.

 

– Witajcie w naszych skromnych progach dostojny Przemyśle! – Rzekł grubym głosem podnosząc się z miejsca. – Rad jestem bardzo ujrzeć was i waszych towarzyszy w Zagórzu. – Podszedł i podał ogromną dłoń po kolei wszystkim członkom drużyny, mierząc ich uważnie wzrokiem. Twarze wojów były niewzruszone i pogrążone w tajemnych myślach.

 

– Siadajcie bo pewnikiem znużeni jesteście. Zaraz wieczerzę podadzą.

 

Goście usiedli w milczeniu. Odłożyli broń i gdy tylko wniesiono jadło, zabrali się za opróżnianie mis z dymiącą dziczyzną. Popijali wszystko wodą. Wina ni piwa tknąć im nie było wolno.

 

– Siła ich? – zapytał Przemysław wycierając dłonie i usta o jedwabną chustę. – Kniaź mówili, że ponad dwadzieścia setek.

 

– Samych Rusów! Pieczyngów dwakroć więcej. – odparł Wysz dolewając wina do swojego kubka. – Z rana nasz oddział zniósł ich przednią straż i wstrzymali pochód. Ale pewnikiem o zmroku ruszą raźno ku nam.

 

Przemysław pokiwał w milczeniu głową.

 

– Sami wiecie – ciągnął starosta – że nie ich się tak naprawdę obawiamy. Dlatego wasz… – tu zawiesił na chwilę głos, szukając właściwego określenia na skromną grupę rycerzy – oddział tu jest. Zechciejcie wyjawić mi imiona waszych towarzyszy. Rad bym ich poznać.

 

– Ich prawdziwe imiona Bogu Najwyższemu jeno znane – odparł cicho dowódca. – Ale te, którymi ja ich wołam to: Lambert, Guido, Gwyn i Hengo. – Mężowie po kolei kiwali głowami ku staroście.

 

– Rad jestem, że was widzę w moim grodzie – rzekł starosta rozochocony i przepełniony nadzieją, że może jednak uda się odeprzeć atak Włodzimierza.

 

– Waszym? – zapytał badawczo Lambert wgryzając się w kolejny kawałek dziczyzny. – Zdawało się mnie, że skoro Dagon nas tu posyła na pewną śmierć, to chyba za niego krew przelać mamy.

 

Wysz zmieszał się na te słowa i począł kręcić na zydlu.

 

– Ależ oczywiście drogi Lambercie. Tak mi się tylko wyrwało alem ja w retoryce niewprawny, jeno w wojaczce.

 

– Powiedzcie mi zatem Wyszu – Przemysł upił łyk wody i odgarnął włosy z czoła – co z tymi oddziałami, co taką trwogę wzbudzają w ludzie? – I co mieliście mi dać? Jordan wspominał, że przechowujecie tu pewien przedmiot, który pomóc ma mi w walce.

 

Wysz westchnął głęboko. Miał nadzieję, że słoneczny kamień, który od dawien dawna znajdował się w posiadaniu mnichów z pobliskiego wzgórza, nadal pozostanie nietknięty przez obcych.

 

– Heliotrop, bo tak go zwą, jest na wzgórzu – odparł starosta wskazując ruchem głowy w kierunku, gdzie wznosiła się porośnięta lasami góra. Po chwili jednak zawstydził się, gdyż żaden z nich nie był przecie jasnowidzem. – Musicie po niego sami pójść. Mnisi, którzy tam modły sprawują, dadzą go wam jeśli poprosicie.

 

Po twarzach wojów przebiegł gniewny grymas. Nigdy nikogo o nic nie prosili. Samo to, że przybyli z rozkazu kniazia Mieszka, tłumaczył wszystko.

 

– Podobno jest tu już bardzo długo – wtrącił się Lambert. Tylko on oprócz swego dowódcy znał miejscową mowę. Pozostali trzej niemi byli i zachodnią mowę jedynie znali. Chociaż sam Lambert podejrzewał, że rozumieją więcej, aniżeli dają po sobie znać. – Jeszcze z czasów, zanim na ziemie Polan pierwsi krześcijanie przybyli. Skąd się tu wziął?

