
Życie jest do dupy, ale na szczęście Bóg obdarzył nas wyobraźnią. O, za to „do dupy” ciotka na pewno złoiłaby mi tyłek mokrym pasem, a za obrazę Stworzyciela, bo jej zdaniem fantazjowanie to uleganie pokusom Szatana, musiałbym na klęczkach odmawiać zdrowaśki, aż bym głos stracił. Tylko… Tylko teraz, to ona mogła mi nagwizdać. No, dobrze, ale wrócimy do początku, czyli do czasów, w których narodziły się mrówki giganty i siedzące na gałęziach krowy.
I. Świat za płóciennymi prześcieradłami
Po tym, kiedy rodzice, spiesząc się na samolot do Burgas, zginęli w wypadku samochodowym, trafiłem na wieś do brata ojca, Jerzego i jego rozhisteryzowanej żony, ciotki Alicji. Stryjostwo nie posiadało potomstwa, nudziłem się więc tam jak mops, co rusz wpadając na nowe, zwariowane pomysły, które mnie samemu poprawiały nastrój, a ciotkę przyprawiały o bóle głowy i ataki niekontrolowanego płaczu.
Lubiłem, na przykład, krzycząc, gonić kury po podwórku, a gdy już je dopadałem, z dziecięcą brawurą zwinnie łapałem pod skrzydła i ściskałem pomiędzy łokciami. Przerażone ptactwo wydawało z siebie wysokie, piskliwe dźwięki, a ja udawałem herszta wiejskiej bandy i tutaj właśnie w tym pełnym kurzych kup raju praktykowałem swoje działania wojenne.
Winą za bezlitosne zachowanie obarczałem przede wszystkim telewizję, szprycującą mi mózg pełnymi przemocy bajkami, ale też odrobinę własne potrzeby rozładowania dziecięcych frustracji. Po tych niesfornych igraszkach ciotka goniła mnie z pasem, ale i kto w tym wszystkim najbardziej obrywał? Oczywiście kury, bo to ich głowy lądowały na pieńku stryjka i to z ich tuszek ciotka gotowała w niedzielę rosół z tłustymi oczkami. Ach, ten rosołek to był naprawdę palce lizać! Tylko, niestety, między innymi dzięki niemu, bo zapewne większa wina leżała po stronie nadziewanych marmoladą pączków, już jako małemu chłopcu urósł mi pokaźny brzuch, a policzki wyglądały, jakby ktoś wepchał w nie tenisowe piłeczki. I tym też sposobem dorobiłem się znienawidzonego przez siebie przezwiska Grubcio, które, mimo iż wymyślone przez dzieciaki z sąsiedztwa, przyjęło się zarówno w domu stryjków, jak i w szkole.
Jeszcze większą frajdę, niż męczenie kokoszek sprawiało mi fantazjowanie o tym, co się dzieje za rozwieszonymi na sznurkach niedaleko płotu stryjków prześcieradłami. Uwielbiałem ukrywać się przed resztą świata za suszącą się w słońcu płócienną pościelą, wtykać nos między drewniane deski i patrzeć… Niby znajdował się tam jedynie ogród sąsiada, a dalej oddzielone prowizoryczną linką pole kapuściane, ale ja widziałem za płotem niesamowite stworzenia. Na jabłonkach siedziały pomniejszone krowy, urocze biało-czarne krasule, które z uśmiechem na pyskach wcinały niedojrzałe papierówki. Za to między kapustami paradowały z zadartymi do góry głowami mrówki wielkości rosłego mężczyzny. Owady, wyprostowane, jakby im ktoś wepchał kije w nieistniejące kręgosłupy, od czasu do czasu śmiesznie poruszały żuwaczkami, by po chwili ze złością kopać tylnymi odnóżami w niesione przez siebie wiadra z wodą. Po prostu bajka.
Tego upalnego, sierpniowego popołudnia, leżałem na trawie w rzucanym przez prześcieradła cieniu i gapiłem się to na krowy, to na mrówki, kiedy do moich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk ciotki:
– Gruuuuuubcio! Gruuuuuuuuubcio!
Taka chuda szczapa z niej była, a wydzierała się głośniej niż zarzynane woły.
Zacisnąłem wargi, znieruchomiałem i dalej patrzyłem. Ciotka, a raczej jej kopia, bo ona sama wciąż wrzeszczała po drugiej stronie płóciennego muru, pojawiła się pod jedną z jabłonek i… nie mogłem w to uwierzyć, ale próbowała zrzucić z drzewa moje krowy. Biedne zwierzęta rozpaczliwie zamuczały i wtedy na ratunek przebiegły mrówki! Insekty wydały z siebie syczący dźwięk, po czym jedna z nich z całej siły uderzyła ciotkę-klona motyką w głowę. Narzędzie wbiło się w potylicę zaatakowanej, a z rany buchnęło morze krwi, która zachlapała zarówno mrówki, jak i krowy, a także trawę, która zmieniła kolor z soczystej zieleni na kardynalski szkarłat.
– Gruuuuuuuuuuubcio!
Na kolanach wygramoliłem się spod prześcieradeł, a stryjenka zaczęła biec w moim kierunku z pasem w ręce.
– Ile razy ci powtarzałam, żebyś tam nie właził! Wiesz, ile mnie pracy kosztuje pranie pościeli? Ty, gówniarzu, nie masz o tym bladego pojęcia. Patrz! – Zamaszystym krokiem podeszła do jednego z prześcieradeł. – Ślady twoich tłustych paluchów! Czemu nigdy nie myjesz rąk po jedzeniu?!
Nic nie odpowiedziałem, wziąłem jedynie nogi za pas i czmychnąłem do domu. Ukryłem się pod łóżkiem w sypialni. Po około pięciu minutach usłyszałem zachrypnięty głos ciotki:
– Cholerny nicpoń! Jak go dorwę, to tak mu tyłek przetrzepię, że przez tydzień nie usiądzie.
Nie weszła na górę, bo zapewne już nie miała siły za mną ganiać i półżywa padła na kanapę.
Odczekałem jeszcze chwilę i wypełzłem na zewnątrz. Rozmasowałem zdrętwiałe łydki, po czym wyjąłem z szuflady kredki i kartkę szarego papieru. Czerń, brąz, czerwień… Hmm, ciotka miała beżową sukienkę. Nieważne. Sukienkę pomalowałem na żółto. Z zadowoleniem popatrzyłem na swoje dzieło – uśmiechnięta krowa, rozzłoszczona mrówka i biedna ciocia z motyką w czaszce. Przełykając zalegającą mi w gardle ślinę, wcisnąłem rysunek między podręcznik historii starożytnej i ilustrowany atlas anatomiczny. Wytarłem ubrudzone kredkami ręce o zasłonkę i wślizgnąłem się pod kołdrę. Zasnąłem.
– Gruuuubcio! Kolacja!