 

– Przybył tu z Nitry na Morawach. Kilku duchownych zbiegło przed najazdem Madziarów. Te psie syny szatana zniszczyli wszystko i panoszą się przy granicy. Oby nie zechcieli uderzyć teraz, gdyśmy obroną zajęci. Pancernych mamy piętnaście setek, tyluż piechoty. A i służba miejska pomocna się zdać może.

 

– Zapasów dużo macie? – Zapytał Przemysław.

 

– Na cztery niedziele wystarczy. A potem to nie wiada. Ale najeźdźcy w okolicy niewiele znajdą. Jesień nadciąga już i pola zebrane. Sami z głodu pomrą.

 

– Ludzie tak – mruknął Lambert – ale ścierwo nie. Ono najgorsze i nie odejdzie samo, póki ostatniej kropli krwi nie upuści.

 

– Po to tu jesteście – odparł Wysz – żeby się tak nie stało. Mnie tylko dziwuje, skąd one nagle taką siłę mają i skąd ją czerpią. – Wysz podrapał się po zmierzwionych kudłach. – Tym stadem dowodzi jakaś zajadła i krwiożercza bestia w ludzkiej skórze. Nawet blasku dnia się ponoć nie boi.

 

– Jordan mówili, że te poczwary z grobów wypełzły i siłę czerpią z krwi rozlewanej przez pogańskich Pieczyngów. Sycą się nią i coraz groźniejsze się stają. Wytępić je trzeba, bo różnie potem może być. Stara wiara odżywia to bestialstwo.

 

Rozmowę przerwały odgłosy rogów, które roznosiły się z wałów po grodzie i okolicy.

 

– Chyba pora na nas – rzekł Przemysław podnosząc się zza stołu. – Do murów! Ja i moi woje jeszcze po kamień iść musimy, a potem….– zamilknął na chwilę ściszając głos i spoglądając ku górze – to już tylko Bóg wie.

 

– Ale słyszałem, że dla was to nie nowina z takimi upiorami się potykać. – Wysz wyglądał na zaniepokojonego. – Bo przecie jak nie wy, to kto je powstrzyma?

 

Wojowie zrobili na piersi znak krzyża i wyszli w milczeniu za Lambertem.

 

– O nic się nie martwcie – rzucił w drzwiach Przemysław. Jeno prośbę mam – mówiąc to stanął w progu i odwrócił się do starosty. – Pochować mnie macie na tym wzgórzu, co to nad grodem się wznosi. Ładny widok stamtąd być musi i siła niebieska chronić mnie będzie. Szepnął jeszcze coś do ucha staroście. Ten skinął głową, podszedł do wojów i uścisnął po kolei ich dłonie.

 

– Obiecuję! Wam wszystkim obiecuję!

 

 

 

Słoneczny kamień, zwany przez Jordana Heliotropem, który Przemysław trzymał w dłoni, miał zielonkawy odcień. Był okrągły, a na obu stronach widniały wizerunki ludzkie. Z jednej Najświętsza Panienka, a z drugiej Kryst, z gładkim licem, bez brody. Dowódca ucałował obie strony i podał pozostałym, którzy uczynili podobnie. Następnie zawiesił kamień na piersi i rzekł:

 

– W drogę bracia. Jest nas pięciu, ale żniwo, jakie zbierzemy, po stokroć plon dla Dagona i Jordana wyda! W drogę!

 

Mnisi, którzy z podziwem i strachem przyglądali się uzbrojonym i postawnym mężom, również poczynili znaki na piersi i skryli się w mroku lasu. Drużyna wsiadła na konie i puściła się pędem w dół. Gród już był oblegany i odgłosy walk roznosiły się po okolicy. Jedynie płynąca sennie u podnóża rzeka, zdawała się nie zwracać uwagi na zmagania ludzi. Uparcie toczyła swe wody przed siebie, żadną siłą nie wstrzymywana.

 

W pewnym momencie pod wałami rozległy się wrzaski i krzyki. Oto stado dzikich i upiornych bestii wyległo w blasku księżyca z lasu i rzuciło się ku obrońcom. Rusowie i Pieczyngowie rozstąpili się strachliwie, obserwując z rosnącą trwogą rzeź, jaka nastąpiła pod główną bramą. Oto oddział ciężkozbrojnych pod komendą samego Wysza, który wyszedł przed bramę, by stawić czoła napastnikowi, w oka mgnieniu został rozszarpany przez krwiożercze bestie. Za bramę zdążyła ujść zaledwie garstka bladych z przerażenia wojów i starosta. Zewsząd rozlegały się mrożące krew w żyłach odgłosy uczty spragnionych krwi ludzkiej bestii. Rusowie i Pieczyngowie na chwilę odstąpili oblężenia, dając czas upiorom na posiłek. W tej samej chwili na osamotnione i ucztujące wąpierze rzucił się oddział Przemysława. Posrebrzane miecze, tkwiące w dłoniach wojowników, połyskiwały w blasku pełni księżyca niczym kły bestii. Ich ciemne sylwetki przywodziły na myśl piekielne demony. Po chwili srebrne klingi zanurzyły się w kudłatych i odrażających ciałach. Dziki i przeraźliwy kwik konających w bólu i przerażeniu stworów rozszedł się nad pobojowiskiem. Obrońcy wylegli na wały i w milczeniu przyglądali się tym strasznym i niespotykanym dotąd widokom. Próbujące bronić się bestie, zwarły po chwili szyki, opanowały pierwsze zaskoczenie i otoczyły oddział Przemysława. Rzuciły się na jeźdźców z rykiem, jednak w oka mgnieniu kilka kosmatych głów potoczyło się na ziemię. Posoka z ich ciał z dymiła się i z sykiem wsiąkała w ziemię. Bestie cofnęły się niepewnie i poczęły rozglądać po okolicznym lesie.

 

Nagle zza drzew wyszła dziwaczna i odrażająca postać. Stała na dwóch łapach, a jej pysk, wyglądem przypominający wilczy, choć noszący ślady ludzkich rys łeb, wykrzywiał mrożący krew w żyłach grymas. Wydała z siebie porażający skowyt i w tej samej chwili stado bestii ponownie rzuciło się na dzielnych wojowników. Ich furia była tak wielka, że rycerze nie mieli już czasu ani sił na obronę. W ostatniej chwili Przemysławowi przebiegła myśl, że jedynie gdy zgładzi przywódcę stada, uratuje resztę. Spiął konia, który podkuty srebrnymi kopytami kopnął stojącą najbliżej bestię i wyrwał się z ciżby ryczących wypierzy oraz walczących zwinnie ale daremno towarzyszy, kierując się ku przywódcy. Kątem oka zdołał dostrzec rozszarpane ostrymi zębami ciało Lamberta, w które wgryzały się już stwory i runął na wroga. W ostatniej chwili wyskoczył z siodła i skoczył wprost na ogromną strzygę. Potwór był jednak szybki. Uskoczył na bok i zamachnął się ogromną łapą rozrywając bark Przemysława. Krew trysnęła obficie. Zwierz, połechtany zapachem świeżej posoki skoczył na wojownika. Ten wyskoczył wysoko nad ziemię i opierając się stopą o pierś bestii spróbował wbić w nią ostrze. Klinga osunęła się jednak po owłosionym cielsku i Przemysław upadł wprost pod łapy zwierza. Poczuł, jak silne szpony miażdżą mu kark i wbijają się głęboko w ciało. Nie czuł jednak bólu. Ostatkiem sił sięgnął po wiszący na szyi kamień, zerwał go z rzemienia i przycisnął do ciała bestii. W tym samym momencie poczuł, jak ostre zęby rozrywają mu szyję a zaraz potem dziki kwik. Więcej nie pamiętał. Widok przesłoniła mu ciemność. Wiekuista ciemność

 

 

 

– Dlaczego kazali się pochować właśnie tu? – zapytał Wysza jeden z wojów, gdy odparto już atak.