Kolacja… O, tak, poklepałem się po brzuchu. Zdecydowanie miałem ochotę coś przekąsić i jedynym, co odrobinę hamowało mnie przed zbiegnięciem ze schodów, była wątpliwość, czy z ciotki wyparowała już złość o te brudne prześcieradła. Na paluszkach zakradałem się przed drzwi prowadzące do jadalni i zajrzałem przez szparę do środka.
Stryjenka siedziała przy nakrytym lekko pożółkłym obrusem stole, wpatrując się w pusty talerz. Jerzy zajmował miejsce naprzeciwko i właśnie nakładał sobie ociekającego sosem grzybowym pulpeta. Obydwoje wyglądali staro, brzydko i tak trochę… hm… jak mumie. Dwa dni temu oglądałem na dobranoc jakąś durną bajkę o faraonach, piramidach i właśnie o mumiach. Zacisnąłem wargi – tak, podobieństwo było uderzające i mimo iż naprawdę bardzo próbowałem się powstrzymać, parsknąłem śmiechem.
– Grubcio! Co ty znowu wyprawiasz?!
– Nic, nic. – Wszedłem do jadalni, zakrywając dłonią usta. Stryjek chrząknął, popatrzył na mnie spod byka i wbił widelec w pulpeta.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, pewnie dlatego, że jak zwykle za bardzo się obżarłem, no i też przez tę popołudniową drzemkę. Miętoliłem w palcach poszewkę i rozmyślałem o olbrzymich mrówkach i krowach pasących się na jabłonkach, no i o ciotce. Tak, wbita w czachę motyka musiałaby ją zabić i wtedy co? Zostałbym sam ze stryjkiem, a on nie miał pojęcia o gotowaniu. Ta, już po tygodniu odesłałby mnie do domu dziecka, takiego prowadzonego przez zakonnice, a tam podobno nie ma co jeść i gdy jest ciemno, do łóżek skrada się duch dziewczynki, która umarła na gruźlicę. Wzdrygnąłem się, po czym zakryłem głowę poduszką i zacząłem sobie wyobrażać mrówki najpierw walczące z pomarszczonymi kobietami w szaroniebieskich habitach, a potem z kościstym zombie tej małej suchotnicy. Nie miałem pojęcia, kiedy w końcu udało mi się zapaść w sen. Niespokojny i pełen przerażających wizji o palących się prześcieradłach, pustych talerzach i kaszlących krwią ludziach.
– Grubcio! Śniadanie!
Tonąca w słonecznych promieniach kuchnia, naleśniki z dżemem truskawkowym i trzymająca się za głowę ciotka. Wcinałem, aż mi się uszy trzęsły, raz po raz zerkając na stryjenkę, która dzisiaj wyglądała jeszcze bardziej marnie niż zwykle. Gdy pakowałem do ust czwartego z kolei naleśnika, tak jakoś krzywo na mnie spojrzała i wymamrotała:
– Grubcio, źle się czuję, bardzo źle się czuję… – nie dokończyła, lecz niczym oparzona poderwała się z krzesła i… to było naprawdę obrzydliwe, zwymiotowała do zlewu. Nie, nie mogłem nic więcej zjeść. Odsunąłem talerz i ze wzrokiem wbitym w twarz ciotki, która przybrała kolor mizerii, powoli się podniosłem.
– Grubcio, ja muszę jechać do doktora. – Stryjenka przetarła ścierką brodę i policzki, po czym dodała drżącym głosem: – Zaprowadzę cię do pani Helenki. Tylko bądź grzeczny, dobrze?
Do pani Helenki? Przecież ona będzie chciała, żebym odmawiał z nią różaniec, a ja planowałem leżeć na trawie za prześcieradłami. Zmarszczyłem czoło i brwi w grymasie niezadowolenia i ciężko westchnąłem, ale powiedziałem:
– Dobrze, ciociu i… i przykro mi, że źle się czujesz. – Bo ciotka wyglądała naprawdę paskudnie. Przez chwilę pomyślałem, że może się przewrócić i zacząć tu, na moich oczach, umierać. Brr. Co ja bym wtedy zrobił?
– Pawełku… – Podeszła do mnie i pogłaskała po ramieniu, a ja znieruchomiałem i wybełkotałem: – To idziemy?
Wolałem być u tej zołzy pani Helenki, niż z zieloną ciotką.
Szybko włożyłem zabłocone tenisówki i wybiegłem na podwórko. Zapach nawozu, kurzych kup i jakieś rośliny o lekko różowych kwiatuszkach, których nazwy nie znałem. Zakręciło mi się w nosie, kichnąłem, po czym spojrzałem za siebie. Stryjenka człapała powoli w moją stronę, wciąż przyciskając pomarszczone dłonie do oprószonej siwizną głowy.
Niestety, nic a nic nie pomyliłem się w sprawie sąsiadki, która mieszkała po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko domu stryjków. Pani Helenka najpierw poczęstowała mnie herbatnikami w mlecznej czekoladzie, a następnie wykrzywiła wargi w półuśmiechu i nieśmiało zaproponowała wspólną modlitwę:
– Pawełku, może pomodlimy się za zdrowie twojej ciotki?
I cóż mogłem zrobić? Pokiwałem jedynie głową ze rezygnacją i usadowiłem się w lewym kącie ogromnej kanapy, która przywodziła mi na myśl otyłego jamnika. Pani Helenka wręczyła mi biały różaniec, taki chyba specjalnie zaprojektowany dla dzieci, bo o wyjątkowo małych paciorkach, po czym, marszcząc czoło, dla siebie wyciągnęła dużo większy, brązowy, prawdopodobnie wykonany z drewna odpowiednik i spoczęła w bujanym fotelu tuż pod oknem.
Zdrowaś Maryjo, łaski pełna… – mamrotałem pod nosem, praktycznie w ogóle nie koncentrując się na wypowiadanych słowach, lecz rozmyślając o rozzłoszczonych mrówkach i motyce. Czy to możliwe, że te olbrzymie insekty jakimś cudem uległy materializacji i w środku nocy zakradły się do sypialni ciotki, po czym uderzyły ją w potylicę? Podrapałem się w łokieć. Przecież to niedorzeczne. Wyobrażone potwory nie oddziałują na rzeczywistość. – Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
Przełknąłem ślinę i podkurczyłem palce lewej stopy. Śmierci naszej… – powtórzyłem bezgłośnie, zamknąłem powieki i ujrzałem ciotkę leżącą w trumnie, w czarnej sukni, z włosami zebranymi w kok i takimi okropnymi fioletowymi wargami. Nie, nie chciałem, żeby umarła, nawet jeśli ciągle miałaby mnie gonić z pasem za brudzenie świeżo wypranych prześcieradeł.
Kiedy dwie i pół godziny później stryjenka zapukała do drzwi pani Helenki, odetchnąłem z ulgą. Żyła i zapewne dzięki Bogu, do którego się tak żarliwie modliła, po powrocie od lekarza prezentowała się dużo lepiej niż przy śniadaniu.
II. W gumiakach między fiołki
Dni mijały jeden za drugim. Niektóre szybko niczym podpalane przez mnie w stanach obniżonego nastroju skrawki papieru toaletowego, a inne wolno niczym krówki ciągutki, które kupowałem, wracając ze szkoły w sklepiku pana Władka. Ciotka mocno schudła, od kiedy chwycił ją ten okropny ból głowy i zwróciła nieprzetrawione naleśniki, a poza tym zrobiła się jakaś taka markotna. Przestała śledzić, co porabiam w ogródku, nie zwracała uwagi na tłuste plamy po moich palcach, nie krzyczała, no i, co najgorsze, nie piekła już tych pysznych pączków z marmoladą, a gotowany przez nią rosół był jakiś taki pozbawiony smaku. Dzieciaki, te same, które wymyśliły przezwisko „Grubcio” powiedziały mi, że ma raka, ale gdy ją o to zapytałem, odparła, nie patrząc na mnie, tylko wbijając wzrok w podłogowe deski, że to jakieś bzdury i że nic jej nie jest. A ja? Ja nie wiedziałem i tak szczerze, to nie chciałem wiedzieć.
Kończyłem szóstą klasę podstawówki i cóż… pałałem nienawiścią niemalże do wszystkiego. Do szkoły, do stryjka i do ciotki też, nawet jeśli była chora, do dzieciaków z ulicy i do tych z mojej klasy, do sprzątaczki, woźnego i nauczycieli, do pani Helenki i do pana Władka, chociaż czasem sprzedawał mi dwie paczki krówek w cenie jednej. Nie miałem żadnych przyjaciół i – co gorsza – wcale nie starałem się ich mieć. Wieczorami lubiłem spacerować po polach z rękami w kieszeniach powycieranych dżinsów, które, gdy za dużo zjadłem, nieprzyjemnie uciskały mnie w brzuch i wyobrażać sobie różne niesamowite rzeczy. Że jestem menedżerem wielkiej firmy i dla zabawy tak raz na dwa tygodnie kogoś zwalniam, zapraszam do biura, częstuję herbatą i galaretkami w gorzkiej czekoladzie, po czym patrzę prosto w oczy i z sarkastycznym uśmieszkiem na twarzy oznajmiam, że mi bardzo przykro, ale muszę panią, pana wylać z pracy! Albo, że zajmuję się w banku rozpatrywaniem wniosków kredytowych, przychodzi do mnie delikwent z taką bezczelną, wymalowaną na wychudzonej facjacie pewnością, że mu pożyczę kasę, a ja spoglądam w dokumenty, drapię się po nosie, jeszcze raz spoglądam i z satysfakcją w głosie mówię: „Nic z tego, cwaniaczku, nie tym razem, amigo”, po czym obserwuję, jak facetowi zmienia się wyraz gębusi i zadowolenie przechodzi w rozpacz. I takie inne w podobnym stylu historie…
A niekiedy, wstyd się było przyznać, gdy ciotka naprawdę mnie czymś zdenerwowała, przypominałem sobie o krowach i mrówkach zza prześcieradeł i w ruch ponownie szła mordercza motyka. Krew ciekła po pomarszczonym czole i szyi, a potem wnikała w te wszystkie staromodne sukienki i ohydne wełniane pończochy. Fuj, jak stryjenka ciągle mogła je nosić? One miały chyba ze dwadzieścia lat. Tak czy inaczej, nie byłem w swoich wyobrażeniach dla innych ludzi zbyt miły, bo… bo oni nie byli mili dla mnie w realnym życiu.
Fakt, nie należałem do przystojniaczków, ale te głupie podśmiewania na temat mojego brzucha i podwójnego podbródka, i otłuszczonych pleców, i tyłka ukradzionego od słonia. Czemu od słonia, a nie od hipopotama albo niedźwiedzia? Durnie. Cały świat był durnowaty. Szczególnie wieczorami, gdy moje buty grzęzły w błocie…
To był pierwszy dzień w siódmej klasie. Początek roku szkolnego. Włożyłem czarne spodnie z kantem i białą koszulę, której nie dałem rady zapiąć pod szyję i ze zmarszczonym czołem pomaszerowałem na śniadanie.
– Grubcio, czemu ty ciągle tak skrzywiony? Rozchmurz się trochę. Ile ty masz lat, dwanaście, trzynaście? – Stryjek – dziwne, że nie pojechał jeszcze do pracy – klepnął mnie po ramieniu, po czym pstryknął palcem w pierś, a ja pomyślałem, że mam ochotę przywalić mu w nos, ale ze względów "społeczno-rodzinno-zakłamaniowych" oczywiście tego nie zrobiłem. Westchnąłem tylko ciężko i zabrałem się do pałaszowania przypalonej jajecznicy. Ciotka z kolei dłubała widelcem w jakiejś takiej sraczkoburaczkowej papce, jakby szukała tam skarbów i sprawiała wrażenie kompletnie niczym nie zainteresowanej, nawet tym, że do jej talerza zbliżał się paskudny pająk. Miły, rodzinny poranek.
Kiedy już znalazłem się na zewnątrz i spojrzałem na stalowe niebo i chmury w kształcie pluszowych miśków, których głowy pozbawione były oczu, poczułem gdzieś między żołądkiem a wątrobą, że dzisiaj zdarzy się coś niesamowitego, coś, co ma szansę odmienić moje pochrzanione życie. Szedłem, a raczej szurałem, bo prawie, że nie odrywałem butów od piaszczystego podłoża, do szkoły, wesoło pogwizdując i fantazjując o lodach śmietankowych z dużą ilością bitej śmietany posypanej czekoladowymi wiórkami. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło padać. Do szarego budynku wkroczyłem ociekając wodą, z zachlapanymi spodniami i mokasynami tak zabłoconymi, jakbym właśnie wracał z pola kapusty.
I gdy tylko znalazłem się na pierwszym piętrze w sali udekorowanej tablicami przedstawiającymi rozmnażanie sosny, budowę układu pokarmowego dżdżownicy i trupią czaszkę, popatrzyłem na naszą wychowawczynię i jednocześnie nauczycielkę biologii, a potem przeniosłem wzrok na uczniów, przestało mi się chcieć gwizdać i fantazjować o deserach. Ze spuszczoną głową zająłem miejsce w ostatniej ławce, położyłem ręce na blacie, splotłem palce obu dłoni w koszyczek i pomyślałem, że przez wakacje nic się nie zmieniło i wciąż wszystkich nienawidzę.