 

– Wiedzieli, że polegną. – Wysz był wyraźnie zmartwiony liczbą poległych. Nawet chwilowe zwycięstwo nie łagodziło skutków ataku. Wkrótce Włodzimierz znowu uderzy. – Tu jest bliżej niebios i one będą trzymać go w ziemi.

 

– W ziemi?

 

– Tak. Ten upiór pogryzł go. Kiedyś mógłby stać się taki, jak one. Ale chciał zachować duszę dla Boga, nie dla diabła.

 

– Więc na pamiątkę nazwijmy to wzgórze kopcem Przemysława! – Odezwał się jeden z mnichów, który od urodzenia uważany był za niemowę.

 

– A gród nasz Przemyślem! – zakrzyknęli zgromadzeni woje. Niech żyje Przemysł!

 

Koniec części pierwszej.

Koniec

Komentarze

Przemyśl - the  Legend? :)

Ciekawe, co będzie dalej.

a ich głowy skrywały kaptury. Jedynie mężczyzna jadący na czele miał odkrytą głowę. -> zamień jedną głowę na twarz i będzie dobrze ;)

Przyjemnie sie czytało i też ciekawam co dalej. W pewnej chwili już się bałam, że wilkołakiem się posługujesz, ale w porę strzygę dostrzegłam. Inaczej bałby uwaga i lekki zgrzyt z mojej strony.

Zgadzam się z poprzednikiem. Przyjemnie się to czyta i również czekam na kontynuację.

Spieszyli się więc skracali leża i postoje. – nie rozumiem zwrotu „skracali leża”… Jakie leża? W sensie śpiwory jakieś? Czy noclegi?

 

Zmęczone, pokryte pianą konie stąpały ociężale, wlokąc się noga za nogą. – niby wiadomo o co chodzi, że o pyski, ale brzmi jakby całe były ta pianą pokryte.

 

Takie dwie niejasności mi się nasuneły. Ciężko mi się czyta tak wystylizowane teksty, ale ogólnie opowiadanko fajne.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

No to ja niestety trochę się poznęcam, ponieważ jest nad czym. Pierwsza rzecz: imię naszego władcy. O tym, że Mieszko przyjął na chrzcie imię Dago, co było prawdopodobnie od germańskiego „Dagobert", wiemy w zasadzie z dokumentu „Dagome Iudex". Formy Dago i Dagobert mają więc potwierdzenie w historii. Forma „Dagon" nie ma żadnego potwierdzenia. Dalej: „plemię Rus" należałoby zmienić na „plemię Rusów", albowiem byli to Rusowie, a nie „Rusy". Również takie głębokie zapatrzenie na chrześcijaństwo i strach przed pogańskimi demonami nie odzwierciedla niestety klimatu tamtych czasów. Jeśli komuś wydaje się, że w roku 981 byliśmy już krajem chrześcijan z dziada pradziada, to jest w grubym błędzie. Owszem, w stołecznych grodach (Gniezno, Poznań) zachowywano pozory (pozory, powtarzam), lecz ci ludzie urodzili się poganami i niemal wszyscy hołdowali starym praktykom aż do śmierci. Co znamienitsze rycerstwo przyjmowało chrzest i obwieszało się krzyżami, lecz trzeba pamiętać, że ponad 90 % społeczeństwa jeszcze przez co najmniej stulecie nie miało zielonego pojęcia, o co w tej nowej wierze chodzi. Bardzo mało przekonująca jest użyta w opowiadaniu „staropolszczyzna". Dodatkowo, kilka błędów, typu „Więcej nie pamiętał. Widok przesłoniła mu ciemność. Wiekuista ciemność". To znaczy, że co? Umarł i nie pamiętał, co było dalej? Zastanawiające, bo zarówno PAMIĘTAĆ, jak i NIE PAMIĘTAĆ można tylko w przypadku, gdy się jeszcze żyje. No i szczerze mówiąc, cała fabuła części pierwszej wali na kilometr „Trzynastym Wojownikiem". No dobra, nie pastwię się już. Zobaczę, co słychać w części drugiej :)

Nowa Fantastyka