Nauczycielka zanudzała o programie szkolnym, planach powiększenia boiska, przebudowie toalet i innych bzdetach, dziewczyny siedzące przede mną grały w kółko i krzyżyk, malutka Sylwusia, naprawdę malutka, tak ze dwie głowy niższa ode mnie, odrywała paznokciem sklejkę, za to moi dwaj najwięksi wrogowie Olek i Sebastian raz po raz odwracali się w moją stronę, szeptali sobie coś na ucho, po czym znacząco się uśmiechali. A ja? Ja wyobrażałem sobie, jak obrywa się na nich sufit i obydwaj głośno jęcząc i krzycząc, zdychają w gruzie. I właśnie w momencie, gdy w mojej głowie Seba wyziewał ducha, do klasy weszła…
Weszła „Nowa”, czyli dziewczyna, tak przynajmniej trzy razy ode mnie szczuplejsza, o brązowych włosach zebranych w koński ogon i grubych okularach na zdecydowanie zbyt dużym w porównaniu do reszty twarzy nosie. Nauczycielka przerwała swój monolog, wykrzywiła usta w sztucznym uśmiechu i oznajmiła:
– Poznajcie naszą nową koleżankę, Elę.
Ela, rozglądając się niepewnie po sali, podreptała pod tablicę, na której tle wyglądała niczym porcelanowa lalka z teatrzyku o wampirach i z każdą chwilą, gdy się na nią gapiłem, upewniałem się w przekonaniu, że rzeczywiście ma w sobie coś przerażającego. Blada cera, krwistoczerwone usta i to pełne złości spojrzenie karykaturalnie zmniejszonych przez okulary oczu w kolorze akwamaryny.
– Ela przeprowadziła się do naszej miejscowości miesiąc temu i od tego roku szkolnego będzie uczęszczać do naszej klasy – kontynuowała wychowawczyni, opierając się rękoma o biurko, jakby trudno jej było ustać na tych jej dwóch wyjątkowo koślawych nogach.
– Przepraszam – niespodziewanie odezwała się okularnica.
– Tak? – Nauczycielka zlustrowała ją od stóp do głów.
– Nie miesiąc temu, tylko miesiąc i dziesięć dni.
Biologica zacisnęła usta, zmarszczyła czoło, ale nie skomentowała wypowiedzi naszej nowej koleżanki, powiedziała jedynie: – Ela, zajmij, proszę, jedno z wolnych miejsc.
Chudzielec wzruszył ramionami, po czym rozejrzał się po klasie i ruszył… ruszył w moją stronę. Zamarłem. Nigdy nie siedziałem w ławce z żadną dziewczyną i miałem nadzieję, że… Przecież w tym rzędzie nie było żadnej wolnej miejscówki poza tą obok mnie.
– Hej. – wyszeptała Ela, zmieniając spojrzenie z wrogiego na neutralne.
– Hej – wybełkotałem, odsuwając się z krzesłem jak najdalej w lewą stronę.
– Co tak uciekasz? Ja nie gryzę.
Wysiliłem się na uśmiech, po czym wbiłem wzrok w swoje nie do końca czyste paznokcie. Przez kolejne piętnaście minut gderania biologicy, nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, dlaczego Ela usiadła obok kogoś takiego jak ja? Grubasa o tyłku słonia.
W drodze do domu to samo. Czemu? Czemu? Czemu? A gdy już po wyjątkowo niesmacznym, aczkolwiek obfitym obiedzie, znalazłem się w swoim pokoju, ległem na plecach na łóżku i na suficie ujrzałem bladą, wychudzoną twarz w grubych okularach.
I tak moje poranne przeczucie, że dnia pierwszego września wydarzy się coś, co zmieni mi życie, znalazło potwierdzenie w rzeczywistości. W siódmej klasie w odróżnieniu od lat poprzednich do szkoły chodziłem z uśmiechem na ustach, który rozszerzał się, gdy tylko wiecznie spóźniona Ela siadała na krześle obok. Po miesiącu byliśmy już tak zaprzyjaźnieni, że okularnica wpadała do mnie czasem wieczorem pooglądać kolekcję znaczków pocztowych, posklejać samoloty, poczytać horoskopy albo najzwyczajniej na świecie pogadać o szkole, o jej psie i chomiku, a nawet o pogodzie. Co sobotę wybieraliśmy się gdzieś na spacer, niezależnie, czy padał deszcz, czy mocno wiało, czy świeciło słońce. Kopaliśmy kamienie, obserwowaliśmy niebo, próbując się prześcigać w wymyślaniu obiektów, do jakich podobne były chmury, biegaliśmy po lesie, jakbyśmy mieli po pięć lat, czasem śmialiśmy się do rozpuku, a czasem z grobowymi minami wygłaszaliśmy tyrady o funkcjonowaniu świata i prawach rządzącymi naturą człowieka. Musiałem sam przed sobą przyznać, że z nikim nigdy się tak dobrze nie bawiłem, jak z „Nową”.
Ela, Elka, Elżunia. Bywała gniewna, ale też potulna, ponura, ale i radosna, skora do żartów, jak i śmiertelnej powagi. Zdarzało mi się, że w ogóle za nią nie nadążałem, jakby była istotą z innej planety, ale były też dni, gdy rozumieliśmy się bez słowa. Lubiła żuć gumę o smaku malin, po czym robić wielkiego balona, który, gdy pękał, oblepiał jej całą bladą niczym ściana twarz. Nie cierpiała matmy i grubych rajstop, a poza tym wiecznie się martwiła, że niedługo zdechnie jej chomik. No i… podobnie jak ja nie znosiła Olka i Seby. Od czasu do czasu, tak jak kiedyś zwykłem to praktykować w samotności, wymyślaliśmy okropne historie, które mogły się im przytrafić. Że z jakiegoś powodu wylecieli ze szkoły albo że ktoś im ukradł rowery, albo że nie zdali do następnej klasy.
***
Rok szkolny dobiegł końca. Zaczęły się wakacje i praktycznie codzienne spotkania z Elżunią, aż do… To był siódmy sierpnia, wyjątkowo upalny i duszny dzień, ubranie kleiło mi się do skóry, pociłem się niczym prosiaczek, miałem bąble na wewnętrznej stronie obu stóp i odnosiłem wrażenie, że okropnie śmierdzę, dosłownie piętnaście minut po wyjściu spod prysznica.
Z Elką od rana coś szło nie tak, jak należy. Najpierw posprzeczaliśmy się, czy mamy iść nad rzeczkę, czy do lasu, potem przez nieuwagę wywaliłem loda na jej sukienkę w fiołki, by ostatecznie zdenerwować się na nią o to, że zapytała, kto wymyślił moje przezwisko i oznajmić obrażonym tonem, że jestem zmęczony i muszę natychmiast wracać, mimo iż planowaliśmy jeszcze posklejać nowy model śmigłowca z okresu drugiej wojny światowej i iść po krówki do pana Władka.
Tak czy inaczej, gdy po kłótni z Elą, wszedłem do domu, od razu wiedziałem, że coś się stało. Dosłownie czułem to w powietrzu i niestety, znowu się nie pomyliłem. Otworzyłem drzwi kuchni i ujrzałem leżącą na podłodze ciotkę. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że nie żyje i sam omal nie zemdlałem, ale gdy się do niej ostrożnie zbliżyłem, zauważyłem, że oddycha. W panice pobiegłem do pani Helenki, która od razu zadzwoniła po pogotowie.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem poszedłem – mimo iż niespodziewanie po całodziennym upale nagle strasznie się rozpadało – do Elki i powiedziałem, że przepraszam i czy moglibyśmy pogadać. Zaprosiła mnie do siebie. Poczęstowała herbatą i herbatnikami, tylko takimi bez czekolady, niestety, po czym usiedliśmy w pokoju na podłodze i patrząc jej prosto w okulary, za którymi kryły się te niezwykłe, akwamarynowe oczy, opowiedziałem historię o olbrzymich mrówkach ogrodniczkach, o siedzących na drzewach krasulach, no i o motyce.
– Myślisz, że to moja winna, że ciotka zachorowała? – zapytałem drżącym głosem na koniec swojej dramatycznej opowieści.
– Oczywiście, że nie. – Elka wbiła zęby w herbatnika i poklepała mnie po plecach.
– No, ale ona zaczęła się źle czuć dokładnie po tym, kiedy sobie to wszytko wyobraziłem.
– Paweł, to niedorzeczne. Niczyja wyobraźnia nie oddziałuje na rzeczywistość.
Zanurzyłem ciastko w herbacie, ugryzłem kawałek, przełknąłem i nic nie odpowiedziałem, a Elka wstała, zasłoniła kotary i popatrzyła na mnie z politowaniem w oczach.
– Pawełku kochany, czy ty się uważasz za jakiegoś Boga?
Pokręciłem głową, ciągle się nie odzywając.
– A poza tym, ile razy wymyślaliśmy paskudne historie o Olku i Sebastianie, a jak do tej pory nic im się jeszcze niedobrego przytrafiło.
Tym razem jej się udało, odetchnąłem głęboko i wymamrotałem:
– Elka, masz rację. – Po czym wpakowałem do ust całego mokrego herbatnika.
Brodząc w gumiakach w błocie i spoglądając co parę kroków na wychudzony księżyc, zastanawiałem się, czy ciotka wyzdrowieje. Próbowałem się nawet o to modlić, ale jakoś mi nie szło. „Zdrowaś Maryjo…” i widziałem zakrwawioną motykę. Mimo iż Elżbieta nie mogła się mylić i w sumie zrobiłem z siebie cymbała, informując ją o swoich urojeniach, to sam fakt, że parę lat temu życzyłem ciotce śmierci, a teraz leżała ona w szpitalu i… Z całej siły kopnąłem duży kamień, który akurat napatoczył mi się pod nogi, przy okazji ochlapując się błotem od stóp aż po piersi.
– Cholera – przekląłem.
III. Taniec z patykami
Ciotka zmarła tydzień po tym, jak ją znalazłem na kuchennej podłodze. Po jej śmierci wprowadziła się do nas siostra stryjka Jerzego – Marysia. Bardzo cicha i na pierwszy rzut oka nieśmiała kobiecina, która, tak czy inaczej, zniechęciła mnie do siebie już pierwszego dnia, kiedy pojawiła się w naszym domu.
– O to ty jesteś Grubcio. Tyle o tobie słyszałam. – Wyciągnęła do mnie dłoń z ogromną kurzajką ulokowaną między kciukiem a palcem wskazującym. – Wiesz, Grubciu, nie chcę być złośliwa, ale czy ty nie powinieneś pomyśleć o przejściu na jakąś dietę? Sama od pół roku nie spożywam żadnych cukrów i już mi się udało zrzucić ponad sześć kilogramów.
Milczałem, zaciskając zęby i oczyma wyobraźni widząc zbliżający się do ciotki Marysi olbrzymi czołg gąsienicowy z lufą nakierowaną na jej przygarbione plecy. Bum, bum, bum. Krew i wnętrzności zachlapały ściany.
– Grubciu? Dlaczego nic nie mówisz? Nie ma się czegoś wstydzić, tylko należy nad sobą trochę popracować.
Niestety, z miesiąca na miesiąc sytuacja między mną, a “nową” ciotką nie ulegała poprawie, lecz galopującemu pogorszeniu. Kiedy kończyłem ósmą klasę, praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, przestałem również jeść przygotowywane przez nią żarcie, bo mimo iż stryjenka Alicja w ostatnich latach swojego życia do mistrzów sztuki kulinarnej z pewnością nie należała, to posiłki przygotowywane przez Marysię ledwo nadawały się do spożycia. Pozbawione jakiegokolwiek smaku, suche, oblepiające zęby niczym wata żarcie.
Dlatego też za kieszonkowe, które dostawałem od Jerzego, napychałem się zapiekankami, goframi z cukrem pudrem i frytkami z dużą ilością soli i ketchupu. W tych ulicznych obżarstwach nierzadko towarzyszyła mi Elżbieta, która niewiele ustępowała w wielkości zamawianych porcji, z tą jednak różnicą, że ja systematycznie się powiększałem, a ona wciąż pozostawała chuda jak patyk.
– Jak ty to robisz? – Delikatnie szturchałem ją w bok.
– Co? – Patrzyła na mnie pytająco zza swoich grubych okularów.
– No to, że jesteś takim chudzielcem.
Śmiała się, a potem wesołym tonem dodawała:
– Nie wiem.
Po czym obydwoje wzruszaliśmy ramionami i maszerowaliśmy najczęściej do niej do domu sklejać modele samolotów, leniuchować albo przygotowywać się do egzaminów wstępnych do szkoły średniej. Obydwoje planowaliśmy kontynuację edukacji w liceum w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Stryjek nie do końca popierał ten wybór, optując za technikum, po którym mógłbym od razu znaleźć jakąś pracę, ale o dziwo w mojej obronie stanęła ciotka Marysia:
– Dobrze, że Grubcio jest ambitny. Skończy studia i będzie magistrem inżynierem.
No i po ukończeniu podstawówki zaczęliśmy z Elką jeździć do liceum PKS-em ponad godzinę w jedną stronę. I wtedy to w domu stryjka już tylko nocowałem. Tak czy inaczej, na swój sposób był to najpiękniejszy okres mojego życia. Prawie nie widywałem wiecznie z czegoś niezadowolonej ciotki Marysi, dużo się uczyłem, ale przede wszystkim spędzałem mnóstwo czasu z Elżbietą, która z dziewczynki zaczęła zmieniać się w kobietę. Ciągle była szczupła, ale odrobinę zaokrągliła się tam, gdzie powinna, rodzice zafundowali jej cieńsze okulary, stroiła się w sukienki i nosiła rozpuszczone włosy. Zdarzało mi się fantazjować, że jesteśmy razem, to znaczy jako para – chłopak i dziewczyna, a nie jako przyjaciele, że trzymamy się za ręce, obejmujemy, całujemy i… Patrzyłem w te jej magiczne, akwamarynowe oczy i zastanawiałem się, czy ona żywi podobne uczucia do mnie, ale nie wiedziałem. Zawsze była miła i pomocna, śmiejąca się z moich niekoniecznie udanych dowcipów, pamiętająca o urodzinach, przynosząca do szkoły syrop z tymianku, kiedy się przeziębiłem. Jednym słowem anioł, tylko… No, właśnie, tylko ja przecież wciąż byłem brzydalem o tyłku słonia.
Cztery lata nauki, cztery lata jazdy śmierdzącym spalinami i potem PKS-em, cztery lata siedzenia w jednej ławce, cztery lata wspólnych weekendów i wspólnych wakacji. Obydwoje zdaliśmy egzaminy maturalne na piątki i obydwoje dostaliśmy się na elektronikę i telekomunikację w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.
***
Dwa tygodnie przed przeprowadzką do „wielkiego świata” siedzieliśmy z Elżbietą naprzeciwko siebie w maleńkim pubie, gdzie sprzedawali piwo w śmiesznych kuflach z podobizną śpiącego niedźwiedzia.
– Za udane studia! – Rubasznym tonem wzniosłem toast za naszą przyszłość.
– Za studia! – Elka szeroko się uśmiechnęła, poprawiła okulary, po czym włożyła do ust słomkę, a ja wypiłem porządny łyk tyskiego i delikatnie poklepałem ją po ramieniu, myśląc, że wyjątkowo ładnie dzisiaj wygląda. Malinowa sukienka przed kolano i spinka w tym samym kolorze wpięta we włosy tuż nad lewym uchem. Cacy, cacy. Chciałem powiedzieć, że jest piękną kobietą, ale nie mogłem, wybełkotałem jedynie:
– Mam nadzieję, że dostaniemy miejsce w tym samym akademiku.
– Pewnie tak, przecież obydwoje będziemy na elektronice – odpowiedziała rozbawionym tonem Ela, unosząc przy tym lekko prawą brew.
Przez następne pół godziny rozmawialiśmy o AGH, o Krakowie, o budowie siłowni niedaleko naszego dawnego liceum i innych mało istotnych sprawach, po czym zaproponowałem kolejne piwo. Wraz z wnikającymi w moją krew procentami coraz więcej się śmiałem i czułem, że Elka coraz bardziej i bardziej mi się podoba. W pewnym momencie chwyciłem przyjaciółkę za rękę, spojrzałem jej prosto w oczy i… chciałem pocałować, tak w usta, ale w ostatniej chwili stchórzyłem i cmoknąłem ją jedynie w czoło. Uśmiechnęła się i stuknęła swoim kuflem o mój.
– Jeszcze jedno? – zapytałem.
– Nie, nie, już i tak kręci mi się w głowie. – Ela powoli się podniosła, skorzystała jeszcze z toalety i wyszliśmy na zewnątrz.
Wychudzony księżyc wyglądał niczym niezgrabnie wycięty z papieru w kolorze écru, po czym przyklejony do ubrudzonego grafitowym atramentem płótna, które już zdecydowanie za długo wisiało nad betonową czaszką, czyli naszą Ziemią. Dotykałem butami asfaltowego podłoża i wyobrażałem sobie, że gruchoczę kość czołową, a potem ciemieniową i jarzmową człowieka zbudowanego ze wszystkich ludzkich istnień, olbrzyma dręczonego zbiorowym bólem, z którego łez powstały okropne, cuchnące rozkładem ścieki. Zatrzymałem wzrok na studzience kanalizacyjnej i zatkałem dłonią usta.
– Czemu nic nie mówisz? – Piskliwy głos Elki gwałtownie wyrwał mnie z zamyślenia.
– Co? – Dopiero po ułamku sekundy dotarło do mojego mózgu znaczenie wypowiedzianych przez nią słów i zachrypniętym głosem odparłem: – Strasznie tu śmierdzi.
– To przyspiesz trochę. – Elżbieta spojrzała na zegarek. – Nie, na serio, bo spóźnimy się na ostatni PKS.
Wbrew obawom Eli, na PKS się nie spóźniliśmy, lecz musieliśmy na niego jeszcze piętnaście minut czekać. Siedzieliśmy w milczeniu na drewnianej ławce zatopieni we własnych lękach. Tamtej nocy na opustoszałym przystanku poczułem, że właśnie przestaliśmy być przyjaciółmi.
I cóż po raz kolejny moje przeczucie okazało się trafne. Po przyjeździe do Krakowa, mimo iż zostaliśmy przydzieleni do tego samego akademika, Elka na trzecim piętrze, a ja na siódmym, nasza relacja uległa widocznemu ochłodzeniu. Nie spędzaliśmy już ze sobą wieczorów, nawet na wspólnych zajęciach czy wykładach zdarzało się nam zajmować miejsca po przeciwnych stronach sali. Było mi smutno, ale nie miałem pojęcia, w jaki sposób sprawić, by nasze magnesy znowu zaczęły się przyciągać, a nie odpychać. Prawdopodobnie wina leżała w większości po mojej stronie, bo to ja podświadomie chciałem, żeby Elka przestała traktować mnie jako twór bezpłciowy i wreszcie dostrzegła w swoim koledze ze szkoły mężczyznę.
Tak się jednak nie stało. I pierwszego listopada, kiedy niebo straszyło stalowo-popielatą barwą, drzewa szumiały muzykę umarłych, a w powietrzu unosił się zapach zniczy, tanich perfum i żółtych chryzantem, Elka, kiedy opuszczaliśmy nasz wiejski cmentarz, wzięła mnie za rękę i grobowym głosem oznajmiła:
– Paweł, muszę przestać się z tobą widywać. To znaczy nie tak zupełnie, ale… Bo ja zaczęłam się z kimś umawiać, też jest na elektronice, tylko na trzecim roku, i on… Sam rozumiesz, prawda?
Zamarłem. Zaczęło mi piszczeć w uszach, tak okropnie, jakby przez moją głowę w tę i z powrotem przejeżdżała świszcząca lokomotywa. Przełknąłem ślinę, zacisnąłem zęby, wyrwałem rękę i bez słowa ruszyłem do domu.
Wpadłem na korytarz, głośno trzaskając drzwiami.
– Grubcio! – Przez moment wydawało mi się, że to stryjenka Alicja wstała z martwych, ale oczywiście był to głos ciotki Marysi.
Tak czy inaczej, nic nie odpowiedziałem, tylko wbiegłem na górę i zamknąłem się na klucz w pokoju, po czym położyłem na plecach na łóżku. Obraz zamigotał, sufit zmienił się w ekran kinowy i zacząłem oglądać film pod tytułem: „Elżbieta, olbrzymie mrówki, jabłka i krowy”. Czarno-biały i taki jakiś spowolniony, ale, niestety, sprawiający mi dużo frajdy…
Ela weszła do ogrodu, tego za mokrymi prześcieradłami, podeszła do drzewa, sięgnęła po papierówkę. Wbiła zęby w owoc, po czym skrzywiła twarz i wypluła na trawę, co miała w ustach.
– Nie smakują ci owoce naszej ciężkiej pracy? – zapytała mrówka olbrzym.
– Czemu zerwałaś jabłko bez pytania? – Dwie malutkie krowy ubodły Elkę w łydki, a mrówka w tym czasie podniosła z ziemi blaszane wiadro, po czym uderzyła nim dziewczynę w żebra.
Na chwilę zamknąłem powieki. Film się zatrzymał. Wpatrywałem się w wykrzywioną z bólu twarz mojej koleżanki, na uśmiechniętego insekta i zadowolone krasule. Otworzyłem oczy i… mrówka rozwarła aparat gębowy, po czym wbiła żuwaczki prosto w serce Elżbiety. Krew. Krew. Krew. Krew na trawie, krew na drzewach, krew na jabłkach, krew na mrówce, krew na krowach, krew na ścianach, krew na moich rękach.
Zerwałem się z łóżka, wyciągnąłem z teczki zeszyt, chyba do podstaw elektroniki, komplet flamastrów i zabrałem się za malowanie. Cholera, nie miałem mazaka w kolorze akwamaryny.
– Turkus, niech będzie turkus – wyszeptałem do siebie.
Kiedy skończyłem dzieło, moje dłonie pokrywały różnobarwne kreski, a na kartce papieru widniała Ela, am, tak nie do końca Ela, tylko raczej coś pośredniego między ufoludkiem a cebulą, pso-podobna krowa, no i mrówka, która wyglądała nawet jak mrówka, a poza tym dużo czerwonego, czyli dużo krwi. Przez parę kolejnych minut podziwiałem swoje malowidło, po czym poczułem się bardzo zmęczony, poczłapałem do łóżka, przytuliłem głowę do poduszki i prawie natychmiast zasnąłem.
Obudziło mnie ciche pukanie i jakieś taki niewyraźny, hm, trochę płaczliwy głos ciotki:
– Grubcio? Grubcio, śpisz?
Przygryzając dolną wargę, powoli się podniosłem, otworzyłem drzwi i warknąłem:
– Teraz już nie.
Ciotka popatrzyła na mnie niepewnie, po czym wymamrotała:
– Elżbieta jest w szpitalu.
Moje nogi zrobiły się jak z waty i mimo iż byłem wyjątkowo pokaźnych rozmiarów mężczyzną, gdybym nie przytrzymał się framugi, pewnie bym się przewrócił.
– Jak to w szpitalu? Co się stało? – wybełkotałem.
– Miała coś w rodzaju zawału serca, ale lekarze w tej chwili jeszcze nie wiedzą… Rozmawiałam z jej mamą… Grubcio… – Ciotka wzięła mnie pod ramię. – Usiądź. Taki jakiś okropnie blady się zrobiłeś.
Osunąłem się na fotel, wziąłem głęboki oddech i próbując się uspokoić, zacząłem liczyć w myślach: „Raz, dwa, trzy…”.
Ciotka Marysia przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu, by w końcu powiedzieć:
– Bardzo mi przykro. Zrobić ci herbatę?
Przytaknąłem.
Elka i mrówka olbrzym wbijająca żuwaczki w jej klatkę piersiową. To ja! To ja ją uszkodziłem! Uderzyłem się pięścią w brzuch. Jęknąłem. Kiedy ciotka pojawiła się z powrotem w pokoju z parującym kubkiem w ręce, wpatrywałem się tępo w ścianę.
– Grubciu… Nie… Wszystko będzie z Elą dobrze. I… możesz jechać do szpitala i sam z nią pogadać.
Do szpitala nie pojechałem ani tego dnia, kiedy ciotka poinformowała mnie o tym, co się stało z Elżbietą, ani dnia kolejnego, ani za dwa dni, ani za tydzień… Wróciłem na uczelnię i większość czasu spędzałem albo na zajęciach, albo w parku z książką na kolanach, żeby pokazać, że niby przyszedłem się tam uczyć, ale nie, ja siedziałem jedynie na ławce i kontemplowałem kształt czubów własnych trzewików. Taki wydłużony, półokrągły, przy czym prawy był odrobinę bardziej trójkątny niż lewy. Tak, znajdowałem się w stanie otępienia, wyłączenia, psychicznego obumierania, co wbrew pozorom nie było najgorsze, bo niestety, kiedy już niewidzialna ręka przyklejała księżyc na grafitowym płótnie i musiałem zbierać się do akademika, w moją czaszkę uderzała potworna myśl, że przez mnie Elka niedługo umrze, tak jak parę lat temu umarła ciotka Alicja. Nie miałem pojęcia, jak to było możliwe, że moja wyobrażenia kształtowały rzeczywistość, ale tym razem w tej kwestii nie miałem żadnych wątpliwości.
– To ja! To ja! To moja wina! – krzyczałem w swojej głowie, wbijając paznokcie prawej dłoni w lewy nadgarstek.
IV. Mrówiacz
Tego dnia, gdy dowiedziałem się od ciotki Marysi, że Ela opuściła szpital, wyjątkowo nie wybrałem się do parku, lecz na Rynek. Mimo iż było przenikliwie zimno i silnie wiało, między miejscem, gdzie siedziałem, a Sukiennicami kręciło się mnóstwo ludzi. Żeby nie myśleć o Elżbiecie, próbowałem koncentrować się na przewijających mi się przed oczyma postaciach, na kolorach ubrań, które miały na sobie, na sposobie ich chodu, na rzucanych przez nie na kocie łby cieniach. Tak, cienie były najbardziej fascynujące. Nachodzące na siebie, utkane z ułudy istnienia, pozbawione trójwymiaru sylwetki.
– Przepraszam, mogę się dosiąść?
Wzdrygnąłem się i obróciłem głowę w stronę, z której dobiegł do mnie mocno zachrypnięty, gardłowy głos. Obok stał rosły, szczupły mężczyzna, którego twarz ginęła w mroku ogromnego kaptura.
– Tak – odpowiedziałem, rozglądając się, czy nie ma nigdzie blisko jakiejś wolnej ławki, ale nie, wszystkie były zajęte.
– Paweł, czy chcesz porozmawiać o tym, co cię trapi?
– Skąd, skąd znasz moje imię? – Podskoczyłem niczym oparzony, odrobinę przybliżyłem się do nieznajomego i… Nie, nie, nie. Uszczypałem się w udo i wymamrotałem bardziej do siebie niż mojego towarzysza:
– To tylko sen.
Bo razem ze mną na ławce nie siedział mężczyzna, lecz mrówka gigant. Zatkałem dłonią usta i odchyliłem się do tyłu.
– Jak rozumiem, martwisz się o swoją przyjaciółkę. Elżbietę, tak?
Przez chwilę gapiłem się na Wieże Bazyliki Mariackiej, a potem na cienie rzucane przez dwójkę nastolatków wcinających obwarzanki. Tak czy inaczej, cienie nie jadły, tylko tak cudacznie się ruszały, jakby w tych ich szarym materiale gnieździły się jakieś robaki. Zrobiło mi się niedobrze.
– Nie jesteś do końca zadowolony, że ją zabiłem, prawda?
– Ona żyje! – krzyknąłem.
– Tak, jeszcze rok czy dwa tutaj, ale tam już nie. – Samiec mrówka, stuknął mnie jednym z odnóży w czoło tak mocno, że aż z bólu zacisnąłem powieki, a kiedy z powrotem je otworzyłem, wrzasnąłem:
– Kim ty jesteś? Szatanem?
– Szatanem. Phi. – „Mrówiacz” – tak zacząłem w myślach nazywać mrówkę giganta – chrząknął, poruszył … i dodał: – Od kiedy to Szatan przybiera formę insekta? Hm, może, od kiedy Paweł bawi się w Boga?
– Nie jestem Bogiem – warknąłem. – I ty, ty, Mrówiaczu, może wyjaśnisz mi, dlaczego, gdy wyobrażałem sobie, że Olka i Sebę atakują rozwścieczone niedźwiedzie grizli, to nic im się nie stało, a gdy na suficie ujrzałem, że wbijasz swoje żuwaczki w Elę, to ona zachorowała. Co? Co? Co?
Podniosłem się i stanąłem w rozkroku przed przybyszem z innej rzeczywistości z zamiarem przyłożenia mu w pysk, ale on nieoczekiwanie złapał mnie za rękę i tak jakoś okropnie się zaśmiał, tak, że ciarki przeszły mi po kręgosłupie, po czym wyjątkowo spokojnym i przyjaznym tonem powiedział:
– Pawle, myślę, że jak się dobrze zastanowisz, sam sobie odpowiesz na swoje pytanie.
Poczułem nieprzyjemne zimno promieniujące od przybysza, przełknąłem ślinę i wybełkotałem:
– Bo, żeby moje wyobrażenia się zrealizowały, muszę je narysować?
Mrówiacz ponownie parsknął śmiechem.
– Nie, to nie rysowanie, tylko nienawiść. Silna, czysta, prawdziwa nienawiść.
– Nienawiść? – powtórzyłem pytająco, robiąc krok w tył, jakbym obawiał się ataku ze strony insekta olbrzyma.
– Nienawidziłeś ciotki, bo chciała zniszczyć twoją wyobraźnię, a Elżbiety, bo zniszczyła twoją miłość. I wiesz co, Paweł? Wcale ci się nie dziwię. Dwie suki. Jedna gorsza od drugiej. Dostały dokładnie to, co im się należało. A teraz muszę już iść. Pixi, Roli, chodźcie.
Nie miałem pojęcia skąd, ale nagle tuż obok dolnych odnóży Mrówiacza pojawiły się dwie malutkie krowy, obie z obrożami na szyjach. Insekt wstał i przypiął do obroży rozwidloną na końcu na dwie części skórzaną smycz, po czym wyjął z kieszeni płaszcza papierówki i rzucił najpierw do jednej, a potem do drugiej krasuli.
– Grzeczne, grzeczne… Moja Pixi. – Pogłaskał mniejszą krowę. – Moja Roli. – Pogłaskał jej odrobinę większą koleżankę i wszyscy ruszyli w kierunku ulicy Świętego Jana, a ja stałem nieruchomo, jakby ktoś wylał na mnie wiadro cementu. Ze stuporu zostałem wyrwany dopiero przez płacz dziecka, które przewróciło się dosłownie tuż pod moimi stopami. Otrząsnąłem się i wolnym krokiem ruszyłem w stronę przystanku tramwajowego, nie zwracając nawet uwagi, czy matka mazgaja znajdowała się gdzieś w pobliżu.
Dziwne, ale gdy siedziałem w ostatnim rzędzie drugiego wagonika i gapiłem się na mijane kamienice, nie myślałem o Elżbiecie, lecz o tym, że mrówki podporządkowały sobie krowy i że to było prawie tak samo okropne, jak fakt, że moje koszmarne fantazje rzutowały na rzeczywistość. Biedne krasule na smyczy. Przecież to nie psy. I takie durne imiona im się dostały: Pixi i Roli. Zaciskałem palce na tłustych kolanach i coraz bardziej upewniałem się w przekonaniu, że tracę zmysły.
Kolejnego dnia, mimo iż był to piątek i miałem obowiązkowe ćwiczenia z matmy, a potem jeszcze wykłady z fizyki, zapakowałem się do pociągu i wróciłem na wieś, ale nie po to, żeby zobaczyć się z Elżbietą, lecz po to, by zamknąć się w pokoju, położyć na podłodze twarzą do ziemi i medytować, a raczej udawać, że medytuję. Tak czy inaczej, przez parę godzin z nosem między szorstkimi włosami śmierdzącego stęchlizną dywanu próbowałem się nie ruszać i o niczym nie myśleć. I chyba rzeczywiście nie myślałem, tylko obserwowałem przesuwające się przed moimi oczyma obrazy, klatki zbyt wolno odtwarzanego filmu wykreowanego przez mój chory umysł.
Ogród, grządki kapusty i wielkie mrówki z wiadrami wody, krowy na drzewach raz po raz rzucające na dół ogryzki po papierówkach, próbująca je strącić z gałęzi ciotka i… Mrówiacz podbiega do stryjenki Alicji i wbija motykę w jej głowę. Morze krwi, spienione, zalewające trawę i czyjś cień padający na szkarłatne płótno. To wychudzony cień Elżbiety i jej okularów. Brakuje akwamaryny. O, jest, jest akwamaryna. Ela kradnie jabłka. Mrówiacz wygryza serce z jej piersi. Znowu krew… ale co się dzieje? Dwie krowy podbiegają do Elżbiety. Trzymają w pyskach bandaże, igły i nici. Krasule ratują Elżbietę, po czym muczą dla niej kołysankę o fiołkach. Słodką melodię przerywa świst bicza. Rozzłoszczony Mrówiacz chłosta krowy, zakłada im na szyje obroże i nadaje imiona…
Powoli się podniosłem, usiadłem na łóżku, zakryłem dłońmi twarz i sam siebie zapytałem:
– Czy to znaczy, że Ela nie umrze?
Poczułem napływające mi do oczu łzy.
– Krowy uratowały Elę. To musi być prawda. Musi, musi, musi… – bełkotałem, nie wiedziałem jak długo, gibiąc się jednocześnie do przodu i do tyłu. W końcu stwierdziłem, że nie wytrzymam dłużej bez jedzenia. Ostrożnie wstałem i podszedłem do lustra. Wyglądałem niczym skazany na zabicie prosiak. Byłem obrzydliwy. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nienawidziłem… nienawidziłem samego siebie… Zacisnąłem wargi, zmarszczyłem czoło i… w sumie nie byłem zaskoczony, w lustrze tuż za mną pojawił się Mrówiacz. W jednym z odnóży trzymał lśniącą w nieistniejącym słońcu motykę…